<<< Dane tekstu >>>
Autor Wacław Berent
Tytuł Żywe kamienie
Podtytuł (opowieść rybałta)
Wydawca Spółka Wydawnicza „Ostoja“
Data wyd. 1918
Druk Tłocznia „Pracy“ w Poznaniu
Miejsce wyd. Poznań
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Okładka lub karta tytułowa
Indeks stron


Wacław Berent
ŻYWE KAMIENIE
(OPOWIEŚĆ RYBAŁTA)
DWA TOMY W JEDNYM
(PIĄTY TYSIĄC)
POZNAŃ 1918 — NAKŁADEM
SPÓŁKI WYDAWNICZEJ „OSTOJA“

INICJAŁY WYKONAŁ JERZY HULEWICZ

ODBITO CZCIONKAMI „ZDROJU“

W TŁOCZNI „PRACY“ W POZNANIU








N
Na schodach świątyni sprawowało się nabożeństwo wtóre w ciszy i słońcu. Pod żebraków litanie i śpiewne turkanie gołębi przyklękiwało tu chłopstwo na korne ucałowanie kościelnego podmurza. Lizały ich wargi kształty mnogie w kamieniu tam zdziałane, całując w zachwytliwej pokorze i mądrych i głupich panien wyobrażenia, i Hioba na barłogu, i centaura, który pogaństwo oznacza, i gołębicę zwalczającą smoka. Żebractwo zamadlało te całunki bogomolne, a rozsłonecznienie ranka kładło pozłocisty płaszcz miłosierdzia na te łby kołtuniaste, na parciane giezła, na nogi czarne jak ziemia. Zaś ptactwo kościelne gwarzyło ochotnie z serc onych prostotą.

Tak się sprawowało pod kościołem odświętne kolędowanie najbardziej uznojonych.
A gdy onym Bóg się rodził w każdego święta rozradowaniu, opodal zalegali taborem ludzie inni, którym Bóg, zda się, w piersiach umarł.
Wystawiało to z pod łachmanów słońcu swe robactwo na piersiach. Snują się między nimi gołębie zamilkłe i skaczą po nich lekkiemi nóżki. A gnuśność miejskich nędzarzy, muchom nawet nieobronna, poziera tępo na ptasze zwinności w słońcu.
I pątnik tu się znalazł — niegdyś do Ziemi Świętej wędrownik, dziś próżny łazęga po kościołach grodu — z posochem w dłoni i liściem palmowym na grzbiecie zalegający schody domów bożych. Aż dziwnie, że się palma tu znalazła! Bo prawdziwie jakowaś spiekota siłom serdecznym, rzekniesz, duch Wschodu ział na tych ludzi. Sterczą wśród nich sztywnemi kośćmi i starce w szopie włosów i brody, niczem pnie zmurszałe w grzybiej pakości: żebraki najgnuśniejsze, które i pacierza za dusze ku zbożnemu jałmużnictwu nie umieją, a tylko urokiem straszą. Przywałęsał się tu i mnich jakiś z klasztoru za ospałość wygnany, i klerk, który ducha przepił, a książki wraz z szatą oświeconego już dawno w kości przegrał.
I z murarzy wolnych niejeden zalegał tu bezrobotnie. Niegdyś bywało strzępił dłutem te ciosy kościoła, głazom samym lekkości nadając. A gdy tysiącem rąk wypiętrzyły się one na skończony ogrom tumu, gdy wypadło dłuto, kierowane biciem serc tysiąca, owisły i ramiona w bezczynie. Dusza, w zespole zapałów dzielna, nie ostała się w opieszałości powszechnej. I sama od nieociosanego głazu cięższa, leżała oto kamieniem u dokonanego społecznie dzieła. Ta się jeno skarga dobywała podczas z warg onych robotników: „O królu, królu nasz, wezwij naród swój do nowego czynu!“
I junaków wataha cała zalegała tu niemrawie, do wojny tęskniąc w opieszałości dni swoich. „Ona’ć, mówili, odmieni czasy.“
Przytrafiali się tu wreszcie ludzie dziwni: po pas nadzy, z rózgą przy sobie. Duchem to niegdyś hardzi, heterodoksyą zarażeni, jawiący się z wyroku, by każdego święta otrzymać przed ołtarzem przepisaną chłostę. Pod długim dociskiem hańby starły się te czoła; już ich zbiry ściągać tu nie potrzebowali; zwlekali się sami z rózgą na się w garści. I z tem już tylko pouczeniem dla innych: „nie przeciw się mocy, bo silna“.
Zgoła, wszystkie te mieszczany, zubożałe w siły ziemskiego dotrwania, zwlekały się oto marami życia pod kościół.
W onym zaś tłumie ręki upraszającej nikt nie podejmował: w zniechęceniu ku własnej doli zasklepiały się te serca goryczną nienawiścią ku ludziom. Wielu nie potrzebowało nawet jałmużny, mając w schówkach szat swoich jakieś tam nieliczone grosze. Bywało wszelako, że czyjeś zęby żują odruchem głodu chleb niewidziany i tem zbydlęceniem w gnuśności roztkliwią tępe miłosierdzie sytych: — padnie mu pod nogi kęs jaki. On połknie go rychło, wraz w tył się słania i z wypogodzonem na chwilę obliczem powiada za podziękę całą:
„Święty chlebuś pod kościoła murem najsmaczniejszy!“
A szerzyła się ta bizancka zaraza wszędy, osobliwie po miastach, niosąc otępienie w mamroty mniszych i księżych pacierzy i szerząc wśród ludzi świeckich gnuśną nieufność w zbawienie duszy. Opustoszały po grodach kościoły i warsztaty zarazem; objęło tłumy wielkie zobojętnienie zarówno dla spraw duszy jak i ciała. Że zaś łoża snem już tylko nęciły, więc zaniedbywane kobiety taką cierpkością i swarem wypełniły miasto, iż mierzło przez nie wszystkim i życie nawet samo. W oczach młodzieży nie dojrzysz ciepłych płomyków otuchy, jeno błyski zimnego szydu nad sobą, nad ludźmi i życiem; opróżniły im się piersi z tęsknot i nadziei. W popiołach życia dogasały ostatnie żużle zapału.
Ten trąd na dusze: grzech nierządnego smutku, imieniem Acedii przez kościół potępiony, ział omartwicą na życie świeckie i duchowne.
Powiadali — że Pan Jezus ukrzyżowan nie zmartwychwstał, a krzyżuje się wciąż w każdej chybionej doli człeczej: w wygasłej piersi młodziańskiej, w męskiej sile starganej daremnie, w zagoryczeniu niewieściem, w kwiecie zmrożonym i nadłamanej trzcinie. Każdy wlókł nietylko krzyż swej doli na grzbiecie, ale i krzyż Bożej Męki w piersiach; a chybieniem swego życia — żywego Boga w sobie zdradzał: nowy Judasz na nowe męki go wydawał. Świat stał się Golgotą sumień, rojną u stoków od czarnej szarańczy Judaszów — aż po nieboskłony krwawe.
Pod chmury wypiętrzone ogromy tumów runąć chyba miały, bo niskie smutki człecze toczyć już jęły kościoła fundamenty — rzekniesz, nawet opokę Piotrową samą skruszyćby zdołały!
Daremnie kościół, w obronie siebie samego, wzywał, za świętym Pawłem, aby ludzie pilnem przykładaniem rąk do spraw świeckich warowali się smutkom, które śmierć wyzywają. Daremnie biskupi głosem Pawła wołali po kościołach: „Weselcie się w Panu! — I powtóre powiadam wam: weselcie się w Panu!... Zawsze się weselcie!“ — Daremnie chłopstwo onemi głosy ruszone zajmowało po grodach kościoły na święta prostaczej radości, na gburów weselisko, na przedrwiny pospólstwa z powagi i władzy każdej, — bo, choć się oną ciżbą roztańczyły kościoły, na duszne zniemożenie ludzi po grodach osiadłych nie było skutecznego słowa, tańca i leku.
W smutku rzesz sumieniem rozbolałych weseliły się matoły, a gburstwo ucieszne najbliższe się stało ołtarzów.
Więc zatrzasnęli biskupi dźwierze kościelne uweseleniom onym.
A smutek pozostawał.
Tedy każdego nazajutrz po odpustach narodowych i świątkach chorągwianych, troska sumień i bezjutrze doli zalegały ulice i przyrynki dobrego miasta. Wlekli ludzie swe kroki jak te muchy po kleju, żuli cierpliwie święty chlebuś ubóstwa między murami kościołów i wsłuchiwali się, żali nie pluskają konie jakowych przybyszów po odwiecznej kałuży u wrót miasta sennego.
Bo w opieszałości nadziei ostatnich i ta majaczyła się ludziom pod pierzynami: że jak miasto w potrzebie obronią pewnie błędni rycerze, tak życie powszechne uwarują najskuteczniej od smutków błędne rybałty.
Zasię dzień odpustowy ściągnie ich tu niechybnie z za murów, z wszelakich oddali.


Oto wielki bęben na wózku ogłasza gromko ich przybycie.
A ów zgiełk i gwar wielojęzyczny, jakim wypełnili wraz ulice, zdał się niejednym uszom dziwosłuchem wróżbnym, niczem blekot żórawi, słyszany niegdyś nad miastem. „I prawdziwie — zamyślali się ludzie na widok tego ciągu wędrownych, — czemże wolność człecza gorsza Bogu od ptaszej? Siejemy, bo i zbieramy troski nasze na jednej wciąż grudzie. Zwędrowali oni tą porą światy: napatrzyli się, nasłuchali, namądrzyli, — hej!“
Tak to w smęty miejskiej ciasnoty, między życia smutniki spadały nagle z szerokiego świata życia igrce.
W pstrym tłumie wagantów ledwie odróżnisz linochoda w blaszkowym stroju rycerza i z tyczką grochową w garści. Obok stąpa niedźwiednik z bestyą srogą. I ognia pożeracz. I siłacz okrutnie gruby, który konia barami podźwignie. Zaś ku zaciekawieniu najbardziej opieszałych wkracza oto w miasto i skoczka piękna, wystawiając dumnie pierś całkiem gołą. Przy niej to chłopię w gieźle jeno: menestrel gęśle strojący pod uchem.
Oklaski powitają pieśniarza. I nie milkną w tłumie.
Póki z gromady nie wyskoczy fabulator z gębą gołą i sprośną, barwami szat obcisłych, rzekłbyś, przepołowion na żółtą i kraśną połać człeka. „Hej! — witają ludzie gadkarza, — idzie rózga na mnichów i kropidło na nich szatańskie! Z pyszna mieć się będą księża i pany! I skąpce na worach! I godności dufne!“ — Cieszy się gadkarz onem powitaniem, zaciera łapy, a ruchliwą gębą zębatą pocznie parskać, strzydz nią i otrząsać: właśnie jak ta wydra, gdy rybę chwyci. „Wydroż ty, wydro ze świata ucieszna, najdziesz dosyć karmi w stawisku naszem!“
Gdy ścichły, nawet w pamięci ludzi starych, rapsodów kobza i głos u studni wieszczący gęsta rycerskie, ten ci z wędrownych stał się ludziom najmilszy: fabulator innobilium, mieszczan jurnik i pomściciel w śmiechu, — sam dla nich niczem rycerz błędny, gród wyzwalający.
Krwi ludzkiej w żyłach ruszenie niosą swem pojawieniem ludzie wędrowni. Bo w rumorze i zgiełku ogromnym bije od tych gromad ochoczego ducha żywotność zaraźliwsza nad smutki.
Joculatores!“ — huka po ulicach niezbożne „hozanna“ dla wagantów sprośnych. „Igrce w gród walą!“ — rozbiega się nowina po mieście całem.
Za bławemi szybami w ołowiu, w domach co zacniejszych, prześwitują jasne główki pań z barwną taśmą nici u szyi, a pracowite paluszki jeszcze u szyb zda się wzorzą krosien obrazy.
Wypatrują oczy w ulicę:
„Któryż to między wami żongler będzie: romansów opowiadacz? Niech zajdzie w piekarnię. Nakarmię, wykąpię, odzieję w szaty nowe, wszystkie lampy wieczernika rozjarzę, dzban wina wystawię i czarki piękne, druchny i służebne zwołam, — i będziesz nam prawił, będziesz opowiadał!... A potem, w długie miesiące i lata, gdy płoche już dawno zapomną, snuć mi się będzie opowieść twoja, i prząść i motać w niciach, i wzorzyć w przejasne obrazy krosien na błękitu pościeli. A rycerzy twoich czynami i kochaniem karmić będę płody mężowe w żywocie moim!“
„Hej, który to igrzec od powieści, — żongler, — między wami wędrowni?“
„Tum ci jest!“ — czterech się ozwało. Każdy inną obiecuje powieść i pod inny kościół prosi.
Mężowie tymczasem stroskanem czołem nie ich to wypatrują przez szyby: w klerka czarnej szacie, w naramiennym kołnierzu i wisiorach kaptura, szedł w tłumie herszt onej bandy, goliardus sam: wagant miastu groźny, który i biskupa się waży, i króla płaszczem zatarga, gdy ludzi wierszami zasmuca i podjudza wraz. Wyjdziesz bywało na rynek posłuchać poety: — krew ci wraz wszystka do głowy uderzy, — owo słyszysz i contra papam carmina rebellis!...
Joculatores!“ — grzmi tymczasem miasto już całe.
Do sunącego przez ulicę taboru i z datkiem w garści nie dociśniesz się teraz. Ledwie się doń dotłoczył wysłannik biskupa, temi pytaniami swego pana zadyszany, są li nowe pieśni na świecie i zali mają waganty między sobą jakiego gęślarza przedniego i głos ku śpiewaniu świeży? Jawił się wraz i drugi biegacz, jeszcze pilniejszy: ucztę wydają dziś benedyktyni: hucznie się zjadą księża i pany. Dopuści opat przed stoły skoczkę, wesołki i fabulatora — na kugle i uciechy. Zasię po wieczerzy zawezwie się może z przed furty menestrela i żonglerów. Goliard niech progu przestępować się nie waży.
Odpowie mu skoczka, ni to królowa cygaństwa onego.
„Albo wszyscy społem w refektarz przed sute stoły, albo niech się opat z gośćmi obje na smutno.“
Zawre śród wagantów.
„Nie masz tu pośledniejszych! Wszyscy my tu jedną goliardową familią. Wszyscy równo potrzebni ucieszeniom człeczego serca: i kuglce, i gędźce, i piszczki!“
Pociągną dalej ku rynkowi taborem zgiełkliwym: i niedźwiednik z bestyą, i linochód o kroku bociana, i siłacz okrutnie gruby, i pstry fabulator z gębą sprośną, i wesołki pląśne, i żaki ze szkół świata zbiegłe: i skoczka z goliardem, i żonglery z rybałtkami: zgoła tota joculatorum turba!
Ten jeden radował jeszcze oczekiwania poważne — symfonista. Pośpiesza oto w tyle, z symfonią wielostrunną na grzbiecie, a datki, muzyków obyczajem, zawczas w czapę zbiera. Nie żałują ludzie, nad czarodziejstwem sztuki gędziebnej wraz zamyśleni.
Instrumentum to człeczego czucia najprzedniejsze: między ciszą a gromem mowa duszy śpiewna, którą Dawid z Bogiem rozmawiał, Cecylia z anioły. Przymierza to arka między smutkiem doli a wszechradością życia, myślom żagiel, dążeniom skrzydło sokole, — mowa w słońce odziana, muzyka błogosławiona!
Oto goliard wmieszał się między ludzie o gędźbie gwarzące i powiada, jako ta sztuka nad króla Dawida starsza, gdyż od Apollona bożyca idzie, który usłonecznianiem człowieczego serca sięga tronu Boga żywego — z paniami swemi.



J
Jeszcze organów basy dudnią głucho z otwartych wrót fary, gdy na rynku biją już piszczkowie w bębny i świszczą cienko na fletniach. Taki tłum odpustowego ludu wysypał się rychło z kościoła, że omal nie starczyło miejsca na boisko uciechy.

Skokiem, wyrwańcem chynie tanecznica na dywan rozesłany. I spręży ramię, targnie bębenek, a tak na nim rozdygota dzwonki, że, choć sama murem stoi, drgają wszystkie jej żył tętnem. Bardzo twarde piersi ma rybałtka piękna! A łyski i strzelistość przyczajonych oczu wagantki wyzywają ludzi osiadłych, chichoczą w twarz smutkom wszelkim.
Aż się zerwie w podrygach szereg wesołków, ramion zczepieniem na przedzie zwity w rej rozkolebany: tak miękko i pląśnie suną zwinne chłopcy, wyrzucając w takt swe ciżmy długodziobiaste i dzwoniąc sarniemi uszami wesołkowych kapturów.
Skoczka przodem krzepczy, — wraz przybladła na twarzy, jakby wartkością krwi ruszonej aż bolesna.
Bacche!“ — wrzaśnie ktoś tam w tłumie, jakby zdjąwszy ten okrzyk z niemych warg dziewczyny.
Podejmą to żaki. I oto po rynku rozhuka się wołanie dziwnie uroczyste:
Bacche benevenies!...
Wesołków wieniec rozmotał się tymczasem. Dopadają teraz do się, para w parę, bodą się kuklami, a klaskają w doskokach. Porwał się ku nim tłum, nazbyt już dziś niecierpliwy. Raz wraz któryś z widzów klaśnie w ręce, huknie dziewce najbliższej nad uchem: „Bacche!“, a tak wystraszoną za ręce ze ścisku ludzkiego wyciąga i radowę z nią po rynku tańcuje. Urwał się spektakl w natarczywości widzów; wszystko splątało się w jedno kłębowisko tanecznej uciechy.
Oto i baba z przed kościoła, sama w tem zarojeniu się ludzisk ostawszy, podejmie swe szmaty aż po biodra i przytupuje sobie. A to zawołanie, — że wzbronione, — tem bardziej ją gwałci: jakby ten krzyk djabeł sam wyciskał jej z ochrypłego gardła:

Bacche!... Bacche!...



Już i pomosty, ni to kramy wysokie, zdążyli wystawić waganty na rynku. Kto się tańcem nacieszył, szedł przed nie głowę zadzierać i szczypać dziewki w tłumie. A choć kuglowano już po innych deskach, choć śmigały tam w powietrzu butle, kule i noże, choć ówdzie skakano przez ogniowe obręcze, gdzieindziej psy mądre wykonywały swe harce, — przed pomost fabulatora garnęło się ludu najwięcej.
W obcisłych szmatach czerwono-żółtych kroczy oto sobie górą i, pogwizdując, zamyśla, jakąby dziś gadkę opowiedzieć ludziom. I zawczas uśmiecha się gębą gołą i sprośną.
Cieszył ten widok ludzi ogromnie.
Oto stąpa po deskach leciutko i skocznie, wycwania się minami na wszystkie strony i „Tra-la-la-la!“ podśpiewuje sobie dla konceptu. Nagle strzyma się pośrodku i tak prawi ludziom w śpiewnych podrywkach:
„Te dziś słuchy krążą miasty: chodzić nie chcą już niewiasty! — fruwać każda chce podwika, dziewki tęsknią na wyżyny: „szczęsne“, myślą, „szczęsne wrony!“ — Trafił żaczek się uczony, co roztropnym duchem wnika w racje, kauzy i terminy:... „Nim latawcem sfruniesz w nieba, zważ panienko rozmarzona, ku lataniu czego trzeba? — dzioba, skrzydeł i ogona!...“ Filozofia jest rzecz pusta! panna słuchać jej nie życzy, bo — nie wiedzieć, czynić rada. Rybałt sprawy nie odwlecze, ku fizyce się przykłada: zacałuje dziewce usta. „Co mi robisz?!“ — panna krzyczy. „Dziób“, — odrzecze.“
Zaszumiał śmiechem lud u pomostu. I ścichnął wraz, by słuchać uważnie, jak żak dalej pannę do lotu sposobił. A potem już nie śmiechem wtórzył gadce, lecz nagłem wyparskiwaniem stada, wśród chichotów babich i basowych nad wszystkiem rozśmiechów gburnego gdzieś w tłumie chłopa. Z piskiem uciekały precz dziewczęta co sromliwsze. Swawola szła na ludzi.
Pieją otroki śmiechem, jak te koguty za starym kurem. Kokoszą się dziewczęta zalotnem oburzeniem wstydu, krokiem szelestnym i pióreczkiem na głowie, by im który „Bacche!“ nad uszami wrzasnął, a ramiona mocne pociągnęły gwałtem, choć zawstydzoną i gniewną, — w tan, w radowę.
A żaki kołem rozklaskane zawodzą chór swój o tem, jak to Bacche koi curas et dolores, —

confert iocum, gaudia,
risus et amores.

Oto i maszkary wyskakują z któregoś zaułka: skoczki bachowe za kozodoje w kudły capów obszyte. I zagonili za niewiastami. Niczem koza, nabeczy się, którą w kosmate łapy chwycą.
U wylotu ulicy widać poważne kloce mieszczan w czapach sobolich z bursztynowemi różańcami w upierścienionych łapach. Srogo spozierają rajce na to rozpętanie ludu, osobliwie zaś na te maszkary satyrów, co w zalotach dzikich wygniatają im na rynku żonki i córy. — Alić z igrcami i król i kościół nie poradzi.
Zgoła, ingressus tartari w miasto spokojne! —


Na tyłach fary, w zaciszu kanonii, zatrzymał się było u studni menestrel bosy w gieźle jeno ciemnem i rzemieniu za pas cały. W poważnem otoczeniu domostw duchownych czekał cierpliwie na słuchaczów swoich. Tymczasem stroi gęśle i układa w myślach pieśń, jaką dziś ludziom zaśpiewa. Czapę opodal na ławie położył, by sama żebrała. A gdy ludzie zabłąkiwać się tu jęli i coś nie coś padało w czapę, on, nie odejmując gęśli od ucha i nie pozierając nawet, kłaniał się jeno w tamtą stronę. Nie chybił uchem brzęknięcia szczodrobliwszego datku; wówczas dorzucał do ukłonu:
„Niech wam stokrotnie wynagrodzi święty Julian, patron ludzi wędrownych!“
Dopiero gdy gwar większej już gromady rozbrzęczał się koło niego, wejrzał na słuchaczy swoich. Jedno mu się tylko nie spodobało bardzo: iż baby co starsze wypchały się, jak zazwyczaj, na przodek, a zaś młódki owo jak daleko ustawiły się skromnie. Więc aż westchnął mimowoli, tuląc szyję do gęśli. Gdy w tejże chwili usłyszał snadź jakąś przymówkę do się w gwarze publiki, bo nagle odwarknie się na boki:
„A wy, pani złośliwa, (nie piękna wcale!), sięgnęlibyście raczej skąpą ręką do mieszka, niźli szydzić, że rybałt, długą tęskliwość gościńców w miasto wniósłszy, rozbiegał się oczyma po urodach młodszych niż wasza... Bez nich i pieśni pono nie byłoby na świecie wcale. Komuż bo śpiewać? — groszom w czapie?“
Potoczy się ku niemu grosik od strony dziewcząt; zwinną stopą przypluśnie go i, nie podejmując tymczasem, ustawi się na nim przezornie. „Zaśpiewam wam Echo, — jak się ułożyło“, tłómaczy dziewczętom. Rzekniesz, pierś mu grać miała, tak się cały w jedno z gęślą zwierał, tak znieobecniało na licu chłopię smyczkowe.
I wydało się niebawem słuchaczom, jak gdyby hen, za murami, pod dalekie cwały i tętenty, rozegrał się pobudki łowieckiej hejnał; zaś wszystkie ulice i zamki grodu odkrzyknęły mu się tu w okół nawrotnemi akordami zaśpiewu:

Pani Diana w róg uderzy,
Echo jej odpowie:
„Jest tu, — jest tu — Diana druga,
niech ją jeno złowię!“

Pani Diana groty ciska,
Echo odpowiada:
„Tu, — u źródła — nimfa twoja
martwą łanią pada!“...

Porwie Panek nimfy ciało:
bogom skargę niesie.
W cwał tuż za nim pędzi Echo
i dudni po lesie:

Eheu! — eheu! — eheu!“...

Opowiadała pieśń historyę oną, jak to, gdy pani Diana, postarzawszy się, wszystkie nimfy zazdrośnie wybiła, zmilkły na zawsze fletnie Panowe. Zczezła nawet pamięć o nich po grodach, a żyje jeszcze tylko po jarach pól, kędy je czasami przypomina Echo. — Za wartką nutą rogu słyszeć się dały z strun gęśli i piersi śpiewaka rozchwiejne tony dzwonu:

Lirę — wieków — gdy — daleki
trąci dzwon kościoła...
w zaszum niski z jaru głuszy
Echo się obwoła:

„Pomną — pomnę — nie te dzwony,
nie te smęty wszędzie“:
— w fletnie Pana organkowe
dudarz wieków gędzie —

„jak tu drzewiej bujnie było,
a jak smutno ninie,
drze—wiej!... czasu winobrania,
w Bachowej kontynie!

Eheu! — eheu! — eheu!“...

Jeszcze słuchacze oklasku nie dali, jeszcze dziewczęta łez roztkliwienia utrzeć nie zdołały, gdy —
Satis!... satis, szelmy synu, wagancie!“ — huknie nagle głos gruby nad głową śpiewaka.
Ku przerażeniu ludzi wychylał się z maleńkiego okna kanonik sam. Do pasa widny, na podusze łokciami wsparty, zdał się wrosły w te mury, niczem te półpostaci z kamienia, dźwigające święte pańskie u kościoła.
„Wagancie! — huka, — rybałcie omierzły! Kościoła dzwony tak bluźnierczem echem przedrzeźniać mi tu będziesz pod oknami! A wiesz ty, co dzwon kościoła oznacza? czem najplugawsze to bluźnierstwo twoje?... I dziewcząt durne głowy będziesz mi tu czmucił, aby je sobie pieśnią ku amorom sposobić!... Będziesz ty mi gądł! wygędziesz mi wszystko na sądzie biskupim: zkąd jesteś, gdzieś bywał. Bo szyję dam, że przed biskupi mi sąd należysz!... Toż widzę: choć kudły jak u barana, przecie ślad tonsury wciąż jeszcze innym wicherkiem na czubie się znaczy. Bo i skąd, pytam, ta łacina: to o Dianach i Panach uczone wiedzenie?... Wykarmiaż bo kościół słodkiem mlekiem nauki i żmiiska takie! — Owoż i kościelnego dzwonu pogańskie echo: ty i bractwo twoje: żonglery i murarze, goliardy i lekarze: cały ten wasz ordo vagorum!... Jam w prawie kazać ci tu łeb do trzeciej skóry zgolić, by i ten wicherkowy ślad tonsury z czuba zdjąć. A potem idź mi na swe drogi piekielne! Jak strąconym aniołom w niebo, tak wam w chóry społeczności człeczej już nie wrócić!“
Na zajęczych skokach śmigał w ulice śpiewak, ledwie gęśle ze smyczkiem, a i ten grosik z pod stopy unosząc. Czapę z groszem uzbieranym na ławie zostawił: milsze mu snać były własne kudły na głowie nieosromionej, niźli futro czapy. Słyszało z daleka czujne ucho muzyka, jak jego grosze sypią się w skarbonkę kościelną. I żegnał się rybałt w myślach z nadzieją dumniejszego stroju nad to giezło dziergane i postronek za pas cały.
Długo grzmiał jeszcze kanonik na ludzi za grzech wspierania wagantów. A dziewczęta, słuchając duchownej nauki, zerkały wciąż, jak tam w dali pod zwiewnem giezłem śmigają w pędzie włochate łydy igrca; rzekłbyś: on sam, Panek spłoszony pluska kopytem po kałużach ulicy.


Pod murami tymczasem pomykały się panie z domów co zacniejszych, ledwie rańtuszkiem jakim przysłaniając strój jeszcze nie odświętny.
Prędkie bo wieści między niewiastami w grodzie: już wszystkie wiedziały, która ugaszcza w tej chwili żonglera, by w jej piekarni, innym kobietom ku zazdrości, opowiedział romans nowy. Zwykle o godności swe niezmiernie dbałe, dziś niczyjemi ukłonami nie sproszone, tłoczyły się gwarnie w cudze progi. A która z nich bardziej niepohamowanej ciekawości była, zajrzała głębiej w domostwo. I w wannie nawet żongler spokoju nie zaznał od ich rozpytywań: jako że opowiadacze romansów wiedzą i o rozmaitych prawdziwych zdarzeniach: co się gdzie z kobiecych spraw dziwnych przytrafiło, osobliwie po zamkach niedalekich.
Lecz oto przystrojon w szatę darowaną, z włosem tłusto namaszczonym a twarzą lśniącą od świeżej kąpieli, zasiadł wreszcie żongler u pieca na ławie. Długo gardło zwilża, zanim opowiadać pocznie, raz po raz czarkę podstawia pod dzban szczodrej pani. A gdy mu wreszcie gęśliki na kolana złoży, powstanie żongler z miejsca i wzniesioną dłonią ucisza gwary niewieście:
„Urodzone i szlachetne! Posłuchajcie opowieści wagabonda o rzeczach dalekich. Gdy kamraci włóczęgi na pomostach śród rynku cieszą mężów waszych oczy i uszy, wy, po staremu, sercem życia ciekawsze, zbiegłyście tu, do piekarni najzacniejszego domu, gdzie dawniej zachodziły rapsody, dziś rybałt z gęślą w opowieści zasobny.
Użyczcie tedy serca ciekawości słowom moim! Prawić potrafię o Ronsewalu i Aliscamps, oraz o wszystkich czynach Rolandowego miecza. O pana Eckharda niedoli opowiadać umiem, o Krymhildy zdradzie, o pana Zygfryda śmierci, o królu Popielu romans... Lecz gdy te wielkie gesty rycerskie już pono nie ku słuchaniu wam (jak to z warg odętych widzę), — mam dla niewiast przedziwnie piękne opowieści o Iwanie przez ptaki kochanym, lub o księżniczce indyjskiej w niewoli u Żórawioludów.
Nie chcecie i tego?.. Zawsze wam tylko w trubadurskie tony! zawsze wam tylko o błędnych rycerzach!.. A no! musi być pono, jak każecie — Sięgnijcież więc tem żwawiej ku swym jałmużnicom jedwabnym, które na długich taśmach u stóp wam się kolebią. I siądźcież, powiadam!
Lecz oto panów gromadki jawią się nawet: snadź na pomostach rynku skończyły się popisy. Po dwóch i po trzech wstępują tu panowie niedbale. To ich lekceważenie ku wam i ku mnie przerzucać się zamierza. Jakaż to mężczyzn garstka, za kobiet ciekawością nieufnie przybłąkana, a przynosząca nie serca lecz wątroby ciekawość, staje nam dziś za słuchaczy jedynych śród panów rycerskiego i kupieckiego stanu. Na to prawdziwie nam dziś przyszło, że słuchają nas już tylko żaki i niewiasty, no i owa garstka przybłędów za kobietami: wszystko, co śród panów wiekiem dojrzałych, jest z rozwałęsanego po rynkach ducha i zwiędłej już dawno, nieserdecznej ciekawości.
Tedy słowa „panowie!“ na początek powieści, jak to inni czynią, poniechałem ja zupełnie. Prawdzie jeno świadczę, wręcz do was się zwracając: — gędźby, pieśni, wierszy i powieści słuchaczki a dobrodziejki dziś bodaj jedyne!
Wyświadczcie więc i tę łaskę, urodzone i szlachetne: poniechajcież wreszcie waszych plotek i ciekawości rozćwierkania! Wszak przyszłyście tu, aby mnie, nie siebie, słuchać... I nie wstydże to takim paniom szeptać sobie na ucho jakoweś sprośne plotki o rybałtach?... Co takiego?! — toż na miły Bóg! jam ledwie w bramy tego miasta wstąpił!... Takie to wy słuchaczki i dobrodziejki nasze... Druhu symfonisto, rozdzwoń się gędźbą nad te puste gawędy kobiet, rozsiej mi ciszę ku zasłuchaniu.
Przestańcie gwarzyć, przestańcie, miłe! Baczcie nóżkami na muzyki kolebiące tony.
Ciszy tam, w piekarni całej! — Posłuchu dla ludzi wędrownych!“



U
Udręczony tęsknotą poniechał pan Lancelot błędnego rycerstwa; u dróg rozstajnych pożegnał Parsifala, niewyleczonego jeszcze z ran świeżych, i wracał do Karduelu.

Z bram miasta, wraz z żebraków natręctwem, wyszło naprzeciw niego jakby własne serce jego, rozżalone tym lat ubytkiem, który łzami witać nam każe ojczyznę niedoli i szczęścia. Odczuł i koń poczciwy błędnego rycerstwa smęt: prężył łeb ciężko zwieszony i w stępie wolnym niuchał wzdętemi chrapami ziemię rodzimą: ziemię zmysłów młodych. Otaczali ich rojem żebraki i trędowaci, jak to stado kraczące a niesyte.
Wybiegało rycerza spojrzenie nad miasto, ku murom, wieżom i blankom, póki na rzeki i drogi zakręcie, wśród zamczyska rozłogów, nie wejrzy nań dworu samego jasność.
W trzy łuki okno narożnika było. W środkowym jego rozworze, między kolumnami, stoi pani: że bez płaszcza, od kolumn bardziej smukła, w złote po bokach warkocze wąsko ujęta i w tych rękawów purpurę, które od łokcia ku jej stopom zwisały. Pod nią murów i skały przepaść ciemna — na orli wzlot, nad nią już tylko nieba błękit przesłoneczny.
Targnęła się dłoń rycerza, kędy rwały się jego oczy: koń posłuszny w rzekę schodzi i w nazbrojnej ciężkiej kapie jak czerwona łódź wnet płynie. Pod lecących mew pokrzykiem przypływ morza w rzekę bije. Spływa wielki wał zielony, w górę wznosi jeźdźca z koniem, w dół ich miecie i zabiera. — Wielki głód jest zapatrzenia, gdy tęsknota go przedłuży.
Zratowano jednak pana.
Już nic dnia tego nie bawiło pani: ciągle widzi tonącego i ratunku w myślach woła. Tak się błąka przez dzień cały, wlokąc po komnatach te podrękawy długie, niczem skrzydła spętanego ptaka. Książę dworak pilnie baczy i pod wieczór tak zagada:
„Królowo, rycerz w czarnej zbroi, który rankiem pod twem wejrzeniem tonął, snadź śmierci szuka. Ledwie zwiedział się na mieście o wielkoludach onych, którzy twoje, pani, pustoszą krainy i porywają twych ludzi, ruszył z miejsca ku ich jaskini. A nie powracał stamtąd żaden śmiały.“
Zagadnie go pani przez ramię: „Czemużeście go puścili?“
Kłania się książę w pas i krzyżuje na piersiach ramiona: — „Śmiertelną żądzę chwały rozpala w sercach włócznia pani Wenus, gdy z wysoka ugodzi.“
Wyprostuje pani nagle szyję i krótkiem spojrzeniem odrzuci dworaka od się precz. Kłania się książę jeszcze głębiej i cofa tyłem ku drzwiom.
Mieściła się pani komora w zamku wieżycy, którą niegdyś stawiali cyklopi, i wyziera w świat bezpiecznego okna półłukiem ściętym, niby głazów szczeliną. Nad murów i skały ciemne po nocy ogromy wysunie się z tej szczeliny pani głowa i szyja biała, wyskrzydlą ramiona jej białe, niczem z urocznego gniazda łabędź zaklęty. W dłonie czoło ująwszy, wpatruje się pani we wszystkich gwiazd niepokój drgający na niskim po nocy granacie nieba. Pod świerszczy muzykę, coraz to głośniejszą zasłuchaniu, srebrzy się coraz to widniej świat ciemności. Z gór dalekich, gdzie wielkoludy jaskinię swą mają, wieje śmierci groza po nocy głuchej. Pani płacze. A gdy gwiazda jaka z bożego płaszcza się oderwie i wróżbą nieodgadniętą między ludzi spada, pani w włos jasny policzki tuli, wystawiając w lęk nocy tylko oczu poblask gwiezdny.
Lecz oto na miasta ocknienie jutrznię oddzwaniać już jęła sygnaturka klasztorna. Skrzypiał ten dzwonny pacierz na poły sennem jeszcze mruczeniem, które się raz po raz jakby ocknie i „Ave!“ — „Ave!“ — „Ave!“ na gwałt bije, by cichnąć znowuż w modlitewne podzwony, w litanii przyjęki, i stłumić się wreszcie w zachłyśnięcie, — w żal!
Tak mniszki, skowronki szare, odzwaniały się Bogu i budziły miasto.
W rośne, na dachach i wieżach zróżowione już świtanie, wyroił się tłum, milczeniem nocy jeszcze objęty, jakby snów swych zmory wynoszący na jawę — w tych cichych rozruchach i poszeptach pod murami, w nagłych wybiegach ku bramie miasta i niepokojów gromadnem rozchwianiu. Gdy nagle wpadli w ulicę pastuchy dwa, jak te dwa capy górskie: w czarnych baranicach pękatych i na cienkich rzekniesz nóżkach kozłów. I wskazując posochami za miasto, w góry, skąd przybyli, jęli rozpowiadać o czemś gromadom w doskokach i rąk rozmachaniu: jak się to obwołuje ludziom wieści ważne. Starce siwobrode wysunęli się naprzód i, uspokoiwszy ciekawości zamęty, jęli zwiastunów onych wypytywać roztropnie. A gdy się wszystkiego, jak trzeba, wywiedzieli, wznieśli ku niebu ramiona dziękczynne.
Zaludniła radość ulice i najlękliwszymi; skakał kto młody, kto poważny — rozprawiał: święcili zwycięstwo mieszczanie zacni. Nie wytrzymały po domach i panny grodzkie: ledwie w bieli koszul i na bosych stopach wybiegły złocić piaskiem drogę do kościoła, tatarakiem ją maić, i rozsiewać z pod piersi jak płomienie — róże i maki kraśne.
Już się na stopniach kościoła rozstawiły mnichy bure, jak to ptactwo do śpiewu gotowe; już się kolejno wszystkie w grodzie odzywały dzwony.
Tak się ruch w mieście wszczynał i cichy jeszcze tumult świąteczny.
Zawiedli się mieszczanie zacni, bo choć radość została, święto ich minęło: wielkoludów pogromca miast bramą w tryumfie wjechać, polem mury okrążył i wrócił w świat, skąd przybył.
Odgadło w nim miasto bożej łaski wysłannika ku obronie a krzywd pomszczeniu. Pod sklepienie kościoła wtłoczyła się ciżby chmura; w grzmocie pieśni dziękczynnych zadrżała świątynia. Chmurą i grzmotem jest uczuć ludu wezbrana potęga.
Niech żyje król!
Odwodu jak gromu potrzebuje ta chmura i grzmot: ulewy wdzięczności — szczęścia gromadzkiego burza. Wypełniwszy tedy modłami niebosiężną nawę kościoła, a groszem mnichów torby, wyroił się tłum na miasto, pod zamek.
A gdy okrzyki jego gromkie zamku na skale sięgnęły, książę dworak, który dzierżył wonczas straż honorową, zjechał przezornie ku ludowi i obwieścił mu, jak to król z serca dziękuje wszystkim wiernym poddanym i, w radości ich udział biorąc, w swej łasce monarszej niezmiennie trwa.
Temi słowy zwrócił się do ludu książę o polis dbały, zataiwszy roztropnie, że król śpi jeszcze o tej porze wczesnej.
Niech żyje książę!
Dziękował dworak z konia prawicy podniesieniem. I rozważał wraz w sobie, jak to wzburzenie tłumów, choć radosne, łatwo na wsze strony się wychyla, jak ta rzeka wezbrana. Podszepnął tedy tłumom, aby dzień ów radosny upamiętnić ludu pochodem z chorągwiami na przedzie. Coś jak duma słodkiego wezbrało w piersiach ludzkich, każdy wraz myślał o swych szatach odświętnych.
Niech żyje naród!
W kościele tymczasem pozostały tylko kobiety, starce i mnichy w chórze; zatrzymała ich wymowa starego przeora, sławiąca błędne rycerstwo.
A mówił kaznodzieja temi słowy:
„Tam, za miastem, na górskiej drodze, która wchodzi w boru ścianę, przepadł wybawiciel nasz. Umknął się i wdzięczności naszej i tym balsamom śmierci uchylonej, jakie gotowały dlań dziewczęta zapowiedzią róż rozsianych. Oto po szarych kamieniach drogi porozsiewał rycerz szkarłatniejsze róże: krwi swojej nieskrzepłe jeszcze ocieki; tuż pod borem porzucił dwie żerdzie włóczni złamanych, jak dwa pióra orłowe, na naszych pochodów przystrojenie dumą. I zniknął oczom w lesie wysokim.
Nie tłumią się odrazu i struny targnięte, choć harfę precz odrzucisz. Miałożby takie sił i ducha targnięcie, które granicę znaczoną naturze ludzkiej przewyższyło, miałożby ono stłumić się wraz, i ukoić, i umilić na naszych świąt ugłaskania? Snadniej mu teraz rany swe nieść w leśną gdzieś gąszcz, wilkom bodaj na odlizanie. Nie nam on teraz wierny, nie królowi, a duszy swej, od dzisiaj po dwakroć nieśmiertelnej! — bo tam, przed Bogiem, i tu, u nas.
Sokoła ziemskiej miłości podrzuciła ku rycerskiemu dziełu dłoń tu jakaś biała, — orłem ponad czyn swój się wzbił. Nie powróci. Może spłynął tam w lesie krwią ran swoich, a w tej oto chwili bije już skrzydłem niecierpliwem we wrota miłości niebieskiej.
Maryo, otwórz rycerzowi Twemu! stęsknion za Tobą jest bardzo“. —
Tak kazał przeor mnichów burych, sam niegdyś rycerz. I choć kobiety kościelnym obyczajem szlochały, starce po ławach spornie kiwali głowami, zasię mnichy czarne po stallach srożyły się ponuro. Czuły mnichy czarne tą hydrę kacerstwa, której głowa, ledwie ścięta, już nowym odrasta kształtem. Ta z piekieł chyba wyrosła nauka, — jak to miłość ziemska ku niebieskiej wiedzie, — już się po klasztorach niejednych zagnieżdża tajemnie, a całkiem jawnie po zamkach, kędy z rycerstwa dwornym dla niewiast duchem wierzeniami się splata. I wiarę rzymską plugawi.
Tak zszeptywały się ze sobą mnichy czarne po stallach chóru. I nuże raić pod kapturami, by skorzystać z wielkiego dziś uniesienia narodu i wyrwać te chwasty z winnicy pańskiej: zetrzeć hydrę myśli wzbronionych!
Niech żyje naród!
Oto zbliża się pochód pod kościoła progi: błyszczą stroje odświętne, łopocą sztandary —
Z pod trójłuku okna na zamku spoziera na miasto cicha sprawczyni wszystkiego. Coś z burzy tęsknot tej nocy i gwiazd uroku pozostało w zatuleniu postaci jej całej, tak wiotkiej i spłakanej u kolumny z granitu...


