Żywe kamienie/Część I/3

<<< Dane tekstu >>>
Autor Wacław Berent
Tytuł Żywe kamienie
Podtytuł (opowieść rybałta)
Wydawca Spółka Wydawnicza „Ostoja“
Data wyd. 1918
Druk Tłocznia „Pracy“ w Poznaniu
Miejsce wyd. Poznań
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cała część I
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


U
Udręczony tęsknotą poniechał pan Lancelot błędnego rycerstwa; u dróg rozstajnych pożegnał Parsifala, niewyleczonego jeszcze z ran świeżych, i wracał do Karduelu.

Z bram miasta, wraz z żebraków natręctwem, wyszło naprzeciw niego jakby własne serce jego, rozżalone tym lat ubytkiem, który łzami witać nam każe ojczyznę niedoli i szczęścia. Odczuł i koń poczciwy błędnego rycerstwa smęt: prężył łeb ciężko zwieszony i w stępie wolnym niuchał wzdętemi chrapami ziemię rodzimą: ziemię zmysłów młodych. Otaczali ich rojem żebraki i trędowaci, jak to stado kraczące a niesyte.
Wybiegało rycerza spojrzenie nad miasto, ku murom, wieżom i blankom, póki na rzeki i drogi zakręcie, wśród zamczyska rozłogów, nie wejrzy nań dworu samego jasność.
W trzy łuki okno narożnika było. W środkowym jego rozworze, między kolumnami, stoi pani: że bez płaszcza, od kolumn bardziej smukła, w złote po bokach warkocze wąsko ujęta i w tych rękawów purpurę, które od łokcia ku jej stopom zwisały. Pod nią murów i skały przepaść ciemna — na orli wzlot, nad nią już tylko nieba błękit przesłoneczny.
Targnęła się dłoń rycerza, kędy rwały się jego oczy: koń posłuszny w rzekę schodzi i w nazbrojnej ciężkiej kapie jak czerwona łódź wnet płynie. Pod lecących mew pokrzykiem przypływ morza w rzekę bije. Spływa wielki wał zielony, w górę wznosi jeźdźca z koniem, w dół ich miecie i zabiera. — Wielki głód jest zapatrzenia, gdy tęsknota go przedłuży.
Zratowano jednak pana.
Już nic dnia tego nie bawiło pani: ciągle widzi tonącego i ratunku w myślach woła. Tak się błąka przez dzień cały, wlokąc po komnatach te podrękawy długie, niczem skrzydła spętanego ptaka. Książę dworak pilnie baczy i pod wieczór tak zagada:
„Królowo, rycerz w czarnej zbroi, który rankiem pod twem wejrzeniem tonął, snadź śmierci szuka. Ledwie zwiedział się na mieście o wielkoludach onych, którzy twoje, pani, pustoszą krainy i porywają twych ludzi, ruszył z miejsca ku ich jaskini. A nie powracał stamtąd żaden śmiały.“
Zagadnie go pani przez ramię: „Czemużeście go puścili?“
Kłania się książę w pas i krzyżuje na piersiach ramiona: — „Śmiertelną żądzę chwały rozpala w sercach włócznia pani Wenus, gdy z wysoka ugodzi.“
Wyprostuje pani nagle szyję i krótkiem spojrzeniem odrzuci dworaka od się precz. Kłania się książę jeszcze głębiej i cofa tyłem ku drzwiom.
Mieściła się pani komora w zamku wieżycy, którą niegdyś stawiali cyklopi, i wyziera w świat bezpiecznego okna półłukiem ściętym, niby głazów szczeliną. Nad murów i skały ciemne po nocy ogromy wysunie się z tej szczeliny pani głowa i szyja biała, wyskrzydlą ramiona jej białe, niczem z urocznego gniazda łabędź zaklęty. W dłonie czoło ująwszy, wpatruje się pani we wszystkich gwiazd niepokój drgający na niskim po nocy granacie nieba. Pod świerszczy muzykę, coraz to głośniejszą zasłuchaniu, srebrzy się coraz to widniej świat ciemności. Z gór dalekich, gdzie wielkoludy jaskinię swą mają, wieje śmierci groza po nocy głuchej. Pani płacze. A gdy gwiazda jaka z bożego płaszcza się oderwie i wróżbą nieodgadniętą między ludzi spada, pani w włos jasny policzki tuli, wystawiając w lęk nocy tylko oczu poblask gwiezdny.
Lecz oto na miasta ocknienie jutrznię oddzwaniać już jęła sygnaturka klasztorna. Skrzypiał ten dzwonny pacierz na poły sennem jeszcze mruczeniem, które się raz po raz jakby ocknie i „Ave!“ — „Ave!“ — „Ave!“ na gwałt bije, by cichnąć znowuż w modlitewne podzwony, w litanii przyjęki, i stłumić się wreszcie w zachłyśnięcie, — w żal!
Tak mniszki, skowronki szare, odzwaniały się Bogu i budziły miasto.
W rośne, na dachach i wieżach zróżowione już świtanie, wyroił się tłum, milczeniem nocy jeszcze objęty, jakby snów swych zmory wynoszący na jawę — w tych cichych rozruchach i poszeptach pod murami, w nagłych wybiegach ku bramie miasta i niepokojów gromadnem rozchwianiu. Gdy nagle wpadli w ulicę pastuchy dwa, jak te dwa capy górskie: w czarnych baranicach pękatych i na cienkich rzekniesz nóżkach kozłów. I wskazując posochami za miasto, w góry, skąd przybyli, jęli rozpowiadać o czemś gromadom w doskokach i rąk rozmachaniu: jak się to obwołuje ludziom wieści ważne. Starce siwobrode wysunęli się naprzód i, uspokoiwszy ciekawości zamęty, jęli zwiastunów onych wypytywać roztropnie. A gdy się wszystkiego, jak trzeba, wywiedzieli, wznieśli ku niebu ramiona dziękczynne.
