Żywe kamienie/Część I/2

<<< Dane tekstu >>>
Autor Wacław Berent
Tytuł Żywe kamienie
Podtytuł (opowieść rybałta)
Wydawca Spółka Wydawnicza „Ostoja“
Data wyd. 1918
Druk Tłocznia „Pracy“ w Poznaniu
Miejsce wyd. Poznań
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cała część I
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


J
Jeszcze organów basy dudnią głucho z otwartych wrót fary, gdy na rynku biją już piszczkowie w bębny i świszczą cienko na fletniach. Taki tłum odpustowego ludu wysypał się rychło z kościoła, że omal nie starczyło miejsca na boisko uciechy.

Skokiem, wyrwańcem chynie tanecznica na dywan rozesłany. I spręży ramię, targnie bębenek, a tak na nim rozdygota dzwonki, że, choć sama murem stoi, drgają wszystkie jej żył tętnem. Bardzo twarde piersi ma rybałtka piękna! A łyski i strzelistość przyczajonych oczu wagantki wyzywają ludzi osiadłych, chichoczą w twarz smutkom wszelkim.
Aż się zerwie w podrygach szereg wesołków, ramion zczepieniem na przedzie zwity w rej rozkolebany: tak miękko i pląśnie suną zwinne chłopcy, wyrzucając w takt swe ciżmy długodziobiaste i dzwoniąc sarniemi uszami wesołkowych kapturów.
Skoczka przodem krzepczy, — wraz przybladła na twarzy, jakby wartkością krwi ruszonej aż bolesna.
Bacche!“ — wrzaśnie ktoś tam w tłumie, jakby zdjąwszy ten okrzyk z niemych warg dziewczyny.
Podejmą to żaki. I oto po rynku rozhuka się wołanie dziwnie uroczyste:
Bacche benevenies!...
Wesołków wieniec rozmotał się tymczasem. Dopadają teraz do się, para w parę, bodą się kuklami, a klaskają w doskokach. Porwał się ku nim tłum, nazbyt już dziś niecierpliwy. Raz wraz któryś z widzów klaśnie w ręce, huknie dziewce najbliższej nad uchem: „Bacche!“, a tak wystraszoną za ręce ze ścisku ludzkiego wyciąga i radowę z nią po rynku tańcuje. Urwał się spektakl w natarczywości widzów; wszystko splątało się w jedno kłębowisko tanecznej uciechy.
Oto i baba z przed kościoła, sama w tem zarojeniu się ludzisk ostawszy, podejmie swe szmaty aż po biodra i przytupuje sobie. A to zawołanie, — że wzbronione, — tem bardziej ją gwałci: jakby ten krzyk djabeł sam wyciskał jej z ochrypłego gardła:

Bacche!... Bacche!...



Już i pomosty, ni to kramy wysokie, zdążyli wystawić waganty na rynku. Kto się tańcem nacieszył, szedł przed nie głowę zadzierać i szczypać dziewki w tłumie. A choć kuglowano już po innych deskach, choć śmigały tam w powietrzu butle, kule i noże, choć ówdzie skakano przez ogniowe obręcze, gdzieindziej psy mądre wykonywały swe harce, — przed pomost fabulatora garnęło się ludu najwięcej.
W obcisłych szmatach czerwono-żółtych kroczy oto sobie górą i, pogwizdując, zamyśla, jakąby dziś gadkę opowiedzieć ludziom. I zawczas uśmiecha się gębą gołą i sprośną.
Cieszył ten widok ludzi ogromnie.
Oto stąpa po deskach leciutko i skocznie, wycwania się minami na wszystkie strony i „Tra-la-la-la!“ podśpiewuje sobie dla konceptu. Nagle strzyma się pośrodku i tak prawi ludziom w śpiewnych podrywkach:
„Te dziś słuchy krążą miasty: chodzić nie chcą już niewiasty! — fruwać każda chce podwika, dziewki tęsknią na wyżyny: „szczęsne“, myślą, „szczęsne wrony!“ — Trafił żaczek się uczony, co roztropnym duchem wnika w racje, kauzy i terminy:... „Nim latawcem sfruniesz w nieba, zważ panienko rozmarzona, ku lataniu czego trzeba? — dzioba, skrzydeł i ogona!...“ Filozofia jest rzecz pusta! panna słuchać jej nie życzy, bo — nie wiedzieć, czynić rada. Rybałt sprawy nie odwlecze, ku fizyce się przykłada: zacałuje dziewce usta. „Co mi robisz?!“ — panna krzyczy. „Dziób“, — odrzecze.“
Zaszumiał śmiechem lud u pomostu. I ścichnął wraz, by słuchać uważnie, jak żak dalej pannę do lotu sposobił. A potem już nie śmiechem wtórzył gadce, lecz nagłem wyparskiwaniem stada, wśród chichotów babich i basowych nad wszystkiem rozśmiechów gburnego gdzieś w tłumie chłopa. Z piskiem uciekały precz dziewczęta co sromliwsze. Swawola szła na ludzi.
Pieją otroki śmiechem, jak te koguty za starym kurem. Kokoszą się dziewczęta zalotnem oburzeniem wstydu, krokiem szelestnym i pióreczkiem na głowie, by im który „Bacche!“ nad uszami wrzasnął, a ramiona mocne pociągnęły gwałtem, choć zawstydzoną i gniewną, — w tan, w radowę.
A żaki kołem rozklaskane zawodzą chór swój o tem, jak to Bacche koi curas et dolores, —