Ku czemu się gra“, — przerwał sobie nagle żongler w tem miejscu. I przykładał się wraz do gęśli.
Grał. Łagodność cisz niewieścich grał i krosienkowych rojeń moce, rzuconego w te cisze tonu długie przetrwanie, mleko marzeń, któremi karmią płody mężowe w żywocie swoim, śród łez u kądzieli... Łodzie bezsterne u brzegu grał, i to trzepotanie się żaglów w huraganie rojeń, gdy się wszystkie mewy burz dalekich zlatują na żale, na biady, na lamenty... Grał wieżę utęsknienia i łabędzicę w niej zaklętą, i ockniętej na baszcie orlicy krzyk:

Kto zwał?!.
Kto ważył się w mą bliż?
Czy wichr mnie targnął wzwyż,
Z burzowych schronów zwiał
Na skwir?!.
Czy orzeł w lasów głuszy grdał?
Zwołaną zniósł w ten lot na schwał:
W tęsknoty wielkiej wir
Śród — cisz?..

Gądł tęsknice i tuhy niewieście, grał kobiet żądze strzeżone.
A gdy gęśle opadły, wystawioną przed się dłonią prosił żongler o baczenie na słowo:
„I mówi się dalej:“


W bizanckiej szacie z zielonego achmardu, złotem w ptaki-gryfy szytej, w korduańskich chobotach długodziobiastych, a płaszczu białym, krwawnika wielką klamrą na piersi spiętym, w złotej obręczy na doramiennych włosach płowych: — tak wstępował pan Lancelot po upływie roku na zamku schody. A w kroków prędkości płaszcz jego tak się baniasto podwiewał, że zdawał się rycerz jak ten pani Ledy pogańskiej łabędź biały.
Sklepień chłód, żubrów łby brodate u murów, śród pawęży i łuków na ścianach, korytarzy echowe pustki i nagła głuchość kobierców pod stopą... W chłodnem bezludziu ław, między granitowemi słupami, królowała stolnic martwica: puste były trony oba.
Powitał go książę-dworak głosem dla dostojności miejsca zciszonym: „Zostaniesz waść przyjęty in logiam, w rozmównicy, co jest znakiem osobliwej przychylności królowej pani“.
„Po roku, z trudem odnalezionego, siłą nieomal przywodzisz mnie tu, książę“.
„Kazano“.
Owóż i niewieście komory złotogłowiem na ścianach i bagdadzkim dywanem w takie zacisza stłumione, że ledwie się w nich słyszeć dały miękkie pobrzęki strun — wraz zamilkłe. Oto z ław i skrzyń zrywają się panny i, ręce na piersiach krzyżując, kłonią swe główki. W ukłonie posuwistym, a ramienia pod płaszczem rozmachu, chylą się głęboko rycerz i książę.
Kroczą panowie poszumni, szmera za nimi niewieściego dworu pogwarek.
Lecz oto komnata rycerstwa strażniczego pełna; stoją pod ścianą w surowości wejrzeń okrzepli, o pawęże barwiste wsparci. Za nimi dźwierze o potężnych antabach i zaworach, niczem wieko cedronej skarbnicy. „Tuć jest!“ pomyślał. A gdy wniósł oczy do góry o ducha skrzepienie, ujrzał nad drzwiami anioła w kamieniu z lilią u piersi.
„Bacz waść na wysoki próg, jaki masz przestąpić: w trzy stopnie zdziałać go pani kazała, aby oznaczały wiarę, nadzieję i miłość“.
W omroczeniu przestąpił trójpróg tęsknoty, nie widząc nic prócz modrej strugi światła od jednej z szyb okiennych. Przykląkł, jak trzeba, na jedno kolano — i usłyszy nad sobą głos księcia:
„Królowo, oto wielkoludów pogromca z przed roku, a jeniec mój dzisiaj, którego Twojej, pani, łaskawości oddaję“.
W szelestnym zawiewie wonności, zwieszające się od łokci pani biało-srebrne rękawy objęły przyklękłego, właśnie jak te skrzydła anioła, gdy dłonie jej podawały mu się za oparcie, aby powstał. Ledwie się podjąć zdążył, poczuł na wargach muśnięcie powitalnego całunku. Nie wypuszczając rąk jego z paluszków lekkich, zwracała go pani ku damom świty dla ukłonu, i wiodła w nyżę okienną.
„Siądź przy mnie, miły panie, radać widzę“.
Chciał było godnie odpowiedzieć na to łaskawe powitanie obyczaju dwornego, lecz sięgnął młody po słowo zbyt głęboko w pierś: ugrzęzło w grdyce. Sprawnością kobiecą odpowiadała pani za niego sama szukając zarazem prędkiej okazyi śmiechu, dla ździałania w panach większej śmiałości.
Słów jej już nie słyszał, zapatrzony ku górze, gdzie się dlań trzepotało jej śmiechu ptaszę.
A wejrzawszy ku powale, widzi: sklepu łamane łuki w błękicie całe, a na nim gwiazdy, jak o świcie, — srebrne. Wstępuje tymczasem pani w okna wnękę i siada na poduszce w rozwartym koźle stołka, który snadniej niż ława oddaje kształtu giętkość i powłóczystości stroju. Złoty jest włos pani nabłyszczony światłem, opalowe są pereł wploty w kosy jej długie, rzucone z pod srebrzystego czółka na fryzyjskiej sukni seledyny blade. A gdy dłoń podjęła, oczom na zasłonę od światła, rozskrzydla się jej rękaw i kładą się na nim szafiry, granaty i rubiny wielkie: od szyb w ołowiu drgające oka. Gdy zaś, cała w tej jasności barw i świateł, uśmiechnęła się ku zapatrzeniu jego, — pomyślało mu się w tej chwili tak dziwnie: że z tej tęczy słonecznego rozradowania uśmiecha się doń chyba sama gwiazda poranna w siostrzyc swoich chórze. I podjął znów oczy na błękit gwiaździsty u stropu.
Książę, zabawiający gorliwie damy w drugim końcu izby, nie może się nadziwić z daleka długiej ciszy zniemówienia śród obojga młodych. A gdy wreszcie spojrzeć się ośmielił, widzi, jak pani, na stołku przechylona, ściska dłońmi te bronzowe głowice u poręczy. Badawczym wybłyskiem patrzą jej oczy, a usta, tak miękkie w uśmiechu, okrzepły w tej chwili. Ledwie znacznym, a władnych ruchem dłoni rozkaże panu Lancelotowi zwrócić się dwornie ku damom, a wzamian przywoła księcia.
„Nie wiem prawdziwie, co mniemać o tym rycerzu. Niewymowny jest bardzo, bo nie rzekł ani słowa. I nie patrzy, a wziera. Nie dziwię się teraz, że go przed rokiem w zapatrzeniu zatopiła fala“.
„Ujrzał rycerstwa swego i śmierci samej przodownicę, — a nie słowem zwykł się wypowiadać w życiu. Królowo, wymowni w kochaniu poeci bywają. A niepewność jest w tem wielka, kto z nich jest aptior ad amorem: rycerz, czy poeta.“
Odmie pani wargi w zamyśleniu jakowemś. „O mężu pomyślała“, — domyśla się dworak. I zagaduje czemprędzej o tem, jak to opowiadają wszędzie poeci, jakoby w bramie Karduelu spoczywały w głazów ukryciu reguły miłości, wprost od pani Wenus idące, a przez Sybille językiem rzymian na złotych kartach spisane.
„Owóż na pierwszej karcie złoci się to przykazanie: Causa conjugis non est ab amore excusatio, — wzgląd na małżonka nie będzie wymówką w kochaniu.“
Uśmiechnęła się pani niedbale: któraż bo z kobiet nie zna pani Wenus i poetów przykazań.
„Nie o królu myślałam przed chwilą, — rzecze z grymasem. — Ach, ten pan Gawan i jego zazdrość naprzykrzona, tropiąca mnie wszędy!“
Długo zaciera książę dłonie przy ustach, wreszcie chyli się ostrożnie do ucha pani:
Feminam nihil prohibet a duobus amari, nie wadzi bynajmniej kobiecie i dwoistego zażyć kochania, — uczą złote reguły miłości.“
Ledwie znacznym ruchem dłoni odrzuci go pani od swego ucha — na korny ukłon z daleka. I chmurzy się na chwilę usteczkami. Lecz oto nagle przerwie to zachmurzenie śmiechu pustotą: — jakby ptak z świegotem furknął nagle ku górze. Rycerz, i przed damami milczący, wejrzał znów na sklepienie i szukał pod gwiazdami tego śmiechu skowronka.
Za chwilę siedział przy pani, gdy pazik na miękkich nóżkach biegł szparko w drugi koniec izby i nurzał się w skrzyni, dobywając szachów, by je między państwem na kobiercu ławy rozłożyć i klęcząc ustawiać kamienie. Tak nakazała królowa, by w obec dam swoich dać milczeniu niemownego rycerza pozór grzeczny. A sama rozpina powoli opaskę czółka na podbródku, jak to czynią niewiasty, gdy chcą dać ustom folgę do całowania. I wyczekawszy chwilę, gdy jej panie zapatrzyły się gdzieindziej, chwyci rycerza oburącz za głowę, pochyli ją sobie nad szachami i przylgnie mu do ust w długiem całowaniu bez oddechu.
„Nieraz, nieraz czyniłamć to już w myślach swych, tak smutnych od roku!... Odtąd twoją jestem duszą i ciałem i napełniam tem radością myśli me wszystkie“.
Targnął się ku niej ramion oplotem i rozsypał bierki szachowe. Przybiegły paziki cichutkie i jęły u nóg państwa spłoszonych zbierać kamienie jak te ptaki proso. W drugim kącie komory zachrząkały surowo obie panie świty: dworska dama Ypokryzia i stara panna Immaculata.
Żarliwie zagadywał tych pań cnotę książę wymowny.


I jął przemyśliwać nad tem, jakby (drogami pana Gawana nie idąc) uładzić młodym obyczaju miłosnego dopełnienie. Niech błogosławią kochankowie cyklopowe mury i czujne straże, bowiem tylko w przeszkód goryczy dojrzewa słodycz namiętności naszych. Chrapią wtedy małżonkowie.
Śpi w dosycie rychłym król małżonek. Wysunie pani stopki chłodne z pod zasłony, z łoża szafy, i poskoczy ku oknu komory, niczem na ciele nieosłonięta, — jakto z małżeńskiego łoża. Pod zwabionych nietoperzy krążeniem oczekuje, rzekniesz, północnej godziny zaklęcia. Zahuka sowa na poniżu, a za trzecim razem, jakby łasicą spłoszona, zmyli głos w grdanie ostre.
Zna książę nocnych ptaków obyczaj i trwogi.
Osłania pani swe gładkości przy oknie opierzchłe w męża sobolowy płaszcz i czapę, pod futrem nóż ukrywa dla bezpieczeństwa osoby — i króla postacią mija straże komorowe.
Opuściła pani pieściwa królewskiego łoża puchy i wonności, ociera się bosa o nocnych cieniów pomykania tajemne, a lękiem tylko oddech w sobie skłóca i zagrzewa ciało.
W ostatnie korytarze już bez noża w dłoni wstąpiła pani, sama jak widmo nocy — i tajemnica. (Nie będzie już pan Gawan tropić ją wszędy zazdrością swoją).
Budzi zamku nocna ponurość sumienia ponure upiory. A gdy one serce kobiety zhukają, całą piekieł gorącość wypija z ust kochanek — szczęśliwy.
Żądzy wszystko płuży.
Oto w odległej gdzieś izbie zamku siedzi na tapczanie, w przebiałości swej wiotkiej, kochaniu cała z futra wychylona. A rozplotem złotych włosów zatula głowę kochanka ni to chustą matczyną. I tym razem nic sobie powiedzieć nie zdążyli. Bo w pierwszym doskoku zwarły się ich usta, wtuliły piersi, gdy serca biją do się jak te dzwony — w obietnicy szczęścia wrychle jeszcze większego. Niechby głos jaki ozwał się w pobliżu, padną oboje martwi: tak na pół oderwane od życia są serca człecze, gdy swe szczęście śmierci zaczajonej kradną.
Kradniemy wszyscy swe najlepsze chwile życia — życia smutkowi i śmierci czyhającej. Niech nikt nie mija kochanków bez smutnego uśmiechu dla ich szczęścia motyli. A kto mądrzejszego jest serca, niech przechodzi, jak gdyby nic nie spostrzegając.
Godzi się tedy i nam przejść mimo nich, zostawiając młodych sobie.
Groźna jest nocy zamkowej ponurość, głucho nawołują straże. Śpi w dosycie praw swoich małżonek, król!


I mówi się dalej... Ale teraz już do panów, choćby ich tu w piekarni nie było dziś wcale:


Gdy zstępował rycerz z zamkowej góry, nocny granat nieba roztapiały już świty po nieboskłonach. Wysrebrzają się na chwilę złote do niedawna gwiazdy i dogasają wraz powoli. Nad zamkiem świeci jeszcze gwiazda poranna — w przejasnej otoczy bieli, perlistości i opalów. Białosrebrne jej skrzydła z obłoków muskają szafiry, granaty i rubiny zwiewne: z za bławych szyb widokręgu przebijające już promienie zorzy. A z tej tęczy słonecznego rozradowania uśmiecha się głosem pierwszego na niebie skowronka — jutrzenka czujnych, pani Wenus gwiaździstego nieba.
I zgasła.
A w rozżagwione jego wspomnienia tej nocy wkradł się znagła melancholii smęt, że w tej chwili zgasła dlań może na zawsze jakaś dobra gwiazda na niebie, — że nie ustokrotnią się już nigdy siły jego nad wielkoludów moce, bowiem zbył z własnego serca tej mocy wszystkokrotnej.
Dla nabycia dwornej szaty swojej wyprzedał się było z miecza i zbroi. Ale rychło nowe na pewno dostanie. Rozkaże królowa niechybnie, aby poniechał błędnego rycerstwa i porzucił służbę w Straży Śmierci, a został u króla setnikiem Straży Ochronnej, która nosi najpiękniejsze stroje i płaszcze najdostojniejsze.
Zasię na rozstaniu przykazywała mu pani prośbą i pocałunkami, aby dziś, w tych oto szatach dumnych, wystąpił na rynek i dał się poznać wdzięcznemu ludowi. Niech uderzą w dzwony, niech się rozśpiewają mnichy, niech panny grodzkie poczną mu maić drogę i rzucać róże pod stopy. Niechże mają dziś święto i uciechę mieszczanie zacni. — Jakże lubo, jakże lubo spozierać będzie na to królowa!
Oto ciągną szeregiem te bure śpiewaki, które wonczas, przed rokiem, ustawiły się było u fary z psalmami na cześć jego; — na primę snać pospieszają teraz mnichy do kościoła. Przystojniej, zacniej to będzie z zakonnikami mszy naprzód wysłuchać, w kościele na naród poczekać, nim go śpiże zdzwonią. — I jak lubo, jakże lubo będzie to królowej!
Wyprzedził tedy szeregi mnichów, wstąpił w przedsienie, zagłębił się w nawę pustą. Zdjął go ziąb, objęły mroki, okoliły lśniące kadłuby kolumn. Hen na wyży ledwie majaczeją pozłocistości ołtarza, pod nim na słupach otwarta czeluść krypty; górą rozogniły się na szybach płachty purpury, przelewa fiolet głęboki. Oto wszystko: chłód, mrok i pustka w kościele.
Kołaczą za nim mnichy. Zarzucił połę płaszcza na lewe ramię i wystawił się przed zakonniki.
„Jam jest rycerz Straży Śmierci, Graala poszukiwacz, wielkoludów pogromca, a grodu wybawiciel, Lancelot sam! Zdzwońcie miasto całe.“
Ani jedna twarz nie wychyliła się z tych burych kapturów, nie skierowała się ku niemu głowa żadna, nie przerwała pomruku pacierzy. Do krypty czarnej, jak cienie w grób, zstępować jęły te szeregi.
I znów pustka i mroki w bezludnym kościele. Tylko jakiś cień zakapturzony długą żerdzią rozjarza świece w nadołtarzowych fioletach, śród złocistych mżeń i rozchwiei wybłysków. Na tle tej żarzy kościelnej wychyla się z mroku krucyfiks olbrzymi, zawisły nad chórem.
Przykląkł i, jak trzeba, odmawia ranne pacierze. Póki w rozkolebaniu pobożnem nie zatrzymała mu się głowa: — wziął na się wejrzenie krzyża.
„Tyżeś dla kobiety poniechał Parsifala u dróg rozstajnych, — na samotność gorzką porzuciłeś druha, nieuleczonego z ran świeżych.“
„Porzuciłem!“ — uderzy się kułakiem w pierś.
„Tyżeś dla kobiety zaprzedał i przyjaciela drugiego! — przedałeś, rycerzu, konia-druha najwierniejszego, który swe zdrowie i życie z twojem zjednoczył“.
„Przedałem!“ — jęknie.
„Tyżeś dla kobiety, słowu Mojemu na wspak, miecz zastawił, by płaszcz strojny kupić! Tego nie uczynił i sam Judasz Iskariota, który mnie przedał.“
Bił czołem o kamienie kościoła.
Snadź na płytę grobowca głową natrafił, bo zadudniało pod nim echo z trumien piwnicy.
W długie potem zaciągi organowych basów uderzyło nagle gęste dreptanie mniszych chodaków. Wyraja się tych kapturów mnóstwo wielkie z podołtarzowej krypty, zda się owiane tchnieniem trumien i zagłuszone w sobie szeptaniem pacierzy.
W kołacie i uroczystym rozruchu sadowią się mnichy po stallach.
Jeden z nich tylko zatrzymał się u wielkiej księgi graduału, w żółty blask świecy wychylił z pod kaptura głowę jak z wosku, w onym wianku włosów na ciemieniu ni to w koronie cierniowej. Z opadłą powieką a boleściwem rozchyleniem warg czai się śpiewak przodowny na nutę organów, rozstawia dłonie braciom na baczenie, — czeka z intonacyą:

O, fidelis anima!
clama de profundis
te terrenis fugito
rebus et immundis.

I zawiał dłońmi, niczem mewa białemi skrzydłami:
„A! — a! — a! — a!... A! — a! — a!... biadają dusze czyscowe w mnichów lamentacyi.
Wtórzył im rycerz piersi swych przyjękiem. Póki nie wytrzymał tego dłużej na sobie. Podjął głowę z nad grobowej płyty i jął przypominać swe czyny chwalebne. Tem się wszakże i zmarłe obwołują z trumien: w onych tu napisach grobowcowych naokół. Nie z pychy czynią to zmarłe, przypominając się sprawiedliwości bożej, a dla ulgi w męce czyscowej.
Przypominał tedy i on swe zasługi; odliczał je Bogu, jakby wypisując je na grobowcu swoim:
„Wielkoludów dwóch srogich zabiłem! — krzywdy ludzkie pomściłem! — wielem życia człeczego zratował! —
Zmyliła mu wiarę skruchy niedoskonałość.
A w złej skrusze oczy jego, jak i dusza rozpierzchliwe, ujrzą nagle zdala, pod ścianą kościoła, postać niegdyś sercu tak bliską. Patrzą oczy, wypatrują: aż się nagle załzawią w zdumieniu radosnem.
„Tużeś?!“
Szeptem zaledwie powiedział do się. A oto ze wszystkich mroków i ciemnic kościoła wpełza echem przerażenia:
„Tużeś jest?!“
Nad trójprogiem mniszego chóru spoczywa oto pod ścianą Parsifal sam. Snąć wielce utrudzony w kościele wytchnienia szuka, jak to czynią rycerze wędrowni.
Przyłbicy cień omracza mu czoło i oczy. Niczem dziób ponury sterczy nad twarzą nanośnik hełmu, broda nurza się w łuskowej naszyjnicy, w podłuż spoczywa miecz srogi. Zbodły się nogi, zhaczyły ostrogami stóp długich. Zasępił się, skobuział cały w zamyśleniu. Jakby na bardzo długi czas tu zległ, wielce życiem już uznojony: tak się ulgła kolcza zbroja w gibkość osmętnionego ciała, tak się słania głowa, w szołomie ciężka, taka w nim całym zaduma kościelna nad człeczą dolą, taka frasobliwość ducha.
W bezmiernem nagle rozżaleniu do się za to poniechanie druha przed rokiem, z klęczek nawet nie powstał Lancelot, a czołga się doń na kolanach.
„Z kamienia-ś?!“ — okrzyknie się nagle grozą na kościół cały, — aż się rozchwiały po stallach zawodzące mnichy.
„Nie Boży ty już na świecie, a mistrza kamieni żywych stwór w kościele?!“
Organowe basy, w podobieństwo czyscowych jęków, na ciężkich skrzydłach kolebać się każą mniszym pieniom.
Rzuci się po raz wtóry na chłodny głaz. I szamocze się z kamienną zbroją na piersiach, ją to stargać chce, by ujrzeć: czy zagoiły się w blizny tamte rany u boku, z któremi poniechał było przyjaciela? czy też przez nie to właśnie zmarł? — jego sumieniu na wyrzut potworny. A że szata kamienna na zawsze już pono pierś tę pokryła, więc w ślepej pasyi spłakał się tylko u żywego kamienia. Aż ból ten, że zbyt nagły, targnął go buntu szałem.
Podskoczy pod krucyfiks z kułakiem.
Aleć siła jakowaś w mig otworzyła mu ten kułak w dłoń całkiem wiotką; w kształt misy żebraczej ją składa i wyciąga pod one stopy gwoździem Męki przebite, pod strugę krwi, ściekającą jak wino — w on kielich a czarę pod blaskiem gloryi promienistej!...
I owoż ten kułak z przed chwili pada mu z całych sił na własne piersi — raz, drugi, trzeci!
„Dla kobiety wyrzekłem się w duchu onej czary: poniechałem szukania Graala... A przed się i tu jeszcze w kościele Twoim stroiłem się w chwałę rycerstwa Twego: pychą rwałem się za te trójprogi, kędy jeno ofiara z życia kornością wiedzie!... Przeze mnie i Parsifal nie znalazł cudotwórczej czary Twej — ostatni może z rycerzy Twoich!...“
A z tym szeptem pokuty rozpacznej podejmuje oczy wzwyż: na on znak ofiary z żywota, który oddziela w kościele ludzi służby bożej od rzesz pobożnych zaledwie.
Na desce pozłocistej, w przydymionych od kadzideł barwach, widniał Ukrzyżowany, wielką chudzizną udręczonego ciała nie owisły nawet w ramionach, lecz srogo stojący w męczeństwa swego gwoździach; a one ćwieki w dłoniach obu i stopach skutych wystawia przed oczy chrześcian, chmurnie wyzierając z pod cierniów korony.
Kyrie Elejson!..“
Powaliło go pod się ponure krzyża widziadło.
Głuchy to przyjęk organów pociągnął tak zaświstem burzy pod ołtarz sam. I w jeden akord dudni pohukiem u ścian wszystkich, — aż się strzęsła nawa troista. Na wyże wzięte, mnożą się tony: jak ten grom, gdy w jeden nieboskłon łomotami gruchoce, a po drugim wraz echem się toczy, i już gra po niebie całem groźną nawałnicą bezmiarów.
I wyrywa mu z piersi jęki skruchy ostatniej:
„Nie znaleziony będzie Graal Twój! — nie zdjęty będziesz z krzyża w sercach ludzi smutnych! — nie odnowione będą serca człecze! — nie starte będą smutki z oblicza ziemi!...“
Grzmiały mu tak w piersiach i te ostatnie basy, które, jakby w gniewu surowości, ściszyć się nie mogą u stropu; choć zmilkły organy, one gromią wciąż jeszcze, jakby tej głuszy kościelnej dudnieniem i mniszych pacierzy zmorą w tumie pustym.
Zakonników chór: świątyni dusza i pobożność, rzekniesz, sama, oddaliły się stąd precz. Chłód barw niemych zaległ na ołtarzu u pogaszonych świec. W okrzepłości surowej lśnią kolumn kadłuby. Dym kadzideł zczołgał się ze schodów chóru i snuje się po nawach zwidem pokutujących dusz. Na dalekiej gdzieś wieży grodu ozwały się dzwony, jakby pogrzeby stąd wyszłe dosięgły już było cmentarnych bram. Tem głębsza cisza i poniechanie zalegały tu w mroku. Kostnicy sienią pod krzyżem ponurym zdał się i kościół sam — bez swej służby bożej. Odeszły mnichy.
Na płycie grobu — białym krzyżem na wrotach śmierci — leży pokutnik tu poniechany: biały płaszcz zalotnika przysłania go teraz całunem śmierci. Jego to jakby duszę za żywa pogrzebały mnichy, łamiąc może świece nad jego głową.
Niemota pognębienia w opustoszałym tumie, chciwa szeptania pacierzy, chłonie tu każdy szmer i śle go pod ołtarza stopnie. I schłonęła nagle suchy trzask! — jedyny. Pod płytą grobu pękają tak co dnia zeschłe trumniska.
I jakby z onych trumien w piwnicy owiała pokutnika na płycie grobowej ta dusz czyscowych męka i łaska zarazem: nadzieja. Bo oto z pierwszem poruszeniem ramion załopotała się w nim skrzydłami nadziei ta myśl: „A może? — rok czasu wszak minął! rok długi! — może Parsifal tymczasem...“
Dopadł po raz trzeci żywego kamienia; oburącz ogarnia tę głowę w szołomie ciężką, jak gdyby ją z śmiertelnego posłania podźwignąć nieco chciał. I szepcze mu w usta same — pyta: „Znalazłeś?...“
A po mrokach i ciemnicach fary ocknęły się jakby w żywych kamieniach dusze wszystkich pogrzebanych tu rycerzy. I trąci echo pustego kościoła organy tu wtóre: uderzy w basy ciszy grobowcowej: — „Znalazłeś?!“

„Kto ważył się w mą bliż?
„Z wiecznego schronu cisz
Kto zwał?...“



Ledwie spostrzegli słuchacze, że on orłowy krzyk wtóry grały już tylko gęśle żonglera.
Grał. One w grobach kościołów trumniska grał, — ni to dążeń człeczych łodzie rozbite, — i mnichów pokutne nad niemi lamenty, za dusz czyscowych żale de profundis: życiowych zbłądzeń biady, nieodpartych inmundis... Żywe kamienie grał w wiecznych schronach cisz, błędnych rycerzy na grobach frasobliwość wieczną, i to mleko sił ssane z ich piersi kamiennych za żywą krew dążenia... Gądł mężów tęsknice i tuhy, grał ducha człeczego wieczne nieukoje.
A gdy gęśle tym razem opadły, daremnie ludzie na słowo baczyli: żongler po czarkę swą sięgał i podstawiał ją pod dzban szczodrej pani. A przypomniawszy sobie słuchaczy, machnie ręką na izbę:
„Wracajcie do domów, romans już skończony.“



P
Powolny jak żółw i jak pień niemy linochód, melancholicus w kunszcie swoim, przekładał tymczasem górą na linie swe nogi pajęcze. Czynił to ze statkiem i bardzo roztropnie. Więc rychło uprzykrzyli sobie ludzie te sztuki pedanta. I rozwałęsali się po rynku. Dalejże kuglce na swe pomosty i nuże znów skakać przez obręcze, ognie łykać, podkowy łamać, — co który umiał.

Z tego nieładu wszystkich spektaklów naraz i rozpierzchliwości widzów starał się skorzystać gadkarz: skoczył żwawo na swój pomost i wabił ku sobie cwanemi minami. Że zaś dzisiaj wszystkie już gadki, by najsprośniejsze, zdążył opowiedzieć ludziom, a ich szczodrość z pod chudej była fary, więc, pozazdrościwszy żonglerom w piekarniach, umyślił i on tu swoim ludziskom na rynku opowiedzieć romans, — nie rycerski żaden, a grodzki: — każdy rad wysłucha powieści prawdziwej, zwłaszcza, gdy opowie rzeczy całkiem świeże.
Tedy gadkę swoją tak chytrze grodzianom wykłada, że, choć wyśmiewa wszystkich, każdemu się zdaje: — „o sąsiedzie gada!...“ Więc słuchają wszyscy, i wszyscy są radzi: — „ten bo z życia bierze!...“
Siedzi gadkarz na pomoście, dzwoni sobie nogami nad gromadą ludzi — i prawi. A coraz to niecierpliwiej szyję bokiem ku swej czapie wyciąga: — „datków coś bardzo niewiele!“ — Więc skrzywi się i przerwie opowieść ciekawą. I już tylko w milczeniu nogami nad ludźmi wydzwania, wytrzymując na swej wardze spojrzenia ludzi.
„Nie dasz groszy żaden sknera?!... Djabli wezmą bohatera! — już się śmierć na niego czai...“
Mieszczanie ze śmiechem, ich żonki z nadąsaniem dorzucą przecie coś niecoś do czapy.
I powieść gładko dalej się potoczy:... „Że zaś po miastach skąpo, jak widać, jest wszędzie, na weselu tej panny wołu więc nie będzie! — Ale dobra pieczeń zawszeć się usmaży...“ I żongler o tej pieczeni długo, rzewnie gwarzy.
Aż skończy i zbierze aplauzu oklaski.
I ten nie chybiał powołania joculatora: wypogadzał twarze, ścierał smutki z oblicza świata: z widnokręgów ludzi swoich.


Tak myślał goliard, snując się po rynku. I marząc pewnie w skrytości, by choć raz jeszcze, raz jeden bodaj tylko! — jak to dawniej bywało, — módz stanąć przed zacnem gronem oświeconych. Temi słowy powitałby ich z ukłonem od proga:
„Wędrowny poeta sercom szlachetnym cnej radości przysporzyć pragnie...“
„Witaj!“ — odrzeką. — „Salve!“ — dodzwonią czarkami.
I posadzą u stołu, zasłuchają się w słowo, opuszczą w skupieniu oczy na swe brody poważne.
Ale nie było progu takiego w mieście całem. A czynił przecie wszystko, co trzeba: i na rynku się pokazywał, i na kanonie zachodził, wykręcając szyję ku oknom wszystkim, i u studzien przystawał jak należy: z ramionami skrzyżowanemi na piersiach i gęślą zwisłą w kułaku. Nie zbliżał się doń pachołek żaden, żaden nie doskakiwał biegacz z zaproszeniem do panów. — Na rynku zgiełk tylko odpustowy, po ulicach cisze: ledwie mniszych chodaków gdzieniegdzie kołaty i te dzwonki a sygnaturki klasztorów dziesięciu, — kłótliwe w zgiełkach tonów, niezestrojone wcale w miasta górną nutę, — jakby na zaświadczenie, że i życiu tu samemu brak wszelkiego zestroju na rejestrach wyższych.
Więc gorycz powoli napełniała mu serce; już nie o to nawet, że nie pokarmiono go dziś nigdzie, lecz że mury w tym grodzie ponure, posępne kościoły... Dziewcząt na ulicach niewiele widać, a które się pokażą, nieładne są chyba, bo w oczach ich niema tego płomyka wrażliwości, który w naszych duszach zapala nieraz i najlepszych myśli światło.
A może po piekarniach biją w tej chwili wszystkie serca czujniejsze w tem mieście?
Zgadł chyba, bo niebawem tłumy wielkie wysypywać się jęły z niejednej bramy i wypełniać ulice. Jeszcze nie przybladły rumieńce ciekawości na policzkach kobiet, jeszcze nie przygasły ich oczy rozżagwione. Mijał je z żalem do ludzi, w kapturze ukrywszy się przed niemi. Aż go w tem osępieniu zagadnęli żonglerzy na ulicy: czemu tak bezczynnie po mieście się wałęsa, gdy zarobku dziś przecie pora.
„Kędyż pójdę?“ — odpowie im. — „Nie spuszczają się już dla nas zamkowe mosty, nie otwierają opactw furty, nie czekają na nas u biskupów ławy i misy, — nie biją już na nasz widok serca mężów duchownych i świeckich. — Rynki gawiedzi tylko pełne, piekarnie niewiast próżnych... Margaritas ante porcos!“
Odepchnęła wraz żonglerów ta pycha na dnie goliardowego serca zawsze ukryta, choćby pod najskromniejszem osmuceniem twarzy. Takiego lepiej i w smutku poniechać, — nie poradzą tu nic towarzysze.
Oto na chłodne ich milczenie podejmuje wreszcie z pod kaptura swe oczy sępie, — i pyta:
„Nie prawdęż ja powiadam, panowie żonglerzy?... Czemże było niegdyś wielkie imię wasze, które od jocus — gędźby — na igrę się wywodzi, a więc Apollinowego jest rodu. Baczcież! toć urągliwość mieszczan wasze gęśle mówione za jedno dziś waży z kuglców butlą, kulą i nożem. Co mówię! toż oni rzecz naszą za lichszą snadź mają, bo gdy się kuglcami i gadkarzem na rynku cieszą, naszym gęślom cóż to zostawili dzisiaj?... Owo żakom grodzkim języki w gębach rozwiązywać, zanim się w tych głowach myśli nawiązały, i mieszczki gzić! — Powiedzmyż to sobie raz, panowie..!“
Milczeli żonglerzy, nieufnym zezem spozierając na goliarda. Więc on jakoś smętnie opuścił oczy, w ziemię je wbił i gada jakby do siebie już tylko.
„Zepchnęły nas czasy na rynki, między te mieszczany, gorzej niż oziębłe, bo pełne niemej przedrwiny ze wszystkiego, co nie jest z ich trybu powszedniości. Na schyłek nam pono idzie, towarzysze! Jakby nie wszystkie trzy Parki żywota były już z nami. Bo prawdziwie, po tych włóczęgach dziś naszych z grodu do grodu, wałęsa się z nami ta jedna już tylko: Lachesis, zalotnica-żebraczka, obracająca koło rybałtowych dni! — I to powiedzmy sobie wreszcie w oczy, panowie..!“
Goliardowe słowo spadało bo zawsze między ludzi jak młot, na wstrząśnienie myśli i serc oburzenie. Ale tego było dziś nad miarę wszelką! Żachną się zgodnie żonglerzy:
„Pychy nazbyt wiele ma w sobie ta żebraczka twoja.“
„A znasz ty, laiku jeden i drugi, ostatnią tarczę oświeconych?!... Korny będę jak pies, przed czem mi dusza pokorę nakaże.“
„Więc idź do kościoła.“
„Pójdę!...“
Łzy chlupnęły znienacka w tej przekorze goliarda. I zatrzymały towarzyszy: — kamrat bo z goliarda dobry zawsze bywa. Możeby tak podzielić się z nim zarobkiem z piekarni? Ze też w tem zatraconem mieście niemasz słuchaczów i dla niego!...
Ale spoglądali nań mimo to nieufnie: — Muza, myślą, jest kochanką prostotliwych; niech klerk pilnuje damy Filozofii, gdy nie pilnował kościoła. Poeta bo oświecony na to tylko nieco barw życia w sztukę swą nagarnia, by niepokoje w sercach rozczyniać, ockniętą myśl porywać hardo na świata łady i dzierżce! — Zacniejsza, Bogu i ludziom milsza, jest nasza sztuka żonglerów: ciekawą mnogobarwność świata w piersi brać i głosić ochoczo każdemu, kto słuchać zechce; a więc nie po łacinie, oświeconym tylko, lecz mową i sercem pospólstwa... Błogosławiona niech będzie nasza dola wszelaka, skoro w torbie włóczęgi przynosi ludziom to rozsiewne uradowanie się życiu: — opowieść!
Lecz te racye swoje woleli nieufni żonglerzy zachować dla siebie. Odezwać się? — wiadomo: klerk mądry! — tylko pomyli czucia. Milczeli tedy upodobnieni sowom, które i są, i wolą być za dnia ślepe, bo jeszcze przyćmiewają oczy.
Postawszy tak czas jakiś z goliardem na ulicy, rozeszli się wreszcie w milczeniu — każdy za swojej igry koleją i losem.
Żonglery tedy między kobiety, które ich teraz rozchwytywały po wieczernikach. Kto gębę sprawował, gardła nie żałował: pił za długie posty! Piłby przezornie i za posty przyszłe, gdyby tu i owdzie jaka pani grzeczna nie prosiła na lepsze wywczasy: do alkierza swego. Wypyszniał się tedy wagant i na bogatem łożu.
A i tam nawet żonglery zacne dopilnowywali sprawy kamrata, który dziś nic nie zarobił, bając kobietom różności o Muzach i o goliardzie. Niejedna z kobiet jaki wiersz goliardowy o Amorze przypomniała sobie (trafiają bo się po grodach i oświecone panie). Tem, jakby świeczkę Muzom zapaliwszy, polecała im to kochanie oto swoje — ku pamięci wiecznej; by w gwałtownem znagła zipnięciu — oddać je pani Wenus — za jedną chwilę.
Urastały w honorze Muzy po alkierzach, a z niemi i poeta; ale na honorach dla nich zawsze się ponoć kończyło.