Zaludniła radość ulice i najlękliwszymi; skakał kto młody, kto poważny — rozprawiał: święcili zwycięstwo mieszczanie zacni. Nie wytrzymały po domach i panny grodzkie: ledwie w bieli koszul i na bosych stopach wybiegły złocić piaskiem drogę do kościoła, tatarakiem ją maić, i rozsiewać z pod piersi jak płomienie — róże i maki kraśne.
Już się na stopniach kościoła rozstawiły mnichy bure, jak to ptactwo do śpiewu gotowe; już się kolejno wszystkie w grodzie odzywały dzwony.
Tak się ruch w mieście wszczynał i cichy jeszcze tumult świąteczny.
Zawiedli się mieszczanie zacni, bo choć radość została, święto ich minęło: wielkoludów pogromca miast bramą w tryumfie wjechać, polem mury okrążył i wrócił w świat, skąd przybył.
Odgadło w nim miasto bożej łaski wysłannika ku obronie a krzywd pomszczeniu. Pod sklepienie kościoła wtłoczyła się ciżby chmura; w grzmocie pieśni dziękczynnych zadrżała świątynia. Chmurą i grzmotem jest uczuć ludu wezbrana potęga.
Niech żyje król!
Odwodu jak gromu potrzebuje ta chmura i grzmot: ulewy wdzięczności — szczęścia gromadzkiego burza. Wypełniwszy tedy modłami niebosiężną nawę kościoła, a groszem mnichów torby, wyroił się tłum na miasto, pod zamek.
A gdy okrzyki jego gromkie zamku na skale sięgnęły, książę dworak, który dzierżył wonczas straż honorową, zjechał przezornie ku ludowi i obwieścił mu, jak to król z serca dziękuje wszystkim wiernym poddanym i, w radości ich udział biorąc, w swej łasce monarszej niezmiennie trwa.
Temi słowy zwrócił się do ludu książę o polis dbały, zataiwszy roztropnie, że król śpi jeszcze o tej porze wczesnej.
Niech żyje książę!
Dziękował dworak z konia prawicy podniesieniem. I rozważał wraz w sobie, jak to wzburzenie tłumów, choć radosne, łatwo na wsze strony się wychyla, jak ta rzeka wezbrana. Podszepnął tedy tłumom, aby dzień ów radosny upamiętnić ludu pochodem z chorągwiami na przedzie. Coś jak duma słodkiego wezbrało w piersiach ludzkich, każdy wraz myślał o swych szatach odświętnych.
Niech żyje naród!
W kościele tymczasem pozostały tylko kobiety, starce i mnichy w chórze; zatrzymała ich wymowa starego przeora, sławiąca błędne rycerstwo.
A mówił kaznodzieja temi słowy:
„Tam, za miastem, na górskiej drodze, która wchodzi w boru ścianę, przepadł wybawiciel nasz. Umknął się i wdzięczności naszej i tym balsamom śmierci uchylonej, jakie gotowały dlań dziewczęta zapowiedzią róż rozsianych. Oto po szarych kamieniach drogi porozsiewał rycerz szkarłatniejsze róże: krwi swojej nieskrzepłe jeszcze ocieki; tuż pod borem porzucił dwie żerdzie włóczni złamanych, jak dwa pióra orłowe, na naszych pochodów przystrojenie dumą. I zniknął oczom w lesie wysokim.
Nie tłumią się odrazu i struny targnięte, choć harfę precz odrzucisz. Miałożby takie sił i ducha targnięcie, które granicę znaczoną naturze ludzkiej przewyższyło, miałożby ono stłumić się wraz, i ukoić, i umilić na naszych świąt ugłaskania? Snadniej mu teraz rany swe nieść w leśną gdzieś gąszcz, wilkom bodaj na odlizanie. Nie nam on teraz wierny, nie królowi, a duszy swej, od dzisiaj po dwakroć nieśmiertelnej! — bo tam, przed Bogiem, i tu, u nas.
Sokoła ziemskiej miłości podrzuciła ku rycerskiemu dziełu dłoń tu jakaś biała, — orłem ponad czyn swój się wzbił. Nie powróci. Może spłynął tam w lesie krwią ran swoich, a w tej oto chwili bije już skrzydłem niecierpliwem we wrota miłości niebieskiej.
Maryo, otwórz rycerzowi Twemu! stęsknion za Tobą jest bardzo“. —
Tak kazał przeor mnichów burych, sam niegdyś rycerz. I choć kobiety kościelnym obyczajem szlochały, starce po ławach spornie kiwali głowami, zasię mnichy czarne po stallach srożyły się ponuro. Czuły mnichy czarne tą hydrę kacerstwa, której głowa, ledwie ścięta, już nowym odrasta kształtem. Ta z piekieł chyba wyrosła nauka, — jak to miłość ziemska ku niebieskiej wiedzie, — już się po klasztorach niejednych zagnieżdża tajemnie, a całkiem jawnie po zamkach, kędy z rycerstwa dwornym dla niewiast duchem wierzeniami się splata. I wiarę rzymską plugawi.
Tak zszeptywały się ze sobą mnichy czarne po stallach chóru. I nuże raić pod kapturami, by skorzystać z wielkiego dziś uniesienia narodu i wyrwać te chwasty z winnicy pańskiej: zetrzeć hydrę myśli wzbronionych!
Niech żyje naród!
Oto zbliża się pochód pod kościoła progi: błyszczą stroje odświętne, łopocą sztandary —
Z pod trójłuku okna na zamku spoziera na miasto cicha sprawczyni wszystkiego. Coś z burzy tęsknot tej nocy i gwiazd uroku pozostało w zatuleniu postaci jej całej, tak wiotkiej i spłakanej u kolumny z granitu...


