Żywe grobowce/XI
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Żywe grobowce |
Wydawca | Towarzystwo Wydawnicze „Rój“ |
Data wyd. | 1934 |
Druk | Drukarnia Księgarni Polskiej B. Połonieckiego |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Nadszedł ten szczęśliwy dzień. O godzinie czwartej nad ranem ubrałem się i spuściłem klapę w drzwiach. Jest to rodzaj dzwonka przy każdej celi. Po chwali przybył dozorca.
— O co chodzi? — zapytał.
Serce we mnie drgnęło. Wyczułem jakąś groźną nutę w tych dwu słowach dozorcy. Dawniej bowiem ten sam dozorca wypuszczał mnie z celi bez pytania. Wiedział dobrze, kto tu śpi pod numerem 132 i dokąd tak rano się udaję.
Po chwili odparłem:
— Proszę mnie wypuścić na piekarnię. To ja, panie starszy.
— Co za ja? Kładź się spać. Niema teraz żadnej piekarni.
„Jestem zgubiony“ — przebiegło mi przez głowę. Próbowałem jeszcze raz prosić:
— Panie starszy, kwas się zepsuje. Muszę ciasto robić i w piecu zapalić. Przecież nie pierwszy raz chodzę, panie starszy.
Nic nie odpowiedział, mruknął tylko coś niezrozumialego pod nosem, poprawił dzwonek i oddalił się.
Jestem zgubiony, jestem zgubiony. Począłem sobie gryźć pałce, bić głową o ścianę, rwać włosy z głowy. W tem ktoś pod samemi drzwiami zachichotał. To dozorca, o którym myślałem, że odszedł, stal za drzwiami i przez judasza przypatrywał się mojej rozpaczy. Jak później sam opowiadał, udawał tylko, że odchodzi od celi.
Wreszcie dano sygnał do wstawania. Gdy tylko dozorca — już inny — otworzył drzwi, próbowałem wydostać się z celi. Przemyślałem to wszystko i doszedłem do przekonania, że nic jeszcze takiego nie zaszło. Tylko przez zbieg okoliczności lub kaprys dozorca nie chciał mnie wypuścić na piekarnię. Starałem się wmówić to sobie, a zarazem uczucie strachu, że wszystko się wydało, nie opuszczało mnie.
Dozorca, widząc, że chcę wyjść z celi, zagadnął:
— Dokąd to zmierzacie?
— Na piekarnię, proszę pana, — odparłem śmiało.
— Ja tam nic nie wiem. Marsz do celi. Niech przyjdzie wasz gospodarz. Ja nie puszczę.
Zamknął mi drzwi pod samym nosem i oddalił się.
„A więc wszystko przepadło“ — pomyślałem. Nadsłuchiwałem przy drzwiach, czy mnie nie wołają: Nie wierzyłem jeszcze, że coś zaszło. Wtem usłyszałem głos znajomego, „ blatnego“ dozorcy za drzwiami.
Nie namyślając się długo, spuściłem dzwonek. Dozorca natychmiast odemknął drzwi.
— Co powiecie dobrego?
— Proszę mnie puścić na piekarnię.
— Tak późno? — zapytał zdziwiony.
— Zaspałem trochę. Gospodarz już będzie na mnie krzyczał, — kłamałem, udając pewnego siebie.
— Jazda!
Wyskoczyłem z celi. Ten sam dozorca otworzył mi najpierw pierwszą kratę, potem drugą i podążyłem nadół do korytarza piekarni i kuchni.
Zajrzałem ciekawie przez szybę drzwi do piekarni; jakże się zdziwiłem, widząc, że mój pomocnik już tam jest! Nigdy się nie zdarzało, by go puszczono przedemną.
— Chodźno tu. Dawno już jesteś? — zapytałem podejrzliwym tonem.
Pomocnik nie ruszył się z miejsca. Udawał, że mnie nie widzi i nic nie słyszy. Wbiegłem zdenerwowany do kuchni.
— Proszę pani, — rzekłem do dozorczyni. — Niech mnie pani wpuści do piekarni.
— Ja nie puszczę. Niech przyjdzie gospodarz, to was wpuści.
Spojrzałem niepostrzeżenie na Adelę. Dawała mi jakieś tajemnicze znaki, z których nic nie mogłem zrozumieć. Z jednego tylko zdałem sobie sprawę, że stało się nieszczęście.
Nie zdążyłem wyjść z kuchni, gdy przybiegł mój gospodarz.
— Co wy tu robicie? Kto was tu sprowadził? Marsz, psiakrew do celi!
— Co się stało, panie starszy, ja o niczem nie wiem.
— Jazda, jazda, dowiesz się, ptaszku. Tak mi się odwdzięczasz, że cię wyciągnąłem z pojedynki do pracy! Zgnijesz teraz w celi.
Próbowałem oponować.
— Panie starszy, proszę mi powiedzieć, w czem ja zawiniłem? Może tu zaszło jakieś nieporozumienie.
— Jazda, jazda, — pchnął mnie z taką złością, że o mało sam się nie przewrócił. Wymyślał mi do samej celi, poczem trzasnął drzwiami, zamykając mnie samego.