Goliard snuł się po ulicach grodu. Poniechanie jest gorzkie.
Bardzo gorzkie czasem. I żal życia, i żyć już niewiadomo po co. Za każdym progiem, zda się, szczęście samo pieści ludzi miękką rączką, wagant jak pies bezdomny o próg każdy się ociera, — i przeklina dolę swoją. Nie żeby głodny był znowuż tak bardzo, ile że...
„Nie łkajże człeku na ulicy!“
Kto zgadnie i powie, jakie to szczęścia przeciche roją się po głowie waganta? Jakich tęcz wianki splatać on gotów na te bodaj progi, po których wbiega oto z pośpiechem jakaś drobna stopa, już o chwilkę całą zapóźniona ku swemu szczęściu?... Tyle doli wszelakich, tyle życia człeczego nagęszcza się w mieście!
Przysiadł gdzieś na progu, ni to pątnik zziębły u cudzego pieca. Jakoż z głębokiej sieni pod beczkowym stropem powiało nań chyba życia samego ciepłem serdecznem.
„Pobłogosław Boże wszystkim statkom i umiarom dusz“.
Roił.
Oneż to rojenia niepohamowanej głowy — które poesim rodzą — oneżto wytrąciły go ze spójności katolickiego świata. — „Pobłogosław Boże rządności serc człeczych“...
„Nie łzawże się klerku coram publico! — patrz, oglądają się za tobą.“
Tak więc poszanowanie dla swej szaty oświeconego ustateczniło go nakoniec. Jak ocknięty ogląda się wokół. Domek — widzi — coś bardzo mizerny! To otrzeźwia go nieco. Ale gdy pod czołem zajaśniała już rozwaga, w sercu smęt się wciąż jeszcze rozżala i gra w piersiach za rybałtowe gęśle same:
„...Łzy za szczęściem na wydeptanym progu człeczej troski może, — waszych to może zarojeń niedolę błogą? piękna jeszcze jedną ułudę: — oto co znalazł wędrowny poeta u nędzarzów bramy. Znalezione zwraca. Zaświadcz, Muzo, ludziom tego domu pozdrowienie waganta..!“
Dobył z zarękawa pióro i inkaustu flaszę, pisze coś szybko na karcie. I przywiesza ją potem u kołatki bramy — za votum włóczęgi, za wianek spleciony z onych kwiatów, których dla garści równie ponoć niema, — jak szczęścia samego na świecie.
Zaczem, pogodniejszy już o wiele, poszedł dalej. Obył się dziś i bez słuchaczów oświeconych. Prostotliwym pieśń swoją podrzucił pod progi. Zasię datków od biedy człeczej nie wziął przecie. Sam szczodrym był.
To też i głodu nawet nie czuje już wcale. Pogwizduje sobie.


Dobra myśl dobre przywabia do nas trafy. Oto czyjeś ramię — życia samego wiankiem — spadło znienacka na szyję goliarda. I zawlokło go z przed ócz ulicy do bramy, wraz zatrzaśniętej. Skoczka to była z wielką księgą pod pachą.
„Masz!“ — wtyka mu w obie ręce ciężar swój.
Nie prędko połapał się: co, gdzie, jakim cudem się dzieje. Aż się powoli rzecz cała wyjaśniła: w tem mieście, — jako żywo! — Horacy się znalazł i już go dziewczyna z rąk czyichś wydębiła dla niego. Gdy pierwsze zdumienie minęło i na karcie w tytule stwierdzić się wszystko dało, goliard niewdzięczny, zamiast podziękowania, wyrzucił przed się kułak gniewu:
„To ogłupiałe dziś syny i dziewczynie w zalotach oddadzą — ojców skarby takie!“
„Nie każdej pewnie“.
Jęła poprawiać włosy nieco rozwiane. A w tem podniesieniu głowy powiada doń jakby z góry:
„Od pół roku o niczem innem i we snach nie gadasz! Masz go wreszcie samego. A trzymaj mocno, by ci go nie wydarł jaki mnich przepisania chciwy, lub jeszcze chciwszy spalenia“.
Do goliarda przystąpiły tymczasem inne myśli, już nie do książki odnoszące się pono.
Skierował ku niej podejrzliwie białka oczu.
„No, i bywaj!“ — zakręciła się na pięcie — „bo się śpieszę! Zaś to kapturzysko...“
Wystarczyło tych zwiewnych paluszków pomuskanie prędkie, by się zmylił zez goliarda w spojrzenie nieco milsze. Oboje oprą Horaca szanownie w kącie sieni, by się nie przewrócił. I dopadną do się piersiami.
„Żaden tak całować nie potrafi!“ — pomyślała dziewczyna.
Ale tyle tylko, że się nacałować zdążyli, bo do bramy dobijają się już oto niecierpliwie zalotniki: obecna dziś w grodzie młodzież rycerska. Więc się śpieszy skoczka, bowiem przyobiecała im zatańczyć po raz drugi — na pokojach gdzieś pańskich. W pośpiechu już nawet nie całuje, a uderza wargami w policzki goliarda, by nie smęcił znowuż z tej przyczyny.
I wyszarpnąwszy nagle coś nie coś z mieszka, wtyka mu to w rękę, by podjadł sobie gdzie nareszcie: — książka nie nakarmi go pono nazbyt suto, — a nie poety rzeczą uganiać się po mieście za kęsem ladajakim.
„Nie czyń mi tego!“ — syknie jak ukąszony. I natargnie z powrotem kaptur — przed ludźmi pewnie.
Bo skoczka, otworzywszy bramę, wyskoczyła na ulicę. I daje się nieść brukom: podbijać, rzekniesz, kamieniom swe kroki prężne.
„Żadna tak stąpać nie umie!“ — pomyśleć musiał goliard mimo osępienia.
Za rytmem kroków dziewczyny, jak za werblem na przedzie, kroczyła szparko młódź rycerska cała.


Nie wszystka jednak z przytomnych tu dziś na odpuście. Innych bardziej dziś pono zagrzewało wino, bo oto ciągną z daleka z wrzawą na pół miasta.
I widzą: — na kamieniu pod murem przycupnął, jak kruk, nad księgi szkarłatem, klerk w czarnej szacie: zaczytał się pilnie, opadają na karty wisiory kaptura. A ich krzyków nad głową nie słyszy zda się wcale.
Więc się przypatrują temu ptakowi, który z wagantami spadł dziś na ulice grodu.
Rozkraczył się nad nim z rękoma na biodrach jakiś młody snadź władyka nad strażą i przygląda mu się jak zaciążnemu. Chłopak jest giętki jak wąż w swej kolczudze srebrzystej, a te mięśnie, rade życiu, grają mu gdzieś koło barków jak pod futrem młodego zwierza; prężny się widzi niczem skoczek, nawet w tej postawie butnej.
„Pozdrowienie Muzom!“ — huknie nad głową goliarda.
„Niech opromienia młodość twoją, piękny panie.“
A on wraz do kompanii swojej:
„Człek, widzicie, towarzyski: w terminach odpowiada żwawo. Chodź z nami pić, poeto! U czoła stołu posadzimy cię, jak to za ojców bywało. Będziesz nas chwalił przy gęśli.“
Goliard spokojnie kartę odwraca na znak, że się nie kwapi.
„Moja Muza na wasze rycerstwo nie patrzała, a sławić opojów nie będzie.“
„Zadziornyś?!... Nawet wtedy, gdy o zarobek idzie? Lubię!“ — trzepnie go łapą w plecy.
„Poniechajcie mnie, panowie. Mam tu zacniejsze towarzystwo w ciszy.“
„A nam się twego zachciało!.. No, wstawaj, gburze! Ruszaj się!“ — poczną go trącać mieczami.
I uprowadzili ze sobą. A śmieją się i drwią z księgi, którą dźwiga pod pachą.
„Gdzie ducha skąpo, tam dufności wiele“, — odgryza się goliard w ich hałasie. — „I nie tak za ojców bywało“
A gdy przez rynek przechodzili, oprze się im nagle: — nie pójdzie! O datki ich nawet nie dba, bo droższy mu w tej chwili czas i księga, przy której go zastali. A jeśli już koniecznie chcą go posłuchać, to tu właśnie, na rynku, miałby im coś niecoś do powiedzenia.
W kompanii nietrzeźwej — wiadomo — im rzecz bardziej nieoczekiwana, tem zgoda pewniejsza. Przyklasną z tumultem, gotowi na tarczach go nawet podnosić: „Tu nas pochwal, bracie!“
A goliard jakby odżył nagle, w tej myśli chyba, że na rynku tego miasta i on znalazł słuchaczów swoich.
Skoczy tedy na ławę u studni i wzniesie ramię.
„Panowie!..
Piękne jest żonglerstwo kamratów na rynku, piękne są skoczki tańce i nogi, piękną odwaga linochoda, odważny jest niedźwiedzia poskramiacz, zwinne jak w tańcu jest słowo gadkarza: — zgoła: piękną jest każda zuchwałość i rączość ciała, i bystrego ducha żywość każda!
Atoli piękniejsza jest nasza stara igra! — śpiewa dumny poeta prowancki. — Bo zważcież tylko, panowie! rzeczy kuglców, gadkarzy, a i żonglerów, bywa, po piekarniach, tyle trwania, ile baczenia waszego, — i otoście znów radości próżni, jak wonczas gdyście wychodzili z domu. Inną jest nasza sztuka poetów i inne jej piękności! One, serca sięgając, w pamięci pozostają, bo czucia człecze rozszerzać zwykły. One jak na gęśli stroją w was te żyły serdeczne nienawiści i miłowania, na których życia waszego ton i — daj Boże! chwałę — sami wygracie.
Aliści, widzę, w rzadkie miny i cierpkie wejrzenia wasze powiadam ja to. Wyście tu oczekiwali gotowej dla się pochwały w rymach pobrzękliwych. Daremniebym wam obiecywał bodaj dusz ocknienie ku niedoznanym jeszcze czujnościom, — niech wesołki uszami kukli swych zadzwonią, sam tu pono zostanę... Więc to jedno już tylko powiem wam, na rychły wraz koniec, panowie rycerskiego i kupieckiego stanu:
Oto jest kraina zaniedbania, gdzie synowie, nazbyt dufni, wyrzekli się Muz, przy których urastali duchem ich ojcowie, i odtrącili je od się precz — między mieszczany. Ci zasię — ładem trybu swego, który wszystko w cechy i bractwa wiąże — między kuglce dowiązali Muzy: w jedną wagantów bandę i ordinem. A hersztem tej bandy ustanowili w duchu swym poetę. — Jestem. Tu zaś są zacni towarzysze moi (wskazywał na igrców, którzy, porzuciwszy sztuki swoje, zbiegli się doń gromadą) — goliardowa familia, rzeką mieszczanie; — i prawdziwie sercem tak dziś moja, że niejeden z was, panowie, lichszy mi przy nich i zgoła żaden: człek bez twarzy!“
Urągliwym śmiechem z brzucha zatrzęsą się wokół rycerze.
„Oto jest kraina opieszałości, gdzie nad lampami duszy baczenie mają już chyba tylko niewiasty: mądre i głupie razem... A śmiejcie się! — wzburzył się nagle wychylił głowę z pod kaptura, wichrzył czuprynę. — Wiemże! przed kuglców pomostami bawicie swe serca rycerskie, zdając pieśni i opowieści, gędźbę i wiersze, — zgoła: oświeconych igrę zacniejszą, — kobiet i młodzieniaszków pieczy, zdając ich jedynie baczeniu lampę i oliwę powszechnego ducha... A, śmiejcie się! — doskoczy już do nich z ławy, — unde saepe lacrimor quando vos ridetis!.. Idźcie na rynki bawić oczy i uszy. A wracając na swe zamki, to jedno weźcie na swe serca ucieszone w grodzie — oną krzywdę powszechności całej, jej capitis et cordis diminutionem!.. Idźcie na rynki bawić oczy i uszy! — póki w głowy i serca mężów tego kraju nie spojrzy ktoś obcy i nie rzeknie, jak powiedział niedawno na synodzie on biskup surowy: — rudes! idiotae! illiterati!..“


Padła na rynek cisza nagła i krótka jak błyskawica, gdy wielkiego gniewu warknięciem szczękły raptem wszystkie miecze o swe tarcze i rzuciły grozę na tłumy.
Tarczami następują panowie na goliarda, by nie podnosić miecza na chama; jeszcze kilka kroków, a zgniotą go jak robaka pod stopą.
Rzucą się waganty wyrywać kamienie z bruków; już je miotnąć mają na panów w obronie towarzysza.
Gdy — nie wiada skąd — rysiem spadnie przed one tarcze skoczka chyża. I wystawia na zgniecenie jawną pierś dziewczyny; a usta ma rozchylone zdumieniem i pogardą nad rycerstwem tak mizernem:
„Niemasz tu ani jednego, któryby się zastawił za wolnego ptaka prawdę i szyję?!.“
I nie chybiła — tem właśnie przeciwstawieniem jednego gromadzie: do honoru obecnego tu może przypadkiem rycerza błędnego odwołała się bezwiednie. Nie chybiła zaś nadewszystko wyzwaniem swej urody.
Prysło koło zemsty w pomrukach gniewu. I rozdwoiły się mniemania panów. Zalotniki skoczki opowiedziały się za wagantami: że naród to wolny; że gbur, kto się na słowo igrców obrusza; że dawniejszy obyczaj za podniesienie ręki na gęślarza i lirnika karał ramienia odjęciem: — tak uczyli króle uszanowania dla poetów; sami zasię pozwalali im mówić całą zawsze prawdę, choćby z srogim gniewem poety przeciw sroższemu jeszcze gniewowi królewskiego majestatu i jego pięści zaciśniętej na miecza głowni.
Te wszystkie racye, oraz szanowne z nich tchnienie starych czasów ostudziły gniew panów. Więc niech goliard odszczeka ostatnie bodaj tylko słowa.
Ale goliard niczego odszczekać nie chciał. Wszczęła się zwada. Niebawem nikt już nie słyszał się wzajem w tej wrzawie i nie rozumiał już wcale. Tu i owdzie zatrzaskiwały się ponuro przyłbic wizyery nad twarzami. Wpierano się w ziemię, mierząc przeciwnika złem okiem z pod larwy stalowej. Sapią — i czekają, jak te koguty, przypływu pasyi ostatniej. Rzadko który okrzyknął się, jak trzeba:
„Wyzywamć!.. Baczność miej!“
Najbardziej niepohamowanego miecza targnięcie się — od swej tarczy w górę — rozstrzygnęło wszystko. I rozległ się on łomot srogi w nacieraniu na się dwóch gromad.
Mieszczanie jakby ogłupieli nagle, zapatrzywszy się w ten rozruch na rynku ni to na dziwowisko odpustowe. Dopiero gdy krew bluzgnęła na kolczugi jasne i ktoś się tam zwalił z nóg z chrzęstem, rzekniesz, bezwładnym, — jakby kto garść żelaziwa o ziem cisnął, — dopiero wtedy zakołysał się tłum gwałtownie i wypadły z niego kobiety. Któraś z nich widziała krew, inna powalenie się pana, trzecia zaś, najdalej stojąca, usłyszawszy to wszystko, wrzaśnie piskiem przeraźliwym: „Zabili!..“ Wówczas jak to stado gęsi w popłochu, z wielkim łopotem spódnic zaganiać jęły kobiety — to tu, to tam, — wpadając w ulice na oślep i roznosząc po mieście te krzyki przeraźliwe:
„Zabili!.. Zabili!..“


Tym zamętem z ratusza wywołany wkroczył na rynek burmistrz z laską. Mało co baczy na rycerzy potyczkę, bo gniewają go przedewszystkiem te nieporządki i trwogi roznoszone przez kobiety po mieście całem. Ku nim tedy kieruje swe spojrzenia srogie. Oto osoba tak otyła, jak pani płatnerzowa grodu, toczy się po rynku, niczem beczka hałaśliwa, i drze się o tego goliarda — za dziesięć młodych.
Niemasz bo w każdym grodzie bardziej przykrych niechęci, niźli panów podstarzałych do kobiet już nie młodych. Do niej tedy doskoczy burmistrz z całą surowością i nakazem władzy:
„Cicho mi pani bądź! — bo na ratusz wezmę... I czego się dobrodzika drzesz?!“ — gestem żaby rozczapirza dłonie i gębę przed babą tłustą.
„Takiego człowieka!.. Takiego człowieka!..“
„Uspokój się pani: goliardowi nic się nie stało. Pewnie dla tego, że mu wisieć sądzono.“
„Takiego człowieka!...“ — wysapuje kobieta, w uspokojeniu, swą alteracyę z przed chwili.
„Jakiego znowuż „takiego“?“ — wyżabia się przed nią burmistrz, każdem słowem akcentując jakby otyłość damy.
„Panie!“ — przystępuje do niego z impetem, — „panie! człek że to w Salerno i Paryżu bywały, fizyki i lekarstw u mistrzów nauczony, w filozofii biegły, w dysputacyi artista, a nadewszystko poeta! — vel magus“, — uprzystępnia żarliwie ostatnie słowo burmistrzowi, który nie był z oświeconych.
(Żongler wgadał było to wszystko w kobietę, zalecając jej kamrata swego.)
Jakoż burmistrz stropił się nagle, nie chcąc uchybić aby jakimś tam może ważnościom po dworach pańskich. A stropiony uraził się bardzo:
„My ludzie pracy!“ — rzeknie. — „Uczty u nas skromne; wagantów na nie nie sprowadzamy... To jedno wiem tylko: płacą miastu i dziewki nierządne — od kapelusza. Zaś ta gołota darmo włazi i wyłazi z miasta. Tyle tylko, że straży u bram grodu swe sztuki pokazać muszą, czy je aby naprawdę umieją. A to nie jest podatek żaden!“
„Tam się zabijają na rynku, a on tu w myślach podatki z biedy ludzkiej żyłuje!“ — oburzy się do głębi pani płatnerzowa.
I mimo tuszy, duchem snać krzepka, potoczy się żwawo pod miecze nieomal same.
„Panowie!“ — rozkłada ramiona matrony, — „panowie, opamiętanie miejcie!.. Nie tak się rozstrzyga sprzeczki o Muzy!“
Rad nie rad burmistrz biedz za nią musi: nie daj Boże, zasieką i babę na rynku.
„Gdzie też dobrodzikę ponosi, na miłosierdzie Boskie?! I jakie tam znowu Muzy komu w głowie? Panowie tu juszą o — skoczkę piękną.“
I wysapał z brzucha ostatnią pasyę na wszystko, co się od rana dziś w mieście dzieje:
„Owóż Muza, jaka nawiedziła dziś mieszczan i rycerzy! Tymczasem jeszcze, — baczę, — bez kapelusza.“



O
Otoczyć kazał król rynek cały i rozjąć panów przez straże, a turbować ich mocno za nieposzanowanie świętego Florjana, którego odpust był dzisiaj. Z kilku powalonych zwłóczono zbroje i macano rany; że zaś nieważne okazały się wszystkie, zostawiono ich na placu, — kobietom na wytkliwianie się, opatrunki i coś lepszego potem. Tak mówiły do pani płatnerzowej straże gburne, powracając na zamek.

Ona bo była wszędzie: rządziła się na rynku, jak ta gospodyni miasta.
Żonglerów jakby kto na sto koni wsadził; każdy z nich, gdzie mógł, nos wtykał, patrzał, wąchał, przyglądał się i zacierał łapy. A rzecz, widzianą tak osobiście, wyogromniał w sobie — i już prawił w duchu, już myślą w innych gdzieś grodach opowiadał ludziom szumną awantiurę rycerzy w obronie Muz i poety.
Goliard miał wciąż jeszcze w uszach te łomoty mieczów i plugawe przekleństwa rannych rycerzy; — zaś krwi widoku całkiem już nie lubił. Więc był bardzo zgnębiony tem wszystkiem i cierpki duszą. Stoi przed nim najdzielniejszy z obrońców jego: pan, który znalazł się na rynku nieorężnie, w stroju odświętnym, a gołemi garściami miecz zdobył i nim goliarda zasłonił. A teraz oto ranę na lewem ramieniu pozwala kobietom opatrywać sobie. I, by nie syczeć z bólu, zagaduje:
„Opowiadaj o sobie: gdzieś bywał? zkąd jesteś?“
To butne wyzwanie, niby spotkanego gdzieś na gościńcu, nie podobało mu się wcale. Nie chce jednak zrażać do się wybawcy swego. Więc popatrzał nań uważnie, i, jak gdyby odgadnąwszy coś nie coś, powiada o sobie:
„Pięćdziesięciu królów ziemie schodziłem.“
I trafił: — jasne, gołębie wejrzenie spoczęło na nim.
„I ja również!“ — słyszy głos jakby uradowanego dziecka. — „W błędnem rycerstwie zjeździłem, by rzec słuszniej... Ty zaś zkąd jesteś?“
„Z gościńca,“ — mruczy goliard.
„Ojczyzna szeroka!“
„Wielce gorzka dola nam wagantom, gdy do tej innej jedynem już tylko nawiązaniem te waśnie o nas po rynkach.“
„Więc czemu powody dawasz?“
„Bo prawdę mówić mniemam!... Nieprawdy moje piękniejsze, ale o nie nikt tu nie stoi. Prawdy — w żalu — bardzo gburne. Rzeczy grube każdy z nich usłyszy i pojmie; — ztąd sprzeczki. Zgiełk wnoszę w miasto, chociaż przychodzę powiadać rzeczy najcichsze. Daruj mi, panie, zamęt, jaki wszcząłem, i tę ranę twoją. Dziękujęć za życie, któreś mi dziś przedłużył.“
„Daj ci Boże — na lepszą dolę.“
Uważnie przyglądają mu się te oczy dobre.
„Za bękartów jakiego rycerza błędnego gotówbym was uznać, waganty, spotkawszy gdzieś na gościńcach świata, — za liczne jego potomstwo z cyganką może. Rozmaite bo sztuki umieją cyganie... Duch zasię po ojcu w was pewnie... A i nie dumne wy zresztą, jak bękarty.“
Czuł goliard, że i w niego tu coś trafia; żachnie się tedy.
„Kędyż więc pójdę? gdzie się podzieję? co temi czasy uczynić z sobą mam?! — gdy panowie duchownego i rycerskiego stanu stracili dziś doszczętnie serc swoich ciekawość bezkorzystną.“
„Pluń tedy na ich korzyści, — i chodź ze mną.“
„Dokądże to?“
„Szukać Graala.“
Goliard w zdumieniu aż w tył odstąpił, bacząc zezem: czy gada doń człek przy zdrowych aby zmysłach? Widzi: bary jak u niedźwiedzia, że ta główka rycerza na nich maleńką się aż wydaje, — właśnie jak u niedźwiedzia; oczy zaś równie małe, niczem w futrze tamtej bestyi srogiej, — i dobre; nie można powiedzieć inaczej: dobre! Odgaduje więc w nim raczej wielki upór myśli, przydatny żołnierzowi, niźli zmysłów niełady.
Odczuwa żołnierz w goliardzie wielki niestatek chęci wszelkich, — jak to u poety, — a wraz i chytrą przenikliwość klerka w jego spojrzeniu. Oto z pod kaptura dobywa się baranim śmiechem ten szyd niepowściągnięty: „He, he! — graalowe szukanie!“
I przypatrują się sobie oczami tak odmiennemi.
Aż goliard przerwał to milczenie, trybem klerków, którzy od szyderstwa w oczach do mądrego odęcia się tak łatwo przechodzą.
„Wyczerpuje sam czas wierzenia człecze,“ — powiada, pociągając dłońmi po wisiorach kaptura, niczem po bokach brody.
„Niewyczerpana jest wiara w sercu, które samemu sobie wierne pozostaje, — jak chce pierwsze przykazanie graalowego szukania.“
„I o tem wiesz już, panie?“
„Od was to wiem, poetów, — i zamknąłem w piersi.“
Markotnie coś stało się goliardowi, poskrobał się po kapturze.
„Mimo to nazbyt zawierzyłeś, panie, dzisiejszej opowieści żonglera.“
Kułaczysko jak oklepiec chwyciło goliarda za ramię i zatrzęsło nim, — nie z gniewu, widać, lecz z alteracyi nagłej.
„Jakżebym ja nie miał zawierzyć żonglerowi?! — Tyś, goliardzie, człek mądry: — posłuchaj i zważ...
I nad tym grodem jest zamek, i w nim królowa najpiękniejsza. (Możeś już słyszał co o niej? Nie?!) I jam jest rycerz straży, — straży grodzkiej, — u króla mego. Sprawowałem nieraz straż i na pokojach: wysztywnion i skamieniały w słup, — jak trzeba. A z sercem rozłopotanem pod zbroją, przed oczyma Pani, która tak często, tak bardzo często przebiegała przede mną: — liczne miała sprawy na pokojach swoich. Jeszcze dziś słyszę te jej nucenia zdala, te szumy płaszcza, te szelestki i stąpania miękkie, gdym stał tam wysztywnion i skamieniały w słup — a coraz to bledszy i bledszy przed uśmiechem Pani. A przedsię nikim byłem dla niej, kamieniem u muru, patrzącym bywało i na ramiona jej nieosłonięte wcale, i na pierś otwartą... — na nogi przymykałem oczy, — ku zdziwieniu Pani: — bo to był znak życia we mnie jedyny. — Niewolno nam, straży zamkowej, przemawiać do nikogo na świecie, oprócz króla samego. Zabawiało to Panią przystawać przede mną z pytaniem: czemum taki blady, i baczyć na milczenie moje, oczyma zgadywać odpowiedź niemego; a dotykać rozmaicie zbroi mojej: niby, czym człek żywy czy głaz... Jeszcze dziś widzę przed sobą te rozchylone usteczka, oczy pod rzęs zatuleniem i ten uśmiech na policzkach, gdzieś tu, koło dołecz...! — gdym stał tam wysztywnion i skamieniały w słup, i coraz to bledszy i bledszy przed tym uśmieszkiem Pani... Aż zwaliłem się ciężko do jej nóg w rynsztunku całym, — a chłop jestem duży. — Nie dopuściła Pani, abym zczezł z tej tęsknoty... Więcej nie powiemć goliardzie. Bo i nie godzi się więcej powiadać o kobiecie rycerzowi... A teraz zważ: — i ja zastawiłem miecz, aby płaszcz strojny kupić. Zważ dalej: — i na tym zamku padł nocy niedawnej rycerz jakiś. (Może ci już opowiadano o tem na mieście?! Co?!) Wiedz tedy: ja go zabiłem na zamku komnatach, bowiem uchybił czci mojej Pani.“
„Hę?!“ — goliard odął wargę.
„A teraz powiedz, mądry goliardzie: jakżebym nie miał zawierzyć opowieści żonglera?! Krwią nabiegały mi oczy, gdym go słuchał w piekarni. Nie o mnież to? nie o mnie opowiada żongler? — biło mi wciąż w skroniach... A te żywe kamienie po kościołach teraz dopiero tłómaczyć mi się zaczęły swym duchem: leżą na grobach jak graalowe pątniki, które celu nie doszły, powalone w podrożu. Zaś ta na ich licach frasobliwość wieczna, — żywe to wyrzuty sumień naszych: — „gdzie dążenia twoje?!..“ Obejdę wszystkie kościoły grodu, odszukam kamień taki i będę przed nim bił i bił czołem, aż chyba tę głowę nędzną roztrzaskam. Bo w jakież dosyty, w jakie zażywności, w jakie rozkosze ugrzązłem ja, bracie?! I w jaką pogardę dla się? A i w zbrodnię ponoć na pokojach królewskich? Im wyższe, im zażywniejsze te progi kochania, tem pewniej cudzą lub własną krwią zbroczyć je z czasem trzeba. A i mózgiem swym chyba. Bo o te progi łeb swój chyba rozbiję w pogardzie dla się! — A dowiodła mnie do tego ta służba w straży: te dostatki, te piękne stroje, te kobiet bliskości nieustające... Nie tak to za dobrej młodości bywało!.. Ale gdy mi trzeci już koń padł (tu łzy zmąciły mu nagle słowa), gdy już trzeci koń pode mną padł w rycerstwie mem błędnem, — a familia już więcej pieniędzy dawać nie chciała, — wonczas: w tej biedzie, w tej trosce bezradnej dałem się królowi do straży.“
Szczere było ponoć to wszystko, razem z tym żalem do familii, bo załzawił się, spotniał jeszcze bardziej i zwiesił ciężko tę głowę stroskaną.
Goliard odparł oburzeniem wielkiem:
„I taki nawet swego życia i sumienia w żonglerowej gębie szuka! — Toć i zwierz jaki na woli, w całej gorącości żądz swoich, piękniejszy chyba od tej bestyi, jaką niedźwiednik oprowadza po rynku za kolec w nosie. A żaden żongler na świecie innych ludzi nie pokazuje po piekarniach, — kobietom na wytkliwiania się tęskne i urabiania dusz swoich wedle takich wzorów. Więc nie bądź, jak one!.. Ilekroć nam się przytrafi zasłuchać w dolę czyją, ogarnia nas zawsze to zdziwienie, jak krewne, jak bliskie, jak zrównane nieomal są wszystkie dole człecze, chocia pod różnemi gwiazdy i horoskopy“.
Nie śmie rycerz przeczyć słowem mądremu klerkowi. Ale tą główką na potężnych barach potrząsa wciąż spornie:
„Nie równa życie nierówności człeczych. A naszą dążność czy niedotrwanie, jeszcze nam i przed śmiercią wypłacić zdoła.“
Tu już goliard białka oczu wytrzeszczył na niego; a palcem to na się wskazuje, to na niego, i z powrotem znowu: — „Jaż to prawię gromko do ludzi, czy on w cichości do sumienia swego?...“
I zdjęło go wielkie zawstydzenie przed tym wyznawcą słów Muzy, niczem przykazań Pańskich.
On zaś ujmuje go pod ramię i zwierza mu się dalej słowem ciepłem:
„Omierzły mi do cna czcze drużby rycerskie: ich gawędy puste i swary całkiem głupie. Z mądrym chcę przyjaźń zawrzeć: z tobą goliardzie. A i ty przyjaźni szukaj, przyjaźni wiernie się daj, — jak chce drugie przykazanie graalowego szukania! — Mnie się daj: jać sprostuję dumę, jać zagrzeję w piersiach wiarę stygnącą, ja cię powiodę!“
„Dokądże to, niby?“
„Na szukanie Graala“.
Goliardowi chciały zrazu opaść ramiona.
„I czegóż to żal ci jeszcze? Jakich to nadziei obietnice zostawiasz po grodach? Sameś mówił: nikt was dziś słuchać już nie chce, — poetów; niemasz w sercach mężów ciekawości bezkorzystnej. Więc jaka na cię dola czeka? Szwędać się w głodzie po ulicach miasta? Lub może mieszczanom się dać: — ich żonki i córy słowem Muzy gzić? żakom języki w gębach rozwiązywać?! Lub może na rynku swarzyć się wciąż z narodem? — Nie zawsze znajdzie się taki, co cię obroni. Zgniotą cię wreszcie na rynku rycerzy tarcze i wdepczą w bruki mieszczan stopy... Hańba wahaniu twemu!.. Bo tak nędzny koniec na cóż to pomieniać ci teraz wolno? — pomyśl: — na szukanie Graala! A czemżeś ty żył — nie na ulicy, nie na rynku, a w cichościach swoich? — czem, jeśli nie wiarą poety w Graala? — tak ja o tobie mniemać muszę... Hańba wahaniu twemu, goliardzie!“
„Jaż to“, — myśli goliard, — „prawię gromko do ludzi, czy on do sumienia mego?“
I to ramię jego, w porę przecie powściągnięte, jęło wykonywać teraz gesty dziwnie nijakie: owszem, przytwierdza, — ale się zastrzega! — przytakuje, — a jakże! jednak coś tam...
Kręci niepewnie miękką rączką. Twardy niedawno pognębiciel słowem narodu na rynku, giął się teraz, i zwijał, i wykręcał, ni ten wiła bez kośćca: wymknąć się jakby chciał — przed mocnem nastawieniem prawdziwości cudzej.
Ale za ramię pociągnięty, pokroczył. Stąpał nawet mocno, nie własnej jednak determinacyi mocą.
To jedno jeszcze tylko zdołał powiedzieć od siebie:
„Baśni żonglera w piekarni nasłuchałeś się, panie, a i poetów, widzę. Nasze słowo nie święte. A gęśle to już nigdy prawdy nie głoszą.“

Tak rycerz błędny i wędrowny poeta wyruszyli na szukanie Graala.



(CZĘSC II.)
N
Na palcach rannej ręki odliczał goliardowi nowy jego przyjaciel, jakie są pierwsze potrzeby w porwaniu się do czynu: — Dobyć ojcowy miecz, zastawiony u żydów; odszukać obecnych tu może na odpuście powinowatych jakich: — na tak zacne rycerstwo familia pożyczki nie odmówi; — nakoniec dostać się na zamek, aby wziąć na się kolory i tęsknotę swej pani, bez czego niema w rycerstwie niczyjem dzielności powinnej.

„My waganty prościej wyruszamy w światy“, — pomyślał goliard. — „A i bez pożyczki“. — Ale przychrząchnął w gorliwem potakiwaniu takiej przezorności rycerza.
„Chodźmy!“ — rzecze żwawo.
Ruszą tedy w zaułki i podmurza grodzkie.
Stoi żyd u bramy w szachowej sukni i spiczastym kołpaku; żółtą ma na ramionach chustę, jak prawo każe. Zagadnięty, toczy w palcach koniec siwej brody, krzywi gębę w spojrzeniu: zamyśla ostrożnie, coby odpowiedzieć.
Widzą: źle bardzo! Błyśnie rycerz krótką stalą mizerykordyi żydowi przed piersią. Kupiec zbladł, cofnął brodę, posiniały wraz staremu rozedrgane wargi. Ale krzepi się cofnięty. I zapala w oczach te ognie, które wszystko zapamiętać obiecują i wszystko w porę odemścić, — jak to oni. Poczem wzdął się brzuchem i rzecze hardo:
„Zbroję nabył płatnerz, miecz zasię wykupił poufnik królewski“.
Bardziej zbladł pono teraz i z większem cofnął się przerażeniem rycerz sam: gdzie królewski poufnik w sprawę się wmiesza, zawisa nad nią króla rękawica czerwona.
A żyd tymczasem:
„Wiele pieniędzy wysypał mi na stół pan z zamku. A sfukał mnie gębą i zgromił okiem, że śmiem przyjmować takie zastawy. Miecz rycerza, powiadał, od którego cenniejszy był tylko chyba oręż pana Lancelota samego“. (Już żyd wiedział o czem opowiadano w piekarni, — u nich bo wieści zawsze najprędsze).
„Prawdę ty mi powtarzasz?!..“
„Nie wierz mu, panie, nie wierz wcale!“ — goliard aż wpół obejmuje nowego przyjaciela, chcąc mu oszczędzić alteracyi tak płonnej.
„Ty w siebie tylko wierzysz!“ — odepchnie go rycerz cierpko.
I odwróciwszy się odeń, zapłacze w dłonie nad zaprzepaszczonego miecza ceną u ludzi. (Każdy rzewnie w to wierzy, co mu podchlebia).
A żyd przypomina sobie oto nagle płaszcz i szatę, które mu był za cenę miecza odprzedał. Choć palcami tknąć ich teraz nie śmie, smakuje z daleka dotyki ich miękkie, mlaska językiem na kolory, chwali sobie swój towar niedawny:
„W taki strój kogo chcesz ubierz, kobiety zjedzą go za cukier“.
Szarpnął się teraz pan bardziej pono, niźli żyd przed mizerykordyą w piersi. Że wywyższony podchlebstwem przed chwilą, tem głębiej odczuł zepchnięcie wraz potem urągliwe. Odtrąci od się bazyliszka, cmokającego szeroką wargą.
A żyd pokłony już oto bije i czoła dotyka przed osoby dostojnością. A za odchodzącymi panami zamiata ziemię kołpakiem.


Przez kolumnowe podcienia ulic i kręte zaułki, tu i owdzie sklepione w bramę, wywiodła ich droga pod gołą ścianę kościołka. W tej ciszy, zdala od zgiełku odpustowego, rozłożył lekarz swe zioła w misach na ławie; drugą ławę dla chorych przygotował, wór z narzędziami opodal położył; sam zaś siedział na dywanie pod kościołem w spokojnem oczekiwaniu na niemocnych.
Zrazu minął go rycerz idący z goliardem, nagle powiódł badawczem okiem po tych ziołach, chmurnie ściskał podbródek w dłoni i odezwał się wreszcie:
„Masz li, lekarzu, ziele zapomnienia?“
„Mam tu zioła wszelakie...“
Ciężko podejmował się stary. I nie prędzej mówić dalej raczył, zanim go na ławie chorych nie posadził.
„Mam tu zioła wszelakie“, — rzekł, zasiadając naprzeciw niego, tak, że go kolanami dotykał. — „A czegóż to, panie, zapomnieć wam trzeba?“
„Szczęścia, dobry lekarzu“.
Uważnym zezem dopyta się lekarz reszty. I doczeka się odeń ciężkiego westchnienia. Już wiedział tedy, co mu było trzeba: przytakuje swym myślom brodą siwą. Poczem palec przed się wystawia i rzecze:
„Mam tu zioła wszelakie. Mam i kamienie wielce pomocne, w których ta siła jest, że, na piersiach noszone, powracają nas do cielesnego zdrowia. Alić twoje cierpienie, panie, nie zda mi się cielesne. Bowiem wiedz: trojakie są niedole doczesności naszej, a wszystkie one z grzechu pierworodnego idą. Gdy Adam śmiertelność człeczą z jabłkiem wężowem zjadł, wówczas i ciała choroby wszystkie, i duszy zniemożenia wszelakie zjadł z temże jabłkiem. Stąd troistość nędzy doczesnej. Na śmierć lekarstwo kościół ma. Na ciała słabości zalecili nam leki skuteczne mistrze: Hipokras, Avicenna, pani Trota z Salerno, Hildegarda święta, oraz inne męże uczone i mądre niewiasty. Alić na duszy zaniemożenie, gdy pacierz nie pomaga, każdy lekarstwa w życia ochocie żwawo szukać winien. Tedy-ć rzekę: co nam Adam pod jabłonią przyczynił, tego i chrzest święty z nas nie zdjął, — a mnisze cnoty w tęsknocie za jedną znędznią cię tylko przed resztą. Znędznią i przed życiem nowem samem.“
Odgadując ku czemu zmierzają te dorady, odmachnie się rycerz od nich oburącz.
„Kobiety-ż to przyczyniają nam na ten koniec ów ciała smęt i duszy zaniedbanie w melancholii. One-ż to, dobry lekarzu!“
Pokiwa się przez chwilę lekarz siwobrody.
„Ja, stary, dawnom je sobie omierził. Ale ty innym stać się pragniesz. Uczyń mnie innym, lekarzu! — prosisz się jak wszyscy ci chorzy. Z nimi to ja ziołami paskudzić się muszę. Tobie zaś, panie, — żeś młody, — wyznam: Innymi czyni niejednego za młodu (kobietom tego nie powiadaj!) każda miłość inna. Bowiem wszystkie bujności młodego w życiu zdziaływania (mnichom tego nie powtórz!) z Ewy są jabłka i wężowej w nas ciągle namowy. Pókiś młody!.. Ja zaś, stary, jednakim już pono zostanę — do śmierci... Abyś zasię z próżną garścią ode mnie nie odszedł, odsypię ci w nią szczyptę ziela ukojenia, które sny łagodne daje i otuchę na grzechów odpuszczenie w sercu nieci... Bóg zapłać za datek szczodry... A gdy ci nalewka z ziela mego niejaką ulgę czasami przyniesie, zmów, proszę, nad ranem pacierz do świętego Józefa, który mi jest patronem: — niech będzie łaskaw w niebie dla dobrego lekarza“.