Ku czemu się gra“, — przerwał sobie nagle żongler w tem miejscu. I przykładał się wraz do gęśli.
Grał. Łagodność cisz niewieścich grał i krosienkowych rojeń moce, rzuconego w te cisze tonu długie przetrwanie, mleko marzeń, któremi karmią płody mężowe w żywocie swoim, śród łez u kądzieli... Łodzie bezsterne u brzegu grał, i to trzepotanie się żaglów w huraganie rojeń, gdy się wszystkie mewy burz dalekich zlatują na żale, na biady, na lamenty... Grał wieżę utęsknienia i łabędzicę w niej zaklętą, i ockniętej na baszcie orlicy krzyk:

Kto zwał?!.
Kto ważył się w mą bliż?
Czy wichr mnie targnął wzwyż,
Z burzowych schronów zwiał
Na skwir?!.
Czy orzeł w lasów głuszy grdał?
Zwołaną zniósł w ten lot na schwał:
W tęsknoty wielkiej wir
Śród — cisz?..

Gądł tęsknice i tuhy niewieście, grał kobiet żądze strzeżone.
A gdy gęśle opadły, wystawioną przed się dłonią prosił żongler o baczenie na słowo:
„I mówi się dalej:“


W bizanckiej szacie z zielonego achmardu, złotem w ptaki-gryfy szytej, w korduańskich chobotach długodziobiastych, a płaszczu białym, krwawnika wielką klamrą na piersi spiętym, w złotej obręczy na doramiennych włosach płowych: — tak wstępował pan Lancelot po upływie roku na zamku schody. A w kroków prędkości płaszcz jego tak się baniasto podwiewał, że zdawał się rycerz jak ten pani Ledy pogańskiej łabędź biały.
Sklepień chłód, żubrów łby brodate u murów, śród pawęży i łuków na ścianach, korytarzy echowe pustki i nagła głuchość kobierców pod stopą... W chłodnem bezludziu ław, między granitowemi słupami, królowała stolnic martwica: puste były trony oba.
Powitał go książę-dworak głosem dla dostojności miejsca zciszonym: „Zostaniesz waść przyjęty in logiam, w rozmównicy, co jest znakiem osobliwej przychylności królowej pani“.
„Po roku, z trudem odnalezionego, siłą nieomal przywodzisz mnie tu, książę“.
„Kazano“.
Owóż i niewieście komory złotogłowiem na ścianach i bagdadzkim dywanem w takie zacisza stłumione, że ledwie się w nich słyszeć dały miękkie pobrzęki strun — wraz zamilkłe. Oto z ław i skrzyń zrywają się panny i, ręce na piersiach krzyżując, kłonią swe główki. W ukłonie posuwistym, a ramienia pod płaszczem rozmachu, chylą się głęboko rycerz i książę.
Kroczą panowie poszumni, szmera za nimi niewieściego dworu pogwarek.
Lecz oto komnata rycerstwa strażniczego pełna; stoją pod ścianą w surowości wejrzeń okrzepli, o pawęże barwiste wsparci. Za nimi dźwierze o potężnych antabach i zaworach, niczem wieko cedronej skarbnicy. „Tuć jest!“ pomyślał. A gdy wniósł oczy do góry o ducha skrzepienie, ujrzał nad drzwiami anioła w kamieniu z lilią u piersi.
„Bacz waść na wysoki próg, jaki masz przestąpić: w trzy stopnie zdziałać go pani kazała, aby oznaczały wiarę, nadzieję i miłość“.
W omroczeniu przestąpił trójpróg tęsknoty, nie widząc nic prócz modrej strugi światła od jednej z szyb okiennych. Przykląkł, jak trzeba, na jedno kolano — i usłyszy nad sobą głos księcia:
„Królowo, oto wielkoludów pogromca z przed roku, a jeniec mój dzisiaj, którego Twojej, pani, łaskawości oddaję“.
W szelestnym zawiewie wonności, zwieszające się od łokci pani biało-srebrne rękawy objęły przyklękłego, właśnie jak te skrzydła anioła, gdy dłonie jej podawały mu się za oparcie, aby powstał. Ledwie się podjąć zdążył, poczuł na wargach muśnięcie powitalnego całunku. Nie wypuszczając rąk jego z paluszków lekkich, zwracała go pani ku damom świty dla ukłonu, i wiodła w nyżę okienną.
„Siądź przy mnie, miły panie, radać widzę“.
Chciał było godnie odpowiedzieć na to łaskawe powitanie obyczaju dwornego, lecz sięgnął młody po słowo zbyt głęboko w pierś: ugrzęzło w grdyce. Sprawnością kobiecą odpowiadała pani za niego sama szukając zarazem prędkiej okazyi śmiechu, dla ździałania w panach większej śmiałości.
Słów jej już nie słyszał, zapatrzony ku górze, gdzie się dlań trzepotało jej śmiechu ptaszę.