confert iocum, gaudia,
risus et amores.

Oto i maszkary wyskakują z któregoś zaułka: skoczki bachowe za kozodoje w kudły capów obszyte. I zagonili za niewiastami. Niczem koza, nabeczy się, którą w kosmate łapy chwycą.
U wylotu ulicy widać poważne kloce mieszczan w czapach sobolich z bursztynowemi różańcami w upierścienionych łapach. Srogo spozierają rajce na to rozpętanie ludu, osobliwie zaś na te maszkary satyrów, co w zalotach dzikich wygniatają im na rynku żonki i córy. — Alić z igrcami i król i kościół nie poradzi.
Zgoła, ingressus tartari w miasto spokojne! —


Na tyłach fary, w zaciszu kanonii, zatrzymał się było u studni menestrel bosy w gieźle jeno ciemnem i rzemieniu za pas cały. W poważnem otoczeniu domostw duchownych czekał cierpliwie na słuchaczów swoich. Tymczasem stroi gęśle i układa w myślach pieśń, jaką dziś ludziom zaśpiewa. Czapę opodal na ławie położył, by sama żebrała. A gdy ludzie zabłąkiwać się tu jęli i coś nie coś padało w czapę, on, nie odejmując gęśli od ucha i nie pozierając nawet, kłaniał się jeno w tamtą stronę. Nie chybił uchem brzęknięcia szczodrobliwszego datku; wówczas dorzucał do ukłonu:
„Niech wam stokrotnie wynagrodzi święty Julian, patron ludzi wędrownych!“
Dopiero gdy gwar większej już gromady rozbrzęczał się koło niego, wejrzał na słuchaczy swoich. Jedno mu się tylko nie spodobało bardzo: iż baby co starsze wypchały się, jak zazwyczaj, na przodek, a zaś młódki owo jak daleko ustawiły się skromnie. Więc aż westchnął mimowoli, tuląc szyję do gęśli. Gdy w tejże chwili usłyszał snadź jakąś przymówkę do się w gwarze publiki, bo nagle odwarknie się na boki:
„A wy, pani złośliwa, (nie piękna wcale!), sięgnęlibyście raczej skąpą ręką do mieszka, niźli szydzić, że rybałt, długą tęskliwość gościńców w miasto wniósłszy, rozbiegał się oczyma po urodach młodszych niż wasza... Bez nich i pieśni pono nie byłoby na świecie wcale. Komuż bo śpiewać? — groszom w czapie?“
Potoczy się ku niemu grosik od strony dziewcząt; zwinną stopą przypluśnie go i, nie podejmując tymczasem, ustawi się na nim przezornie. „Zaśpiewam wam Echo, — jak się ułożyło“, tłómaczy dziewczętom. Rzekniesz, pierś mu grać miała, tak się cały w jedno z gęślą zwierał, tak znieobecniało na licu chłopię smyczkowe.
I wydało się niebawem słuchaczom, jak gdyby hen, za murami, pod dalekie cwały i tętenty, rozegrał się pobudki łowieckiej hejnał; zaś wszystkie ulice i zamki grodu odkrzyknęły mu się tu w okół nawrotnemi akordami zaśpiewu:

Pani Diana w róg uderzy,
Echo jej odpowie:
„Jest tu, — jest tu — Diana druga,
niech ją jeno złowię!“

Pani Diana groty ciska,
Echo odpowiada:
„Tu, — u źródła — nimfa twoja
martwą łanią pada!“...