Ledwie odeszli od niego, a rycerz sposępniał coś bardzo. Pod oddech ciężki jakby kamień jaki toczył mu się w piersiach i opadał nagle pod westchnienie głuche.
„Nie tęsknijże, panie, tak strasznie, na Boga!“
„Od was to mam“, — mruknie tęskliwiec ponury.
Ale goliard, który pilnie baczył na jego zachowanie się przed żydem i lekarzem, odzyskał było tymczasem utraconą pewność klerka. Pociąga znów wisiory kaptura.
„Bywa, — rzecze, — przytrafia się, że Muzy wielbione w latach żaka pozostawiają komu na lata jego dojrzałe już tylko ten upór w tęskliwości miłosnej, do której dowiesza potem wszystkie swe porywy zacniejsze i dążenia w życiu. A że, tak poczęte, zawodzą zawsze, więc... „winne są Muzy“, — parska potem pod starość już swoją. I nas za to gromi. — Nazbyt wiele tego widzi się dzisiaj i słyszy w życiu. — Mdłe mam serce dla tych żałośników. A i lekarz prawdziwie powiadał, że tęskliwiec tylko się znędznia przed życiem. Okpi go, wyszydzi i pognębi każda chytrość zimna. I odepchnie wreszcie precz życie nawet samo“.
„O kim-że ty to mówisz?!“ — aż się w zdziwieniu rycerz na miejscu zatrzymał. — „O mnie czy o sobie to powiadasz? Nie żyjesz-że ty sam, człecze, zarojeniami tylko? Czyż nie wyszydza was goliardów za to powszechność cała?“
„My po zarojenia nasze garścią w życie nie sięgamy. Ani sięgać nie uczymy, — jak to czynią żonglerzy, którzy lubią żyć w zgodzie z powszechnością. Rzecz nasza w duszy twej się kończy, w życie nikogo nie powiedzie sama. Nie pragniemy być wodzami ślepych, jak nie pragnął tego i Paweł nawet sam“.
„Oh!“ — żachnął się rycerz na to wysokie porównanie klerkowej pychy. — „Ale ty, baczę, i w porywy człecze nie wierzysz: od zła ku dobru, od niższego ku wyższemu, — jak o tem żongler pięknie opowiadał w piekarni“.
„Nazbyt już często przoduje w duszach onym porywom pani Wenus“.
„Ty, widzę, i w ten płomień nie wierzysz, jakie nam w sercach zapalają przecie Muzy same?“
Goliard odymał wargi.
„Chłodniejsze mają serca Apollina panie, niźli się to wam laikom powszechnie wydaje. Zasię on sam nie w sercu ma płomię, lecz u czoła.“
„Wolę ja po stokroć gorące słowo żonglerów, które w życie wiedzie!“
„Wierzę-ć panie. Jesteś wszak sam z nich cały: z żonglerów ducha. A wielu dziś takich na świecie“.
Chciał było obruszyć się na to rycerz, ale, spojrzawszy na goliarda, machnął tylko ręką wzgardliwie.
„Bliżsi nam przedsię będą zawsze ci, którzy z nami naszem sercem żyją, — a nie klerki, nie goliardy“.
„Doznaję tego w życiu swem“.
I poszli dalej w milczeniu.
Tęskliwcowi każda, by najdrobniejsza, gorycz chwili a niepewność siebie samego zwraca niechybnie myśli ku kobiecie. Wróciła tedy na niego ta fala tęsknoty i objęła całkiem. Aż go z tego otępienia goliard pociąganiem za płaszcz cucić musiał.
„Panie, panie! — naglił go szeptem, — nie krewny to twój czasami: tamten, po drugiej stronie ulicy! Człek, widzę, zasobny“.
„Chyba nie“, — odrzekł jak ze snu, nie obejrzawszy się nawet uważnie za przechodniem onym.
„Chyba!.. — przedrzeźniał goliard, wielce podrażniony nagle tą niedokładnością — Chyba!.. No, „tak“ czy „nie“: koniec końców?!..
A spojrzawszy na jego twarz markotną, na ten męt roztęsknionego wejrzenia w próżnię, wpadł oto goliard w ostatnią już pasyę:
„Połknij, panie, z miejsca wszystko ziele, jakie ci dał lekarz i przestań już raz myśleć o tej k... z zamku!“
I byłby to słowo życiem bez odwłoki przypłacił, gdyby nie przechodnie na ulicy. Niedźwiedzia zjuszonego głosem ryknie coś przed nim i zamachają łapy, na oślep sięgające po głowę jego. Ale widok ludzi oprzytomnił rycerza, pewnie w tem zastanowieniu, by tajemnic swej pani nie dawać na rozgłosy uliczne. Jednak ten szał gniewu, — że niewyładowany, — odurza go wciąż jeszcze, ochmiela krwi ciągłym napływem do głowy: — aż się pod mur potoczył, niczem pijany, by go z nóg nie powalił ten gniew, w którym zabić nawet człeka nie może. By widokiem swym nie kusił ku temu, ramieniem oczy przed nim przysłania. A druga ręka szuka przecie wciąż jeszcze przed sobą goliardowego gardła. Rozwiera się i zaciska kułak, aż trzeszczą palce.
„Zabiję!.. Drugiego już pono człeka... z tej samej przyczyny“.
„Aha!“ — przytakuje goliard domysłom swoim.
„Za kim powtarzasz i ty, łotrze, tę ohydę?... Kto tobie znów powiadał to o niej?“
„Ty sam, panie, opowiadaniem swem przede mną. A i sumienie twoje w tym niepokoju od pierwszego słowa o niej: „Słyszałeś już co? Mówili ci co ludzie o niej? Nie?!“ — takeś się niepokoił wonczas w zwierzaniu swojem. Już twe sumienie dawno ją osądziło — w zatajeniu przed tęsknotą twoją... Usłyszałeś tedy słowa przyjaźni, — bo tyle tylko wart przyjaciel w życiu, że się człowiek czasem z sumieniem własnem głośno i jawnie rozmówi. Ku temu właśnie drugie przykazanie graalowego szukania...“
Przerwało mu ogromnie smutne zapatrzenie się jego oczu. Opadł kułak pomsty.
„Mądryś jak Marchołt, goliardzie. Umiesz przenikać dusze ludzkie. I wiesz jak każdą zażyć w przekonywaniu“.
Lecz oto znów ten napływ gniewu do głowy:
„Powiadaj, co ludzie o niej mówią!“ — warknie głucho.
Goliard wzruszał ramionami. „W żonglerowych opowieściach lubowała się niegdyś pani, — wie o tem miasto całe“.
„I...?!“
„My, igrce, pań świętych nie przysparzamy kościołowi Bożemu“.
Jak w ciemię uderzony opuścił rycerz głowę, tem najbardziej dociśnięty, że przed samym sobą upokorzon. Wbiły mu się oczy w ziemię:
„Czy nie szatana to aby sacerdotes ambulantes, jak tych wagantów nazywają ludzie?.. Ni te kuglce butlą, kulą i nożem, tak one igrce i mitrą, i koroną, i wiankiem dziewczęcym igrać gotowi, — a i dolą i niedolą człeczą, — a i wszelką treścią dusz ludzkich. Jakże to zwie się ich hasło? Vitam explorare! — Ni to czarowniki warzą z żywej krwi serc człeczych swej igry holocausty — pod gęśli zaklęciem. Niejedna pewnie dusza człecza, — niewieścia, czy męska, — upiwszy się tym abkochtem, wyzbyła się swej woli prawiczej: k.... się stała! Przykłada się każdy chór człowieczeństwa do jakiegoś pożytku dla powszechności, igrce zasię nie przyczyniają się niczem do pomyślności powszechnej: Quod est monstrum! — gromił to słusznie któryś tam z ojców kaznodziejów... Prawdziwie, życia to chyba potwory, wytrącony chór człowieczeństwa!“
Wreszcie rzekł głośno:
„Na śmierć przyszedł może zaśpiewać ten chór wasz ofierze ducha swego“.
Goliard zaniepokoił się. Bo te oczy smutne zapatrzyły się w tej chwili przed się jakoś niesamowicie; zaś twarz, dotychczas w gniewie czerwona, stała się nagle szara jak ten mur.
„Co z tobą, panie?!“
„Nic to! — Nic to!“ — odpycha go od się, jak to zło, by nie następowało na duszę... „Zwidziało mi się już po raz drugi dzisiaj“.
„Co takiego, na Boga?!“
„Czerwona rękawica króla...“
Tu już goliard przeraził się zupełnie tym ponurym zwidem ostatniego prawa na ziemi. I, zakrzątawszy się gorączkowo, odciągał go czemprędzej na rynek, między ludzi; bo w tłumie, powiadał, tracą moc wszelką — nie tylko duch człeczy ale i duchy zaświata: wszelkie zmory, zwidzenia i przeczucia.
Na rynku wreszcie, — rozpraszał mu uwagę jak choremu dziecku, — rychlej niźli w ulic pustce odszukać się da jaki krewny lub powinowaty, za którym wszak oglądamy się wciąż pilnie po mieście.
Oto idzie wraz naprzeciw nich pan bardzo pysznie przystrojony, o tuszy i minie wielce potężnej; mieszek jak wór kolebie mu się u pasa... — Gdybyż to był krewny jaki!
Przytakuje rycerz tym razem. Istotnie familiant to jego bliski, konia mu nawet winien od dawna, ale prosić go o nic nie będzie. „Rycerzem błędnym dawniej był — i osiadł“; — powiada z pogardą dla niego. — „I oto jak utył w dostatkach!“
„Na cóż by nam, panie, przydał się tu chudopachołek jaki?“
„Nie chcę go znać!“
Goliard machnął ręką w zniechęceniu ostatniem:
„Widzę, my w tem mieście pożyczki nie znajdziemy wcale!“


Wydostali się niebawem w ludu zgiełkliwość odpustową i śpiewne obwoływania się kupców. Najwięcej jednak gwaru i ścisku rozbrzęcza się w długim ulu sukiennic.
Tu jakbyś w tęczę wstąpił: mrużą się powieki przed kramów barwistością i weselą oczy. A kupcy z nad ław swoich napędzają chęci:
„Piękne czółka, pasy i ciżmy sprzedaję! — Mieszki, wacki i jałmużnice! — Alcbanty dumne na kobiet piersi!“
Skroś tłumu przepędza baba szkapinę objuczoną i zanosi się wołaniem:
„Świece z wosku płomieniste wiozę. Świece! A każda ci nocą jak ta gwiazda betlejemska zapłonie!“
Zgoła, tumult wrzasków czyni się naokół. A niech ścichną na chwilę te głosy, rozlegają się pomruki czarnych mnichów:
„Chleba! Dla dominikanów chleba!“
I wtórzą temu dzwonki ich torb.
To rojenie się tłumów nie z popłochu, a w bezpiecznem zażywaniu targów, zaciekawiło oczy goliarda. A niech się w tłumie oczy rozciekawią trochę, wraz i zgiełk pragnień w człeku się budzi, niczem w skupnia duszy, oraz ta niecierpliwość chęci, — jak to w ludzkim roju.
Oto wprost na niego idzie dziewka strojna; nuruje w rzece ludu, jak ta rybka w kolorach godowych. Ledwie ją zoczył, już mu powabniejsza w oczy skacze: strojem głowy wabliwym kolebie się nad i falą tłumu, niczem ważka ulotna. Bo niedługo się jej napatrzył, już zdmuchnęła, — darmo szukać w ciżbie.
Pomykają się w pstrem tłumowisku i mniszki pod włosiennicą i kapturem, ni to kupy popiołu ruchome. Drepczą po dwie, po trzy, — szarego stada rozbiegane kurki. Ledwo gdzie za grosik łaskawy pana Boga pochwalą, głuszy je wnet głos kupca z za kramu:
„Atłasy pawiobarwne mam! Jedwabie, szkarłaty i purpury na stroje kobiet pięknych! A która ma skórkę tak rozpieszczoną, że i jedwab sam dla niej za gruby, dla tej mam bisior najpieściwszy, tkany przez robaki Salamandry w czeluściach gór ognistych. Ognia ciału przydaje giezłeczko takie, — wiedzcie!.. Poszukaj sobie każda kogo, ktoć to kupi, a ja sprzedam“.
Z różańcową kostką w palcach przepychały się mniszki czemprędzej w dal, by nie zmylić porządku pacierzy.
Mrowi się wokół lud wszelaki. Nierzadko ujrzysz człeka z liściem palmowym na baranicy i z muszlami na kołpaku, na znak że z Ziemi Świętej idzie. Ci, chociaż żebrem bogobojnym tu się snują, odbiją przecie od się ciekawość ludzką, jak zwierciadła, — na towary kramów, jako na dziwy równie zamorskie.
Wystaje przed kramami i mnich bury z licem jakby w omocie ciszy klasztornej.
„Jałmużny! — zawodzi. — Dla braci franciszkanów jałmużny!“
Nie poskąpią datku i kupce. A brata dziękowanie, chocia skromne, ma w sobie refektarza echo i mniszych odczytywań ton. Więc nad zgiełkiem sukiennic rozlegnie sie gromko, a sennie:
„Niech wam stokroć wynagrodzi Pulcherya, cesarzowa świata, i Melania, — jałmużnictwa patronki!..“
I kołacze dalej chodakami, podzwania skarbonką kwestarza.
„Jałmużny! — Dla braci...“
Aż się ocknie na widok obrazu, który kupiec za chorągiew u swego kramu wywiesił: — pod wachlarzowem drzewem dźwiga etiopus białe kły cukru.
I zapamiętał się mnich nagle, zaroił o Zamorzu:
„Tam ptaki rajskie śpiewają Alleluja srebrnym chórem! Tam cukier z drzew tryska, jak woda z mojżeszowej skały! Snują się tam etiopy czarne, jak ten mag Baltazar. A dziwokształtne bestiae ultramarinae, w podobieństwo tronów wędrujących, kołyszą królów majestaty w przepychach złota i purpury!.. Wszystko tam jest cudowniejsze, dla bliskości Jezusowego grobu. Pójść w oną Ziemię Świętą! rozszerzyć duszę pobożnością, wypełnić ją światem!..“
Baśni żonglera w piekarni nasłuchał się było mnich przypadkiem — i rozkołysał duszę. Towarów po kramach napatrzył się brat — i zatęsknił w światy. Światy zwożą w jukach swoich kupce na odpusty; tęsknoty wagantów nagarniają w dusz cisze kupce i żonglery.
Wabiła tymczasem ku sobie obraźna chorągiew kupca coraz to więcej ciekawego ludu. Ni to mirry i kadzideł zawiewem buchały z kramu wonności korzenne: rogoże i wory otwarte ziały żarkim dechem krain zamorskich. I zwieszał się nad tem okręt zdziałany w kształt maleńki. — Wśród worów stał kupiec, białą chustą cały wraz z głową omotany i wyzierający z tej bieli gębą w brąz. Niemym gestem cudzoziemca wskazywał skupniom wszystkie zasoby towarów swoich: kły cukru po jukach, krupy pieprzu w pęcherzach, oliwki, cynamonu szczapy, imbiry, aleosy, limońje i gwoździki o woni oleistej.
Ale ze wszystkich korzenności najbardziej dla kobiet delectabiles są, wiadomo, rodzynki. Nasypał tedy kupiec garść onych sobie na dłoń i błysnął okiem: któraby ich zakosztować rada.
Wysunęła się naprzód dziewczyna z rozłechtanem uśmieszkami licem, pod wiankiem róż na czepeczku białym. I dziobać mu jęły miedzianą łapę te paluszki ledwie wychylone z rękawu cieśni. Białkami wyiskrzyło się nagle ku niej wejrzenie obcego kupca. Głuchym jak u zwierza pomrukiem chwalił sobie maur dziewczyny urodę.
Lecz jej oczy odkryły oto w tłumie wspaniały płaszcz i strój rycerza, przechodzącego opodal z goliardem. Zdziwiona, z rodzynką niepołkniętą w wargach, zapatrzyła się w strojnego pana z takim zachwytem, że te oczy jej żywe krzyknęły nieomal: „Lancelot chyba sam?!“
Z piekarni wracała dziewczyna, baśni żonglera nasłuchała się tam.
Nagle zatrzepocze się spódnicą szeroką i, w wachlarz rozciągnąwszy ją po bokach, wionie z szelestem za towarzyszą ujrzaną. Dopieroż się nacieszą, naśmieją w pogwarkach, poprawiając sobie wzajem coś koło tych czepeczków i wianków różanych. Niby to sobą tak się radują, a wszystkie śmiechów gamy, te pogwarki i sekrety szeptane sobie na ucho, czynią, bezwiednie może, dla rycerza opodal, — jak to dziewczęta.
Lecz oto poza sobą usłyszą nagle głos donośny:
„Kamienie najszlachetniejsze z za morza wiozę! Skarbce Trebizondy takich nie mają! Piękniejszych nie widziały sułtanki!“
Furkną do kramu jednym zaszumem, jak gdyby tam proso sypano dla takich ptaków.
Stoi za ławą chłop w aksamitach i w srebrzystym zawoju na głowie. Broda jego, o czarności nad aksamity głębszej, błyska opalami wplecionych w nią pereł. Włochate i tłuste dłonie, splecione na brzuchu, obciążają mu pierścienie na wszystkich palcach. — Podejmuje turkusowy naszyjnik z srebrnych nici zmotany i tak prawi do dziewczyn:
„Z smagłej to piersi księżniczki saraceńskiej, zmarłej z tęsknoty do chrześcijańskiego rycerza. Papież zaślubić jej nie pozwolił. Przedam, gdy poprosicie, choć dla mieszczek za pyszne to stroje. Mam za to dla was bursztyny w tych misach. Tu zaś korale z głębi mórz potworom wydarte: w gałach, paciorach i rosochach całych“.
„Gdyby pożyczka już była!..“ — westchnął ktoś nagle w tłumie.
Obejrzały się na goliarda.
„Ba!..“ — odmie się wzgardliwość na usteczkach dziewczyny i frunie, rzekniesz, bańką mydlaną ku górze.
Pogoniły tą bańkę oczy poety, zapatrzyły się w jej tęcze.
„Królom-by zamki dla takiej kobiety budować!“
Kupiec tymczasem, dłoń swą niczem biskup ludziom przed oczy wystawia:
„W onych kamieniach, — rzecze, — mam poniektóre o mocy tak skutecznej, że nie radzę-ć nosić, gdy masz chęci mdłe: wielka moc obciąża serce wątłe... Szafir to, — mówił, dając ludziom na pokaz uklejnocony mały palec swej ręki. — Za morzem przytrafia się, że wraz z rosą z najczystszego nieba szafir spada: stąd za nadzieję w pierścieniach noszony, truciznom wszystkim sporny, od jadu zawiści ochraniacz. — Sardonik zaś ten cielisty, kobiety uległemi mi czyni. Ten ci znów jest Sardes, tajemnic stróż. Na wskazującym palcu Szmaragd mam: najgłębszego blasku nabiera między piersiami kobiety, skąd miłość mężczyzn zbyt pożądliwą zbawiennie chłodzi; a rozpryskuje się sam, gdy kochanek zdradę pełni. — Tu zaś jest, — kończył, postukując uwłoszonym pazurem wielkiego palca, — tu zaś jest krwawnik, kamieni król! Dziś już go ziemia wcale nie wydaje; niegdyś przytrafiał się jako dyament biały; przetrwały tak poniektóre w rzadkości wielkiej“.
Tu już goliard nie wytrzymał dłużej. I, wziąwszy w siebie ton tego kupca, prawił dalej — dziewczynie, do której docisnął się już było tymczasem:
„Inne zasię krwawniki dostąpiły swej barwy królewskiej na piersiach takich jak ty kobiet, kędy się purpurą ich żył zabarwiły chyba? Lub, w płomienistych, jak twoje, włosach noszone, takich pań myślami rozgorzały niegdyś? Lub, nakoniec, zdobiąc takie jak twoje palce, czyniły z onych rąk kobiecych płomieniste rózgi miłowania i zazdrości. W takich rękach i kamień najtwardszy, a przeczysty jak dyament, przekrwawiłby się chyba i rozgorzał na rubin!.. Użala się przecie tą biadą prorok Ezechiel sam: — Dałem manele na ręce twoje, a łańcuch koło szyje twojej i wieniec klejnotny na głowę twoją. I ozdobiłem cię złotem i srebrem, i oblokłem cię w bisior i w szatę wzorzystą i w rozmaite farby...“
A mówiąc to, czynił goliard mimowoli takie ruchy rękoma, jak gdyby w te drogocenności wszystkie przyoblekał ją oto — w wielkiej szczodrobliwości poety.
„Ba..!“ prysło, niby druga bańka mydlana, na wzdętych usteczkach dziewczyny.
Goliard tymczasem, jak gdyby już ją przystroiwszy, ramiona na piersi krzyżował i w tył się nieco odchylał, dla przyjrzenia się uklejnoceniu temu:
„...I stałaś się piękną bardzo wielce, — byłaś doskonała w ozdobności mojej!..“
„Baa..!“ — uderzyła ku górze trzecia bańka mydlana, — nie wzgardliwie przecie tym razem, lecz w smęcie, lecz w żalu...
On zaś przychylał się do jej ucha:
„...A ufając w piękności twojej... wystawiałaś się każdemu mijającemu...: — przepowiada prorok nawet sam! — Takie to z klejnotów wasze szczęście i niedola nasza“.
Niepokój roziskrzył się w wymownych oczach dziewczyny: „Niesamowity człek jakiś!“ Alić druga w bok ją trącała; skrzyżowały ze sobą pytające spojrzenia i — dziewczęta bystre — odgadły wraz wszystko. Jedna za szyję towarzyszę objęła, przychylają do się główki w tych czepeczkach ukwieconych, proszą przymilnem wyciąganiem szyi... by wędrowny poeta prawił im dalej — o krwawniku, o rubinie!
Ale kupiec tymczasem, skończywszy swoje, zachęcał pośpiesznie do targów.
Na czerwonych twarzach żonek mieszczańskich wyszkliły się rumieńce próżności, a w oczach aż łzawie rozbłysła chciwość. Każda zdała się sobie duchem aż nazbyt krzepka, byle tylko to złoto, to srebro, te drogocenności klejnotów — mieć, a mieć!..
Goliard inaczej rozumiał — za dziewczęta — klejnotowe szczęście kobiet, nie wiedząc już nawet, że głośno wypowiada te odczucia swe za nie:
„Byle tylko to łaskotanie czarodziejskich mocy życia na młodem i prężnem ciele czuć!.. A w te skry i ognie klejnotów na nieosłonionych powabach strojna, stanąć w nagości jawnej przed króla samego obliczem: jak ta Sara niepłodna przed Abimelechem, jak Bethsabee przed Dawidem!..“
Pierwszym odruchem trwożnego instynktu cofnęły się o krok dziewczęta. Lecz zaokrągliły im się oto oczy, oddech stał się krótki i rozchylał im usta na te dziwy... jak to wędrowny poeta prawi im snadź dalej — o krwawniku, o rubinie!..
A goliardowi zdało się, że to dwa krzewy różane w powojowym splocie wychylają ku niemu swe rozkwiecone główki. Tak róże pod rosy owiewem piękniejsze się stają, jakby w zadumaniu swej krasy — nad własnych woni i barw dostałością.
Nad tem bodaj zadumały się w tej chwili dziewczęta.
Prawdę powiadał poeta! Ileż to razy, przynosząc z grodu tylu oczu ludzkich zachwyty, roiły nad tem, by księcia lub króla zachwytem owładnąć: miłość, skarby i dzierżstwo razem wziąć, — jak tamte panie z Pisma. Lub bodaj co dzień w tryumfach je zdobywać, — jak pani Aspazia, jak pani Tais, o których prawią opowieści mówione.
Świata i życia wielkie obietnice wabią ze wszystkich kramów na odpuście. Użycia tęsknice nagarniają w dusz cisze kupce i poety.


Mieszczanie tymczasem chmurzyli się u kramów, spozierając z pode łba na uklejnocone pazury obcego człeka, czy tu aby duszy swej w niebezpieczeństwo nie wiodą. Aliści już ich sidłały żony, uwisając u ramion i trzosów. Wszczynały się tedy targi. A choć się rzecz przez mężczyzn w powadze czyniła, chichotały kobiety, — nie radością przecie, nie życia ochoczością nawet, lecz chciwości samej podłechtaniem.
Gdy w te szwargoty targów u kramu uderzy nagle bas organowy:
„Chle — ba!.. Dla dominikanów chleba!..“
Daremnie klekotał naprzykrzony dzwonek torby, daremnie mnich czekał, żebrał i Pana Boga chwalił. Wreszcie, zgorszony ludzi skąpstwem, łokciami przepchał się do kramu. Przyjrzawszy się bacznie kupcowi, gorszy się jeszcze bardziej i ramieniem a palcem sprężonym, ni to włócznią, wprost w jego oczy mierzy:
„A rańtuch twój żółty z ramion — gdzie?!.. Myślisz, nie poznająć ludzie, coś za jeden, po grzechów twoich smrodzie, Lewito?!.. Włochatemi łapami w klejnotach czarować tu przyszedłeś chrześcijan jak ropuchami?!..“
Zadarł mnich głowę do góry, poziomo wystawia się ta jego broda miedziana u szyi:
„Cieszcie się djabłowie, którzy nad tym kramem unosicie się chmarą! Babilonia się czyni. Nie nakarmiliście djabły grzechu kobiecego miodem i patoką wszystką, nie nasyciliście żarłoczności jego wszeteczeństwem i brzydliwością ziemi, owo kamienie klejnotne łykać mu dajecie, aby się zatwardziły serca kobiet, a razem serca mężów i miłośników ich... Huu! jak się cieszą djabły, jak pląsają kołem, zczepiwszy się ogonami!..“
„Nie baczę nawet, nad czyją to głową najraźniej wyskakują,“ — mówił wodząc surowem okiem po ludziach i zatrzymując mimowoli spojrzenie na onej dziewczynie z wiankiem róż u czepca. — „Nie baczę, nad czyją to głową... (powtarzały mu się słowa, zmylone jej urodą)... Nie baczę wcale! Ale temu może na dzisiejszą jeszcze noc śmierć się tym znakiem wróży. Nie mam zmiłowania! Niech idzie, niech idzie na sąd ostateczny ze szkaradą skąpstwa swego na ziemi i tym najczarniejszym grzechem Babilonii, którym i djabeł niejeden paskudzić się nie raczy... A owoż to! owoż wam kobiety za poły mnie teraz targać i szczypać w ramiona: jaki grzech to? jakie jego nazwanie? Wam i do skruchy przez ciekawość! Wam i do nieba przez nią droga! Wam i lęk piekła jeszcze ciekawością z oczu płacze! Nie powiem. Nie nazwę. Abym onych nad waszemi głowami nie ucieszył zanadto. Odstąpcież! — Satis, skończyłem, amen.... Chle — ba! — dla dominikanów chleba!“
Śćmiły się kobietom rozblaski cudownych kamieni: nazbyt gburnie zgasił im je mnich. A i królewskie w rojeniach nałożnice, księżne panie dumne w klejnotów tęczy, stały oto za służki skomliwe, głaszczące z lękiem rękawy zagniewanego mnicha.
Opodal tymczasem innym niepokojem zaroiły się tłumy: za chłopcem kościelnym wstępował oto w sukiennice śmierci obwoływacz. Kroczył wolno, posuwał się ni to słup czarny, a z pod czarnej larwy, rozciętej przed licem w ramiona krzyża, obwieszczał swe codzienne wieści krucze. Pobrzękiwał przed nim raz po raz cichy dzwonek śmierci. Szła ta zmora w najgęstsze ciżby ludzkie tym niesamowitym spokojem kroku, który i mury chyba przeniknie.
I obwołuje się głucho:
„Ja Radocha, grzesznica, ludziom nazbyt miła, zmarłam tej nocy w przepychu i bogactwie sprośnem, w całego dobytku kościołowi darowaniu, a w grzechów nieodpokutowanych żalu. Wymódlcie duszę z czyścowej udręki, wyzwólcie jałmużną! O grosz żebrzę, o pacierz proszę!“
Podstawiał chłopiec swą torbę jałmużniczą, uderzał w dzwonek i wiódł dalej śmierci obwoływacza. Z ciszy, jaką zostawiali za sobą, zrywało się za nimi gromadne szeptanie pacierza jak wiatru zaszumienie.
Oto tuż u kramu klejnotów jęknie po raz wtóry z za kiru śmierci:
„...Wymódlcie duszę z czyścowej udręki, wyzwólcie jałmużną!“
Ale dominikanin uprzedził kościelnego chłopca i, swoją tu torbę podsunąwszy czemprędzej, w nią zgarnął datki pobożne.
Bo z rąk kobiet u kramu opadały teraz same zakupione naszyjniki, pierścienień manele i, kamieńmi zdobne, opaski biodrowe. Za tę żon jałmużnę, nazbyt już szczodrą dla duszy w czyścu tak lichej, a rzuconą nadomiar nie do właściwej torby, otrzymałby mnich niejeden przydatek mężowskiego kułaka, — gdyby nie nagłe zatrzepotanie się tamtej dziewczyny z wiankiem róż na czepcu.
„Ja nie chcę tej nocy umierać!“ — wybuchnie przeraźliwym płaczem.
Już nie modre źrenice, a białka same przelewają się w jej oczach. Za chwilę coś tężyć jej piersi poczyna, a zło jakieś miąć i wykrzywiać twarz we łzach i pocie całą. Zdarł się czepiec z wiankiem róż, dziko wywichrzył się z pod niego włos hebanowy. A ręce tak się miotać i siepać na wsze strony jęły, że pękają oto wpodłuż wąskie rękawy, obnażając całą cielistość ramion.
Nagle oprzytomnieje zaszlochem, rzewnym jak przy matce. I rzuci się mnichowi do nóg:
„Djabłów przepędź, ojcze kaznodziejo!.. Przepędź szatanów z nad głowy!“
Piskiem trwogi okrzykną się mieszczki u kramu i rozpierzchną się, rozfruną na wsze strony, niczem gdy jastrząb na stado zlata.
„Ja chcę żyć!“ — łka dziewczyna płaczem, który i śmierć samą wzruszyćby zdołał. — „Żyć!...“
Tkliwemi rączkami zatula bosą w łapciu stopę mnicha. — „Żyć!...“
Sięgnął mnich do swej kieszeni przepaścistej po dzwonek świętego Antoniego na złych duchów przepłaszanie i odzwania długo, na wsze strony powałę sukiennic.
Poczem dźwignie dziewczynę z nad swej stopy, uspokoi, życie i szczęście przyobieca. Czepeczek każe podjąć z wianuszkiem. I powlecze ją za sobą, bardziej teraz miedzianą brodą podzwaniając, niźli torbą kwestarza.
„Bodajeś!“ — sklął go w myślach niejeden, z przyczyny onych ramion dziewki, osobliwie gładkich.
Szybko iszczą się zazwyczaj marzenia kobiet pięknych. Oto klejnotami z torby mnich ją pewnie przystroi za sułtankę. Od stóp do głowy przyozdobi dla się jej ciało, jak ten Abimelech Sarę niepłodną.
Przysposobił jej duszę ku temu poeta.
Goliard zdał się jak ta kokosz, gdy jej kania pisklę z pod skrzydła nieomal porwie. Wówczas kura łeb jakoś bokiem przechyla, jednem okiem wyzierając ku górze, — żałosna bardzo w tej desperacyi swojej z ciekawością razem.
A rycerz natrząsa się oto nad nim pełnem pogardy kiwaniem głowy. W roztargnieniu chwili nie pojmował goliard, co właściwie wyrzucają mu tak ponuro. A przypominając ledwie przez pół wszystko, co przedtem było, domyśla się, że to pewnie napomnienie za opieszałość w przedsięwzięciach wyższych. I surowe wezwanie do graalowego szukania.
„Już idę!“
Zawijał się szczelnie w płaszcz.



L
Lecz oto w sukiennicach mieszają się znów tłumy i cichną zgiełki: — zdala słyszeć się dają kołatki trędowatych.

Kupą ciągnie ćma zarazy. Grzechocze kołatkami, jak trzeba, postukuje w swe misy cynowe i wlecze się w pełganiach kalekich. Jeden oto śród nich, żwawszego snadź ducha, podrywa się na kostyrach swoich, skacze jak ta żaba, trzepocze pstremi łachmanami. I do kobiet się wyszczerza. Takie to życie mocne w niejednym człeku.
Rzucał im, kto dobry, jaki ochłap na drogę: — niech podejmą, gdy się zwloką, — a sam umykał czemprędzej przed srogim ich fetorem i widoku obrzydliwością.
Opustoszały sukiennice.
Na miejscu pozostał rycerz tylko. Uczynił to z nawyku godności, spornej popłochom gromady. — Z odrazą jednak spoglądał na te karki ku ziemi dogięte, na łby owrzodzone i zaszłe szpetniejszą jeszcze bielą zagojeń. A od pysznego płaszcza rycerza wionęły w one łby jakoweś mętne wyobrażenia rozkoszy: odgadywały one półzwierze, że tak się panowie przyoblekają do kobiet. I zagziła się do życia płochości ponura czereda potępionych, chwytając się pazurami płaszcza zalotnika. Rzekłbyś, ta szatanów chmara, zażegnywana przez dominikanina, opadła oto na ziemię, rzuca się na swój żer grzechu, obtańcowuje go kołem wyjców.
Wyrwał jednemu z nich kij z pod pachy, oczyścił miejsce przed sobą, rozszerzył koło tych djabłów. A oni otaczają go zdala, jak te szakale. Na niejednym czubie płonie mycka czerwona, a z rozognionej rany pyska szczerzą się zębiska żółte chichotem urągliwym. Wyciągają ku niemu kostyry swoje ni to widły piekieł.
Przypomniał słowa dominikanina z przed kramu: komu to, dziś może jeszcze, śmierć się tym znakiem wróży?
I w otrząsie nagłym przysłonił oburącz twarz przed trzecim już dziś zwidem czerwonej rękawicy króla...
Wśród trędowatych zakotłowało się tymczasem. Co raźniejszy wyskakiwał z gromady na drągach swoich. — „Brat!.. Braciszek!“ dało się słyszeć z gęby niejednej, której zaraza mowy jeszcze nie odjęła.
Wstąpił brat franciszkanin między te kaleki i rozstawi nad nimi skrzydła habitu.
„Srodze was pan Bóg pokarał za grzechy wasze, bracia trądem zdjęci.“
A oni nuże łasić mu się pod ramiona i skomleć za jałmużną litościwego dotknięcia, a bardziej jeszcze za onym kęsem miłosierdzia, jaki jest w dobrem słowie człeczem.
Więc rzecze im:
„Baczcież mili, jakżeście to wy stokrotnie szczęśliwsi od Hioba starozakonnego, który zapalczywości gniewu pańskiego lamentem się jeno obwoływał z barłogu beznadziei żydowskiej. Dla was że to, chrześcijany! Bóg syna swego na mękę dał, więc i na wasze, pomnijcie! uleczenie: aby się szczęśliwość jak morze rozlała, gdy się pokuta dopełni.“
Dźwigać się jęły ku górze te karki doziemne. I ta pełgaczy chmara, niczem szarańcza za żerem nieustannie podrywna, sprężać poczyna szyje ku wejrzeniu górnemu, by chociaż raz oderwać oczy od ochłapów na śmietniskach.
Takie jest dobrego słowa miłosierdzie.
I garną się z wdzięcznością pod ramiona braciszka, tulą się do habitu jego. Dotyka brat dłonią białą te pełne wrzodów i jam oblicza.
„W obrzydłości pogrążeni, wskrześniecie z uśmiechem młodzieńców, a między chóry anielskie powiodą was za ręce najpiękniejsze panie!..“
Zatliwszy tak rojeń płomyki po duszach jak piekło ciemnych, aby płomień wiary w nich rozgorzał, przysłoni brat twarz swoją. I wymadla w dłonie on żal przed Przenajświętszą Panną na niepohamowanie gniewu Pańskiego, który smutkiem, nędzą, cierpieniem i wielkiemi szkody ciała kara wciąż i wciąż!..
Udzielił się jakby ten smęt i rycerzowi stojącemu opodal. Owiał duszę tak mocno, że zdmuchnął mu w myślach nawet grozę miecza zawisłego nad nim. I oto zadumał się, już nie nad swoją, lecz nad człeczą dolą.
Napatrzył się w sukiennicach doznań pospólstwa i rozważa, że wszystko to razem byłoby jeno gnuśnemi targi i przetargi mieszczan, gdyby przypadek nie wwiódł między tłumy — ot, jakiegoś tam gładkiego lica pod róż wiankiem i wesołych oczu młodości dziewczęcej. I przybyło rojeniu się tu ludzkiemu gdyby skrzydeł lekkości, na których zakolebała się ludziom jakby ochota sama i radość życia serdeczna! Motyl jasnobarwny, rzekniesz, — Psychy wysłannik, powiadają goliardy, — zatrzepotał tu nad gnuśnemi głowami. I spalił się ćmą u pokusy pierwszego kramu... A z doli człeczych wyjrzały, jak te ohydne maszkary smutku: — grzechów lęki, djabły, kar doczesnych pogrozy, trądy i śmierć sama.
Oto, wychyliwszy się z za węgła, następuje wprost na niego ten ruchomy słup kiru. I kracze swoje z pod krzyżowej larwy:
„...Wymódlcie duszę z czyścowej udręki, wyzwólcie jałmużną.“
Łokciem i kułakiem odepchnie rycerz od się śmierć, nałażącą nań tak niecierpliwie:
„Jest dosyć dziadów pod kościoła progiem, by omadlały grzechy nasze młode! Dosyć djabłów cupi na kościoła zrębach, by straszyły sumienia stare! Takiego dziada i djabła takiego za cały kościół w piersiach mieć — kobiet to rzecz... Więc ci pacierza nie dam, — jałmużną raczę.“
I stargnął z ramion płaszcz swój drogocenny, mnie go w gniewnych rękach.
„Bacz, dajęć tę jałmużnę za dusze wszystkich grzesznic, ludziom nazbyt miłych, — za to przydawanie życiu skrzydeł lekkości! — za ich wojnę z świata smętem!“
Chciwie chwyta śmierć w szpony swoje bodaj płaszcz jego tymczasem.
Daremnie pan szczodry płaszcza zbył, daremnie grzechem myśli grzechy cudzych czynów salwował, daremnie życie człecze przed grzechem, djabłem, trądem i śmiercią sobą rycersko zastawiał, — własne serce tylko dolą człeczą obciążył.
Jak opodal ten rycerz błędny drugi, szukający już tylko w sercu swojem Graala: — jak brat franciszkanin śród trędowatych.
W zadumie nad dolą człeczą owiało ich obu onym czyścem ducha: acedią, która jak dymami kadzideł pogrzebnych i kirem żałoby przysłania nam świat cały. —
Huczą ulice wciąż. Zewsząd rozgiełk się niesie, jakby całe to miasto żyło jeno targiem nieustającym. Gromadami szpaków obwołują kupcy, wciąż jedno, kołem. A gdy się w tych pokrzykach zwadzą, naszczekują na się, jak te psy z za kramów. Krzyczą lekarze z pod kościołów o ziół swoich mocy skutecznej; krzyczą cyruliki z pod swego znaku nogi obciętej, zachwalają swe cęgi i noże; krzyczą klasztory prośbami kwestarzy; krzyczy kościół obwoływaczami śmierci, lub głosem zakrystjanów w świąt następnych obwieszczaniu.
Niczem na bitwie skłębiają się ludzkie tłumowiska: „Pojrzyjcie!“ a „Kupujcie!“ — pod to hasło: „Pieniądze!“ które rzuca raz po raz mieniacz z nad ławy swojej. Zasię pod gołą ścianę kościółka znoszą, rzekniesz, rannych bitwy onej: tam pod ręką lekarza ten krzyk: „Ratunku!“ bełkoce w ślinie i łzach ludzkich. Gdy opodal szumią pstroczny szmatek niewieścich, wlokąc za sobą niejednych piersi zadławiony spazm: „Miłowania!..“ A śród zamętów tej bitwy dnia powszedniego snuje się czarny obwoływacz śmierci z ostatnim krzykiem powalonych na zawsze: „Pa-cie-rza!..“
Tak to w mieście! Temu uczty przesyte i rzyganie w nadmiarach, temu śmierć pod jego progiem głodowa; temu śmiechy, radość i nadzieja, temu klątwy, rozpacz i głową o mur bicie; temu rozkosz w całowaniach pod ciche pieszczoty kochanki, temu ostatniego pacierza szeptanie pod wiatyku cichy dzwonek; — a wszystkim zarówno jeden lęk a groza przed oną skoczką kościaną, która każdego z kolei poprosi w swój taniec śmierci.
Ozwały się dzwony kościoła i rozpylają jakgdyby popioły w przedwieczornej pory smęt:
„Nie karz nas, Panie, wedle win naszych, lecz wedle wielkiego miłosierdzia Twego!“


Nad ulic gwary i dzwony kościoła uderzą nagle mosiężne łoskoty — pospólstwu na baczenie.
Słowo się wieścić ma!
Jak w kotły biją łomoty tonów i biegną hen, w powietrzne dale; tam ,gonionego‘ w pędzie grają: — lecą wici skrzydlate...
Wraca echo powietrznych jeźdźców rysią: muzyka drży w ten cwał, tupotem surmy huczy z gardzieli trąb, — aż tych rytmów wysokim zakrzykiem nie rozhejnali się pobudki zew: — „Woła król!.. woła król!.. woła król!..“
Na kościoła progach stał — sam za chorągiew na wietrze łopotliwą — chłop w czerwieniach szerokich, z kitą u kraśnej czapy. Uchorągwioną trąbkę odejmuje od gęby jeszcze wzdętej i rozstawia przed swe oczy pismo.
Ścichły dzwony na kościele. Ciągną zewsząd zszeptane mrowia. A herolda głos donośny uderza królewskiem słowem na rynek cały, dudni pod stropem sukiennic: —
„Wiadomo czynimy!..
I zważyć nadewszystko każdemu rozkazujemy, że kto z dzielnych wierności sobie nie dochowa, zacną chwałę u ludzi w pogardę odmieni i odwróci się odeń najcierpliwsza Łaska Boża.
Słuchajcie!.. Setnik Naszej straży grodzkiej, w służbie Nam i grodowi dzielnie wierny, samemu sobie zdrajca nędzny, wdarłszy się nocą na Nasz zamek królewski, dziewicy Naszej dwornej rapt zadał, a dla onej sromoty zatajenia, rycerza Naszego komornego w zwadzie mieczem na zamku przybił. Zwiększa gniewu i kary miarę pohańbiona oręża dostojność. Nakazujemy tedy: gdziekolwiek on zbrodzień będzie pojman, miecz nad nim złamać, zbroję i przyodziewek zedrzeć i w nagości stworzenia mistrzowi oddać. A ma być tak: — w pręgierzu na rynku przez ludzi pohańbion, na kole łaman, po rąk odjęciu końmi na pal wwłóczon, spalony ma być za żywa na zwykłem miejscu kaźni.
Niech Bóg ma w swojej pieczy cnotliwych mieszkańców dobrego grodu Naszego. Amen.“ —
Na wtórne Amen skołysały się tłumy w westchnieniach.
Wówczas herold przybił do muru kościoła pismo z pieczęcią uwisłą i przytwierdził nad niem czerwoną rękawicę króla.