A wejrzawszy ku powale, widzi: sklepu łamane łuki w błękicie całe, a na nim gwiazdy, jak o świcie, — srebrne. Wstępuje tymczasem pani w okna wnękę i siada na poduszce w rozwartym koźle stołka, który snadniej niż ława oddaje kształtu giętkość i powłóczystości stroju. Złoty jest włos pani nabłyszczony światłem, opalowe są pereł wploty w kosy jej długie, rzucone z pod srebrzystego czółka na fryzyjskiej sukni seledyny blade. A gdy dłoń podjęła, oczom na zasłonę od światła, rozskrzydla się jej rękaw i kładą się na nim szafiry, granaty i rubiny wielkie: od szyb w ołowiu drgające oka. Gdy zaś, cała w tej jasności barw i świateł, uśmiechnęła się ku zapatrzeniu jego, — pomyślało mu się w tej chwili tak dziwnie: że z tej tęczy słonecznego rozradowania uśmiecha się doń chyba sama gwiazda poranna w siostrzyc swoich chórze. I podjął znów oczy na błękit gwiaździsty u stropu.
Książę, zabawiający gorliwie damy w drugim końcu izby, nie może się nadziwić z daleka długiej ciszy zniemówienia śród obojga młodych. A gdy wreszcie spojrzeć się ośmielił, widzi, jak pani, na stołku przechylona, ściska dłońmi te bronzowe głowice u poręczy. Badawczym wybłyskiem patrzą jej oczy, a usta, tak miękkie w uśmiechu, okrzepły w tej chwili. Ledwie znacznym, a władnych ruchem dłoni rozkaże panu Lancelotowi zwrócić się dwornie ku damom, a wzamian przywoła księcia.
„Nie wiem prawdziwie, co mniemać o tym rycerzu. Niewymowny jest bardzo, bo nie rzekł ani słowa. I nie patrzy, a wziera. Nie dziwię się teraz, że go przed rokiem w zapatrzeniu zatopiła fala“.
„Ujrzał rycerstwa swego i śmierci samej przodownicę, — a nie słowem zwykł się wypowiadać w życiu. Królowo, wymowni w kochaniu poeci bywają. A niepewność jest w tem wielka, kto z nich jest aptior ad amorem: rycerz, czy poeta.“
Odmie pani wargi w zamyśleniu jakowemś. „O mężu pomyślała“, — domyśla się dworak. I zagaduje czemprędzej o tem, jak to opowiadają wszędzie poeci, jakoby w bramie Karduelu spoczywały w głazów ukryciu reguły miłości, wprost od pani Wenus idące, a przez Sybille językiem rzymian na złotych kartach spisane.
„Owóż na pierwszej karcie złoci się to przykazanie: Causa conjugis non est ab amore excusatio, — wzgląd na małżonka nie będzie wymówką w kochaniu.“
Uśmiechnęła się pani niedbale: któraż bo z kobiet nie zna pani Wenus i poetów przykazań.
„Nie o królu myślałam przed chwilą, — rzecze z grymasem. — Ach, ten pan Gawan i jego zazdrość naprzykrzona, tropiąca mnie wszędy!“
Długo zaciera książę dłonie przy ustach, wreszcie chyli się ostrożnie do ucha pani:
Feminam nihil prohibet a duobus amari, nie wadzi bynajmniej kobiecie i dwoistego zażyć kochania, — uczą złote reguły miłości.“
Ledwie znacznym ruchem dłoni odrzuci go pani od swego ucha — na korny ukłon z daleka. I chmurzy się na chwilę usteczkami. Lecz oto nagle przerwie to zachmurzenie śmiechu pustotą: — jakby ptak z świegotem furknął nagle ku górze. Rycerz, i przed damami milczący, wejrzał znów na sklepienie i szukał pod gwiazdami tego śmiechu skowronka.
Za chwilę siedział przy pani, gdy pazik na miękkich nóżkach biegł szparko w drugi koniec izby i nurzał się w skrzyni, dobywając szachów, by je między państwem na kobiercu ławy rozłożyć i klęcząc ustawiać kamienie. Tak nakazała królowa, by w obec dam swoich dać milczeniu niemownego rycerza pozór grzeczny. A sama rozpina powoli opaskę czółka na podbródku, jak to czynią niewiasty, gdy chcą dać ustom folgę do całowania. I wyczekawszy chwilę, gdy jej panie zapatrzyły się gdzieindziej, chwyci rycerza oburącz za głowę, pochyli ją sobie nad szachami i przylgnie mu do ust w długiem całowaniu bez oddechu.
„Nieraz, nieraz czyniłamć to już w myślach swych, tak smutnych od roku!... Odtąd twoją jestem duszą i ciałem i napełniam tem radością myśli me wszystkie“.
Targnął się ku niej ramion oplotem i rozsypał bierki szachowe. Przybiegły paziki cichutkie i jęły u nóg państwa spłoszonych zbierać kamienie jak te ptaki proso. W drugim kącie komory zachrząkały surowo obie panie świty: dworska dama Ypokryzia i stara panna Immaculata.
Żarliwie zagadywał tych pań cnotę książę wymowny.