Czytelnik wyobrazi sobie moją rozpacz. Tak blisko byłem ukochanej wolności! Teraz dopiero zrozumiałem wszystko. Pomocnika mojego trzymałem krótko; nie pozwalałem mu romansować z Adelą ani z innemi kobietami, udawałem przed nim, że mnie kobiety zupełnie nie obchodzą. Tłumaczyłem mu, że dla nas niebezpiecznie jest romansować z temi kobietami, gdyż możemy przez nie stracić pracę.
Teraz zmiarkowałem, że pomocnik „zakapował“ mnie, ale jak i co — nie wiedziałem. Byłem pewny, że o ucieczce nic nie wiedział. Pozostał tylko romans z Adelą, o który mógł mnie podejrzewać i pewnie o tem doniósł władzy.
W tem drzwi odemknęły się.
— Proszę za mną do kancelarji.
Zadrżałem. Postanowiłem nie przyznawać się do niczego.
Stanąłem przed inspektorem policyjnym. Ten przyglądał mi się dobrą chwilę, potem uśmiechnął się zjadliwie i wskazując palcem na stół, zapytał:
— Co to jest?
— Klucze, panie inspektorze.
— Czy wiecie, do czego służą?
— Do otwierania drzwi, — odparłem głupkowato.
— A czyje są te klucze? — zagadnął inspektor podsuwając mi cały pęk kluczy przed nos.
— Skąd ja mogę wiedzieć? Każdy dozorca ma podobne klucze.
— Więc nie wiecie, czyje to są klucze. Dobrze, zaraz zobaczymy. Kalina! Kalina! — zawołał inspektor.
Po chwili zjawił się ów Kalina, który stał w drugim pokoju. Przez chwilę mierzyliśmy się oczyma.
— No, teraz mi chyba powiecie, czyje to są klucze.
— Nie wiem nic o żadnych kluczach. Co mnie tam klucze obchodzą, — odparłem wyzywająco.
— Kalina, czyje to są klucze?
Kalina wskazał na mnie i jak każdy zdrajca przy konfrontacji, zarumienił się, poczem rzekł do mnie:
— Tak, klucze są twoje. Trzymałeś je schowane w piecu pod cegłą. Cóżeś ty myślał, że ja taki frajer? Ja wszystko wiem. Chciałeś ucieczkę zrobić. Chodziłeś pokryjomu do kucharek, a mnie nie dawałeś nawet spojrzeć na nie. Ja mam tylko jeszcze trzy miesiące i nie chcę cierpieć przez ciebie. Gdybyś uciekł, pociągniętoby mnie do śledztwa, że z tobą pracowałem i o wszystkiem muszę wiedzieć. Dlatego też dłużej cierpieć nie chciałem.
Zrobiłem krok w stronę zdrajcy. Ten cofnął się wtyk Inspektor zmiarkował mój zamiar i kazał Kalinę odprowadzić na piekarnię.
Potem znów wziął mnie w krzyżowy ogień pytań.
— Radzę wam lepiej się przyznać. Dowody mam w ręku. Jeśli będziecie się zapierać, będzie gorzej z wami. No, kto jeszcze razem z wami miał bryknąć?
— Nic nie wiem. Żadnych kluczy nie miałem. Może jeszcze za Rosji jakiś więzień schował te klucze w piecu. Kalina jest zły na mnie, że trzymałem porządek i zabroniłem m u chodzić do kobiet na kuchnię. Chce mnie wygryźć i sam zostać majstrem.
— Tylko nie bujaj, — zawołał ze złością inspektor. — Powiedz prawdę. Umiem znaleźć sposoby na takich gości, by mówili prawdę. Więc kto był amatorem do ucieczki z wami? Pytam po raz drugi i ostatni!
— Nic nie wiem, — odparłem stanowczym tonem, — i nic nie powiem.
— Do karcu tego łajdaka! — krzyknął na cały głos inspektor, pieniąc się ze złości. — Będziesz mi śpiewał, jak kanarek, zbrodniarzu. „U mienia budiesz ty tisze wody i niże trawy“, — zakończył, grożąc mi przytem palcem.
Starszy dozorca rozkazał mi iść przodem. Po paru minutach zostałem wepchnięty do ciemnego, ciasnego trójkątnego karceru. Doznałem wrażenia, jakby złożono mnie do trumny. Duszno mi było tak, że cały zlany byłem potem. Oddychałem zatrutem powietrzem. Serce zaczęło bić nienormalnie. Głowa ciążyła, nogi uginały się pode mną. Myślałem, że las da chwila się uduszę. Począłem z całych sił rękami i nogami walić w drzwi i wołać o ratunek.
Zjawił się zaraz inspektor, który zapewne cały czas stal za drzwiami. Zapytał mnie przez judasza, nie otwierając drzwi:
— No i co? Źle tam siedzieć? Będę was tak długo tu trzymał, aż nie powiecie prawdy i nie wydacie wszystkich wspólników.
Nic nie odpowiedziałem, tylko zbierając resztę sił waliłem w drzwi.
Ale nikt nie śpieszył mi na ratunek. Inspektor odszedł dorzucając:
— Wołaj Pana Boga, też ci nic nie pomoże. Ja cię dopóty nie wypuszczę, póki nie dowiem się całej prawdy.
Upadłem na asfalt skurczony we dwoje. Cela była tak wąska, że można w niej było tylko siedzieć. Przyłożyłem głowę do zimnego asfaltu podłogi, wciągając przez malutką szparkę drzwi powietrze. Oddychałem ciężko i w takiej pozycji, skulony, zgnębiony do ostatka, przetrwałem do wieczora.