Pośrodku opustoszałych sukiennic zwalił się tymczasem ktoś na klęczki. „Odpuść nam winy nasze!“ — jękło w nim wraz z tym przypadem do ziemi. Ciemię wygolone, szyja po bary widna i biały sznur w trzy węzły oznaczały brata franciszkanina. Trędowaci, spłoszeni trąby łoskotem, zbili się w okół niego w stado owiec.
Tuż za nimi, jakby w ziemię z przerażenia wrosły, stał rycerz sam.
Gdy nad głową jego przelatywało pobudką zawołanie królewskie, otrząsł z siebie natychmiast brzemię melancholii; sprężył się w sobie, samych mięśni nagłem ubojowieniem, gotów wraz do porwania się na schwał — dla grodu i króla. Lecz gdy słowa herolda rozlegać się potem jęły, jakby błyskawica i grom razem rozdarły nad nim czeluście przerażeń. I oślepiły, zagłuszyły człeka odrętwieniem hańby.
„Tę zelżywość nikczemną o jakowejś tam dworce djabeł chyba spłodził, by króla łoże przed ludźmi osłonić! Za rapt dziewczynie zadany karze prawo zamknięciem w chlewie i karmieniem z wieprzami: — oto między jakie sromotniki domieszano mnie! Już mnie tam na rynku wystawiono pod pręgierz, zanim zbiry pochwycić zdołały.“
„Dają tam miłość nawet moją na tak żałosne pośmiewisko śród towarzyszy samych! Któż bo z rycerzy w pannie się kocha?! Ku czemu tu duszę przyłożyć? i o co? Gburów to najbardziej nieoświeconych afekty, mieszczan i żydów rzecz, łasić się na mdłe miody dziewictwa. Najżałośniejszy tylko z rycerzy, który żadnej mężatce spodobać się nie potrafił, przyłasza się na ten koniec do panien. Kiedyż to żongler jaki romans o pannie opowiadał? lub opiewał ją trubadur jaki?... Więc i miecz mój nawet ośmieszyli, — że się w onej zwadzie na zamku podjął — o pannę, powiadają!“
„Ale mojej prawdzie język i przed kaźnią już pono wydarto, bo wszak sama Pani to była, w osobie własnej! Więc tylko wasza łeż o tej dworce głosić się będzie, kabał dworskich stroiciele! Hańbę i pośmiewisko zgotowaliście mi i przed pręgierzem samym! Zasię mnie milczenie już pono pozostaje tylko — i pod mistrza łapą na kole.“
Na myśl o niem zimny pot wystąpił mu na czoło, za ciernie tej męki największej, — bo zawczas wyobrażanej. Przeżywał tedy marzyciel kaźń swoją w najokrutniejszych dla się barwach szczegółów wszystkich. I to jest darem Muz. Poetą najokrutniejszych dla się bolesności staje się człek w godzinę ponurych przewidywań.
Więc choć wolny jeszcze, i tu w sukiennicach opodal mnicha stojący, już czuł się w łapach mistrza na zwykłem miejscu kaźni, — już kolec pala wbija mu się od tyłu w trzewia...
„Pacierze mów!“ — krzyknie przed nim jakowyś szept żarliwy.
Mnich, klęczący opodal, wymachuje ku niemu w pośpiechu gwałtownym, ni ten człek z lądu, który, deskę tonącemu rzuciwszy, nawołuje znakami do chwytania się za nią. Alić topielcowa wręcz groza w tamtych oczach udzieliła się wejrzeniem i zakonnikowi. Ukrył twarz w dłoniach:
„Jakże ty będziesz mógł, bracie mistrzu, to biedne ciało człecze, przez Pana Boga stworzone...?? O, nie mogę pomyśleć!.. Oo! zmiłowania, łaski dla brata zbrodniarza!..“
A ta groza wejrzenia pociągała jakby niesamowicie jego oczy, bo raz po raz wyzierał z pod dłoni, na tem większe za każdym razem otrząsy. Nagle zerwie się z kolan, pochwyci obie ręce rycerza i do piersi je sobie przyciska: z piersi w pierś człeczą powiedzieć coś pragnie.
I spłonął brat temi słowy:
„Nie mocen jestem wziąć na się twej męki na zwykłem miejscu kaźni, — ale duszę twą piekłu wydrzeć mogę, by bodaj w czyscu nie traciła nadziei... Gdy ci czasu na pokutę nie dano, gdy dla twej duszy już tylko piekieł beznadzieja, — przerzuć, bracie zbrodniu, grzech twój śmiertelny na moje barki zakonnika, w żarliwość moich pacierzy! w moje serce mnisze!..“
Węgiel rozżarzony chyba podał mu w usta rycerz w gwałtownym pocałunku warg swoich.
Bo żar jakowyś warem krwi rycerskiej rozlewać się wraz począł mnichowi po żyłach.
Więc imał się czemprędzej pacierzy.
Ludzie z rynku nagarnęli się było tymczasem do sukiennic; wśród nich wielu panów, coś groźnie pomrukujących na króla. Z korzennego kramu wyskoczą nagle dwaj rycerze z białą chustą maura jak z żaglem w rękach. I w jednej chwili ta chusta znalazła się na skazanym, zatulając i głowę jego. Postacią maura uprowadzają go ze sobą ci ratownicy. Familia to snadź była, bo, świadcząc mu tę pomoc w ostatnim docisku losu, czyni to jednak z urągowiskiem, — jak to w rodzinie.
„Panny mu się zachciało!.. Ojcowiznę całą przepaskudził na te Muzy i żonglery, na włóczęgi tęskliwe, na błędne rycerstwo i graalowe szukanie... Wszystkich królów ziemie na to zjeździł, by się złakomić nakoniec na fartuszek i wianuszek grodzki... Panny! — (już i kułak niejednego familianta wbija mu tę wymówkę pod żebro). — Żenić może się chciałeś? sameś poszedł sobie za swata nocą do jej alkierza? Miodu w woszczynie jeszcze rozmazistej, a i z pszczołami do pyska, — zachciało się niedźwiedziowi!.. A teraz tylko srom i hańba familii całej... Ruszaj, ruszajże się prędzej, by cię ni gród, ni ziemia więcej nie oglądały!“
Z twardym zaciskiem szczęk i bledszy od tej chusty ratowniczej stąpał rycerz pod wymówkami familii. Nie wyda tajemnicy swej pani. —
Mnich tem żarliwiej się modlił, że on nagły war w żyłach jął mu zapalać i w duszy dziwne obrazy, a mącić niemi pacierze. Na słowach „odpuść nam...“ zatrzymały mu się myśli i rozłożyły ramiona przed kramami:
„Odpustową to wszak porą wabią z kramów i po piekarniach wszystkie ponęty świeckie?!.. Prawdziwie mówię, Boże, nie wódź! nie wódź! nie wódź nas na pokuszenie przez kupce i żonglery!..“
Niebawem tłum kobiet zebrał się nad nim i zachwycił cudownym darem łez u brata. Nie dały mu spokoju niewiasty: podjęły z kolan i nuże głaskać po rękawach, by z onego daru przemówił do nich. Daremnie się mnich wypraszał, lichotą słowa franciszkańskiego zasłaniał, do wymowniejszych dominikanów odsyłał; przemogły, jak zazwyczaj, kobiet upór i ciekawość. I zniewoliły brata.
Podjął powieki ciężkie, wyjrzał ku nim jakby z omotu ciszy klasztornej. A te oczy smutkiem nasiąkłe, ta bezradność młoda w wejrzeniu tej twarzy na gołej szyi franciszkanina, — któremu i ta szyja owo sama wyciągała się jakby z cisz wszystkich ku życiu, — ten smęt, ta żałość, te ciężkie od rojeń rzęsy dziwnym wyrzutem spoglądały na kobiety. Aż się markotnie uczyniło im wszystkim. A on kiwa nad niemi głową, wymawia im coś z serca, natrząsa się nad niemi gorzkością milczenia swego. Wreszcie dobył z piersi wyrzut takiego żalu, że się pod tym głosem samym otrząsła niejedna kobieta, zatulając mocniej w swą chustę.
„A stworzył was przecie Pan Bóg ku uzacnieniu miłością rodzaju ludzkiego!.. Ku temu łaską Bożą stworzone, czemżeście się stały rodzajowi ludzkiemu?!...“
Westchną chórem sapliwym.
A po długiej znów ciszy, postrzegając, że franciszkanin niewymowny nic już im dzisiaj więcej nie powie, westchną tem głębiej na amen. Najmłodsza zasię z nich, jeszcze dziecko prawie, już widzieć poczyna w myślach męki rycerza na kole; a bladość zgoła niedobra, na wargach sina, mdliła wątłe siły dziewczęce. I wybuchła nagle płaczem dziewczyna taka. Za nią inne. A i starsze kobiety poderwały nagle fartuchy do oczu.
Spłynął dar łez z pokutnego brata na wszystkie kobiety. Proszą, by je wiódł przodem w kościoła progi, kędy wzywał dzwon.
Za tym zapłakanym korowodem ruszyły chmarą sukiennice całe.


Po obwieszczeniu królewskiego wyroku coraz to bardziej ponure tchnienie krążyć jęło po mieście w powolnem przycichaniu targów. Kupować nikt nie chciał towarów; bajaniom kupców wszyscy nagle wierzyć przestali: najbardziej pstre kramy już nie pociągały. Pustkami stanęły sukiennice. Wraz z ciężkiemi dymami przedwieczerza osmętnica zasnuwała domy; ludzie przed bramami dziwne opowiadali sobie rzeczy, — jak to z wieczora. Niedobra rzecz wróży się miastu, które dzielnego strażnika i obrońcę swego hańbić ma na rynku. Bardzo rzecz się wróży niedobra! Rzekniesz, na odpust dzisiejszy przyszedł ze świata arcysędziwiec on siwobrody, złych wróżb roznosiciel, a klęsk tajemniczy zwiastun: Kartafilus sam, — żyd wieczny tułacz. Trafiali się i tacy w zaszeptanych gromadach, którzy już go spotykali po zaułkach.
Wszelaki bo naród z za murów ściągnął na odpust dzisiejszy.
Który zaś z grodzian, natury pogodniejszej, i smoka nadzieją zwalczał, ten powiadał, że nie wiadomo, na co się wyrok królewski obróci, że na gniew króla jest gniew inny, rycerski, — trzymają ze sobą pany. A obcych rycerzy, których nikt nie zna, pełno dziś w mieście.
Tu się namieszały gawędy, pewnie z piekarni rodem, i poszły słuchem między ludzi ciemnych, którzy nigdy romansu nie słyszeli w życiu. Nie każda bo z kobiet i powieść nawet zrozumie, choć wszystkie o niej gęsto rozprawiać zwykłe. Tedy jedne opowiedziały coś drugim, inne coś do tego zmyśliły, tamte znów zaniepokoiły się bardzo, bowiem rzecz całą usłyszały o zmroku, w ciemnym gdzieś kącie izby... I tak oto zrodziła się plotka: że na odpuście dzisiejszym bawią, nikomu nie znani, — Lancelot najwaleczniejszy i Parsifal sam!..
„Coś tu dziś będzie... Coś się w mieście stanie...“ — szeptano do się na rogach ulic.
Zamożnością ustatecznieni mieszczanie, wiadomo, nigdy niczemu nie wierzą, — osobliwie, by coś jutro miało być inaczej, niż było wczoraj. Ich gniewały tylko gawędy gołoty wszelkiej. A nadewszystko to ich tłoczenie się teraz oto za mnichem i nawoływanie do się miasta całego. Więc po długich odymaniach się, ledwie na zamknięcie pochodu, przyłączyć się raczyli do procesyi, wszczętej bez księży i chorągwi, a nadewszystko tak bez ładu i poszanowania miejskich godności. —
Oto w szerokich swych strojach, pobożnie, pod czarnemi rańtuchy stąpają matrony. Rozchwiane kaczym krokiem powagi, prawią między sobą o wyroku królewskim, kokoszą się cnotą i rezonem, temu osobliwie rade, że przysmalać mistrz będzie djabelskiego syna, jak tę kiełbasę na patyku!
Za matronami postępują młode niewiasty: odświętnie, w jupkach baniastych i tak suto pod piersią wypiętych, że się każda jak brzemienna zdała. Te, paluszki, ledwie wychylone z rękawów ciasnych, splatając na onej fałdzie szaty, kroczą sztywno, układnie i zszeptują się między sobą o skazanym rycerzu w smęcie i wzgardliwości zarazem:
„I patrzcież: gdzie się przypytał!.. Za jabłka świeże w grodzie jaki orzech suchy na zamku wolał!.. Wiadomo, jadu pełne są te stare skorupy cnoty. Powiadała, że panną chce zostać! — dla nieświętości stanu małżeńskiego, mówiła! — A przecie aż dwóch przyłasiła ku sobie! — aby się tam zabijali pod jej progiem... Ludzie wy dobrzy, oczami-ż oni panowie na nią, suchą wierzbę, patrzyli, — czy czem?!..“
Za córami kroczą ojcowie: osoby znaczne, o twarzach nosatych, jak te stare kruki, — z włosem tłusto zaczesanym na szyje: głowy krukowego przetrwania wszelakiej doli miejskiej. Posuwają się ciężko pod sobolowemi szubami, futrzane czapy w rękach niosą, splatając na nich upierścienione palce. Idą, rzekniesz, nie do kościoła, lecz na ławy radzieckie, na roków sprawowanie, bo przystają raz po raz w rozprawach — brzuchami do się. Radzą, — by któremu z rycerzy dać na zratowanie setnika, ile zechce; niech go sobie w klasztorze jakim przechowają tymczasem, póki prawo nazbyt świeże i parzy za dotknięciem. Gdy prawo nieco wystygnie, będzie można setnika wyprawić jakoś z grodu. Gdyby zaś nie chciał opuszczać miasta, z tęsknoty ku tej dziewce zgwałconej na zamku, to mu się ją wyśle, kędy zechce, — i do klasztoru nawet. Groszem wszystko zrobi w sekrecie, — nie trzeba wcale gwałcić po nocy.
Tak postanowili na rozum mieszczański, radzi, po swojemu, spłacać z pełnego trzosa on dług wdzięczności, który wstydowi cięży.
Bo jakby plecy im łechtały te zszeptywania się młodzieży tuż za nimi. Gromadą ciągnie młódź grodzka, wzdęta piersią w swych sajanach czerwonych i zadziorna kitami u czap. Nazbyt bo już hardo wystawia się dziś młodzież temi kity! Oto pohukuje nawet w tłumie na cześć skazanego rycerza, — nie by sami zamierzali zratować jego, lecz by innych do tego podjudzić: — Znaj młodzież! i króla przestraszy, a choćby ojców własnych tylko. — Więc pohukuje wciąż.
„Milczeć!..“ — czerwienieją ojcowie z gniewu i lęku.
I wznoszą do góry paluchy.
Baczą na nich rycerze z procesyi. I pojęli rychło, że do sumień własnych było raczej pobożnemu sobkostwu mieszczan, — starych i młodych, — niźli prawdziwie do zratowania wiernego strażnika grodu.


Goliard tymczasem przebiegał gorączkowo opustoszałe ulice. Trędowaci rozdzielili go było z rycerzem w sukiennicach, odniosły w dal tłoki ludzkie; stracił go wreszcie całkiem z oczu. Z początku nie kwapił się odszukiwać go. Nie przyrósł mu do serca ten żonglerowego ducha płód i tęskliwy wyznawca Muz — nie w duchu, lecz w sentymentach. „I chuci i ducha tkliwiec szlachetny! — myślał o nim z grymasem. — Z Esclavonii może jakiej przybyli tu ojcowie jego: ze wschodnich gdzie stron, skąd i ,Dobrzy-ludzie‘: te tkliwe kacerze dziadowskie, rozwałęsane po gościńcach świata całego.“
Ale gdy groza królewskiego wyroku, stentorem heroldowego basu, zahuczała goliardowi w uszach, odmieniły w nim się nagle uczucia dla rycerza: — Życie mu wszak ten człowiek zratował? Gołą piersią osłonił go wszak przed podraźnionych rycerzy furyą? A przemowę goliarda do nich z zapałem w piersi wziął. Zaś ten zapał dla słów poety otrzymaną raną z miejsca mu zaświadczył! I tyle ufności z pierwszego słowa mu okazał: niedolę serca swego mu opowiedział: piersi mu swe otworzył. I za przyjaciela mieć go wraz chciał. A coś z sumienia głosu miał i dla goliarda wzamian ten przyjaciel nagły, gdy mu o lichej wierze i lichej dumie poetów powiadał — z tem wnękliwem ciepłem głosu, z jakiem i tamte dziady, oni ,Dobrzy-ludzie‘, przemawiają pono po gościńcach. — I to wejrzenie ciche, gołębie, tego wielkiego chłopa!..
Jakiekolwiek byłoby nasze mniemanie o kim, w obliczu śmierci jego, lub jej pogrozy, zwracamy doń w myślach oblicze ducha i, odrzucając w pamięci wszystkie pospolitości człeka, streszczamy go sobie już tylko w odrębnościach jego, jakby Epitaphium dlań sposobiąc w sumieniu naszem. — Tak też czynił i goliard w tej chwili, mówiąc do się w duchu:
„Rycerz to błędny jednak był: romansów umiłowany bohater! niby Heracles jaki, — nie z siły, lecz z serca, — który, wyruszywszy na szukanie jabłek Hesperid, a źródeł Nektaru i Ambrozyi, dokonał siedmiu czynów — nie mocy, lecz szlachetności przygodnej — nie wiadomo po co i na co, by zginąć niewiadomo za co... Rycerz to błędny jednak był: romantyczności tęskliwiec! ostatni już pono i z przeżytków nawet, prawnuczy już chyba pogrobowiec tych żywych kamieni po grobach kościołów, — duchem zapóźniony slavonus!..“
Tak myślał goliard, z coraz to większym niepokojem przebiegając ulice. „Czyżby już pojman był?“ — szeptał do się w trwodze. Więc raz jeszcze przeszedł sukiennice, zaglądając nawet do kramów, bez końca rynek na wsze strony przebiegał, — aż mu to obrzydziły dwa gbury jakoweś, nazbyt już często ukazujące się w pobliżu jego. I z coraz to jawniejszym popłochem w oczach snuł się po przyrynkach, błąkał po wszystkich zapiecach i zakamarkach tych murów; aż wreszcie z biegiem cuchnącego ścieku zanurzył się w jakiś zaułek, ni to w piwnicę: —
Czarne prawie ściany, nie ulicy a lochu, zbliżone do się na rozpostarcie ramion, wiodą go wprost pod okna jakoweś i, ciemną jak grób jamą, wyprowadzają, ni to na placyk tej uliczki, na kamienną cembrowinę studni pod gankiem, z którego sypią się w tej chwili jak gruszki szczury spłoszone. Dalej w ponurości tych murów nad ściekiem już tylko te okienka nędzarne: ziejące paszcze trądu i czarnego powietrza. Na ludzi lepiej tu nie patrzeć. Nie twarze mają, a saraceńskie chyba mordy pomsty, ślinę żmij w pyskach, a w ślepiach wszystkie klątwy i urzeczenia na kalectwo lub śmierć nagłą. Ledwieś się z widoku tych potworów nędzy otrząsnął, a błyśnie na cię białkami i wyszczerzy się kłem w gębie jedynym jaka jędza u bramy, prosząca do swego zamtuza — na lubość ze śmiercią kościaną chyba, przepasaną w biodrach czerwoną szmatą zbrodni. Bo krwią mordu zanosi tu z każdej bramy, a wszystkich czarów i trucizn tajemnice wychytrzają się z oczu wiedźm starych.
„Tu napewno nie tryskają źródła Nektaru i Ambrozyi, ani nie kwitną jabłonie Hesperid! — otrząsnął się goliard. — Więc mój rycerz błędny tu się chyba nie zabłąkał.“
Szczur odrazy wcisnął mu się za kołnierz. Ponurość nędzy grodzkiej spoglądała na waganta cyklopowem okiem przerażeń. Nadomiar one dwa gnuśniki, przechadzające się wprzódy po rynku w tępem milczeniu gburów, i tu się za nim przywlokły. Oto pełgają u murów jak te dwa czołgi. Nawet oglądać się za nimi nie potrzebował; zęby same zgrzytnęły mu w ustach:
„Zbiry!..“
Wiadomo, — gdy wagant w mieście od gromady się odbije i luzem chodzi, snują się za nim zazwyczaj cienie takie; nie by mu co złego zrobić, lecz aby się wywiedzieć tylko: dokąd też taki chadza? z kim się też widuje?.. Dzisiaj zasię mogą mieć i inne jeszcze ku temu przyczyny.
Piekieł nienawiść zieje między wagantami a zbirami. Nie masz bo większych przeciwieństw natury, nad ptaki wolne i szakale niewoli.
Oto zgubili go snadź z oczu w krętym zaułku, bo, przyśpieszając kroków, już nie pełgają chytrze, lecz stąpają twardo zdala. I cwanem przymrugiwaniem oczu witają w przechodniach... zbrodnie przyszłe.
„Widzieli mnie pewnie z rycerzem, — myśli tymczasem goliard. — I za moim śladem szukają teraz jego tropu.“
Dogonili go znów i mijają tym razem. A swem chytrem, przenikającem wejrzeniem witają jakby i w nim zbrodnię przyszłą.
Na to wejrzenie szakali krew uderzyła mu nagle do głowy.
Z buta, czy z pod płaszcza, — nie rozróżnisz w ruchu gwałtownym, — wytargnął wagancki nóż składany. Otworzył go z chrzęstem twardego zatrzasku. I chustą okutał rękojeść wraz z kułakiem, by mocniej nóż osadzić w trzonie i garści.
Dziki ryś woli i swobody rozdął nagle nozdrza w krwawym zaułku grodu, — jawny już nienawistnik społeczności grodzkiej.
Lecz oni mijają go z chmurną pewnością siebie, która zdała się powiadać: „przyjdzie i na cię pora!..“ A odchodząc, zagadali nagle do siebie te gnuśniki oba: — o skoczce coś tam prawią między sobą.
I stąpaniem wołów oddalają się powoli — stróże mienia i spokoju mieszczan.


Lecz oto czoło procesyi zbliża się tymczasem do świątyni, w całości jeszcze nie widnej, tembardziej odczutej, bo w przedwieczornem słońcu kładł się na ten kawał miasta głęboki cień tumu. Nad czerwienie dachów, nad wielkie ich skosy i załamania bezładne, — nad cały ten chaos ludzkiego murowiska, — wychylają się gór spokojem obie wieże kościelne.
Za iglice podniebne, między obłoków przeloty, wypiętrzyć je chciała zuchwałość murarza. Alić króla wola ułamała je w połowie, wieńcząc ich rozłomy w dwie korony olbrzymie, aby tem straszniejszą zdała się wysokość tych wpół przełamanych iglic, sterczących nad grodem za dwie góry wieżate z koroną u wyniosłych czół, — aby przypominały ludziom słowa Pisma, że Bóg jest wysoki, straszny, król wielki nade wszystką ziemię!
Uczepiły się tych gór słupy strzeliste i piętrzą się ostremi łukami jak na monstrancyach: wzwyż i wzwyż. Zaś one z głazu wstęgi ustrzępione, niczem kwietnych umajeń łuki, te słupy bruzdkowane, jakby wód ociekających zastygłością, czoła onych kolumn pod fontanny tryszczem skamieniałym: wszystko to zda się jakby tryumfalnem umajeniem Bożego domu.
Zaś to rozkwiecenie i głazów nawet samych pod kształtującą dłonią człeczą rozpajęcza się w oczach, rozdymia górą w szarosrebrzystą omgłę ciosu, w rosistość ożyłego głazu: — w niedokształceń twórczych mgławicę, wstępującą na wyże kościoła, jak ta rosa Heron na Syon.
Wynurzają się z niej tryumfem dnia szóstego postaci w kamieniu człecze. Pełno ich wszędzie. Po mrokach błędnych gdzieś ganków na wysokościach, po węgłach i graniach hen, na tej górze muru, po zrębach i okopach dziwnie rojnych, — wszędy tłoczą się kamienie żywe. Że zaś ich kształtu i świętości znaku nie dojrzeć pod rozblaski zachodu, więc zda się, że po tych Jakubowych drabinach dziewięć chórów anielskich wstępuje na kościoła szczyty z tem „Hozanna!“ budowców i kamieniarzy tumu, — jako to Bóg jest wysoki, straszny, król wielki nade wszystką ziemię!..
Za trąb anielskich rozśpiewy, śpiżów dzwony głoszą to w tej chwili z wież obu.
I wydzwoniły jakby nietoperza z kryjówek wieżowych. Nad zbocz krawędzi najniższego okapu, wprost pod łunę zorzy, wychynął się żywym kamieniem jaszczurczy kadłub i chichotliwy dziób przerazy.
Bo jawnie chichocze niemym dziobem swoim to kruczysko sabatów. Ucieszył się snadź w piekle szatan grodu z tych mieszczan pychy odętej, z jaką zbliżają się oto pod dom Boży, który za Boga wolą zdziałał geniusz człeczy — duszą i dłonią wagantów.
Gdy ojcowie miasta przed ołtarze Pańskie wystąpić raczą, wagantom wszelkim w kruchcie jeno, w przedsieni kościoła wolno się przygarnąć do murów świętych, — z familią ich całą goliardową, — aby ład i porządek w społeczności był. —
Lecz oto już na schody się mają przodowni procesyi pstrą gromadą pokurczów kalekich, żebraków i bab conajstarszych: — ludu zawsze co najniecierpliwszego w kościoła progi.
Mnogie rzesze grodzian ściągały tymczasem zewsząd ku świątyni.
I sędziwce ślepe, poniechane dziś po izbach domów, wynurzają się oto z bram jak te widma czasów siwobrode; wyciągają za procesyą ramiona wyschłe na kość, proszą bełkotem, by ich kto miłosierny zawiódł do kościoła: — sam Bóg za te przewody zapłaci! — Za nimi ich prawnuczęta chyba, maleństwa bose i w giezłeczkach jeno, wybłąkały się oto z izb na ulicę z wielkim lamentem dzieci, że ich na procesyę nie poniosły matki w ramionach. A rozmachawszy rączki, maszerują na piechotę te stadka płaczliwe, podrywają się biegiem z rozżaleniem jeszcze większem, — polatują do kościoła gołąbki te białe.
Gdzieniegdzie wynoszą rodziny swych ciężko chorych wraz z łożem, by chociaż raz do roku wysłuchali mszy świętej. Żebractwo, przez tych chorych szczodrze osypane groszem, raduje się przy ich łożach: skacze, tańczy, a klaska. I śpiewa, rzekniesz, chórem:
„Wszyscy klaskajcie rękoma! wykrzykujcie Boga imieniem wesela!“
Zgoła, miasto całe, zamienione odświętnie w wagantów familię radosną, w weselnych pątników rzeszę: — takie jest dla duszy figmentum zbożnego stłumienia się procesyi.
Już czeka na nich korab dusz, już się kolebie na cichych wodach przystani, już się chwieje, bacz! masztami dwoma w rej i żaglów swych gęstwinie. Rychło poderwie kotwicę i wypłynie — za morze! — ku Ziemi Świętej! — ku Kalwaryi samej! W tej Arce jest dosyć miejsca dla wszystkich ludzi z grodu.
Obiecuje to kamień żywy na wrotach kościoła.
Za dobrym bratem najbardziej pogardzanej lichoty grodzkiej, — za franciszkaninem, wiodącym procesyę, — jak te klucze za żórawiem, dogarniali się ludzie z zaułków — tłumem, motłochem, ciżbą...
W otrząsie zaniepokojonych sumień zamykali kupcy czemprędzej swe kramy.
Szumem ludu, jak wielkiemi wody, wypełniły się ulice.
Dom Boga i ludu, który gwałtom i zdzierstwu możnych tak hardo się przeciwi, ludu zamek w grodzie, sporny zamkom panów, wzywa oto teraz i wzywa przynaglaniem dzwonów. Więc pośpieszają rzesze wszystkie. I zda się, że oto ludu świąteczną nadzieją rozdzwaniają się w tej chwili dzwony:
„Potargane będą pęta zniewolenia mego!... Żyć będę duszą moją.“


Mury grodu ogarniają jak gdyby życia i świata krańce w sąsiedzkiem przytuleniu. Nie mógł się temu nadziwić goliard, gdy, wybłąkawszy się z krętego zaułka, wstąpił niebawem, niczem na płyty zamkowego podwórca, na śliskie głazy ulicy złotników i płatnerzy, górą omal że nie zamkniętej sutemi okapami kamienic. Więc mrocznie i tu było, ale jak w kościele: rzekniesz, dla zciszenia zgiełków, a myśli skupienia.
Powaga i stateczność tej ulicy ustateczniły wnet i goliarda. Schował nóż, poprawił czemprędzej płaszcza i kaptura, by w onym tu dostatku nie czynić sobą osoby nazbyt lichej.
Wychylają się z onych domostw na śróddroże wykusze dumne, migocąc błyskami szyb w ołowiu. Dołem zaś, dla obwieszczenia zasobności kuźnic po tych wnętrzach, wystawiono u wrót niejednych kolczugę lub karacenę świeżo zdziałaną, miecz zaledwie ukuty, lub tarczę śpiżowemi ozdobami wypukłą.
Przy jednej takiej zbroi zatrzymał się mimowoli. Prostsza ona o wiele od innych, dawnego obyczaju surowością. Koncerz jej oburęczny zda się nad miarę sił ludzkich: szukaj ramion i chłopa na zamachnięcie się takiem toporzyskiem obusiecznem! Pawęż, za którą i konny by się ukrył, — czarna, w srebrne ćwieki. Kolczuga, z grubych pierścieni skuta, ma w sobie głuchą, żagwistą czerwoność miedzi, czy rdzy. Ujrzyj takiego zdala na koniu, a wyda ci się jak w żarzy świętego Jerzego.
Zrazu nie zdawał sobie goliard sprawy, co właściwie przykuwa mu oczy do tych narzędzi rycerskiego utrudzenia, których, na wspak żonglerom, na ogół nie lubił, odnosząc się do nich ze wzgardliwą niedbałością klerka. — Nagle:
„Czerwona zbroja?!..“ — błyśnie mu w pamięci. — „Toż to Parsifalowej kolczugi barwa! — jak o tem wszyscy opowiadają żonglerzy... Czyżby ten płatnerz taki rozmaszysty człek był, że dla okazania, co kuźnia jego zdziałać zdolna, ukuł oto jakby Parsifala samego zbroję, — nikomu z żywych na pożytek, — lecz ot: na pokaz tylko i na pochwałę w ratuszu?“
„Czołem biję! — kłaniał się przed pustym progiem jego domu. — Poesim czynisz młotem — bezkorzystną! — Alić dzieło twoje daremnie na ulicę wystawiasz: miną gapie — niezrozumieniem. I nie pochwalą cię na ratuszu. To-ć wróżę, brat twój wędrowny. Bywaj!“.
Tuż nad głową jego otwarło się z trzaskiem okienko wykusza.
„Witaj, goliardzie! Niech ci Bóg da długie zdrowie za to wszystko, coś nagadał rycerzom na rynku. Właśnie spełniam to zdrowie twoje w medyacyi nad winem. Więc pośpieszaj czemprędzej do mnie, na górę, bo samemu cni się przy dzbanie... Baby żadnej u mnie w domu niema, — więc się nie bój!“
Widzi goliard: — leży broda siwa na skórzanym fartuchu, po pas sięga. Przy niej ramiona ni to z powróseł, po za łokieć, jak u rzeźnika, — gołe. I gęba w ogniu cała.
Vulcanus, widzę, prosi! Niechże się na mnie nie pogniewa boski kowal oręża, — ale kościół, ale nieszpory!..“
Tem się goliard tłómaczył, by nie mówić o sprawie rycerza, która mu z ulic zejść nie pozwala, a beztroski przy czarce żadną miarą doznać teraz nie pozwoli. — „Ale kościół, ale nieszpory!..“
„Kłaniaj się kanonikowi i dobrodzice!“ — warknie bas nad jego głową. I gniewnie zatrzasnęło się okienko wykusza.
„Oho, kacerz!..“ — roześmiał się goliard i nad konceptem jego i nad swoim wraz domysłem.
Lecz po chwili kiwał smętnie głową:
„Że baby w twym domu niema, temu chętnie wierzę: żadna żonka nie pozwoliłaby na utrudzanie się tak bezkorzystne. Ale kacerstwo?.. Hm! — Będziesz ty starcze gasił potężne, widzę, ognie w kuźnicy swojej!“
A postać jego kojarzyć mu się jęła w myślach wraz z tamtą zbroją w jednego ducha wyraz.
I on nałóg rozmyślań osępił mu wnet oblicze pod klerka kapucą.
„Czemże ten Parsifal tak nieugięty w dążeniach swych był?.. Owo że tych ramion i goleni potężnych nie czepiała się w życiu jego żadna kochanka, ani żonka, ani bachorki: — że jednem i dla tego jednego tylko żył! że oną zaciekłość dożywotnią dawnych bohaterów znał! że zęby w sercu miał, — jak Peredur, jak Cormon-Pies!..“
I aż zacisnęły się mimowoli oba kułaki goliarda.
A zaduma szeptała mu dalej pod kaptur:
„Czemże tak żyw i potężny w sumieniach naszych Parsifal ten, — choć Graala przecie niema?“
I odpowiedział jej duch sam z skupienia swego:
„Bo nie ustawał w szukaniu szukaniem!“
A sumienie nastąpi na ducha z miejsca, w mig, — jakby krzyżowym przerzutem miecza. Nie osłonią od tego ciosu pawęże żadne:
„A ty?!..“
Chciał było goliard wymknąć się westchnieniu temu, które tak ciężko podnosiło mu pierś. Spręża grzbiet, rozciąga ramiona... Alić pierś człecza, ni ten miech w kuźnicy ducha, nie oprze się mocnemu naciskowi sumienia. Opadła. I dobyło się z niej jakby to żywe i twórcze tchnienie Bożego ducha, zmarnowanego w ciele jego człeczem — (nie jednoż to: czy dla kochanki, żony, dzieci lub chudoby?) — westchnienie najboleśniejsze, jakie człek znieść zdoła.
Pokonała go sromotnie Parsifalowa zbroja sama, wywieszona u bramy płatnerza.
Ale i w turniejowem potkaniu, im przeciwnik znamienitszy, tem mniej dopuści, aby powalonemu smutek pognębieniem się stał, — pod ramię zwykł go tedy prowadzać dzień cały. — Tak się dziwnie zdało goliardowi, że ramię jakieś przemocne podwiodło go siłą przed złotniczą komorę i roztargnieniem oczu ratować mu się każe od nadmiernego przygnębienia myśli.
We wnęce muru za kratami widniały garbate szkatuły misternie w żelezie kute, — krzyżmały i cyborya o surowem tchnieniu wielce pobożnej pracy, — palec szczerosrebrny z pierścieniem biskupa, — klucz srogi, rzekniesz Piotrowy, bo o takiej mocy wejrzenia, — jakieś skrzynki i puzdra z niewidną pieczęcią tajemnicy, — w kości słoniowej cięte stacje Męki na ołtarzyki klęcznikowe, — miedziane krucyfiksy barwione polewą, czarki z opalu w obrzeżach złotych, — roztruhany królewskie rzezane w krysztale, — białe rolandy łowieckie, w których drzemią hejnały, — wreszcie w ogniu kamieni szlachetnych monstrancje złociste, spiętrzone kunsztownie, ku przechowaniu świętych kosteczek męczenników Pańskich.
Nigdy, jako żyw, nie widział wagant takiej obfitości skarbów!.. Zaś te cuda, jak z baśni, tuż obok onej zbroi w żarzy świętego Jerzego i miecza przeogromnionego nad moc człeczą, — stumaniły go całkiem. Zdało mu się, że, wstąpiwszy na śliskie tu głazy, pod wielkie okapy tych kamienic, wkroczył niby w magów pieczarę, kędy po kuźnicach kowale uparte wykuwają w utrudzeniu bezkorzystnem świat wyższej mocy i piękności!..
Oczy poety — cudowidze i bez skarbów — nie dostrzegają już wcale ani tych głazów wymoszczenia pod stopą, ani tych okapów ciężarnych nad głową; zatarły się przed niemi i mury miasta: świat cały i zmierzchł i prześwietlił się zarazem w jakowyś omrok sino-perlisty. Tęczy kołem zawisa w nim otocza gloryi z ogniowych bełtów i tęczowego wiru płomieni!.. I wyświetla się w niej cichą, barankową bielą — Graala czara.
Kacerz snać zbroję czarnoksięską zdziałał, która — i bez bohatera ramion a piersi — pokonała goliarda podwakroć Parsifalowego ducha tchnieniem.
Jak nieprzytomny wytaczał się z ulicy złotników i płatnerzy. Lecz u jej wylotu ocknął się nagle czuć wszystkich ściszeniem i kornością:
Ujrzał przed sobą katedry pierś wielkowspaniałą — w ogromie całym.


