Żydzi przy pracy/Lejzor Gang

<<< Dane tekstu >>>
Autor Kazimierz Laskowski
Tytuł Żydzi przy pracy
Podtytuł Notatki wieśniaka
Data wyd. 1896
Druk Rubieszewski i Wrotnowski
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


Lejzor Gang.

Znawca ludu niepośledni, miłośnik zabaw ludowych, Lejzor Gang, ma w narożnym domu w rynku bardzo ładny zakład z piwem, wódką i porterem, ma zajazd i dwa numera dla gości. W Galicyi podobny Lejzorowemu zakład nazwanoby pewnie „kasynem“, u nas zowią poprostu szynkiem. Lejzor jeszcze z dawnych czasów, kiedy propinacyę i karczmę w Kozichłapkach trzymał, zna smak i gust chłopski, rozumie również, że po pracy rozrywka każdemu potrzebna, pojmuje przytem całą filozofię przysłowia „na frasunek dobry trunek“ i rad jest, gdy się ludzie weselą, zalewając robaka.
Zakład swój zaopatrzył w najrarytniejsze wyroby wszystkich dystylarni i browarów. Od prostej siwuchy do wiśniówki lub malinówki, od zwyczajnego piwa do angielskiego porteru, wszystko jest. Dobór przekąsek wielki: śledzie zwyczajne i wędzone, ser pokrajany w kawałki, jaja na twardo, gęsina w kawałkach, nawet „koszerna“ kiełbasa! Czego dusza zapragnie! Jest w czem wybrać.
Jako gościnny gospodarz, znający przytem upodobanie swych gości, wie Lejzor, co komu podsunąć, co zachwalić. Panu pisarzowi proponuje szklankę porteru, wójtowi kieliszek „prawdziwej szabasówki“, płeć piękną raczy „słodką“, dla furmanów, lokajów, kucharzy, o więcej zepsutem podniebieniu przez styczność z dworem, ma „krople“, nadające przedziwny smak „czystej“ — dla gospodarzy okowitę z pieprzem, dla zwykłego plebsu tańszy gatunek wódki po 3 kopiejki kieliszek. Usługa szybka i akuratna, a zakąska — palce lizać!
Nic przeto dziwnego, że odbyt jest, zwłaszcza, że Lejzor robi swym klientom możliwe ułatwienia.
Tantniejszym daje na „borg“, na prostą kredę, czeka od jarmarku do jarmarku, a nawet i dłużej; mniej zasobnym nie odmawia również, choć należność swą zabezpiecza w realniejszy sposób.
Dla uprzystępnienia najuboższej klasie rozrywki, utworzył Lejzor „lombard prywatny“ na zastaw ruchomości. Instytucya ta mieści się w olbrzymiej skrzyni, ustawionej obok szynkwasu. Funkcyę taksatora spełnia najstarsza latorośl rodu Gangów, modrooka Małka, wydając kwitki lub ustną decyzyę o wartości, zamienionej na ilość półkwaterków. Wypłata ma miejsce przy szynkwasie.
W Lejzorowym lombardzie nie ma wprawdzie drogocennych klejnotów, ale znajdzie się sierp żniwiarza, oceniony na dwa kieliszki wódki, piła tracza, wartości całej kwarty okowity, chustka chłopki, buty, sukmana, siekiera, kożuch, nawet dokumenta legitymacyjne, brane w zastaw od zamiejscowych wyrobników.
Wszystko to przemienione zostało na walutę „płynną,“ czasami z niewielkiem ażiem przekąsek.
Niedościgniony w jednaniu sobie klienteli, cieszy się Lejzor Gang, zwłaszcza w sferze furmanów i stangretów, zasłużonem uznaniem, wyrobił je zaś sobie mądrą taktyką postępowania. Każdy furman, zajeżdżając do Lejzorowego zajazdu, dostaje z urzędu gratis kieliszek okowity z chałą. Taka grzeczność nie może zostać bez nagrody. Gdyby było inaczej, świat gotów stracić grunt do dobrego uczynku.
I Lejzor znajduje nagrodę... w owsie. Wiadomo, że szkapy przy gołym żłobie stać nie mogą, że popas popasem, ale i koń może nie mieć apetytu. Po co przymuszać nieme stworzenie! Przywiózł stangret z Biedniakowa ćwiartkę owsa, szkapy nie dojadły, zostało ze cztery garnce, toć się przecie nie opłaci brać z powrotem do domu... a u Lejzora w śpichrzu miejsce się znajdzie. Czasem który z furmanów potrzebuje dobrać cztery garnce owsa dla pary cugantów, ale jak dwa zjedzą, to także będzie, nie ustaną, a błogo, że się człek przy gadzinie pożywi. Dla dziedzica także jedność, bo tylko za cztery garnce zapłaci wedle dyspozycyi...
Tym podobne uprzystępnienia materyalne, nie będące bez wpływu na ogólny obrót handlowy, wyrabiały Lejzorowi prócz tego dobrą markę, a zakładowi renomę pierwszorzędnego miejsca rozrywki. Renomę tę podtrzymywał Lejzor umiejętnem obchodzeniem się z gośćmi, uwzględnianiem niektórych przywar ludzkich, a nadewszystko niezwykłą osobistą ochoczością do zabaw i traktamentu.
Sam dawał dobry przykład, początek. Bywało — zajdzie do szynku gromadka chłopów, coś radzą, gwarząc, namyślają się, widocznie mają coś na wątróbce, ale im do picia nieskoro.
Lejzor czeka, a gdy sytuacya nic się nie zmienia, woła na jednego z przybyłych:
— Walanty! Co to wam jest? Tacyście smutni! Czy przypadkiem „wasza“ nie chora?
— Ej nie! Zwyczajnie gospodarskie sprawy — zwierza się interpelowany.
— Czego się martwić. Bieda?! nie za nas się zaczęła, nie za nas się skończy. Pluńcie na wszystko Walanty... Wiecie, co wam powiem? Mam „szabasówkę“, „cymes“! Spróbójcie! Ja stawiam...
Przy tych słowach zdejmuje z górnej półki pękatą butelkę, leje w kieliszki i przepija do chłopa.
— Za wasze zdrowie, Walanty!
— Pijcie na zdrowie, Lejzor!
Pod wpływem poczęstunku rozjaśnia się twarz chłopska, smutek i frasobliwość ustępują miejsca ochocie.
— No, to teraz dajcie dla mnie kwartę, tylko mocnej i śledzia na przegryzkę, wypijewa z kumotrami.
Lejzor wiedział, że tak będzie, bo najtrudniejszy początek. Odmierzył kwartę okowity, włożył kilka dzwonek śledzia na miskę i postawił przed chłopską gromadką. Pijatyka rozpoczęła się na dobre; po Walentym, „żeby nie ostać w tyle,“ krzyknął o kwartę Franciszek, po Franciszku Maciej i tak w kółko. W dwie godziny pękł cały garniec okowity, wesołość zastąpiła smutek i gromadka chłopska, która weszła do szynku spokojnie, cicho, dzięki dyplomatycznej zachęcie Lejzora, opuszcza gościnny zakład buńczucznie, z gęstą miną zataczając na podsieniach esy floresy i pośpiewując z całego gardła:

„Z karczmy idę, pijany jo,
„Otwórz, babo, kanalijo!
„Ha! ha!

Czarodziej! istny czarodziej z tego Lejzora!
W święta i dni jarmarczne rozwijał Lejzor Gang swą działalność do rozmiarów przechodzących siły zwykłego śmiertelnika. Dopomagała mu w tem co prawda cała rodzina, ale główny kierunek spoczywał w jego ręku. Biegał po szynku od gromadki do gromadki, od Kuby do Maćka, od Wojtkowej do Marcinowej, tu zagadał, tu wódki dolał, tu należność odebrał. Znał swoich gości z imienia i z nazwiska, więc mu to z łatwością przychodziło, a delikatne przemówienia kończył zwykle:
— No? każecie jeszcze co postawić?
— Niech-by i tak było. Dajcie kwartę okowity — odpowiadał zwykle wdzięczny za pamięć chłopek.
Lejzorów szynk śmiało przyrównać można do... giełdy uczuć ludowych. Cokolwiek zrodziło się w duszy chłopskiej, znajdowało tu ujście. Tu wstępowały weselne drużyny, tu oblewano po raz ostatni wspomnienie nieboszczyka, cieszono się po chrzcinach, tu rozbierano przed osądzeniem różne sprawy in merito, tutaj po sprawie zwaśnione strony przepijały na zgodę lub brały się za czuby przed apelacyą.
Ostatniej ewentualności, jak każdy zresztą człowiek dobrze wychowany a spokojny, nie lubił Lejzor Gang. Wpadał też zwykle między zbyt krewkich gości, wrzeszczał, gadał, czasem jedną ze stron wojujących wyrzucał za drzwi, a gdy i to nie pomogło, wysyłał modrooką Małkę po pomoc zbrojną, po strażnika.
Najczęściej jednak Lejzorowa wymowa i czynna interwencya odnosiła pożądany skutek, wylew wrogich uczuć tonął w półkwaterkach słodkiej lub pieprzówki, pozostawiając po sobie jedyny ślad w siniakach, podbitych oczach, podartych koszulach lub naderwanych sukmanach.
Podwoje Lejzorowej gospody, otwarte od godziny piątej rano do dziesiątej wieczorem, z wyjątkiem soboty — uchylały się dyskretnie i nocą dla tajemniczych gości, widocznie jednak dobrych znajomych gospodarza, bo się z nimi w osobnym alkierzu zamykał i naradzał.
Nad czem? tego dokładnie nikt nie zbadał. Źli ludzie pletli, że Lejzor lubi czasem kradzione kupić...
Ale gdzie świadki?







Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Kazimierz Laskowski.