I jął przemyśliwać nad tem, jakby (drogami pana Gawana nie idąc) uładzić młodym obyczaju miłosnego dopełnienie. Niech błogosławią kochankowie cyklopowe mury i czujne straże, bowiem tylko w przeszkód goryczy dojrzewa słodycz namiętności naszych. Chrapią wtedy małżonkowie.
Śpi w dosycie rychłym król małżonek. Wysunie pani stopki chłodne z pod zasłony, z łoża szafy, i poskoczy ku oknu komory, niczem na ciele nieosłonięta, — jakto z małżeńskiego łoża. Pod zwabionych nietoperzy krążeniem oczekuje, rzekniesz, północnej godziny zaklęcia. Zahuka sowa na poniżu, a za trzecim razem, jakby łasicą spłoszona, zmyli głos w grdanie ostre.
Zna książę nocnych ptaków obyczaj i trwogi.
Osłania pani swe gładkości przy oknie opierzchłe w męża sobolowy płaszcz i czapę, pod futrem nóż ukrywa dla bezpieczeństwa osoby — i króla postacią mija straże komorowe.
Opuściła pani pieściwa królewskiego łoża puchy i wonności, ociera się bosa o nocnych cieniów pomykania tajemne, a lękiem tylko oddech w sobie skłóca i zagrzewa ciało.
W ostatnie korytarze już bez noża w dłoni wstąpiła pani, sama jak widmo nocy — i tajemnica. (Nie będzie już pan Gawan tropić ją wszędy zazdrością swoją).
Budzi zamku nocna ponurość sumienia ponure upiory. A gdy one serce kobiety zhukają, całą piekieł gorącość wypija z ust kochanek — szczęśliwy.
Żądzy wszystko płuży.
Oto w odległej gdzieś izbie zamku siedzi na tapczanie, w przebiałości swej wiotkiej, kochaniu cała z futra wychylona. A rozplotem złotych włosów zatula głowę kochanka ni to chustą matczyną. I tym razem nic sobie powiedzieć nie zdążyli. Bo w pierwszym doskoku zwarły się ich usta, wtuliły piersi, gdy serca biją do się jak te dzwony — w obietnicy szczęścia wrychle jeszcze większego. Niechby głos jaki ozwał się w pobliżu, padną oboje martwi: tak na pół oderwane od życia są serca człecze, gdy swe szczęście śmierci zaczajonej kradną.
Kradniemy wszyscy swe najlepsze chwile życia — życia smutkowi i śmierci czyhającej. Niech nikt nie mija kochanków bez smutnego uśmiechu dla ich szczęścia motyli. A kto mądrzejszego jest serca, niech przechodzi, jak gdyby nic nie spostrzegając.
Godzi się tedy i nam przejść mimo nich, zostawiając młodych sobie.
Groźna jest nocy zamkowej ponurość, głucho nawołują straże. Śpi w dosycie praw swoich małżonek, król!