Maleńką czarną postacią zakapturzonego klerka widniał goliard na schodów jasnym rozłogu, pod wielkiem okiem kościoła: — pod różycą tumu w purpury i fioletów przyćmieniu.
Sam tu był, sam jeden w nikłości postaci swojej. Gród cały nabił się już było do wnętrza tej Arki; brzęczy w niej jak w ulu lud wszystek.
I zdało się klerkowi, któremu nawet wiary wyraz mąciły Muzy pogańskie, że niebawem, pod gęste dzwonki ministrantów, gdy się lud cały pokotem pochyli, hukną organy same na Podniesienie:
„Oto wieczyste źródło Nektaru i Ambrozyi! Oto jabłoń najpłodniejsza z ogrodu Hery! Oto Graala czara z Kalwaryi Monsalwatu! — I kędyż, kędyż wam, szaleńce, szukać jej jeszcze po świecie?!..“
Ale kościół swoje, niespokojny duch człeczy swoje. I wiecznie pono szukać będzie po bezkresach cudotwórczej mocy jakowejś — na starcie smutków z oblicza ziemi, na odnowienie serc wszystkich!
Oto na samych dźwierzach kościoła, — odkryły to już żaki, — kędy w gęstym szeregu czwórlistków spiżowych, widnieją opowieści wszystkich klęsk rodzaju ludzkiego, od wygnania z raju począwszy, i ratunków wiary, — oto w ostatniego listka ramie widać konia długiego jak łasica, a na nim rycerzy dwóch z wzniesionemi jak na tryumf mieczami. Nikt inny to, jeno Parsifal i Lancelot, wyruszający na graalowe szukanie.
I na wrota kościoła nawet, postaciami ze śpiżu, wtargnęły żonglerowych opowieści duchy.
Ogromna wpuklina na piersiach katedry, ni to na sercu jej samem, chłonie, rzekniesz, ku otwartym wrotom wnętrza.
U murów tej wnęki widnieją wniebowzięciem smukłe szeregi pań świętych i błogosławionych królowych. Stoją te stróżki kościoła, Bożego domu gospodynie, pod ustrzępionemi baldaszki z kamienia, na pognębionych grzbietach jakowychś pokurczów człeczych.
Nie grzechów przerazy zdziałać tu chciała ręka mistrza, lecz przyziemności natury człeczej wedle Pisma. Oto, z gębą jadła pełną, a czapą w garści, wychylają swe grzbiety ,tłuści ziemscy, którzy jedzą i kłaniają się‘; oto, w swarliwej zajadłości ku sobie grzbietami wychyleni, radcy grodu czy też króla, ,usidłani w radach, które wymyślają‘; oto z trzosem u serca a z czół oziębłością, ,którzy majętności nabywszy i serce do niej przyłożyli‘; oto, z bazyliszkowem wydęciem warg, żydów cmokająca przedrwina; oto wreszcie, z twarzą zgoła niewidną, ,którzy brzuchem do ziemi przylgli‘...
A wszystek on lud, wychylający się grzbietami z pod stóp świętych, zdał się w tej chwili natrząsać nad głowami igrców, stojących tuż obok w kruchcie, — że owo wszystkie fortuny dary, a podczas i szczęście nawet samo, oddają nizaco, bo za ono waganctwo goliardowe, — a niejeden z nich, bywa, jedynie za to nieustawanie w szukaniu szukaniem.
I tem urągowiskiem swojem zdają się obiecywać, iż, ,wejrzeniem złośników wypatrywać ich będą, aby ich umorzyć, głupiemu na pośmiech dać.‘
Goliardowa familia tymczasem, wśród żebraków w przedsieni, gdzie przyklęknąć jej było wolno, zwraca ku sobie ze wszystkich naw wejrzenia ciekawe. Ale o ciekawość ludzką tym razem nie stoją waganty wcale, bowiem już teraz, przed nabożeństwem nawet, odmawiają pilnie koronki. A spostrzegłszy samego goliarda przed drzwiami, poczną sykać zgoła nieprzystojnie, z wielkiem tłoczeniem się owiec czyniąc miejsce między sobą dla błędnego pasterza swego.
On zaś baczy tylko, czy skoczki między nimi niema. A nie dostrzegłszy jej, odmachnie się ręką w ich stronę: — ostawajcie sami!
Bo w takiej chwili najuroczystszej, kiedy cała społeczność człecza staje oto przed Bogiem, widok swych towarzyszy śród żebraków napełnił go taką żałością do Boga za kamratów i za się, że już tylko wargi gryzł i odmachiwał się ręką od ich sykań natarczywych. — Duchem tych mieszczan w trosce o spokój i mienie, oplwał go ktoś wejrzeniem w potwornym zaułku nędzy. Tyle bo tylko zarobił wędrowny poeta w tem mieście.
„Jest!...“ — drgnęła w nim mimo wszystko jakowaś tajona czujność i oczekiwanie.
Jak ten jeleń z gąszczy ku strudze, wychynęła się z ulicy na plac skoczka zapóźniona. I bierze w chrapki bliskie tchnienie tłumów.
Jakby wyzywając te ciężkie w swych strojach mieszczki, które podejmowały się tędy przed chwilą, wbiega chybko na schody kościoła stopą bosą, a z piersią otwartą, — ledwie u wrót samych przysłania je chustą przed zgorszeniem pobożnych.
Za rytmem kroków dziewczyny, jak za werblem na przedzie, wkracza szparko młódź rycerska cała.
I wielki rumor panów powstaje w kościele.
Goliard przypadł nagle ustami do stóp świętych jednej z onych postaci we wnęce dźwierzowej. Przysłania się płaszczem i kapturem, by nie widziano, co się z nim w tej chwili dzieje; ani że mu coś raz po raz głowę podrzuca na długie zapatrzenia się w tamto lico pod baldaszkiem z kamienia. Ujrzał bowiem w jej oczach cichych Bożego miłosierdzia mnóstwo wielkie...
Tu pod murem srogo dudniło powietrze od potrącań spiżu, jakby od rozorganiań się onych chórów anielskich na wieżycach obu. A co jedna wieża swym basem wyhuczy, druga wyższą nutą wraz podejmie i rozgłasza, rozdzwania:
Kędyż wam?.. Kędyż wam?.. — w wielką ciszę grodu dzwon bije fary na roki sumienia.
Kędyż-bo?.. Kędyż-bo?.. — wtórzy druga wieża — sumień są roki, serc waszych sędzie?
Kędyż Odpustu znajdziecie orędzie? —
Kędyż się zgarną człecze wszechcierpienia?...
I wybiegło to dzwonne załkanie hen, za mury grodzkie, na pagórków cisze, nad lasów ciemne morza w dali, — nad wagantów wolne po świecie drogi. — I rozprasza się w jasnej toni przedwieczerza.
Nieme zaciszenie legło nad grodem.
Kędyż wam?!.. Kędyż wam?!.. — jękły znów, nieukojem, skołysane serca spiżów obu.



J
Już i królowa, zabawiająca się w polu łowami z sokołem, zwiedziała się było od dworek o linochoda popisach w mieście. Zechciała pani ujrzeć go na własne oczy. Ale chęć wielkich państwa cierpliwa być musi. Nim się orszak należytym szykiem ustawił, przez biegacze w mieście obwieścił i ku bramie zdążył, już linochód zapomniał, kiedy dotarł było do drugiej wieży. — Nie bardzo gniewała się Pani; bo nie do uciechy pospólstwa jej było, lecz do własnej troski: zażyła tego fortelu, by przez miasto na zamek powracać i zwiedzieć się samej o rycerzu skazanym.

Miała pani lepsze szpiegi nad gburne zbiry królewskie, bo wścibstwo dworek swoich i cichą pomoc co ładniejszych kobiet w mieście. Jakoż ledwie biegacz wpadł na plac przed kościołem, a już oto z naw głębi ciągnęły niewiasty przed królowej oblicze brata-franciszkanina. Ten, myślały, będzie niechybnie coś wiedział o rycerzu: nazbyt bo żarliwie modli się i płacze od czasu ogłoszenia wyroku.
Jednego tylko nie mogły wiedzieć kobiety: — że w łówkę domysłów swoich schwyciły dla pani najwłaściwszego teraz ptaka. Bo od czasu pocałunku rycerza, już tylko o niej myślał mnich śród pacierzy.
A jednak, wywleczon z nawy, niczem osiny liść rozdygotał się brat cichy, który królów w żywych kamieniach po kościołach jeno oglądał, a w twarz ich cielesną, za żywa, pojrzeć nigdy się nie ważył, choć, bywało, mijał orszaki. Ukląkł tedy przed kobietami i rozkładał błagalnie ręce, a na gardło niemi wskazywał, że głosu nie dobędzie przed królowej obliczem. Powiada, iż tyle tylko wybiegała ku niej myśl mnisza, że jej zdrowie, jak trzeba, do pacierza włączał.
„Boże, miej w pieczy królowę! — powtórzcie jej niewiasty. I że mnich ani więcej myśli w głowie, ani śmiałości w gardle nie znajdzie przy niej. Próżno wzywać niemego.“
Co ledwie rzekłszy, wstrząśnie się gwałtownie: bo oto wszystkie gołębie sfrunęły nagle z ziemi i nuże garnąć się do murów kościoła, na figury święte: stanęła każda jak ten święty Franciszek w ptactwa chmurze.
Tymczasem psiarni pstrokatej sfora wbiega, za ptactwa wiatrem, aż na schody fary, a pod bicza klaśnięcie zawrócona zbija się w trzodę owiec. I biegnie truchtem u nóg końskich. Błyskają nad nią skrętne węże trąb u boku harcowników kraśnych. Ciągną dalej konne szeregi łuczników w kitowych czapach. Za nimi dopiero widać jasne stroje dworu.
Patrzy mnich: koń złotogłowiem, jak tron, nakryty, na nim okazała pani w szkarłatach; przy niej, na koniu, osoba duchowna. Stanęło serce mnicha na tą myśl radosną: „Królowa pani z biskupem!“ I samo ubłożenie słania go na klęczki.
Przeszkodziły kobiety. „To dworska dama ze spowiednikiem dworu.“
Ślepną mnisze oczy pod ten rozruch uroczysty i lśnienia naokół; ledwie w nich zaświeci w błękicie kształt niewiasty, smuklejszy od onych na murach kościoła; przy niej rycerz gronostajowego płaszcza rozrzutem osłania siebie i rumaka zarazem. „Król jegomość i Pani!“ — krzyknęła w mnichu pokora. I słania go wraz na kolana.
Przeszkodziły kobiety: „To panna dworska z wielkim sokolnikiem dworu.“
Już się oczom jego ten przepych w tęczę roztargnął i zmigotał w rośne blaski dyamentów. Jak z tęczy i rosy wybłysnął ku niemu uśmiech kobiecy. „O! — składa mnich dłonie, — królowej to naszej najpiękniejszej uroda! Przy niej pan! — dumniej żadne nie spoglądają króle!“
Podjęły niewiasty mnicha z klęczek. „To służebna Pani i starszy sługa pałacowy.“
Rozstęp się czyni w korowodzie i takie zaciszenie wśród tłumów, że słychać zdala ciężki chód komorowej straży. Wynurza się to z ulicy czerwienią długich pawęży i rysiowemi futrami na ramionach, a stąpa w surowości zakrzepłej. Uderzył wreszcie okrzyk ludu tak gromki, że otrząsły się z świętych murów gołębie kościelne i nuże chmarą białą wiać a wiać nad placem...
„Królowa pani!“ — krzykną kobiety mnichowi w ucho. I pchną go, by sam ku niej zeszedł.
Pogięty, przełaman w pasie, głową jeno wygoloną widny, z rozstawionemi jak u pływaka ramionami, zstępował, spływał mnich ze schodów kościoła ku strzemionom Pani.


„...Twoich ja praw spowiednika naruszać nie życzę. Ani okrutnemu wyrokowi króla przeciwić się nie śmiem. Przecie wieści o rycerzu łaknę.“
„Boże, miej w pieczy królowę!“
„Dziękuję-ć, choć po raz wtóry to słyszę. I odegnij wreszcie karku, w oczy mi spójrz: może w twej twarzy odczytam wieść jaką.“
„Boże, miej w pieczy królowę!“
„Surowość nazbyt okrutna jest, bracie, w pokorze twojej. Będę i ja surowa w błaganiu mojem: — mnichu, podejm głowę! bo, z karku ci zdjętą, pod oczy podjąć ją sobie każę.“
Aż się sokół na berle Pani strzepnął; a że oślepion w tej chwili kapturkiem złotym, nie wiedział, czego chcą od niego. Więc się tylko szponami berła lękliwie chwytał, szum orłowy czyniąc nad głową zahukanego mnicha. Podjęła się z pod konia charcica biała, ledwie tam przyległa, pręży kabłąk chudego ciała i dziwi się niuchem uporowi mnicha. Nie warkła przecie ta królowej stróżka, a tylko pysk swój długi na ramieniu mu kładzie, — łasi się nim do mnicha.
Na ten widok opadł natychmiast gniew pani w oprzytomnieniu onem, że wszak to brat franciszkanin przed nią klęczy: wszelkiego stworzenia przyjaciel najłagodniejszy. Na tę myśl, pewność siebie — ta kobieca — rozjaśniła jej twarz: jako że kobieta z dobrego zawsze swoje dobędzie, a i z niemym, gdy dobry, ugwarzy. Ku czemu wszakże najkrótsza droga, by w lica urodę choć raz przecie wejrzał!
Poprawi się pani na strzemionach, tuż u pochylonej głowy mnicha: — ujrzy brat, jak pod białofutrzanym obłogiem królewskiej szaty, na złoty łuk strzemienia, wychyli się łasiczką i zakolebie gołąbkiem siwym pani ciżemek biały. I choć oczy natychmiast zamknie, widzi wciąż tę stopkę malutką.
Dziwi się pani w duchu, że mnich jest tak zakamieniały, iż mimo tego nawet nie spojrzał jej jeszcze w twarz. Więc zgubi strzemię i „popraw, braciszku, popraw! — woła, — bo się osunę z siodła.“ Jęły ręce mnicha opływać on kształt z oddali, nie śmiejąc dotknąć, ni tę ptaszynę, gdy sfrunie z gniazda. I tak, troskę świadcząc rąk dewocyą, pomocy zaniechał; — nóżka sama trafić w strzemię musiała. I już się dawno na niem oparła, gdy przypadły do niej wreszcie ręce nieskore, a za rękoma i usta mnicha. Nie broniła pani, choć się nieco zdumiewa temu zaszlochaniu, które wstrząsa wciąż klęczącym.
„A teraz, — (cofa pani łagodnie nóżkę, by nie całował bez końca) — a teraz, powiadaj mi wszystko, co wiesz o rycerzu.“
Ruszyły się wreszcie słowa w zaciśniętem gardle mnicha.
„Królowo, nie wiele ja wiem. To jedno powiedzieć ci mogę: choć ciałem przypłaci, duszą żyć będzie rycerz wiecznie! Bowiem ja wziąłem na się jego grzech śmiertelny.“
„Ty?!..“
Aż się stupotał i sparskał pod nią biały rumak królewski.
„Ty?!...“ — spojrzy nań z żałośliwą pogardą.
I zakończy surowo:
„Bacz, co-ć powiadam! Znajdą się niewiasty, które rycerzowi do ucieczki dopomogą; ty je doń powiedziesz. I powiesz mu, że jeśli króla przebaczenie uzyskać z czasem pragnie, niech, wywiedzion na wolę, rusza w światy na szukanie Graala. Kocha się król w onej tęsknicy dawnego rycerstwa. A za królem i ja się kochać nie przestawam... Te ostatnie dwa słowa akuratnie powtórz, choćbyś wszystko inne uronił w pamięci.“
Ledwie pani o Graalu wspomniała, a mnich porwie się z kolan, nastawi się ku niej twarzą. I jakby mu licowego widzenia niedość było, ręce rozkłada, — dłońmi, rzekniesz, wziera: chłonie w siebie wid i płomienieje w tem zapatrzeniu.
A że niedość korne to olśnienie było, targnęła się poniewoli dłoń pani, — aż sokół na berle nastroszył czujnie pióra i, choć oślepion, obraca głowę za wyżą widnokręgu.
„Bacz owo, jakeś zdufniał rychło ku mnie, mnichu korny?“
Ale brat już nie z gardła zaciśniętego dobywał słowa, lecz w pierś wezbraną po nie sięgał:
„Niczem on sokół, próżno ja, Pani, w twe wyże spoglądam: — i jam oślepion kapucą. (Targnął na głowę kaptur mniszy). A przecie pod kapturem onym przeżywam ja w sobie wszystkie dzieje onego rycerstwa, o którem rzekłaś przed chwilą. Bo wiedz: składa przeor mój kroniki śpiewne o rycerzach Graala, jako że żonglerzy po piekarniach nazbyt już nieświętem uczynili słowo dawne. Na skrzyni ksiąg w swej celi siada wtedy przeor siwobrody i mówi wonczas z siebie. Ja zaś w nyży okiennej przy księdze stoję i wpisuję w nią akuratnie przeorowe słowo. A gdzie się pieśń nowa rozpocząć ma, tam ja wymyślnemi sploty w złoto i purpurę obłamiam przeorowej księgi karty wieczne; zaś gdzieniegdzie i obraz błękitny w księgę kładę. Nie za grzech mi to liczy przeor dobry. A odpustową porą nawet za kwestarza oto na miasto wysyła, bym nieco farb świata w oczy wziął: księga, powiada, piękniejsza przez to się stanie — na klasztoru chwałę... Oto napatrzyłem się dziś w sukiennicach wszystkich farb świata! Oto nasłuchałem się w piekarni takich kolorów życia, że za oczyma śćmiła mi się i dusza!... Aż nakoniec biorę w swe oczy purpurę życia, świata różę! — oblicze jakby onej królowej pana Lancelota, o której żongler opowiadał w piekarni, — lico najpiękniejsze, jakie Bóg dał kiedy kobiecie ziemskiej!...“
Wonczas dopiero pojęła pani to zapatrzenie się jego. Z pod kaptura, na bladej jak opłatek twarzy jarzą się ku niej oczy mnicha: świecą zjawie żonglerowego romansu. Aż zrumieniła się twarz pani i rzęsami przytuliły jej oczy na takie aż pochlebstwo! — Ileż bo razy w rojeniach swych skrytych miała się za królowę Ginewrę najpiękniejszą, pana Lancelota samego kochankę! ileż to razy kazała żonglerom opowiadać sobie oną powieść! — Więc aż się wstydzi. A gdy palce zabawia teraz w zmieszaniu różą u swych piersi, myśleć musi, że wszak to malarz, piękności zachwytliwiec, utonął oto oczyma w jej urodzie. Więc ta jej głowa na wiotkiej szyi sama się słania ku zapatrzeniu mnicha: — napatrz się, miły, napatrz dosyta.
I zaduma, napoły senna, skołysała nagle jej myśli:
„Miodna pszczoła na mej róży, — miód piękności wiecznotrwały!... W przeorową księgę wieczną, w błękit, złoto i purpurę, w szat królewskich gloryi całej, mnisze wwiedzie mnie pacholę.“
I skinąwszy, by pochód ruszył dalej, tę różę z przed piersi miotnie w uroczne oczy mnicha.
A gdy się wszczęły koło niej orszaku gwary i okrzyki ludu, patrzała przed się jak nie w porę ocknięta: tak dziwnie obce zdało jej się wszystko naokół, i ten plac przed kościołem, i ten lud pokrzykliwy, i ten zamek na górze widny. Kędyż to śpieszyć kazała i wieść się dworakom? W komnat swoich pustkę smętną, gdzie tłuką się marami wszystkich grzechów i zbrodni przypomnienia? Czy tak jej się niesamowicie wydało, że skinęła oto, by pochodem królewskim ruszyć po za wszystkie grzechów chwile i życia mknienie — wyżej, — dalej, — w złoty błękit wieczności...
Pod to zapatrzenie się malarza, jak gdyby łódź chwili ochynęła się w morze czasu.
„Mej urody czasom stanie — jak kościoła!“


Nad miastem wyświetlały się jeszcze wieże a wielce strome dachy martwym już odblaskiem, niby pyłem ceglastym, wypełniały rynek i ulice. Oczom nikli ludzie o tej porze, twarzy nabierały mury: — w powietrzu zmierzchowem stały teraz, każdym załomem i granią srodze wyraziste, ni to w zmarszczkach sędziwego wieku. Kędy spojrzysz: kadłuby murów, surowe kraty okien, wykusze ciężkie na rogach, dachów połamane płachy, i te warownie gołe, bez blanków nawet, — surowo jakby na mieszczan chamską pogrozę wypiętrzone wieżyska.
Za rozchwiejną ciszę pól na Ave, tu okrzepłość, chmurna kurzem ulic, opyłem murów, a wyziewami piwnic, padała i na dusze. I nie jaskółki ćwierkliwe zganiały się w powietrzu, a niemo, w bezszelestnym trzepocie, targały się między murami nietoperze.
Pod zczerniałą w mroku górą kościoła ledwie się znaczył brat franciszkanin, przyległy gdzieś do schodów szeroką kupą szmat mniszych. Zrzadka tylko przerywał pacierze, prostował grzbiet i rozglądał się po placu: czekał na one dworki, które miały rycerzowi uładzić ucieczkę z miasta. Ale niewiasty one nie zjawiały się wcale, — mnogie bo sprawy ma pewnie królowa na głowie swojej!
Pusto było. Tylko, ku przerażeniu mnicha, kozodój rogaty przechycnął tędy w poświstach i pokrzykach żaków pędzących za nim. Ujrzawszy brata, ucieszył się bardzo on cap; a gdy się zdało, że zbodzie rogami w napędzie, przytuli się do habitu kosmatą piersią, wyjmie z półdrętwych palców tę różę, którą zostawiła mu królowa, powącha kwiat, wetknie go mnichowi z powrotem w garść, sprośną swawolą połechta brata, parsknie mu w twarz jak ten koń — i poskoczy dalej w ulice. A za nim żaki. Śmieją się niecnoty z zakonnika.
I znów pusto.
Wola cudza, mnisze posłuchanie: gdy trzeba, stać będzie do rana — i z tym ogniem w palcach. U figury pod klasztoru murem złoży tę różę; może ujmie wonczas duszy ciągłego przypominania tej chwili, jak pod szaty obłogiem na złotem strzemieniu kolebie się gołąbkiem siwym ten ciżemek pani... „Oo!“ — coraz to bezradniej myślom z wieczora za furtą klasztorną... „Pana Lancelota siłą królowa do się sprowadzić kazała, opowiadał żongler... Został przyjęty in logiam, w rozmownicy, co było znakiem osobliwej przychylności pani...“
Ociężało serce; grzech rojeń czai się nad duszą i głuszy pacierze. Domarad, niedobra gorączka, otrząsa mnicha dygotną.
Na plac wjeżdża konny; — gdyby nie zatętnienie kopyt, cieniem by się zdał. Wprost na mnicha jedzie.
„W imię Ojca, Syna i Ducha... Od niej wieść!!“
„Ty żeś jest brat franciszkanin, z którym mówiła królowa?“
Ja, panie!.. Oh, ja, ja!“
„Masz u pułapu kościoła, w absydowej bani, obraz Zwiastowania zdziałać, a królowę w nim za anioła. Zdołasz li to?“
Ku górze rozłożyły się w olśnieniu dłonie brata; niewiadomo: w nieba li się tak zapatrzył, czy też w oglądany już zawczas on obraz w absydowej bani. Aż wysłannik królowej podwakroć swe pytanie powtórzyć musiał:
„Zdołasz li to?“
„Gdy przeor każe, potrafię.“
„Pomówi się tedy z przeorem. — Wiozę-ć i drugi rozkaz. Masz się jutro na zamku u królowej pani stawić.“
Mnich tylko ramionami bezradnie rozkłada i chyli się, a chyli w pasie.
„Zostaniesz, bracie....“
„Przyjęty in logiam, w rozmównicy!..“ — przerwie mu mnich. I chwyci się rozpacznie za głowę.
Podejmie się pan w strzemionach, zdumiony, o czem to właściwie mniszysko zabredziło tak gwałtownie. I odyma wargi nad tem szczególnem upodobaniem sobie jego przez królowę.
„Przyjmą cię, mnichu, na zamku, gdzie raczą w łasce. A jakiejkolwiek doznasz, w milczeniu doniesione musi być to do grobu. Inaczej biada tobie i klasztorowi!“
„Oo!..“
Zawrócił pan stępa, głucho uderzają kopyta konia.
Pędem ruszy brat do klasztoru. Lecz z za wieży kościoła zabiega przed niego nagłym wyskokiem chmara złych postaci, — jakby z górnych krawędzi wieżowych ześlizgnęły się doń po murze.
Z twarzą w dłoniach przypadł mnich do ziemi.


Na rynku tymczasem, po nieszporach, zatańczono znowuż. Te skoczne gromady wszelakiego ludu, w siwym zmierzchu dymami zasnute i naświetlone zwiewnemi wybłyskami płomieni, wydawały się z za szyb ludzi statecznych nieledwie zmorą wieczora, strzyg tajemniczym zlotem. Bo choć niby radosne te pląsy, w posuwiste reje snują się przy pochodniach, w ciężkich mieszczan upojenia lube.
Tylko rybałty czynią skoczne wyrwańce. Tylko mieszczka jaka, z mężatek mocno już podłechtanych, szerokie swe stroje jeszcze bardziej poszerzy spódnic podjęciem i pod oną kupą ciężkiego szychu śmiga lekką jak u kozy nóżką — żakom pod nos niemal.
I kogo na rynku wonczas nie było! kto nie pląsał tą porą! — a sprośnie, jak tamta żonka czyjaś. Różne bo stają się w chęciach swoich w czas odpustu i najzacniejsze panie! Osobliwie, gdy się nasłuchały wprzódy romansów po piekarniach. — Bywają bo bardzo pochutne opowieści; a gdy panie szczodre, i najzacniejszy żongler nie długo będzie się wzbraniał, aby takiego romansu nie opowiedzieć z powagą, — z powagą koniecznie i ze smutkiem na końcu, — by nie stawać się jak ten gadkarz na rynku. Tylko że ta powaga i smutek nie udzielały się kobietom. Taka i przez komin przeleźć gotowa, gdy zielonemi oczyma rozmarzeń zapatrzy się w ognie tańca i swawoli miłosnej. Niczem kot o zmierzchu giętka, a od roztęsknień ciepła i cielista, pomyka się pod murami na miękkich stopach kocicy.
Rade witają je żaki w tej oćmie zmierzchowej: pociemku niejedno wolno, przed czem za dnia i pazurami się bronią; — nigdy nie zgadniesz, jaką kotka po nocy będzie. W tej zasię nadziei, oto aż ponosi żaków w zawodzeniu rybałtowego chóru:

Bacche saepe visitas
mulierum genu
s,
facit eas subditas
tib
i, o tu Venus!“

I prawdziwie uległemi je czyni. Opodal rynku, po głuchych z wieczora podwórcach studziennych płoszą się szczury i zlatują nietoperze ku nagłym bielom cielesnym. Tylko sówka z wieży przedrzeźnia starek chichoty.
Bo żak, jak ten kogut, nie wiele tam patrzy: która plącze mu się najbliżej, a gdacze najgłośniej, — ta dobra!
Natomiast bachowe skoczki w capów futrze zaganiają się tylko za młódkami. Brzydzą się Panki szczurów zalotem i ciemnemi zakamarki, a cieszą ich zarówno dziewcząt śmiechy, jak i dąsy; zaś nadewszystko raduje gromadzka uciecha. Bo gdy ich nawet która między rogi piąstką zdzieli, nie gniewają się wcale o to Marchołty one sprośne; parskną tylko, otrząsną kudły i skoczą wraz do innej, szczypać ją słowem Satyrów. Rychło patrzeć, jak, za dąsami i gniewem, taka skłonność wzięła kobiety ku nim, że się same ich psotom wciąż nastręczają: za kozią bródkę targają, kłują, czem się da, w łydy.
Oto wtuliła się któraś sama takiemu w kosmate łapy.
Panku!..“ — szepcze pieściwie.
„Mhm?..“ — wymrucza się cap w lubości.
„Szpetnyś, jak na pokaranie Boskie!“
I wywinie mu się wraz z ramienia, cofa się tyłem, a łapkami trzepie: psoci, ni ten kociak z kundlem grubym. Zbodnąć ją biegnie Panek drażniony, a wraz fletnię z pod pachy wyciąga i gniew swój, a jurność całą, piosenką wyśwista, wytupocze w tańcu.
Owóż i druga garnie się ku niemu: ta już się nie tuli, a wprost ramiona na szyję mu zarzuca.
„Poskoczyłabym z tobą, kozodoju, żeś leciutki! Popędziłabym w pola, żeś wesół! I że się nie naprzykrzasz wciąż o jedno tylko, jak pan mąż, lub te żaki przylepne. Nacieszyłabym się naprzód sobą przy tobie, a potem dopiero może i czem innem — razem. Bo tak potrzeba nam kobietom, aby wszystko w nas było komu lube: i śmiech nasz, i psota, i dąsy, i gniew srogi, i płacze, — i rozdąsanie. Pobiegłażbym z tobą! popędziła w światy!“
„To się rozzuj wprzódy do kopytek, — drażni ją cap, — bym widział, czyś mi kamratka.“
„O,wa! myślisz?..“
I już siedzi na ziemi, gdzie stała, ściąga ciżemki i pończochy i ciska to wszystko po kolei Pankowi na głowę. A targając się przy tej robocie, mówić nie przestaje:
„Niechże się choć rozzuję nie w pana-mężowe łoże, a sobie na ochotę, na psotę, na nic chocia, — o!.. Myślisz, capie, gdy nam z wiankiem z głowy i młodą ochotę z duszy panu mężowi oddać trza w skrzynię, pod klucze, — że my to już starki nazajutrz, — choć nas w szerokie szaty objuczą i stąpać każą jak tym kobyłom dla panów mężów godności... Myślisz, że się powstydzę? lub poboję? — O, wej!.. Niech się pan mąż pod górą pierzyny nasapie dziś pomstliwie, gdy, ocknąwszy się nocką, sięgnie łapą jak po to swoje... a tu żonki — niema!... Naciesz się, nalubuj z pierzyną. (Wybuchnie śmiechem wysokim, zatreluje radości gamą, a przecie aż zgrzytliwie w tem weselu młodem). — Patrz, jakie mi pan mąż pończoszki ładne dziś kupił... Na, masz! — (rzuca mu je na głowę)... Jestem! Zaświstaj! Potańcujem.“
Oto druga, trzecia, piąta para taka znalazła się tymczasem: ilu Panków było, każdy nimfę znalazł.
Krząta się między nimi wyziębły i zagrzewa ramiony menestrel w swem gieźle podwiewnem. Że za pieśń śpiewaną na kanoniach ledwie grosik z pod stopy uratował, tuby onym ,tańczoną’ zagrał. Dadzą co, nie dadzą: gbur, kto się z wesołą kompanią zawczas układa.
Ozwała się gęśl na przedzie par onych, a przyśpiesza tonu za głosem fletni. Rozskakał się jak ten kozieł psotny i sam smyk na strunach, — zawodzą satyry:

O! o! — totus floreo!
igni iam venereo
totus arde
o!...

Rozprężnie pokładają się tanecznice w kosmatych ramionach Satyrów, wypuklają piersi w nabiegu szalonym. A rybałtów pieśni w skrytości snadź świadomy, zawtórzy pod fletnie cienki chór kobiet:

Novus, novus amor
est quo pere
o!...



Wywiódł ich dyabeł na przedkościelny plac w chwili, gdy brat porwać się chciał było do klasztoru. Przed nimi to padł mnich na twarz. Kobiety, których w rozpętaniu swawoli nigdy nic nie powstrzyma, skore były łechtać sobą i tą cichość człeczą: oto potrącają już nóżkami kaptur mniszy.
A menestrel, — któremu się w tej chwili nazbyt dobrze grało dla płochych uszu taneczników, — rad, że się tu czulsze nastręczają uszy, pochyla się nad głową mnicha z gęślami swemi.
I gra mu wszystkich śmiechów niewieścich rozpryski na strunach, wszystkich psot i dąsów białogłowskich zakrętne pląsy, ich uporu nawrotne śpiewki, ich rozgwarne ćwierki pustoty, ich tkliwienia się rzewne na przeciwtonie fałszu, ich porywów wybuchy rozpętane, ich pychy korowody pawie, — i cisze... pod wrzeciona warkotne wspominki, pod grzesznych rojeń kołysanki nowe...
„Wiem, wiem, szatanie, o czem to gędziesz sumieniu! — okrzyknie się mnich, nie podnosząc twarzy. — One to zawieruchy duszne wziąłem na się z grzechem rycerza! one w sercach naszych przemoce! Przemogły, przemogły i w lichem sercu mojem! Nie pokutę wziąłem na się, a grzech żywy... Tęsknię!...“
„Nasyciłeś się gędźbą: ona zawsze tęsknotę żywi. Masz bracie, kwestarzu, skarbonkę zasobną, wytrząchnij za to choć grosik!“
„Jam wasz i ze szkatułą oną!“
A że mnich leży jak kłoda, choć niby wszystko oddaje, więc kompania wesoła sama ściąga zeń rzemień skarbonki. Ledwie trząchną jej grosiwem obfitem, a szał ich porwie i poniesie w skokach.

Bacche!... Bacche!...“

Zaś mnicha wtedy dopiero poderwało z ziemi i wwiało aż na schody kościoła. Z rozstawionemi ramiony okrzyknie się za nimi:

„Za to klasztoru okradzenie będzież mnie ona chociaż chciała, szatany?!“
„Każda!“ — ryknie śmiechem sfora piekielna.
I w tego śmiechu rozpryskach na gęśli ruszy w pląs sabatu. Pokładają się strzygi w kosmate łapy incubów swoich, rozrywają szaty pod szyjami, snadź i wstyd sam już im za ciasny ku uciesze onej. A piersi, z pod giezła dobyte, prężą przed sobą za rogi bodliwe. I w poskokach szalonych uderzą w ten dyablic skwir:

Novus, novus amor
est quo arde
o!...



Nie na długo jednak wróżono uciesze tej. Oto u wylotu ulicy, widzą, stoi pan mąż w szubie i ogromnej czapie na uszach, — opodal drugi, — za węgłem trzeci się czai. Satyry nie rycerze: tylko ich kopyta widziały niewiasty, gdy mąż za kark już chwytał i rzucał o ziem, sobie pod nogi.
„Tu-żeś?!... Tu-żeś mi?!... Na takiem to weselu? Ledwiem żonglera przepędził z piekarni, co ci głowę romansem zczmucił, za szatę ze skrzyni najdroższą, rozrzutnico durna!... I zgził mi przecie babę! Skoczków ci się teraz zachciało i piszczków na tańce ucieszne?... Którędyś wylazła z zapartego domu? Powiadaj!“
Bardzo gruby rzemień odpasał pan mąż pod szubą; a gdzie zdzieli, tam i przydepnie.
„Za goliardy! — wali tedy, — za waganty! za gołotą w miasto naszłą, żonka mi od krosienek, przez okno, po lince... Bacz-że, widzieli to sąsiedzi! Czekaj aż ci przyjdą wyśpiewać to pod oknami na srom mój... A wiesz ty, że one twe goliardy i rybałty nawet do łaźni wpuszczają tylko w piątki, z żydami razem?... A tyś się dała w kompanię lichocie takiej!“
Temi słowy pobudził się sam do takiego gniewu, że mu wraz spęczniała grdyka i na burak zczerwieniała twarz.
„Zechcesz mi może podmiotnąć co z onego nasienia?!...“
A ona, jak gdyby się zachwyciła tym mężowskim pomysłem, bo ścichnie nagle w zanoszeniach się od płaczu. Tę starganą jak u czarownicy głowę podejmie i wybłyśnie mściwemi oczyma. I wraz ramionami coś niby tuli do swych piersi.
„Jakżebym takiego kołysała, panie mężu! jakżebym pieściła! Pewnieby gędziec lub pieśniarz wyrósł z niego“.
I on jad wsączywszy mu w myśli na pomstę, wywinie mu się z pod ramienia; ucieka w ulicę. A choć do sińców zbita, obziera się przecie, czy pasya sroga zalewa należycie ten łeb czerwony.
„A ciżemki gdzie?! — spostrzegał teraz dopiero jej bose nogi. — Gdzieżeś obuwia zbyła, małpo rozrzutna?!... Ledwiem ci je kupił w sukiennicach!... Ciżemkiż one i pończoszki strojne gdzie?!“
Zgoni po raz drugi i zdzieli łapą ciężką, miotnie jak tłomok w bramę domostwa. Aż się zatrzasnęły wreszcie wrota i ścichły za niemi skowyty bólu.
Ciągnęli panowie męże żonki swe do się, na one łoża wysokie, pod te baldachy a pierzyny ludzi osiadłych. —
Tam też szukać o tej porze wszystkiego, co stateczne w mieście. Na ulicach i wagantów już nie znajdziesz: pilno im było przepijać po gospodach zarobki dzisiejsze. Tu i owdzie spotkasz tylko rozwrzeszczane bandy młodzi grodzkiej. Choć ledwie co dziesiąty gębę gdzie w kufie umaczał, spoili się dziś wszyscy do onego szału urągania wszystkiemu, przed czem czapkowali wczoraj. Osobliwą radość sprawiało im teraz drzeć się przed temi oknami najpoważniejszych ojców grodu, skąd rozlegały się krzyki kobiet karconych. Księża i mnichy jakby się pod ziemię zapadli, by ich który, co się wczoraj kajał, nie zapytał o zdrowie dobrodziki. Oto wyrostek jakowyś odyma się przy dziewce grubej, pokazując niby ludziom, jak to kroczy przez miasto srogi ksiądz kanonik cum sua matrona. A tłum ryczy z uciechy.
Zadziorne i szczwane wejrzenia ma teraz młodzież grodzka, jakoby pełne sprośnych tajemnic cudzych i trefnego z nich szydu. Gdzie wdowa jaka mieszkała, która za mąż wydać się rada, gdzie panna nieprawicza, gdzie rogacz cichy, który kukułczęta poczciwie chowa, — tam ściągały ucieszniki grodzkie, by, w maszkary przyodziane, w blachy pod oknami dzwonić i skoki urągliwe wyczyniać.
Radosność wagantów tyle bo wznieciła w sercach grodzian: rozpalając do biała nienawiść ku sobie wśród ojców miasta, zgziła im żonki i córy, a w młodzieży wzbudziła oną zadziorność z sąsiady i pomstliwe wścibstwo w cudze sprawy i dole.
Tyle wnieśli wędrowni między osiadłych, tyle on wiew swobody z gościńców świata, tyle ducha wici z uciechą razem, tyle gędźba i menestrelstwo zacniejsze, tyle wolna igra z życia niewolnym smutkiem.
I dyabły same nie wiedziały, zali się teraz cieszyć mają; jako że w onych urągowiskach młodzieży nad ojcami, księżmi i sąsiady cnota sama święcić się pono chciała.
Wagantów już to dawno nie cieszyło. Omierzły im do cna te osiadłe satyry grodzkie; poszli za swymi, — dzikimi. Oto zasobną szkatułą franciszkańskiego kwestarza zdzwaniają Panki rybałtów wszystkich na dożynki dzisiejszego żniwa.