Porwie Panek nimfy ciało:
bogom skargę niesie.
W cwał tuż za nim pędzi Echo
i dudni po lesie:

Eheu! — eheu! — eheu!“...

Opowiadała pieśń historyę oną, jak to, gdy pani Diana, postarzawszy się, wszystkie nimfy zazdrośnie wybiła, zmilkły na zawsze fletnie Panowe. Zczezła nawet pamięć o nich po grodach, a żyje jeszcze tylko po jarach pól, kędy je czasami przypomina Echo. — Za wartką nutą rogu słyszeć się dały z strun gęśli i piersi śpiewaka rozchwiejne tony dzwonu:

Lirę — wieków — gdy — daleki
trąci dzwon kościoła...
w zaszum niski z jaru głuszy
Echo się obwoła:

„Pomną — pomnę — nie te dzwony,
nie te smęty wszędzie“:
— w fletnie Pana organkowe
dudarz wieków gędzie —

„jak tu drzewiej bujnie było,
a jak smutno ninie,
drze—wiej!... czasu winobrania,
w Bachowej kontynie!

Eheu! — eheu! — eheu!“...

Jeszcze słuchacze oklasku nie dali, jeszcze dziewczęta łez roztkliwienia utrzeć nie zdołały, gdy —
Satis!... satis, szelmy synu, wagancie!“ — huknie nagle głos gruby nad głową śpiewaka.
Ku przerażeniu ludzi wychylał się z maleńkiego okna kanonik sam. Do pasa widny, na podusze łokciami wsparty, zdał się wrosły w te mury, niczem te półpostaci z kamienia, dźwigające święte pańskie u kościoła.
„Wagancie! — huka, — rybałcie omierzły! Kościoła dzwony tak bluźnierczem echem przedrzeźniać mi tu będziesz pod oknami! A wiesz ty, co dzwon kościoła oznacza? czem najplugawsze to bluźnierstwo twoje?... I dziewcząt durne głowy będziesz mi tu czmucił, aby je sobie pieśnią ku amorom sposobić!... Będziesz ty mi gądł! wygędziesz mi wszystko na sądzie biskupim: zkąd jesteś, gdzieś bywał. Bo szyję dam, że przed biskupi mi sąd należysz!... Toż widzę: choć kudły jak u barana, przecie ślad tonsury wciąż jeszcze innym wicherkiem na czubie się znaczy. Bo i skąd, pytam, ta łacina: to o Dianach i Panach uczone wiedzenie?... Wykarmiaż bo kościół słodkiem mlekiem nauki i żmiiska takie! — Owoż i kościelnego dzwonu pogańskie echo: ty i bractwo twoje: żonglery i murarze, goliardy i lekarze: cały ten wasz ordo vagorum!... Jam w prawie kazać ci tu łeb do trzeciej skóry zgolić, by i ten wicherkowy ślad tonsury z czuba zdjąć. A potem idź mi na swe drogi piekielne! Jak strąconym aniołom w niebo, tak wam w chóry społeczności człeczej już nie wrócić!“
Na zajęczych skokach śmigał w ulice śpiewak, ledwie gęśle ze smyczkiem, a i ten grosik z pod stopy unosząc. Czapę z groszem uzbieranym na ławie zostawił: milsze mu snać były własne kudły na głowie nieosromionej, niźli futro czapy. Słyszało z daleka czujne ucho muzyka, jak jego grosze sypią się w skarbonkę kościelną. I żegnał się rybałt w myślach z nadzieją dumniejszego stroju nad to giezło dziergane i postronek za pas cały.
Długo grzmiał jeszcze kanonik na ludzi za grzech wspierania wagantów. A dziewczęta, słuchając duchownej nauki, zerkały wciąż, jak tam w dali pod zwiewnem giezłem śmigają w pędzie włochate łydy igrca; rzekłbyś: on sam, Panek spłoszony pluska kopytem po kałużach ulicy.