I mówi się dalej... Ale teraz już do panów, choćby ich tu w piekarni nie było dziś wcale:


Gdy zstępował rycerz z zamkowej góry, nocny granat nieba roztapiały już świty po nieboskłonach. Wysrebrzają się na chwilę złote do niedawna gwiazdy i dogasają wraz powoli. Nad zamkiem świeci jeszcze gwiazda poranna — w przejasnej otoczy bieli, perlistości i opalów. Białosrebrne jej skrzydła z obłoków muskają szafiry, granaty i rubiny zwiewne: z za bławych szyb widokręgu przebijające już promienie zorzy. A z tej tęczy słonecznego rozradowania uśmiecha się głosem pierwszego na niebie skowronka — jutrzenka czujnych, pani Wenus gwiaździstego nieba.
I zgasła.
A w rozżagwione jego wspomnienia tej nocy wkradł się znagła melancholii smęt, że w tej chwili zgasła dlań może na zawsze jakaś dobra gwiazda na niebie, — że nie ustokrotnią się już nigdy siły jego nad wielkoludów moce, bowiem zbył z własnego serca tej mocy wszystkokrotnej.
Dla nabycia dwornej szaty swojej wyprzedał się było z miecza i zbroi. Ale rychło nowe na pewno dostanie. Rozkaże królowa niechybnie, aby poniechał błędnego rycerstwa i porzucił służbę w Straży Śmierci, a został u króla setnikiem Straży Ochronnej, która nosi najpiękniejsze stroje i płaszcze najdostojniejsze.
Zasię na rozstaniu przykazywała mu pani prośbą i pocałunkami, aby dziś, w tych oto szatach dumnych, wystąpił na rynek i dał się poznać wdzięcznemu ludowi. Niech uderzą w dzwony, niech się rozśpiewają mnichy, niech panny grodzkie poczną mu maić drogę i rzucać róże pod stopy. Niechże mają dziś święto i uciechę mieszczanie zacni. — Jakże lubo, jakże lubo spozierać będzie na to królowa!
Oto ciągną szeregiem te bure śpiewaki, które wonczas, przed rokiem, ustawiły się było u fary z psalmami na cześć jego; — na primę snać pospieszają teraz mnichy do kościoła. Przystojniej, zacniej to będzie z zakonnikami mszy naprzód wysłuchać, w kościele na naród poczekać, nim go śpiże zdzwonią. — I jak lubo, jakże lubo będzie to królowej!
Wyprzedził tedy szeregi mnichów, wstąpił w przedsienie, zagłębił się w nawę pustą. Zdjął go ziąb, objęły mroki, okoliły lśniące kadłuby kolumn. Hen na wyży ledwie majaczeją pozłocistości ołtarza, pod nim na słupach otwarta czeluść krypty; górą rozogniły się na szybach płachty purpury, przelewa fiolet głęboki. Oto wszystko: chłód, mrok i pustka w kościele.
Kołaczą za nim mnichy. Zarzucił połę płaszcza na lewe ramię i wystawił się przed zakonniki.
„Jam jest rycerz Straży Śmierci, Graala poszukiwacz, wielkoludów pogromca, a grodu wybawiciel, Lancelot sam! Zdzwońcie miasto całe.“
Ani jedna twarz nie wychyliła się z tych burych kapturów, nie skierowała się ku niemu głowa żadna, nie przerwała pomruku pacierzy. Do krypty czarnej, jak cienie w grób, zstępować jęły te szeregi.
I znów pustka i mroki w bezludnym kościele. Tylko jakiś cień zakapturzony długą żerdzią rozjarza świece w nadołtarzowych fioletach, śród złocistych mżeń i rozchwiei wybłysków. Na tle tej żarzy kościelnej wychyla się z mroku krucyfiks olbrzymi, zawisły nad chórem.
Przykląkł i, jak trzeba, odmawia ranne pacierze. Póki w rozkolebaniu pobożnem nie zatrzymała mu się głowa: — wziął na się wejrzenie krzyża.
„Tyżeś dla kobiety poniechał Parsifala u dróg rozstajnych, — na samotność gorzką porzuciłeś druha, nieuleczonego z ran świeżych.“
„Porzuciłem!“ — uderzy się kułakiem w pierś.
„Tyżeś dla kobiety zaprzedał i przyjaciela drugiego! — przedałeś, rycerzu, konia-druha najwierniejszego, który swe zdrowie i życie z twojem zjednoczył“.
„Przedałem!“ — jęknie.
„Tyżeś dla kobiety, słowu Mojemu na wspak, miecz zastawił, by płaszcz strojny kupić! Tego nie uczynił i sam Judasz Iskariota, który mnie przedał.“
Bił czołem o kamienie kościoła.
Snadź na płytę grobowca głową natrafił, bo zadudniało pod nim echo z trumien piwnicy.
W długie potem zaciągi organowych basów uderzyło nagle gęste dreptanie mniszych chodaków. Wyraja się tych kapturów mnóstwo wielkie z podołtarzowej krypty, zda się owiane tchnieniem trumien i zagłuszone w sobie szeptaniem pacierzy.
W kołacie i uroczystym rozruchu sadowią się mnichy po stallach.
Jeden z nich tylko zatrzymał się u wielkiej księgi graduału, w żółty blask świecy wychylił z pod kaptura głowę jak z wosku, w onym wianku włosów na ciemieniu ni to w koronie cierniowej. Z opadłą powieką a boleściwem rozchyleniem warg czai się śpiewak przodowny na nutę organów, rozstawia dłonie braciom na baczenie, — czeka z intonacyą:

O, fidelis anima!
clama de profundis
te terrenis fugito
rebus et immundis.