R
Rybałty, utrudzone popisami na rynku, ciężko zasiadały na ławach gospody, wdychając z lubością zapach zwilgłej kadzi, myszki i winnego wyszynku.

Piwnica była długa jak refektarz; jej strop beczkowy łamał się w łuki tuż nad głową, o ławy nieomal żebrami sparty. W głębi zwisa ciemną czeluścią komora dymnika, pod nią na rożnie wołu byś upiekł. Tymczasem kury obsiadły krawędzi jego na górze. Opodal komina stoi beczka; w żółtem świetle śród dzbanów krząta się dziewka tłusta.
„Dobrze tu! — myśli goliard, — kompania swoja, ciepło, wino obiecuje się smacznie“.
Począł trzeć grzbietem o ścianę:
Locus est genialis!“
I chwyciwszy gęślarza, zapraszającego wciąż kamratów pobrzękiem franciszkańskiej szkatuły, sadza go przy sobie na ławie.
„Siądźże, napijże się, użyjże, człecze, choć raz czegoś więcej, prócz własnej ochoty! Bo-ć, po staremu, chciwsze gardła wino z przed nosa wypiją, zasobniejsze trzosy kobietę z ramion odbiorą, ksiądz twe grosze do skarbonki kościelnej przesypie, a ty zostaniesz pono zawsze — bosonóż i z gęślą pod pachą; — byś wiedział, za co cię kanonik ze społeczności chrześcian wytrąca, a franciszkanin za czarta samego bierze!“
„On z poczciwości! Duszę mi swoją z tą skarbonką oddał — za gędźbę piękną.“
„A przecie mniszysko ignorans jest. Choćby maszkar nie rozeznał, wiedzieć winien, co pisze święty Hieronim w żywocie świętego Antoniego: — że nie szatanów są natury, że i w pogaństwie nawet nie zostali satyrowie dzicy.“
„Prawdaż to?“ — zdziwią się żaki.
Goliard, widząc dzbany na stole, zawczas wycierał o połę łagiewkę drewnianą. I w oczekiwaniu na wino, rad gwarzy:
„Na pustyni egipskiej zastąpił drogę świętemu stwór taki. I jął go prosić imieniem całego rodu swego: faunów, panków i satyrów, aby ich polecił królowi Betlejemskiemu, o którym się zwiedzieli, że przyszedł na świat zbawić wszystkich. Że prawdziwie tak było, a wierzący w to duszy swej w pokuszenie nie wiedzie, — pisze Hieronim, — zaświadczyć mógł to potem lud mnogi, bowiem sprowadzono takiego za żywa do miasta Aleksandryi, czasu Konstantyna cesarza.“
„A dziś? — zaciekawiła się skoczka, zatrzymując się przed nim z dzbanem, — są li jeszcze Panki prawdziwe? — choćby tam: za morzem?“
„Różnie różni powiadają. Są, którzy mówią, że gdy pani Diana, postarzawszy się, wszystkie nimfy zazdrośnie wytępiła, — cherlać poczęli i kasłać Pankowie. W takiej żałosności widziano go właśnie w Aleksandryi. I tak zczeźli pono. Zasię dziś? teraz?... By prawdę rzec, mnie się onych przytrafiało widzieć tylko śród ucieszników grodzkich pod sąsiadów oknami, ale w skórze zapożyczonej pono od bydląt.“
Żaki już się znaleźli pod stołem, by szczypać w łydki skoczków bachowych, w capów skórę zaszytych, i drażnić słowem, — że bydlęca.
Aż się goliard za nimi ująć musiał:
„Nie o naszych ja przecie myślałem! Wszakże oni to, dla sztuki, mimusy tych dawnych. I nikomu na krzywdę, a sobie na zarobek poczciwy. Bo zważcie, żaki: — nie natrząsali się nigdy nad dolą i niedolą człeczą satyrowie dzicy, radzi każdemu z pod smętu życia wyłechtać jego własną ochotę, własnemu jego życiu na ulgę! Tak też i nasi czynią. I ich sztuka satyrów zacna, a z pradawniejszych piękności idzie niźli każda inna. Ich by na czoło igry wszelkiej, by zbodli ludziom wprzódy z grzbietów wszystkie pomstliwe brzemiona doli.“
Skoczka tymczasem pochyla nad jego łagiewką cynowe dzbanisko wina, przyciskając do swej napół obnażonej piersi: — z zadymionej cyny zdały się porówno, w złocistych połyskach światła. Jął głaskać dłonią te dwie obłe kruże: kobiecych piersi i dzbana.
„Od gorzkości dnia powszedniego chronią nas obie,“ — powiada żakom na pouczenie.
Zaś, widząc że od jego czarki kolejno wino nalewać zaczyna: że mu tak świadczy przy kamratach, — niebardzo snadź w to respektowanie wierząc, — dorzuca dalej, żakom ku nauce:
„Najbardziej zasię chronią nas od vulgarii dnia codziennego kobiecych świadczeń kłamstwa grzeczne, bowiem z nich rodzi się ornatio życia samego w obyczaju dwornym.“
„A któreż to kłamią?“ — wtrącił nagle bas gruby.
Tuż przy kadzi siedzi samotnie herold w czerwieniach, nie królewski przecie, a z wędrownych po zamkach. Rozwala się na stołku, miecz naprzód wystawia i pyta zadziornie: „Któreż to kłamią?“
„Kłamią, panie, wszystkie kobiety społem, życiu naszemu powszedniemu na ulgę.“
„Ty sam łżesz na ten koniec, — bo tak każe liche rzemiosło twoje. A na kobiety nie pyskuj, bo rycerz cię słucha!“
Żaki już pochowały nosy w kułaki i parskają w nie nad tem wystawnem rycerstwem ledwie pasowanego gbura. Z gęby przecie widać: nie pan to żaden, a człek chudorodny; pełny trzos tylko odyma go w takie rycerstwo szumne. Mają bo dziś pieniądze heroldy, — ho, ho! — więcej niźli kiedykolwiek miewali waganty. Bodaj to dziś rycerzom, biskupom i opatom znaki tarczowe ich przodków wykładać, każdego od króla Dawida lub od Scipiona afrykańskiego wywodzić! Zaś to zasadzanie się dziś panów na kupców juki i wory, — owszem, — chwalić. Baczyć natomiast, by rycerz nie brał takiej żonki w łoże, na jaką mu herold nie pozwoli. Ogłupili ich przecie do tyla!
„Wiodła niegdyś Muza rycerzy i na boje święte! — myślą smętnie żaki. — Hej, gdzie te czasy! Milsza dziś na zamkach heroldów Muza. Onaż to zaparła przed wagantami wrota zamkowe i opactw furty.“ —
Dziwi się goliard obecności takiego pana w waganckiej gospodzie i jego zaczepności od pierwszego słowa. Więc zezem baczy na skoczkę. Ona żachnie się ramionami, chcąc tem pewnie powiedzieć, że go siłą tu przecie nie ściągała, komu zaś jej taniec nazbyt do głowy uderzył, sztuki to sprawa, a nie czyja. „Takie zaś gbury, dodaje, są zawsze najbardziej przylepne ze wszystkich zalotników, bo się w nich krew rusza na gnuśno: długo i cierpliwie. Więc czekają z łapą na mieszku pełnym.“
„Ciszej mów..!“ — zgrzytnie goliard. I przytwierdzi ten nakaz białkami oczu.
By za chwilę twarz poczerwieniałą oburącz przysłonić.
Opanował się jednak wobec zapatrzenia kamratów. I, kładąc jej rękę na dłoń, mówi:
„Posłuchaj, coć rzekę. Gdy Blancaflora z Florą posprzeczały się o kochanków, w sprzeczkę sióstr wmieszały się ptaki: za poetą opowiedział się słowik, za rycerzem papuga.“
„To też, prawią żonglerzy, Blancaflorę rychło pochowały ptaszki,“ — przerwie, klepiąc go po policzku.
I zakuka rybałtka niską nutą swego śmiechu; aż się strzęsła jej pierś.
„Chcesz bym tak chudziutka się stała?“
Wystarczyło śmiechu, by się wzburzyła wartka krew skoczki.
„Ach ty!“ — szepcze grubą pieszczotą.
I zwinnym rzutem wgarnie mu się w ramiona — całem ciałem, bo i nogi jego nogami jakoś oplata, powojem osnuwa, wtula się w pierś, przyhołubia... I sączy mu w usta jeden pocałunek bez końca, by nie miał ni czasu ni mocy do rozmyślań nad tem wszystkiem.
Gwałtowne poszczęki ostróg i miecza dały się nagle słyszeć od stołka przy beczce. Ledwie to usłyszy skoczka, a ręce jej jakby coś targnęły przed sobą.
„Jam wolna!“ — krzyknie w stronę herolda. A słyszeć się to dało, niczem jastrzębia głos po lesie: w tak ostre echa rozbijał się jej bas w pisku kobiecej pasyi. „My tu wszyscy ludzie wolne!“...
„Bacche!..“ — dzikim wrzaskiem odkrzykną jej się rybałty na hardy wtór.
I zerwą się z ław, w górę podniosą czarki.


Gęślarz tymczasem zagonił się za karczmarką, dziewką jak piec rozłożystą, twardą i śliską. „Tożbyś ty świerszczem grającym mógł się przytulić do tego komina!“ — drwią z niego żaki. On czyni przecie te zaloty nie dla się tylko, lecz jakby kamratom na wygrodzenie i uciechę. Bo co ona mu rzecze, on wraz na izbę okrzykuje.
„Powiada, że się nazywa Helena.“
„Czemu wszystko powtarzasz!“ — zdzieli go dziewka tęgą łapą po pośladku, aż się podegnie wątlak.
A żaki w śmiech nad tem szumnem, z zamku, imieniem dziewki z pod wiechy. Oto jeden kogucik wystawi się przed nią i recytuje jej w nos:
Si tu esses Helena, vellem esse Paris!“
Naprzykrzają jej się te żaczyska jak złe muchy; a przecie rada widzi, że się za nią po izbie wciąż merdają. Każdej lubo, gdy się zalotniki koło niej kręcą.
Gdy tak żaki płoche figlują z dziewką, przestąpiło próg aż czterech panów poważnych z krótkiemi gęślikami do opowieści. Nie odrazu poznały rybałty panów żonglerów, którzy pod żaden kościół utrudzać się nie potrzebowali, rozchwytani po wszystkich piekarniach i wieczernikach grodu.
„Bodaj to sztuka prawienia romansów! — wzdychają igrce. — Każdy z nich na świeżo wykąpan, nakarmion, w szatach dumnych...“
„Nie drażnić bestyi!“ — huknie tymczasem jakiś głos z za proga.
Rozległ się głuchy szczęk łańcucha i za chłopem w spiczastym kołpaku wwala sapliwie swe cielsko niedźwiedź ogromny; — aż zacuchniało nagle w izbie. Na zadnich łapach kołysze się w chodzie, srogi i głupi zarazem z tym kolcem w nosie. Niedźwiednik szczęka łańcuchem, a drągiem usuwa ludzi.
„Nie drażnić bestyi!“ — doprasza się wciąż.
U komina go ułożył, jakby wielkie futro z ramion na ziem cisnął. Wtedy dopiero obnaży głowę i pozdrowi gromko wszystkich kamratów.
„Niech będzie pochwalony Jezus Chrystus!“
Taki to piękny obyczaj miał: — z nad Odry szedł z niedźwiedziem swoim.
Przysiadł się do stołu, spracowaną głowę obciera z potu i rozpytuje poczciwie każdego, jak mu też igra dziś poszła, ile pan Bóg zarobić pozwolił. Człeczysko było spokojne, a kompan wszystkim najlepszy. O sztuki nigdy się nie spierał.
Czyniły to tymczasem żaki z zaciekłym ferworem dysputacyi: — tak na nich podziałało wejście panów żonglerów. Ledwie ich uspokoił siłacz gruby; ozwał się jednak dziwnie cienko, głosem zdziwionego rzekniesz dziecka:
„Które żadnej igry nie czynią, — żaki, — rozgwarzyły się najgłośniej, jaka sztuka Bogu i ludziom milsza i na jaką modłę sprawować się winna. Jeszcze mnie te żaczki siły zechcą uczyć po łacinie!“
Nabijała się tymczasem gospoda. Zapóźnione waganty ściągały powoli. Zwlekali się kuglce z wymyślnemi sprzętami swoich popisów. Wokół stołów szastać się jęły i rybałtki, których sztuka na rynku nieznaczna, a zarobkowanie po ulicach inne. Zanosiło od nich jak od tego niedźwiedzia, tylko na lepko, na słodko. To tchnienie przykrych olejków roznosząc po izbie z szelestem, wtykały wszędzie swe barwione twarze. Jawią się wreszcie i wesołki, a rozdzwonią wraz w tłumie swemi kukłami. Ich psy mądre poczną się ścigać między stołami w kręgi, w zawroty, w wiewiórcze szały; — czynią to na wytchnienie swobody po sztucznych popisach rynkowych, a potrosze i dlatego, że coś z pana natury jest zawsze i w zwierzęciu jego: cieszą się psy waganckie na nową wędrówkę po gościńcach świata.
Przywlókł się wreszcie i gadkarz, ale jakiś zgoła inny niż na rynku. Sprośne przed ludźmi oblicze ściągało mu teraz znużenie w cierpką powagę; cały ciemnym płaszczem zatulony przysiadł się ponuro do towarzyszy. Na ulicach zastępowali go teraz ucieszniki grodzkie. „Choćbyś im nie wiem jakie gadki wymyślał, — skarży się kamratom, — im zawsze ciekawsze sąsiadów sprawy; na nie każą mi wciąż składać gadki, a i szczodrymi być wtedy obiecują.“ Wina pić nie chciał, — bo niech groszy mało do domu z włóczęgi przyniesie, zanęka żona, dzieciaczyska zaszczypią na śmierć.
Goliard tymczasem swarzył się o coś ze skoczką.
„Gdym ci taka nie poczciwa, to za co mnie lubisz?“
Nie znalazł odpowiedzi, choć po nią trzy razy do czarki zaglądał, — a głęboko. Aż mu ją odjęła z przed ust.
„Za com ci luba?“ — nastaje uparcie.
Patrzy goliard na te dzikie płomyki czarnych włosów gdzieś koło ucha, na te kędziorki i kosmyki wicherkowe pod uchem na śniadej szyi.
Veneris tentoria res est amatoria, — znalazł wreszcie odpowiedź; — a nie było takiego magistra, któryby kogo nauczył, coby mu się, miarą rozumu, podobać winno w kobiecie. Prócz cnoty, prócz cnoty, oczywiście, którą kościół kochać nam każe.“
„Gdym ci zawsze taka niepoczciwa była, to czemu składałeś na mnie one wiersze, któremi delektują się po świecie i biskupy?... Niech ci przypomną żaki!“ — dorzuci z hardem wyzwaniem.
Żaków tylko tem trąć: już wyskakiwali z ław, by skłóconemi takty, jeden przez drugiego odbębniać wiersze jakoweś. Nic z tego rozgardjaszu wysłuchać nie można, ledwie to jedno zdanie wyrwie się zgodnym chórem: „Nimpha non est formae tantum“...
Silentium!“ — huknie na nich goliard, właśnie jak ten mnich na żaki. I pocznie czochrać się po kapturze, wyciągać dłońmi jego wisiory, zły na tę ohydę, jaką uczyniły żaki z wiersza jego.
„Wiedz, pyszna kobieto, że są godniejsze pięknych wierszy i biskupich nad niemi delektacyj. Niewiasty, które, pacierzem, postem i jałmużny Pana Boga i świętych w niebie ciesząc, kwitną przy krosienkach w obyczaju poczciwości. Tylko że onych piękno ledwie chóry anielskie wygłosić potrafią. Dlatego też grzeszny poeta śpiewać musi o podlejszych.“
Ale ona była już w pomszczeniu, więc zatrzymała myśl na ciekawości dla się w tej chwili najważniejszej. Ciągnie go za rękaw, uchyla mu znów czarkę od ust.
„Powiedz: te nimfy?... jakie one z siebie były?“
Goliard był wciąż jeszcze markotny za to zohydzenie wiersza jego w odbębnieniu żaków.
„Nic o nich napewno powiedzieć się nie da! — odmruknie na jej zapytanie. — Nie sprowadzano takich za żywa do miasta Aleksandryi, czasu Konstantyna cesarza.“
„Nie kasłaj, nie kasłaj, stary!“
„Schłysnąłem się winem, niedobra! I zapamiętałaż mściwie o tym kaszlu!... A przecz mnie starym zowiesz? Czym siwy? czym krzywy? swarliwy?“
„Aleć klerk: oświecony.“
Eheu! gorzkie laury twoje, nauko, przed kobietami!... Nie stary-m, póki mater Venus przy tobie tak szczodrze subsidit amori.“
Dulcia stipendia!“ — mamrotał coś do się po chwili, ledwie trafiając wargami na wrąb łagiewki.
Bo chwiał się już na ławie.
Spostrzeże to skoczka, więc ściągnie mu kaptur z głowy i wstrząchnie czuprynę, — by wydymiało. A sama wymknie się chyłkiem z piwnicy.


U komina urosła tymczasem tęczowa góra instrumentów sztuk wszystkich. Ten i ów jeszcze się ze swoim rozstać nie może; to w trąbkę lub piszczałki zadmie, to w kocioł uderzy, rozdzwoni bębenki. Pod niskiem sklepieniem piwnicy czyni się gwar piekielny wśród poszczekiwania psów rozbieganych, gdakania kur budzonych raz po raz na kominie i głuchego pomruku niedźwiedzia. A nad tym sabatem waganckiej gospody rozlega się w krótkich pokrzykach, jakby w targaniach się pasyi:
„Cztery!“... „Siedem!“... „Dziesięć!“
Po bachowych ołtarzach przyszła kolej i na djabłowe: — grano w kości.
Niejeden, zanim się opatrzył, przegrał cały swój zarobek dzisiejszy. Oto i żongler, który od szczodrej pani w mieście otrzymał najcenniejszą szatę ze skrzyni, tu się z niej rozdziać musiał. A jeszcze mu w tem pomagają żaki, zawodząc kołem:

O, fortuna!
velut lun
a,
situ variabili
s...[1]

Znalazł się nawet psałterz na stawkę, na co linochód aż kubek z kośćmi precz odrzucił, zażegnywając się od tak bezbożnego grania.
Menestrel, że swój grosik rychło przegrał, a skarbonkę kwestarza dawno z kamratami przepił, cieszył się już tylko szczęściem innych, pogodne swe serce przerzucając zawsze na stronę fortunnego. A że skrzat mały nie mógł docisnąć się w tłumie, więc się w swem gieźle i z bosemi nogami usadowił na stole, tuż przy desce graczy.
„Pięć!“ — wrzasną mu nad uchem.
A on smykiem poddaje żakom takty. I zanuci im:

Hej, ty żaczku nauczony,
Powiedz, co jest pięć?

Im w to graj. Gruchną pięściami w stół, rozbębnią się w poddane takty żaczkowego śpiewu:

Pięć ran cierpiał Pan!
Cztery listy Wangelisty!
A patrjarchy Trzy!

„Dziewięć!“ — przerwie im wrzaskiem gracz któryś przy desce.
Dziewięć chórów jest anielskich,“ — zawodzi cienko zespół żaczków.
Święciła dożynki goliardowa familia.
On zaś, stumaniony winem, siedział na ławie w podokiennej nyży. Po kilkakroć wyciągał rękę po Horaca, którego wsparł było opodal na ławie; ale czy że ramię było za krótkie, czy że książka sama odsuwała się za każdym razem od garści precz, — nie mógł się jej domacać. Wreszcie zapomniał o niej w durze winnym. A gdy się znów, jak ta lampa rozświetliła myśl wielką znagła jasnością, — objęła go nieodparta chęć miotnąć napoły wypróżnioną łagiewkę między te kamraty z gościńca i uciec stąd precz, dokąd nogi poniosą. Bramy miasta tego minąć, aby conajrychlej, do pierwszej furty klasztornej zakołatać, — jak to nieraz już czynił po świecie, — by do ksiąg zacnych w klasztorze się dostać: Virgilim znów się podelektować, od Boetiusa Consolationem zaczerpnąć, — a za najlepsze pocieszenie powiązać one myśli własne, które raz po raz: to muzyką, to słowem wierszy, wyświetlają się głowie. A roi się po niej rzecz taka, na którą nikt się jeszcze nie ważył: Piekło i Czyściec nawiedzone za żywa; mistrz Pitagor po piekle i czyścu obwodzi, zatrzymując się u bram niebieskich. Ledwie strzępy tego błąkają się w odpisach między oświeconymi po świecie, — i w wielkiem są wśród nich respektowaniu. Ale dalsze oto ciągi rozsypane są teraz w myślach, jak te paciorki zerwanego różańca, roztargane jak to sumienie samo... Za ciszą klasztoru zawyje nieraz coś w człeku głosem psa, zaskowyczy w ocknieniu tęsknoty za swym domem prawym, — osobliwie w gospodzie, gdy wypite już kruże.
A i panowie żonglerzy siedzą jakoś posępnie. Oto pochyla się któryś z nich z sekretem do goliardowego ucha:
„Gawędy dziwne słychać było w przedwieczornym dziś niepokoju ludzi: jakowychś guseł podszepty: jakoby po odpuście dzisiejszym błąkał się przez nikogo nie poznany, — aż powtórzyć nijako... Parsifal z Lancelotem.“
Spojrzy goliard urągliwie na tę niepewność siebie i zalęknienie żonglerów:
Laici non sapiunt ea quae vatis sunt!“ — mruknie wzgardliwie pod nosem.
Ale coś mu tam po głowie nietrzeźwej błąkać się wraz jęło strzępami wspomnień. Wzywano go dziś wszakże na graalowe szukanie. Podwakroć. Raz czynił to człek żywy, potem zbroja niesamowita w żarzy świętego Jerzego za czarną pawężą w srebrne ćwieki. Onąż to czarę samą ukazała mu czarnoksięską mocą.
Za chwilę porwie się z miejsca i stara się pociągnąć ze sobą żonglerów.
„Chodźmyż czemprędzej, panowie, na ulicę złotników i płatnerzy! Chodźmyż, na miłosierdzie boskie! — bodaj wejrzeniem odnowić w sobie on głód dążenia... Bez tego czemże nasza dola wagancka?!..“
Zaledwie kilka kroków uczyni, a zachwieje się i runie z powrotem na ławę.
Grzbietem domaca się węgła i usadowi wygodnie, szeroko rozłożywszy kolana. Ręce splótł na poczciwo, z klerków nawyku, jakby różaniec zapomniany w nich trzymał; — zwiesił głowę nad czemś zamamrotaną. Żaki, respektu dla trzeźwego nie pomne i rade, że się psota sama nastręcza, wsunęli pod te złożone dłonie psałterz, a w palce wetknęli mu organkowe fletnie Pana.
I tak pozostawili go zadrzemaniu.
Mgławo, przez rzęsy, które zlepiły się ciężko, — za oćmą, za durem, migota skrzydło czerwone w blasku płomienia.
Zezem rozchyli goliard jedną źrenicę zeszklałą:
„Djabeł-ś?!..“
Rozewrze się powoli i drugie oko. I stwierdza że herold to tylko czerwieni się u beczki skrzydłem ramienia swego.
Więc się zdrzemnął, uspokojony. Alić po chwili znów mu się rozwiera ta jedna źrenica niepewna.
„Strzyga?!..“
Popatrzy uważniej okiem drugiem. Na progu ukazał się — zjaw chyba skoczki, — bo, choć lico jej niby, postać zgoła już inna.
Ani tak czarodziejska różdżka nie odmieni kogo, ani tak wieszczki upięknić nie zdołają, jak te odmieńce wymyślnych swych strojów, — kobiety, — potrafią się same przeinaczyć, odnowić oczom ludzkim, odświeżyć pożądaniom!.. Wyszła z izby rybałtką bosą, wróciła zaklęta w dziwo strojne... A jeszcze takiego stroju nie widziała chyba i wieszczka nawet żadna, by one krągłości niewieściego kształtu nie osłaniały się powłóczyście, oczom na domysły, lecz wypychały się niesromnie w obciągłość szaty, przylegającej do ciała samego.
Z pode łba spogląda na nią goliard.
Żonglerów twarze rozbłysły tymczasem; smakują ich oczy, aż strapione tem, że takiego stroju nie widziały jeszcze... Czyżby?!.. Więc poczną szukać w pamięci, przypominać królów wszelakich ziemie i miasta. Komuż bo wiedzieć, jeśli nie im, wagantom, którzy na to tylko oczy po świecie roznoszą, by patrzały na rzeczy dziwne i piękne; a więc i na te motyle i kwietne powaby, jakimi kobiece stroje cieszą oczy i mnożą samą ochotę życia? Kto wreszcie pierwsze wieści o nowych strojach roznosi po świecie, jeśli nie oni, żonglerzy? z tą ciekawością opadają ich wszak nadewszystko kobiety po miastach. — Jakże więc zapomnieć! — wyrzucają sobie.
Już! już wie któryś z nich. Ten strój najnowszy hen, skąd idzie? — aż z Polski!.. Od tatarów wzięli Polacy to troczenie kobiet; tylko, co u tamtych jak siodło na kobiecie się wydaje, u nich dwornością miłą i powabem się stało. A zwie się ta szata wymyślna: — suknia!
Gdy od Polek do niewiast cesarstwa przeszła moda ta, na chwałę „suckenie gar feyn“ rozbrzęczały wraz harfy śpiewaków niemieckich. Ba, i za Renem przytrafiło się słyszeć któremuś z wagantów wielojęzycznych:

Nulle robe n’est si belle
que sorquenie à demoisell
e.

I prawdziwie, — gdy stary strój kobiety jak z kamienia lub drzewa ciosanemi czyni, za topole uwysmukla, ten nowy w foremność niewieściego kształtu je toczy i umila zdrobnieniem postaci, że zwrotna jak ten ptak na gałęzi zda się kobieta cała, — a każda w niej panną będzie.
Tak rozważali żonglerzy, karmiąc dosytnio swe oczy dziecinne.
Suknia jest alcheruntowa, — zapamiętywali tedy uważnie, — barwy maku, w popielicowych obłogach, na jędrnych piersiach białą wstążką krzepko zmotana i w pozłociste bajorki szyta. Zwinności przydaje i krótkość szaty, a i te chobotki niewieście, — że jakaś szparkość tupotliwa bije od postaci wdzięcznej. W kosy jak smoła połyskliwe wwiła sobie wstążeczki kraśne, jakby czerń włosów płomykiem przewiała... Niema przecie w tym stroju nowym nic tak bardzo zdrożnego, a i zbytkowności nie takie znowuż królewskie, bo alcherunt tanią jest tkaniną, i w Polsce, skąd suknia rodem, „nędzą“ się zowie. Tylko że dla goliarda i „nędza“ za bogata. Stąd nieufności smutne.“
Gdy tak dumali żonglerzy, — żaki, którym szkoła niedawna zostawiła na oczach jeszcze przyćmienie na wszelkie immunda, nie wiedząc zgoła, czy to ładne, czy brzydkie, mieli w oczach tylko świąteczność uroczystą. Uniosły się ku skoczce ręce żaków, gdy wykrzyknęli poniewoli w chór aż pobożny:
„O, dilecta domina!“
Ale ona nawet nie zważa na to. Niedźwiednik koło niej się kręcił, po rękach całował i swoim obyczajem za kolana w pokłonach chwytał.
Goliardowi tymczasem przygasły oczy, a srożyły się tylko brwi pod kapturem.
Gdzież to była myśl jego przed chwilą? — chwytał się za głowę, obałamuconą zjawieniem się skoczki. — U Muz, dziś pohańbionych na świecie. A przedtem aż piekła z Pitagorem nawiedzać chciała tem rozwrażliwionem sumieniem, gdy po opilstwie objęło go jak zawsze omierzienie wielkie dla całej tej goliardyi żywota swego. Do klasztoru zatęsknił w wielkiej nagle żądzy ciszy i osamotnienia, by zebrać rozsypane paciorki z różańca rojeń, skupić roztargnione sumienie.
U Muz były myśli tedy: wielkie poema o Czyścu i Piekle snuć dalej chciały. Zaś to ich rozpłomienienie i pęd wnętrzny niemocen człowiek wstrzymać w sobie do woli. Tylko djabeł potrafi cały ich rozpęd w człowieku przetargnąć z ponośliwych sfer ducha w grzęskie męty spraw kobiecych. A wtedy piekło na ziemi się iści, gdy chuci niepokój uzasobni się w żarliwość wewnętrzną. Wonczas też, co przypadek pod oczy podsunie, — osobliwie gdy to będzie rzecz nowa, — ściąga na się całą tę pasyę wnętrzą. Tak pies podszczuty wpada z miejsca w szał zażartości, gdy ujrzy przypadkiem rzecz jeszcze niewidzianą.
I oto stoi pośrodku izby ta dziewka, przystrojona, jak jeszcze nie widziano kobiet. Niby to w szacie, — myśli goliard, — a pierśmi i na tyłach wypukła, w pasie cienko spętana, szyją goła, od łokcia ku dłoniom nie ma wcale — nic! Sprośność sama! — podjudza się patrzeniem, — tem półodkryciem wabliwsza stokrotnie, niźli ciało gołe; a wonnością olejków pragnąca się dowabić, dołechtać ku ostatnim pożądliwościom mężczyzn — chyba wszystkich! — myślał. Na psie wesele wyszła ta miłośnica jego! — przez innych przystrojona sprośnym wymysłem mody w te przepychy królewskie — jemu na srom, biedzie jego na urągowisko!
Oto idzie naprzeciw niego uśmiechnięta tem pytaniem.
„Nie pięknam-ż?“
Ale goliard nie widział już jej chyba wcale, bo tylko temi nastroszonemi brwiami wyzierał z pod kaptura. Przed nim stała już nie kochanka, nie jakaś tam dziewka strojna, lecz: — kobieta, — jedna, wszystka: szkarada sumień, matka wszeteczeństw, Babilonia wielka!
Mnich cały ocknął się w duszy.
Chwyci ją za rękę jak w kleszcz i odciąga na ubocze. Wytargnie mu się skoczka rzutem całego ciała. I już nie zdziwienie ma w oczach, ale głęboką pogardę nad tem gburstwem, które pięknie przystrojoną kobietę tak oto targać śmie. A gdy zgromi chama wejrzeniem, rączkę swą dokładnie obejrzy, czy nie zadrapana.
„Przystroiłam się tak dla cię, — rozżali się niespodzianie, — aby i tobie na sercu dumniej się stało, że nie skoczkę lichą masz...“
Jęła poprawiać markotnie te wstążki na piersiach zmotane.
„Nigdy nie zgadnąć, co cię uraduje, a co utrapi sumienie, — osobliwie po winie. Przykre masz serce.“
„Kto ci te szmaty kupił?!“
„A gałów tak srodze nie wytrzeszczaj! — bo ja się i dominikańskich nie boję, gdy, tańczącą na rynku, tak mnie przez ślepie swoje piekłem straszą.“
Wstrząśnie hardo głową: warkocze na plecy odrzuci.
„A piekło toś sobie sam w duszy nagotował myśleniem. Innego pono niema też wcale. Po co ty wszystko tak przemyśliwasz? czemu się tak dręczysz, człecze? osobliwie po wychmieleniu.“
„Ktoć te szmaty kupił?!..“
„Nie ty podobno. Ale niech ci to serca nie kazi. I nie herold. Więc w tamtą stronę darmo białka przewracasz. Ktoś inny, jeśli cię to mniej zasmuci... Chcesz, bym w worku chodziła? Wolisz mnie półnagą na rynku, niźli przystrojoną dumnie? Wolisz? — Prawdziwie?!.. Widzisz: boś przywykł do dawnych zazdrości, niczem koń do starego zaprzęgu: jużeś sobie w nim i brykał: szydził ze wszystkiego trefnem słowem: mądrzył się w życiu! Każda nowa zazdrość jest najgorsza i zupełnie psuje wam rozum.“
Pocznie ładzić te wstążki w końcach warkoczy.
„Jakiś ty luby przy czarce i jaki mądry przy starych zazdrościach! I jaki durny przy wszystkiem, co nowe!... Ach, jak ja nienawidzę tych kajań się twoich! — (chwyci go nagle za płaszcz na piersiach i odepchnie od się precz.) — Nienawidzę!.. Czemu ty nie umiesz cieszyć się naszem życiem wolnem — całem? A nie tylko temi chwilkami, gdy się do mnie na lubość przyłasisz i na drugą do wina przyśmiejesz. Wtedy ci tylko świat piękny. Nie cierpię! Nędzne to życie — połową serca zaledwie.“
„Lub może, — podejmie za chwilę — może ci się przy winie zroiło, poecie, żeś pan radca miejski sam i że masz własną żonkę pod pierzyną? Zapomniałeś przy winie, że mi, za pyszny baldachim twego łoża przy świata gościńcach nierzadko tylko te gwiazdy po nocy świecą, a rankiem ptaki nad głową polatują. I wiedzże — (kładzie mu już śmiało rękę na ramieniu) — pokochałam ja te przepychy nasze, ale razem z wolnością moją... I dość że ci, wagancie durny, że jabym za tobą i na ostatnie gościńce poszła? — a i z królewskiego łoża! Tylko nie mniemaj, że mi tęsknie od złotej gdzieś niewoli w twoją nędzarną.“
Zrzedła goliardowi mina. A i ona w łagodność większą wmówiła się swemi słowy. Ściągnie mu znowuż kaptur z głowy, wstrząchnie czuprynę.
„Wydymiło wino, wydymi i ta siarka piekieł ze łba, wysuszą się łzy kajania. Będziesz mi jutro po dawnemu trefny przy winie. I mądry! — klepie go po twarzy, a błyska okiem, czy mięknie. — I luby! — dodaje pieszcząc go paluszkami po policzkach.
Nie zmiękł, ale opadł jakoś w sobie, — w nazbyt jednak smutną rezygnacyę i bezradność wejrzenia.
Tem ci bardziej żachnie się ona na to:
„Musiałam ci się w głębi duszy nazbyt podobać w sukni. Więc mnie zanękasz teraz tym nosem smutnym!“ (targnie mu nos ku dołowi).
„Kobieto, Bóg mi świadkiem, że nie o tobie myślę, gdy mi zejdziesz z oczu. A najmniej teraz, zanim weszłaś. Postokroć, nie o tobie!“
„Ale przeze mnie! — nastąpi nań hardo. — Bo wiedz-że nakoniec, czemuś to mi luby mimo wszystko: i sercu, i głowie, i dumie mojej!.. Owo, że tak pięknie roisz przeze mnie, że się tem delektują oświeceni na świecie szerokim, — a i biskupi po pałacach swoich... Może nie tylko przeze mnie?“ — pomiarkuje się niespodzianie, zerknąwszy na dzbany wina.
„Prawdaż to?!“ — pytał głucho, jakby siebie samego, wiodąc okiem za jej spojrzeniem.
I opadł na ławę, ukrył twarz w ramionach na stole:
Vae meae menti!“
A ona, tem szamotaniem jego sumienia już do pasyi dowiedziona, poskoczy za nim do stołu; jedną nogą na ławie przyklęknie, ogarnie ramieniem krużę wielką, przytuli się do niej piersią, warkoczami omota.
„Patrz na nas obie — woła, — pogłaskaj jak wprzódy!“
I uderzy w śmiech swój basowy nad tą utrapioną głową, — a zabawia palce długiemi jej kędziory.
Zapatrzą się w ten obraz żonglerzy.


Lecz ona zniecierpliwi się niebawem i za te włosy podejmie mu głowę. I by policzkiem do twarzy mu się przytulić, na stole się oto cała wpodłuż układa: uwypukla oczom tę pyszną kruż bioder swoich. Gdzieś obok siebie domaca się czarki, i podstawia mu wprost pod wargi — niczem dwa kielichy — i czarkę i usta swoje.
„Pij! — woła. — Całuj! — wyzywa. — Radujże się, człeku, z życia, że, prócz lubości dla się, jeszcze i szczęścia nadmiar wypijesz, wycałujesz — ludziom oświeconym na szerokim świecie! — Gdziekolwiek kompania zacniejsza się zbierze, tam twoje wszak pieśni śpiewają przy krużach? Gdzie się dwoje niegburów kocha, tam twoje pieśni szepczą w całowaniach?.. Kochaj więc, jak my tu wszyscy, nasze sztuki wolne! I razem naszą dolę wagancką — ze wszystkiem, co na niej twój djabeł uwiesił. I nie wierz w mnichów upiory. Niema djabła! Niema piekła! Niema grzechu! — krom w twojej udręce i zrojeniu.“
„Niema piekła? niema grzechu? — powtarza goliard jak ze snu. — Gdy wszystkiego już dla cię niema, dusza-ż to przecie zostaje, wieczna, — dusza nieśmiertelna! I w tobie.“
Poderwie mu się przed oczyma, lecz półciałem tylko, jak ta ryba. I tak nań popatrzy. A potem trąca go kułakiem w czoło:
„Nieśmiertelna!.. Wieczna! — przedrzeźnia. — I zaroiłaż się ta głowa utrapieńca nad wiecznościami! Jestże gdzie wieczność? Wiesz napewno?“
Kobieto!“ — szarpnie się w tył.
Ale daremnie: mocno ogarniała go ramieniem.
„Byś patrzał teraz na mnie, a widział, jak ja ciebie chcę w tej chwili, a czuł mnie całą do ciepłej skóry, krzyknąłbyś mi to usta — niemą wargą! A chwyciwszy w ramiona, poniósłbyś mnie na gościńce wolne, — zaświstałbyś ludziom na szyderstwo z cnoty wszelkiej, — zagrał na piszczałkach pani Wenus samej, — jej na chwałę zaśpiewał pieśń!.. Z lubością powtarzać ją będą oświeceni po szerokim świecie... A gdy się zmęczymy szczęściem, splatać ci będę w słońcu, u źródła, wianek tej jednej wieczności, która jest. Ja ci ją dam, — nie kościoły.“
Satana lubrica!... — zagrzmi nagle jak w kościele; — aż się trzęsło coś w ludziach.
Lecz w tejże chwili zerwali się wszyscy z ław. Goliard, niewiadomo kiedy i jak, wśmignął się było na stół; już kolanem jej piersi przygniata, łokciem szyję. I szamocze się z czemś w dłoniach. Usłyszą twardy w zamku chrzęst waganckiego noża. Ciało dziewczyny trzepie się już zawczas na stole, niczem ryba na desce.
Wrzasną rybałty jednym krzykiem. I rzucą się ku nim. Bóg łaskaw: — w porę jeszcze dopadli.
A gdy ją mściwość docuciła rychło, goliard obstąpiony przez kamratów, z sztychem heroldowego miecza przed piersią, zdał się całkiem pomieszany. I bełkotał tylko wciąż:
„Piekła niema?! Duszy niema?! Wieczności niema?!... Dziewka nad kościoły!!“
Ona tymczasem, ledwie nogi na ławę opuściwszy, siedzi na stole i wybłyska przekleństwem z pod rozkudłanej głowy.
By uspokoić sumienie swoje i gromady po tem, co tu słyszano, przystąpi do niej linochód i rzecze rozważnie:
„Goliard bredzić może z winnego duru lub zazdrości. Byś się oczyściła z tego, coć przed nami zadał, odmawiaj tu gromko dla wszystkich „Wierzę“... Inaczej, — zwraca się na izbę, — z kimeś my się szkaradzili, kamraty?!“
„Odmawiaj!.. Powiadaj!..“ — wołają jeden przez drugiego. A linochód stoi nad nią z palcem wystawionym, ni ten mnich karcący.
Plunie mu skoczka w gębę. I wionie jak kot na środek izby.
„Jam kobieta wolna!... Mea sum!... Nikomu na się nastawać nie dam!“
„Odmawiaj! Powiadaj!“
Wyszarpnie się im; a pojmana przez innych wytarga się, wyszczypie im z rąk.
„Baczcież tedy, co wam odmawiać pocznę, wy nędzne... wy...!“
I odsadzi się pod komin, by ją wszyscy dobrze słyszeli, — już furya w płomieniach buntu:
W Baccha wierzę!.. W panią Wenus wierzę!..“
W izbie wszczął się ryk jeden i zakłębienie tumultu. A nad wszystkiem grzmiał głos linochoda, by ją z miejsca w kominie powiesić.
Goliard już nie wiedział, zali prawdziwe rzeczy ogląda. Herold, zda się, swem baniastem ramieniem jak skrzydłem czerwonem ją ogarnął — i okrutnym blaskiem z pod tego skrzydła odgrodził od ludzi.
Ale wszystko wino dzisiejsze, przypomniane znów wzburzonej krwi, objęło go znów zamroczeniem nagłem. Rozchwiał się po izbie, aż się rękoma beczki w kącie domacał. Osłabłe, nie uczepiły się jej krągłości: — zwalił się głową między dzbany, lampę oliwną u kurka potrącił i zamotał się cały w jej swędy i dymy.
Ciemność zaległa piwnicę.
A w tem runięciu o ziemię zdało mu się, że jakowaś zamieć gwałtowna wstrząsnęła domem całym. Przez komin stacza się coś z łoskotem, spada a tupocze głucho o mury. Z owisłej na izbę czeluści dymnika zwala się na żuzle komina koźlisko czarne o skrętnych rogach. Jednem targnięciem przyodziewku obnaży się skoczka całkiem. I dosiędzie onego kozła. Spina go białem udem, piętą daje ostrogę — i wzlatuje na nim w rozwartą dymnika jamę; turkocze okrutnie po murach w kominowym pędzie. A na izbę buchnie dym czarny i wybłysną na wsze strony żółte języki siarkowego ognia, — aż rybałty wszystkie złote mieli twarze i zielone oczy.
Ale już nie ruszał się nawet — rzęził tylko u beczki.