Pod murami tymczasem pomykały się panie z domów co zacniejszych, ledwie rańtuszkiem jakim przysłaniając strój jeszcze nie odświętny.
Prędkie bo wieści między niewiastami w grodzie: już wszystkie wiedziały, która ugaszcza w tej chwili żonglera, by w jej piekarni, innym kobietom ku zazdrości, opowiedział romans nowy. Zwykle o godności swe niezmiernie dbałe, dziś niczyjemi ukłonami nie sproszone, tłoczyły się gwarnie w cudze progi. A która z nich bardziej niepohamowanej ciekawości była, zajrzała głębiej w domostwo. I w wannie nawet żongler spokoju nie zaznał od ich rozpytywań: jako że opowiadacze romansów wiedzą i o rozmaitych prawdziwych zdarzeniach: co się gdzie z kobiecych spraw dziwnych przytrafiło, osobliwie po zamkach niedalekich.
Lecz oto przystrojon w szatę darowaną, z włosem tłusto namaszczonym a twarzą lśniącą od świeżej kąpieli, zasiadł wreszcie żongler u pieca na ławie. Długo gardło zwilża, zanim opowiadać pocznie, raz po raz czarkę podstawia pod dzban szczodrej pani. A gdy mu wreszcie gęśliki na kolana złoży, powstanie żongler z miejsca i wzniesioną dłonią ucisza gwary niewieście:
„Urodzone i szlachetne! Posłuchajcie opowieści wagabonda o rzeczach dalekich. Gdy kamraci włóczęgi na pomostach śród rynku cieszą mężów waszych oczy i uszy, wy, po staremu, sercem życia ciekawsze, zbiegłyście tu, do piekarni najzacniejszego domu, gdzie dawniej zachodziły rapsody, dziś rybałt z gęślą w opowieści zasobny.
Użyczcie tedy serca ciekawości słowom moim! Prawić potrafię o Ronsewalu i Aliscamps, oraz o wszystkich czynach Rolandowego miecza. O pana Eckharda niedoli opowiadać umiem, o Krymhildy zdradzie, o pana Zygfryda śmierci, o królu Popielu romans... Lecz gdy te wielkie gesty rycerskie już pono nie ku słuchaniu wam (jak to z warg odętych widzę), — mam dla niewiast przedziwnie piękne opowieści o Iwanie przez ptaki kochanym, lub o księżniczce indyjskiej w niewoli u Żórawioludów.
Nie chcecie i tego?.. Zawsze wam tylko w trubadurskie tony! zawsze wam tylko o błędnych rycerzach!.. A no! musi być pono, jak każecie — Sięgnijcież więc tem żwawiej ku swym jałmużnicom jedwabnym, które na długich taśmach u stóp wam się kolebią. I siądźcież, powiadam!
Lecz oto panów gromadki jawią się nawet: snadź na pomostach rynku skończyły się popisy. Po dwóch i po trzech wstępują tu panowie niedbale. To ich lekceważenie ku wam i ku mnie przerzucać się zamierza. Jakaż to mężczyzn garstka, za kobiet ciekawością nieufnie przybłąkana, a przynosząca nie serca lecz wątroby ciekawość, staje nam dziś za słuchaczy jedynych śród panów rycerskiego i kupieckiego stanu. Na to prawdziwie nam dziś przyszło, że słuchają nas już tylko żaki i niewiasty, no i owa garstka przybłędów za kobietami: wszystko, co śród panów wiekiem dojrzałych, jest z rozwałęsanego po rynkach ducha i zwiędłej już dawno, nieserdecznej ciekawości.
Tedy słowa „panowie!“ na początek powieści, jak to inni czynią, poniechałem ja zupełnie. Prawdzie jeno świadczę, wręcz do was się zwracając: — gędźby, pieśni, wierszy i powieści słuchaczki a dobrodziejki dziś bodaj jedyne!
Wyświadczcie więc i tę łaskę, urodzone i szlachetne: poniechajcież wreszcie waszych plotek i ciekawości rozćwierkania! Wszak przyszłyście tu, aby mnie, nie siebie, słuchać... I nie wstydże to takim paniom szeptać sobie na ucho jakoweś sprośne plotki o rybałtach?... Co takiego?! — toż na miły Bóg! jam ledwie w bramy tego miasta wstąpił!... Takie to wy słuchaczki i dobrodziejki nasze... Druhu symfonisto, rozdzwoń się gędźbą nad te puste gawędy kobiet, rozsiej mi ciszę ku zasłuchaniu.
Przestańcie gwarzyć, przestańcie, miłe! Baczcie nóżkami na muzyki kolebiące tony.
Ciszy tam, w piekarni całej! — Posłuchu dla ludzi wędrownych!“



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Wacław Berent.