I zawiał dłońmi, niczem mewa białemi skrzydłami:
„A! — a! — a! — a!... A! — a! — a!... biadają dusze czyscowe w mnichów lamentacyi.
Wtórzył im rycerz piersi swych przyjękiem. Póki nie wytrzymał tego dłużej na sobie. Podjął głowę z nad grobowej płyty i jął przypominać swe czyny chwalebne. Tem się wszakże i zmarłe obwołują z trumien: w onych tu napisach grobowcowych naokół. Nie z pychy czynią to zmarłe, przypominając się sprawiedliwości bożej, a dla ulgi w męce czyscowej.
Przypominał tedy i on swe zasługi; odliczał je Bogu, jakby wypisując je na grobowcu swoim:
„Wielkoludów dwóch srogich zabiłem! — krzywdy ludzkie pomściłem! — wielem życia człeczego zratował! —
Zmyliła mu wiarę skruchy niedoskonałość.
A w złej skrusze oczy jego, jak i dusza rozpierzchliwe, ujrzą nagle zdala, pod ścianą kościoła, postać niegdyś sercu tak bliską. Patrzą oczy, wypatrują: aż się nagle załzawią w zdumieniu radosnem.
„Tużeś?!“
Szeptem zaledwie powiedział do się. A oto ze wszystkich mroków i ciemnic kościoła wpełza echem przerażenia:
„Tużeś jest?!“
Nad trójprogiem mniszego chóru spoczywa oto pod ścianą Parsifal sam. Snąć wielce utrudzony w kościele wytchnienia szuka, jak to czynią rycerze wędrowni.
Przyłbicy cień omracza mu czoło i oczy. Niczem dziób ponury sterczy nad twarzą nanośnik hełmu, broda nurza się w łuskowej naszyjnicy, w podłuż spoczywa miecz srogi. Zbodły się nogi, zhaczyły ostrogami stóp długich. Zasępił się, skobuział cały w zamyśleniu. Jakby na bardzo długi czas tu zległ, wielce życiem już uznojony: tak się ulgła kolcza zbroja w gibkość osmętnionego ciała, tak się słania głowa, w szołomie ciężka, taka w nim całym zaduma kościelna nad człeczą dolą, taka frasobliwość ducha.
W bezmiernem nagle rozżaleniu do się za to poniechanie druha przed rokiem, z klęczek nawet nie powstał Lancelot, a czołga się doń na kolanach.
„Z kamienia-ś?!“ — okrzyknie się nagle grozą na kościół cały, — aż się rozchwiały po stallach zawodzące mnichy.
„Nie Boży ty już na świecie, a mistrza kamieni żywych stwór w kościele?!“
Organowe basy, w podobieństwo czyscowych jęków, na ciężkich skrzydłach kolebać się każą mniszym pieniom.
Rzuci się po raz wtóry na chłodny głaz. I szamocze się z kamienną zbroją na piersiach, ją to stargać chce, by ujrzeć: czy zagoiły się w blizny tamte rany u boku, z któremi poniechał było przyjaciela? czy też przez nie to właśnie zmarł? — jego sumieniu na wyrzut potworny. A że szata kamienna na zawsze już pono pierś tę pokryła, więc w ślepej pasyi spłakał się tylko u żywego kamienia. Aż ból ten, że zbyt nagły, targnął go buntu szałem.
Podskoczy pod krucyfiks z kułakiem.
Aleć siła jakowaś w mig otworzyła mu ten kułak w dłoń całkiem wiotką; w kształt misy żebraczej ją składa i wyciąga pod one stopy gwoździem Męki przebite, pod strugę krwi, ściekającą jak wino — w on kielich a czarę pod blaskiem gloryi promienistej!...
I owoż ten kułak z przed chwili pada mu z całych sił na własne piersi — raz, drugi, trzeci!
„Dla kobiety wyrzekłem się w duchu onej czary: poniechałem szukania Graala... A przed się i tu jeszcze w kościele Twoim stroiłem się w chwałę rycerstwa Twego: pychą rwałem się za te trójprogi, kędy jeno ofiara z życia kornością wiedzie!... Przeze mnie i Parsifal nie znalazł cudotwórczej czary Twej — ostatni może z rycerzy Twoich!...“
A z tym szeptem pokuty rozpacznej podejmuje oczy wzwyż: na on znak ofiary z żywota, który oddziela w kościele ludzi służby bożej od rzesz pobożnych zaledwie.
Na desce pozłocistej, w przydymionych od kadzideł barwach, widniał Ukrzyżowany, wielką chudzizną udręczonego ciała nie owisły nawet w ramionach, lecz srogo stojący w męczeństwa swego gwoździach; a one ćwieki w dłoniach obu i stopach skutych wystawia przed oczy chrześcian, chmurnie wyzierając z pod cierniów korony.
Kyrie Elejson!..“
Powaliło go pod się ponure krzyża widziadło.
Głuchy to przyjęk organów pociągnął tak zaświstem burzy pod ołtarz sam. I w jeden akord dudni pohukiem u ścian wszystkich, — aż się strzęsła nawa troista. Na wyże wzięte, mnożą się tony: jak ten grom, gdy w jeden nieboskłon łomotami gruchoce, a po drugim wraz echem się toczy, i już gra po niebie całem groźną nawałnicą bezmiarów.
I wyrywa mu z piersi jęki skruchy ostatniej:
„Nie znaleziony będzie Graal Twój! — nie zdjęty będziesz z krzyża w sercach ludzi smutnych! — nie odnowione będą serca człecze! — nie starte będą smutki z oblicza ziemi!...“
Grzmiały mu tak w piersiach i te ostatnie basy, które, jakby w gniewu surowości, ściszyć się nie mogą u stropu; choć zmilkły organy, one gromią wciąż jeszcze, jakby tej głuszy kościelnej dudnieniem i mniszych pacierzy zmorą w tumie pustym.
Zakonników chór: świątyni dusza i pobożność, rzekniesz, sama, oddaliły się stąd precz. Chłód barw niemych zaległ na ołtarzu u pogaszonych świec. W okrzepłości surowej lśnią kolumn kadłuby. Dym kadzideł zczołgał się ze schodów chóru i snuje się po nawach zwidem pokutujących dusz. Na dalekiej gdzieś wieży grodu ozwały się dzwony, jakby pogrzeby stąd wyszłe dosięgły już było cmentarnych bram. Tem głębsza cisza i poniechanie zalegały tu w mroku. Kostnicy sienią pod krzyżem ponurym zdał się i kościół sam — bez swej służby bożej. Odeszły mnichy.
Na płycie grobu — białym krzyżem na wrotach śmierci — leży pokutnik tu poniechany: biały płaszcz zalotnika przysłania go teraz całunem śmierci. Jego to jakby duszę za żywa pogrzebały mnichy, łamiąc może świece nad jego głową.
Niemota pognębienia w opustoszałym tumie, chciwa szeptania pacierzy, chłonie tu każdy szmer i śle go pod ołtarza stopnie. I schłonęła nagle suchy trzask! — jedyny. Pod płytą grobu pękają tak co dnia zeschłe trumniska.
I jakby z onych trumien w piwnicy owiała pokutnika na płycie grobowej ta dusz czyscowych męka i łaska zarazem: nadzieja. Bo oto z pierwszem poruszeniem ramion załopotała się w nim skrzydłami nadziei ta myśl: „A może? — rok czasu wszak minął! rok długi! — może Parsifal tymczasem...“
Dopadł po raz trzeci żywego kamienia; oburącz ogarnia tę głowę w szołomie ciężką, jak gdyby ją z śmiertelnego posłania podźwignąć nieco chciał. I szepcze mu w usta same — pyta: „Znalazłeś?...“
A po mrokach i ciemnicach fary ocknęły się jakby w żywych kamieniach dusze wszystkich pogrzebanych tu rycerzy. I trąci echo pustego kościoła organy tu wtóre: uderzy w basy ciszy grobowcowej: — „Znalazłeś?!“

„Kto ważył się w mą bliż?
„Z wiecznego schronu cisz
Kto zwał?...“



Ledwie spostrzegli słuchacze, że on orłowy krzyk wtóry grały już tylko gęśle żonglera.
Grał. One w grobach kościołów trumniska grał, — ni to dążeń człeczych łodzie rozbite, — i mnichów pokutne nad niemi lamenty, za dusz czyscowych żale de profundis: życiowych zbłądzeń biady, nieodpartych inmundis... Żywe kamienie grał w wiecznych schronach cisz, błędnych rycerzy na grobach frasobliwość wieczną, i to mleko sił ssane z ich piersi kamiennych za żywą krew dążenia... Gądł mężów tęsknice i tuhy, grał ducha człeczego wieczne nieukoje.
A gdy gęśle tym razem opadły, daremnie ludzie na słowo baczyli: żongler po czarkę swą sięgał i podstawiał ją pod dzban szczodrej pani. A przypomniawszy sobie słuchaczy, machnie ręką na izbę:
„Wracajcie do domów, romans już skończony.“



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Wacław Berent.