L
Lekarza nie trzeba było szukać daleko, bo, gdy się ściemniło i dobrych chorych nie stało, przeniósł się z przed kościoła ze swemi worami, i w drugiej izbie tejże gospody leczył podlejszy naród. Rad był tedy i on, że go od smrodu tych kalek odciągnięto między weselszych chorych.

Oto, ledwie próg przestąpił, roześmiały mu się oczy do pstrego ludu rybałtów. Wysoko podjął z czoła kołpak.
„Witajcie, mistrze!“
„Witaj, dobry lekarzu!“
Obstąpią go kołem zgiełkliwem. Kiwa lekarz głową wyrozumiale: wie dobrze, jak srodze alteruje choroba płochy naród igrców; a cóż dopiero zjawienie się osoby tak poważnej, poprzednika księdza z wiatykiem: lekarza. Więc choć niewiele słyszy w tym gwarze, potakuje wciąż siwą brodą:
„Wiem, wiem, — na pamięć umiem, — co się między rybałty przytrafić może. Pił któryś z mistrzów nad miarę głowy? — i ustrzeliło! Djabły mu się przed tem zwidywały? — no! Dziewka była w robocie? — oczywiście! Uciekła z heroldem? — bywa! wasze kobiety lubią uciekać... Ciężka afektacya serca na pijaną głowę; — niedobrze! Człek pijany spokoju szuka pod ławą. Gdzież on? Tam do licha, goliardus sam!... Oo! — pochyla się nad nim, — uciekła?!“...
Lecz, gdy chorego za puls ujął, zrzedła mu mina natychmiast.
„Okna mi wszystkie natychmiast otworzyć!.. Worek z nożami przynieś mi który co tchu... Biegaj! Tu mi go dawajcie na ławę, bliżej światła... Chłopcy, źle jest.“
Przycichły natychmiast rybałty, jakby makiem posiał.
A lekarz mruczał w brodę; bardzo mu się nie chciało krajać z wieczora, a i dzień świętego Florjana nie osobliwy na krwi puszczanie. Ale trudno: rzecz nagła! Wytrząchnął tedy z wora swoje narzędzia, znalazł nóż potrzebny i wecuje go gniewnie o kamień. „Garnczek mi tu jaki! — mruczy. „A, jezdeś!“ — postrzega teraz dopiero dziewkę, która z garnczkiem pod krew i lampką w dłoni już klęczała u ławy.
Biło rude w dymie światło oliwy na rozciągniętą postać goliarda, złociło siwą brodę lekarza i czarny jego kołpak, padało wzwyż na pstre spiętrzenie rybałtów, którzy powłazili na zydle, ławy i stoły, by patrzeć z biciem serc na tę rzecz srodze poważną: zachorzenie człecze.
Linochód wziął było złą wieść najgłębiej do serca; kroczył ponuro na uboczu i mruczał do się:
„Czem dla mnie lina w powietrzu, dla niedźwiednika bestya, tem dla poety kobieta. Wielkie niebezpieczeństwo dla ciała i duszy jest w sztuce każdej.“
„Prawdę rzekłeś, mistrzu!“ — przytakuje lekarz, oglądając swój nóż pod światło. — „Prawdę rzekłeś! Osobliwie w sztuce lekarskiej, która jest oddawaniem swego dobrego zdrowia niedołęgom, a współczującej duszy chrześcijańskiej djabłu bezlitości. Bo w naszej sztuce zbędziesz z czasem litowania wszel....“
Zaciął. Chlusnęła krew i zabulgotała w garnku.
„Jezus Marja, zarżnął człeka!“ — wrzaśnie w tej chwili dziewka.
A lekarz ją z miejsca w pysk, aż się obali, klęcząca.
„Czego ryczysz, krowo, kiedy nie ciebie rżną?!. Trzymajże tam który garnczek, bo nas tu wszystkich zabluzga.“
Nie wytrzymał na sobie widoku krwi nierycerski naród rybałtów. Porozłaziło się bractwo po izbie, a w gawędach odwodzi usilnie myśli od przykrego widoku.
„A wszystko to sprawiła ona suknia z „nędzy“. Oh te stroje kobiece! Ciekawość, który to właściwie tak się na nią wykosztował?“ — rzucił jeden z nich pytanie.
I zakotłowało się nagle śród wagantów; poczną pozierać podejrzliwie jeden na drugiego, aż cisza tego pytania zawiśnie w powietrzu.
Niedźwiednik skrobał się frasobliwie w swój lniany łeb. Obsiadły go rybałty jak te osy.
„Ty, niedźwiedziu tkliwy! Uważ: tyżeś ją na tęskliwości swoje pięknie obłóczył, tem ci milej inny ją teraz rozdziewa, — akuratnie jak w małżeństwie. I nie dość że ci było jednej bestyi? Pół świata z onemi szmatami schodził, nim ją gdzie znowu w jakiej bandzie igrców odnalazł.“
Lekarz przy chorym zaciekawił się bardzo, o czemże to rozgwarzyły się tak rybałty. I nagle zamacha ręką.
„E! e! e! — jednemu ona Muzą, drugiemu kochanką, trzeci ją aż w suknię stroi, czwarty na nockę zabiera, dziewiąty pewnie mężem być się szczyci, a jedenasty wiesza się z desperacyi, że go poniechała nawrotem do dziesiątego. E! e! e! — tego i święty Piotr na Sądzie Ostatecznym nie rozwikła, by każdą duszę z osobna za jej przewiny zważyć. Więc w księgę niebieską zapisze w desperacyi ryczałtem: robota jednej kobiety śród rybałtów, — pięćdziesiąt dusz potępionych!.. To nie śmiechy! Znaczy to, że dola wasza ziemska i w wieczność za wami pójdzie: że i w piekle nawet żaden z was sam sobą, — jak inne dusze grzeszne, — nic znaczyć nie może, lecz w jeden snop związanych, przerzucać was będzie djabeł widłami, — jak i w doczesności waszej, jak owo i teraz, na ziemi.“
Nudził się lekarz przy pulsie chorego, więc po chwili znów ich zaczepia rozmową:
„No, jakże rybałty, wykłóciliście do końca wasze swary: która sztuka, i czyja, Bogu i ludziom milsza?.. Nie dawajcież się, kuglce, zawsze w tych sprzeczkach ciche!“
Ale przerwie mu tą gawędę lament dziewki u kolan.
„Dosyć już tej krwi, dobry lekarzu! Na Miłosierdzie Boskie, dosyć! Baczcież, już się goliard rucha.“
„Zaprawdę, już się ruszać poczyna!.. Tylko czem ja go obwiążę? — począł się obzierać naokół. — Giezło swoje zawczas przyniosłaś? No, toć się chwali. Są i poczciwe na świecie.“
Imał się tedy tłumić krew ostremi prochy i korzeńmi, zacierać ranę chlebem z pajęczyną i omotywać szyję chorego szmatami z koszuli. A przy tej robocie spoziera zezem na grubą dziewkę i tak do niej gwarzy:
„Przytrafiają się i poczciwe na świecie, — osobliwie śród otyłych. I ta, niesyta żołnierzy, matrona z Efezu, także dobra była! Im ogromniejsze w was one tęskliwości cielesne, tem się z macierzyństwa żądzą żarliwiej w sercu waszem plączą, — że gotoweście zawczas matkować światu całemu. Najlepsze są, które rade i łatwo rodzą: wiedzą o tem lekarze. Które zaś ciężko, cierpkie bywają i samolubne z natury swojej, — dla miednic wąskości. Najgorsze zaś jałowe. Te są niuchem in venereis zawsze niespokojne, zdradne i bodliwe: o tem wiedzą i pastuchy. Tak to zło i dobro wasze, kobiece, nie w duszy, jak u nas. Stąd wątpienie stare, czy macie oną i czy możecie być zbawione.“
Opatruje lekarz chorego. Dziewka klęczy wciąż na ziemi z garnczkiem krwi w jednej ręce, a z lampką w drugiej, i słucha oczyma i gębą, jak też to człek uczony nad nią prawi. W dymnem świetle oliwy zda się twarz goliarda jak śród kadzielnic okrzepła i żółta jak na katafalku. Gromadzą się znowuż naokół rybałty, włażą na zydle, ławy i stoły, by pojrzeć na on cud sztuki leczenia: na wydartego śmierci człeka. Słychać było i pochlebstwa żaków:
Doctor miraculosus!“ — szepczą w tłumie.
A te ich szepty w rozgwar podziwu zamieniły się nagle, gdy goliard, przysiadłszy na ławie, zażądał kęsa chleba, — kto po chleb sięga, ziemi się chwyta. Tylko widok potem towarzysza, jak oto żuje smutnie kromczynę jakowąś bez okrasy, a i nuży się co chwila przy tej robocie dziecka, — dziwny obraz zanękania i bezradności życiowej, — goryczą i żalem wypełniły serca kamratów. Obsiada go kołem, każdy wtyka mu jaki kęs z sakwy, proszą, by się dobrą myślą całkiem ozdrowił. Nie dziw, że mu wino tak rychło uderzyło do głowy, skoro je wlewał w puste kiszki. Dziewka już tam warzy dla niego na żużlach komina polewkę krzepiącą. Żonglerzy tymczasem, jako towarzysze najpoważniejsi, przysiedli się doń na ławie i skrzepiają słowem: — żyć winien, potrzebna ludziom sztuka jego.
„Komu?“ — pyta goliard z gębą pełną chleba.
„Choćby kamratom wszystkim. Żaki jak mlekiem żywią się nią. Wszystkie gęśle towarzyszy ton jego wszak stroi. Na nic i powieść każda, której nie przoduje ton poezyi.“
Dziewka tymczasem podnosi mu do ust łyżkę polewki z garnczka.
„Na!“
„Bóg zapł... Dobra!“ — uśmiechnie się szeroko za pierwszym zaraz łykiem.
Co widząc, lekarz, wskazał go wszem wobec jako dzieło sztuki swojej. —
Tylko linochód kroczy jak bocian po izbie. Śmierć już po raz drugi tego wieczora przewiała nad gromadą, jemu jakby na złą wróżbę i przestrogę, by zawczas szukał doczesnego i wiecznego bezpieczeństwa w klasztorze.
Jutro będzie znów zawisał nad wieżami grodu jakiego, tyle mając dla się oparcia, co tej liny pod stopą. Dołem huczyć będzie gawiedź i strzelać w górę konceptami. A śmierć pląsać znów pocznie tuż za nim po linie i naszeptywać w ucho:... „Posłuchaj, jak klaszczą. Spójrzże na dół, uśmiechnij się, ręką skiń, ich przymówki konceptem odparuj: na rynkach lubią przymizgi takie, w ich oczach lekkości nada to kunsztowi twemu. Gdy tego zaniechasz, lubić cię mimo wszystko nie będą; a gdy skończysz swoje, pies się o ciebie nie zatroska... Nie chcesz? Wolisz swą sztukę w powadze czynić?... Zatocz tedy okiem wkoło: pod tobą miasto całe! Nie chwyta cię zawrót nad tem, na coś się znowu ważył?.. Nie śmiesz nawet patrzeć?... Więc poza siebie obejrzyj się czemprędzej, bo kochanie twe, w życiu niegdyś najmocniejsze, tu cię dogania, po linie, pewnie w złych przeczuć lęku, by cię pożegnać w tej chwili może ostat... Słysz, ten huragan oklasków! — za to, żeś się zachwiał tak okrutnie, a nie zleciał przecie; że znów suniesz dalej z oczyma utkwionemi w dal...“ — „W imię Ojca, Syna i Ducha!.. Ni pod się, ni od się, ni po za się; a tylko przed siebie, przed siebie wciąż! — ku tamtej wieży, — gdzie cel!..“ — „Spadasz?!.. Leć, na łeb na szyję!“
A tu śmierć, przewiawszy wróżbą i pogrozą nad płochemi głowami tych igrców wszystkich, nie grozę zostawiła po sobie, lecz oto jakby większe jeszcze ciepło i przytulność śród nich. Zadomowienie dobre ogarnia nawet tych wagantów w gospodzie przydrożnej. Chce djabeł, byśmy kochali życie całą przytulnością serc naszych.
Zaś to lgnienie do chwilki by najlichszego istnienia tak wypełnia piwnicę całą, że owo i ten zapach beczki a wyszynku jakoweś macierzyste ma w sobie wonie: rzekniesz łono spokoju i wytchnienia. Owiało to zda się nawet te kury na dymniku. Ocknie się raz po raz któraś z nich, strzepnie piórami, strzyknie na izbę i, rozepchnąwszy sąsiadki, usadza się lubo na zadrzemanie, otuchy pełne. Tam zasię, w złotym blasku oliwnicy, rozgwarzyli się ludzie: serdeczne, rzewliwe głosy w przerywanej wciąż gawędzie i ciszy, — jak to przy chorym, gdy się lęki w nadzieję obrócą: — tak gwarzyć rada otucha człecza. Ledwie śmierć skrzydłem swojem musnęła izbę, — myśli melancholik, — a tu stworzenie każde zatula się ufnie w to ciepło życia, którego jutro może już nie będzie.
„Strzeż nas, Panie, ode złego.“


Lekarz był rad z uzdrowienia goliarda, a i połechtan pochlebstwem żaków. Uśmiechały mu się oczki nad siwą brodą i zacierały ręce, gdy krążył teraz koło pustych stołów, zaglądając daremnie we wszystkie dzbany.
„Stągwi sześć, jak w Kanie galilejskiej!..“
Dostrzeże to dziewka i już z krużą a czarką biegnie od beczki.
„Znowuż ty! — uszczypnie ją lekarz w policzek. — Ty jedynie pomyślałaś nad tem, co się należy utrudzonemu. Nalejże poczciwą ręką. Ze wszystkich kobiet tego miasta ty jedyna pokarmiłaś wędrownego poetę. Tego ci święty Julian, patron wędrownych, nie zapomni w życiu... W twoje dobre oczy! — (przepił). — Nalejże i drugi raz. A goliard niech ci się wierszem wywdzięczy: szczęście w miłości przynosi wiersz poety, gdy komu przypisany... W twoje!.. Możesz nalać i trzecią. Gdybym miał syna, szepnąłbym wyrostkowi o tobie. Przy innych złajdaczyć może łatwo i na waganty zejść, zaś na takich piersiach, — (kładł jej rękę na tej dyni), — jak na łonie matki ziemi, uczłowieczy się tylko młodzieniec i tą się myślą zawczas ustateczni, że my chwilą, a trwaniem syny, wnuki...“
Tę jej perorę powiedziawszy nad piersią obfitą, wyjął jej dzban z rąk. „Odejdź, odejdź lepiej, bo, stary, przy winie lubię Oceanidy takie!“
„Hu, jak grzeje od tego pieca!.. A wiecie, chłopcy, — wołał do rybałtów, nalewając sobie następną czarkę, — wiecie, czemu taka przytulność i zadowolenie w dobrej gawędzie ogarnęły was znagła w tej izbie? Sprawił to onego łona wiew na izbę całą. Aura feminae!.. A właśnie waganty, którym jej brak najczęściej, tak jej mocno ulegają i bez wiedzy dla się. Gdyby wszystkie były jak ona, nie byłoby wcale wagantów na świecie. Każdy by gdzieś przylgnął, gdzieś zażył i rozmnożył się jak ten Abraham.“
A wśród śmiechu rybałtów, małe oczki jego z nad brody baczą wciąż na dziewczynę.
„Darmo ty się za tym gęślarzem wciąż oglądasz, — odgadł wraz swoje. — Jemu ani ty, ani żadna inna w głowie pogodnej. Im pogodniejsza myśl, tem wolniejsze serce, a ciało przy kobiecie wróbelkiem wtedy: dla ciebie to na nic!.. I upodobał sobie taki ogrom baby chudzinę mizerną, którą trzepie po zadzie, niczem dziecko swoje. Choć taki dziś jeszcze w światy pójdzie, a nigdy może już tu nie wróci; nie zbrakłoby, widzę, mleka synowi jego, — ani pracy rąk twoich robotnych, myślę, — ani pazurów ku dziecka obronie... Nie becz!“
Aż jej głowę do się przytulał: „No, nie rycz, nie rycz, sieroto! narodzisz się dosyć w życiu: — napłodzisz potomstwa, jak dynia pestek.“
Na stojący załatwiał się lekarz ze dzbanem. Za każdą tylko czwartą obracał się do najbliższego z rybałtów i klepał go po ramieniu. Uśmiechali się doń wszyscy, rozumiejąc, że człek to pogodny, który lubi ludzi. Dajże mu, Boże, jaknajdłuższe zdrowie!
Wyświecały się po tych czarkach policzki starego, gdy coraz to żwawiej igrały myśli w oczkach stulonych.
„Szkoda, że tę skoczkę waszą już djabeł porwał! Chętnie bym z nią tu pogwarzył. Mądra musiała to być kobieta! Prawdę powiedziała ona wonczas na ulicy: nie masz między wami pośledniejszych!.. Niejeden skoczek, bywa, w żarliwej chwili ukochania igry swej, ptakiem się poczuje, skrzydeł u ramion przed Bogiem i ludźmi dostaje. A toć jest wszystko! Jedna jest boska igra z ciężkim smętem życia... Bo zważcie: iluż to żonglerów duch skrzepiał ciała na boje rycerskie?! A i iluż to skoczków i wesołków swawola podbijała ciężkiego w osmętnieniu ducha na drogi żwawsze?! Lekarz wam mówię: zmory świata, Acedyi, wy pogromce! Smutek nierządny połową ludzkości piekłoby zaludnił; — chytry jest tedy jej obrachunek, by was, nieliczne życia orędowniki, na swe miejsce tam wysyłać. Djabeł ma być tak oszukany, bo za połowę człowieczeństwa, która mu z prawa zawsze należy, was tylko dostanie, — i to w jednym snopie: — nie bardzo się tem nacieszy.“
Koło rozpromienionych twarzy otoczyło lekarza.
„Co więcej wam rzekę, chłopcy: na wdzięczność przez was dusznie uleczonych nie liczcie! Lekarz wam mówię. Gdy na nich zstąpią życia trwogi i nędze, pierwsi potępiać was będą... Ot, jak wy tę panią Muzę waszą, którąście, słyszę, w kominie wieszać chcieli.“
Na twarzach rybałtów odbiło się nagłe skłócenie niepokoju. Tylko te żaczki, sumieniem płoche, a uwagą czujne jak szpaki na to jedno słowo: „Muza,“ — zakłębią się wraz koło lekarza.
Prawdą jest, co o skoczce powiada! Panią tu ona pośród nich była. Przez nią i skoczki wyżej skakali, i piszczki bardziej cienkie wyciągali nuty, a huczniej w bębny swe bili! I niedźwiednik dla jej pochwały tak groźnie ze swą bestią poczynał, że niemieli widze. I linochoda, gdy w ostatniej chwili truchlał, bywało, o nierozgrzeszoną duszę, ona wpędzała pogardą na linę między wieżami. A żonglerzy? Niech ją ujrzą tylko w krasie nowej szatki, a płótno zgrzebne na jej piersiach bisiorem dla nich się staje, „nędza“ złotogłowiem: rozsławią w opowieści ten jej strój, roztęsknią ku niemu kobiety. (Od dziś, naprzykład, gdy rzecz się stała wiadoma, każda tylko o sukni roić będzie).
Na tę pochwałę zerwie się nagle niedźwiednik z pod pieca:
„A wyście to, wyście wieszać ją chcieli!“ — krzyknie nietyle gębą, ile tym kułakiem podstawionym pod nos linochodowi.
Zagarnie lekarz ten kułak i trzyma w swoim dla uspokojenia.
„Owóż tak jest i z igrą waszą pośród ludzi, — zwraca się do rybałtów. — Raz po raz wieszać ją chcą u kramów lub pieców... I dziwić się im, gdyście to sami uczynić chcieli z igry waszej panią!... A jeśli ona, — jak zaprawdę myślę, — czarownicą była?..“
Tu już w ruchach rybałtów odbiła się ponura niepewność; otwierały się usta, nie wiedzące, co rzec. I tak milczało wszystko w frasobliwości sumień.
A i sam lekarz wgadał się w gorliwość. Choć przycichły na chwilę, kroczy po izbie, z rękoma w tyle splecionemi, błyska przenikliwem okiem na waganty.
Wreszcie staje przed nimi. Każdy czuje, że rzuci w tej chwili słowo na hazard, jak kości.
„A że was tak zło samo przez igrę z życiem ku wyzwoleniu serc człeczych wiedzie, a dusz ich odkupieniu z piekieł, — tego wam żaden klerk rzymskiego kościoła nie wytłómaczy. Bo nie wyzna kościół rzymski, że zło światem rządzi, jako że zły Bóg go stworzył. Dobry Bóg w niebie mieszka i ku niemu nasze tęsknoty. Ale działania nasze na ziemi ziemską stoją podnietą, pokusą i pchnięciem: — nie z niebieskich krynic pijemy życia ochoczość... A kto wszystkiemu złu uchylić się pragnie, bierze na się najcięższe jego brzemię: — smutek nierządny!“
Pojrzawszy na ludzi, strzymał słowa swoje i jął znów kroczyć po izbie. Odprowadzają go tam i sam nazbyt już podejrzliwe oczy rybałtów, baczące na ruch jego każdy.
Aż się zmieszał stary.
„Podejmcież goliarda z ławy. Niechże rzeknie co, gdy już gadać zdoła.“
Lecz on już się sam podźwignął było w zasłuchaniu, — o żaków dusze był goliard zawsze bardzo zazdrosny. — Rozpoczął wszakże nie od tego, o co go tu nagabywano. Głos zasię miał zrazu bardzo słaby:
„Niedobrzem czynił, narzuciwszy się wonczas na rycerzy. Nie o kęs lepszej doli i ludzkiego uważania oszczekiwać mi się było na rynku, jak temu psu o gnat... Dotknij, lekarzu, piersi: zbyła dawnej gorącości, dla której wszystko z życia było owo — psim gnatem ledwie, bo substancyi dla się szukała tam!..“
Wyrzucił ramię w górę, jak ten mnich na kazalnicy.
Stropił ten gest srogi żaków; ku niemu kierują teraz swe oczy. A on zbliżając się ku nim, targa na sobie płaszcz i szatę, — wystawia pierś nagą jak ten pokutnik przed ołtarzem:
„Czuję, zbyła dawnej gorącości w łaknieniu! Stygnie w niej on płomień dążenia ku rzeczom, które są z ducha!... Za was to, — żaki! — pierś swoją lekarzowi wystawiam, skoro nas tu nowemi nauki zleczyć pragnie. I jakież to użyźnień moce? jakie soki? jakie skrzepienia obiecuje on jabłonkom dusz waszych młodych, by przedsię nie zakończyły na okwiecie? Wiary-ż to kielich przychyla wam do ust? Dumy-ż to skrzydła przypina wam do ramion? Wzwyż porywa? — nad te śmietniki i gnaty, jakie jeno zostawili nam ludzie w życiu... Inny on tu z djabłem uradził dla was lek. Chcesz go sprobować który? Na zapału stygnienie w piersiach — zaleca oto życia zło? — za gryzącą kauterię na serce?!“
To spadło już na głowy żaków jakby z kułaka pokutnego kaznodziei. I spłoszyło ich całkiem. Już nie oczy, a dusze młode kierują się za goliardem.
Co widząc lekarz, czemprędzej zlekceważyć stara się go przed nimi. „Chociażeś ty dysputacyi artista, widzę, i od paryskich może mistrzów, spróbuję ja się jednak i z tobą“, — myśli. Więc rzecze z umysłu niedbale:
„Gryzie cię, mistrzu, nadewszystko sumienia nęk za to wszystko, czegoś zaznał przy skoczce. Tylko że z nim do żadnego udziałania w życiu nie dojdziesz, ledwie pod klasztor się dowleczesz. Moja zaś troska, lekarza, o życie. Od ciebie ledwiem śmierć przepędził, z grobu mi gadasz... Baczże: gdy ty się tu z panią śmiercią na ławie pieścisz, na ulicy przed gospodą zebrało się już kilku z Acedyi dziś uleczonych. Na ich czele murarz kościołów, a mistrz kamieni żywych, czeka tam z worem swych narzędzi. I ja tu, lekarz, z wami. Zgoła, cały nasz ordo vagorum zbierze się do świtu.“
I, wmiast kułaka mniszych pokajań, rozwartą dłoń wesela wystawi przed żaki:
„Pójdziemy waganty za naszem przeznaczeniem szukać corde jucundo, co w smutkach wciąż gubią osiadli! — Po za życia radością cóżby to było, powiedzcie mi, towarzysze? Czegóż to szuka po świecie nasz ordo?... Śpiewał nam tenże goliard, gdy mu zło bodaj gorętszą krew czyniło, — śpiewał nam:
In secta nostra scriptum est: — PROBATE OMNIA!“ —
To znaczy: bierzcie w pierś ochoczą wszystko, cokolwiek życie niesie, dobro i zło społem, — i na wszystko się ważcie lekkością ciała i ducha wolnego! Owóż i skrzydło zapału, które porwie za sobą chmary wszystkie z życia skał, aż pociągnie za wami i rozum rozumnych i roztropność roztropnych. Bo i do onych ociężalców roztropności, do doktorów a wnikaczy w świata tajniki, zwraca się goliardowe słowo: — nad wszystko, co z ksiąg wiedzieć możecie, nad Aristotelesy i Tomasze, doświadczcie wszystkiego, wnikajcie we wszystko, na wszystko się ważcie zuchwałością ducha wolnego!... Może tak syczał niegdyś wąż Adamowy z drzewa wiadomości złego i dobrego? Może my prawdziwie zła i dobra sacerdotes ambulantes? Bo, acz waganty, my to wszak budujemy osiadłym ich kościoły! by kościelnych wież okapy zaludniać naszych sumień przerazami! A jeśli na kajanie się przyjdzie, wonczas pieśń nasza — z przedsieni — huraganem wdziera się do kościoła i wstrząsa kolumnami naw wszystkich! — z goliardów to wszak gęśli zerwał się ten świata krzyk, który wstrząsa kościołami: Dies irae?!..“
Ni ten łan młody rozchwiały się żaków głowy pod mocnym podmuchem ducha. Wobec czego lekarz, stary snadź gracz na duszach, wziął z umysłu ton spokojniejszy:
„My to znosimy osiadłym nowe moce ziół i kamieni, nowych wiar nauki, nową gędźbę i opowieści nowe: — ducha wici nieustanne, — a nadewszystko (igrce, niemasz między wami pośledniejszych!), nadewszystko — rybałtową igrę z smętem życia!.. Gdy osiadli murami grodów odgraniczają się od świata, dążymy, waganty, zawsze w światy nieznane: Chronosowi chyba samemu naprzeciw... Może nas waganctwa grzechy zasłużenie kiedyś w piekło strącą; ale to pewna, że tęsknotom i dążeniom osiadłych tędy droga, i po naszych grobach, kędy my je targniemy za życia!..“
Tu już szał porwał żaki.
Doctor admirabilis!“ — hukną z młodych piersi.
I rzucą się ku temu nauczycielowi, porwą na ramiona. Któryś z nich puhar czemprędzej napełnił i wetknął mu go w rękę.
„Waganty! włokity! wszędybyły! — bryzga winem na te głowy młode, — tyle w nas ordinis, tyle sekty, co w tym kluczu żórawi, podążającym na wyraj ku wiośnie. Jeśli złe wichry zmiotną nas w morze, na te fale czasów, bijące wciąż i wciąż o brzegi życia, — to i wonczas jeszcze, i w tem tonieniu, okrzykniemy się wiosnom zawołaniem naszem: — „Bacche!!..“
Dudni piwnica od wiwatów młodzieży; obalają się wszędy stołki i ławy pod natłokiem zapałów.
Zwyciężył lekarz w dysputacyi. Nad pstrym tłumem wagantów kołysała się siwa broda i czarny kołpak uczonego. A gdy go tak po izbie obnoszą, stargnął się w tym zamęcie płaszcz z jego ramion. Linochód ujrzy z przerażeniem, że lekarz ma na grzbiecie szaty — w znamię kary kościelnej i ku przestrodze przed piętnowaniem — żółtą łatę kacerstwa.



J
Jeszcze żaki obnoszą lekarza po izbie gdy psy kuglców, zadrzemane gdzie po kątach, zerwą się nagle z poław i śmigną na schody piwnicy by tam dopiero wszcząć wielce brzechotliwy gwałt sfory całej. Po chwili ścichną tak nagle i głucho, że aż dziwnem wydało się to w gospodzie. Oto znów są u progu, ale na ogonach przysiadłe. Tyłem czołgają się na brzuchach ku panom swoim, aby — im na ostrzeżenie — zawyć z żałośliwem wyciąganiem łbów.

Kopaniem i przekleństwami uśmierzają kuglce ten niepokój psów swoich, jakby urzeczonych światłem księżyca na dworze.
Nad pochylonemi znagła karkami wagantów wszystkich, w rdzawym blasku lampy oliwnej, wyświetla się u proga przeogromna zbroica — wielkolud chyba — wypełniając sobą rozwór wnijścia cały. Srogi ceber hełmu jego sięga nad żebro powały, gdy one karwasze naramienne z litej miedzi obłękiem trzymać mu każą ramiona, czyniąc go jakby odętym sierdziście. Upiornego miecza jelce w krzyż dzierży prawica pancerna, gdy z lewa osłania go niemal po szyję pawęż czarna w srebrne ćwieki.
Goliardowi chyba po raz trzeci uderzyło do głowy wypite dziś wino, gdyż porwie się oto z ławy, kilka kroków postąpi i zatoczy się nagle w tył, aż póki się o stół w drugim końcu izby nie oparł.
„Wszelki duch Pana Boga chwali!..“ — krzyknie z dłonią przy oczach.
Obskoczą go żonglerzy i poczną rozpytywać gorączkowo, czy tego rycerza spotkał już był gdzie w grodzie: — dziwne bo słuchy krążyły pod wieczór między ludźmi, jakby błąkali się dziś po mieście przez nikogo nie poznani...
„Na ulicy złotników i płatnerzy, — odpowie im wreszcie głucho. — Przypomnijcie, panowie, jakem was zaklinał, byśmy tam poszli.“
„Po co?“
„Świat tam wykuwają wyższej piękności i mocy.“
„Więc co z tego?“ — żachną się niecierpliwie.
„Oczyma bodaj odnowićby nam w sobie on głód... Bez tego czemże nasza dola wagancka, — mówiłem... A skorośmy nie poszli, przyszło do nas samo.“
„Co?!“ — zaszepczą w popłochu.
„A onoż to.“
„Niby jakie: zło?!“
„O złu lekarz tu wiele opowiadał. Za złą wymową sumienie następuje nieme... Nie człecze ciało w tej zbroi siedzi.“
„Ee!“ — przerażą się ogromnie mimo nieufności.
„Pojrzyjcie: jestże w ludziach dzisiejszych taka moc i siła? Wyższego to świata nawiedza nas wędrownik.“
Zasapią gromadnie.
„Pouczają mądre żydy, — przypomina jeden z nich z otrząsem zalęknienia, — że nie zgadniesz nigdy, jakie słowo nasze i kiedy ziścić się może nagle w życiu. Któryż to prawił dziś w piekarni o..?“
„Pozdrowienie wolnym!“ — zadudni nagle, jak ze studni, z pod zawartej przyłbicy onej zbroi u proga.
Nie przywykli waganty do tak szanownych pozdrowień. Pokłonią się po raz wtóry głęboko.
„Cześć ci, panie!“
Żaki poskoczą oporządzać dla niego stół w wysokiej nyży pod oknem. Ten rękawem, ten czapą, czyszczą ławę, na której zasiąść miał gość tak znamienity. On tymczasem ruszył było od proga z pochrzęstem zbroi i jakby przystękiem pod dźwiganym jej ciężarem. Za tą kolumną ze śpiżu teraz dopiero ukazał się rycerz drugi. Ten zda się jak to źrebię przy klaczy ciężkiej, — aż poskoczny prawie w giętkości swej kolczugi czarnej pod purpurowym płaszczem... „Lancelotowej zbroi barwy!“ — przypominają żonglerzy atrybuty bohaterów swoich.
Zatrzeszczała ława pod tamtym wielkim. Utrudzon snadź jest wielce, bo niebawem słania się oto i pokłada na niej, wsparty głową o kułak pancerny.
I widzą żonglerzy: —
... przyłbicy cień omracza go aż po piersi; niczem dziób ponury sterczy nanośnik hełmu; broda nurza się w łuskowej naszyjnicy; wpodłuż spoczywa miecz srogi. Zbodły się nogi, shaczyły ostrogami stóp długich. Zasępił się, skobuział cały w zamyśleniu. Ulgła się kolcza zbroja w gibkość osmętnionego ciała; słania się głowa w szołomie ciężka: — taka w nim całym zaduma nad człeczą dolą, taka frasobliwość zamierzonego czynu...
I otwierały się żonglerom oczy i gęby, w zdumieniu nad niesamowitą mocą bohaterów — opowiadanych. Iszczą się snadź w życiu osobliwym czarem.
Drugi rycerz tymczasem tyłem przysiadł się do stołu, rozkrzyżował poza sobą ramiona, szeroko rozwiał poły purpurowego płaszcza. I tak się wagantom przygląda, jakby każdego z kolei na wagę tu kładł i siły jego obliczał. „Chłopy na schwał!“ — zwraca się do towarzysza swego.
I rzuci nagle na izbę gromko i weselnie, jakby ich wszystkich do tańca tu prosił:
„Pójdziecie, chłopcy, bić się — za przewodem naszym?“


Posiała się w izbie cisza długa i uparta.
Rumor nagły rozlega się śród niej na schodach. Ktoś zstępujący potknął się tam w ciemnościach i stoczył o kilka stopni z pomrukiem przekleństw. — Na skręcie ukazuje się fartuch skórzany, broda po pas i ognista gęba płatnerza.
„Hop!“ — czknęło się w nim zuchowato, gdy, całem ciałem uderzywszy o mur, nie poplątał tym razem kroków. „Uch!“ — stęknął z rezonem, obijając się brzuchem o drugą ścianę. — „Jeśli ja w całości zniosę bebechy do tej jamy... Pódziesz!..“ — kopie na wsze strony i opędza się psom. — „Pewnie dno tego piekła niedalekie, skoro już Cerberusy opadają... Beczka, widzę, że sam Bacchus mógłby siąść na nią okrakiem... Jestem na dnie otchłani!“
„Witajcie, włokitowie!“ — pozdrawia wagantów, niby wojowników jakichś płemię.
A że ledwie pomrukiem odpowiedzieli jemu, więc zwraca się czemprędzej do rycerzy:
„Nie kwapią się, widzę, do boju?.. Osmętnieli coś bardzo. A jednak, jak-em to wam rzekł, panowie, przydatniejszych ochotników nie znajdziecie tu u nas w grodzie. Najlepszy do rozruchu na ulicach hołysz każdy, który bardzo nie lubi ładu w mieście.“
„Piłeś?“ — przerwie mu cierpko lekarz z kąta.
Stropił się zrazu płatnerz. Po chwili, głaszcząc z godnością brodę po pas:
„A ty nie piłeś, lekarzu? Bibit rudus, bibit magus; bibit constans, bibit vagus,[2] — jak śpiewa goliard.“
„Żeś ty nie constans, naprzykład, po gębie ognistej widać.“
„Nie kłamię ludziom twarzą, jak magowie.“
„To-ć się chwali.“
„A przedsię, włokitowie, bić się dziś będziecie! — powtórzy swoje z uporem. — Byście tylko pomogli tym panom przebić się za mury...“
„A jakże! a jakże!“ — wyraża już teraz urągliwe co do siebie powątpiewanie rybałt niejeden, by porwać z pod pieca narzędzie swej igry — i dalejże w nogi! Już ich wyprzedzają na schodach z radosnem szczekaniem żwawe psy kuglców.
„Daremnież to! — zatrzymuje ich płatnerz. — Już dawno zamknięto bramy, a zbirów nasadzono na wszystkich ulicach... A za kimkolwiek w grodzie zbirów podszczują, za wami wszak oni najgorliwiej zawsze pogonią. Każdy z was śmierdzi im wolnością i tym zalotem rozbestwia.“
„Prawda to jest!“ — przytakują smętnie.
„Zaś z tą nowiną najpilniejszą właśnie do was przychodzę: — na mieście dom się jakiś zapalił! A wiecie, jaka stąd dla was wróżba, gdy pożar gdzie wyniknie, czasu waszej obecności?.. Wagant w grodzie, czem djabeł w klasztorze: wszystkiemu zawsze winien. Na kimkolwiek w społeczności ludzkiej się miele, na igrcach zawsze się wszystko skupia.“
„I to jest prawdą.“
„A niech was te rajce i ławniki na swe sądy dostaną! Niech się zaczną obliczać z wami za swawole dzisiejsze, za swe żonki i córy! Niech poczną dosądzać akuratnie, wedle prawa ksiąg, co po innych grodach źle osądzone było!.. Jakbym widział niejednego żaka i klerka łeb ogolony do krwawej skóry, te łaty kacerstwa przeniesione z niejednej szaty na czoło żelazem czerwonem... A że w dzień waszego pobytu to i owo zwykło ginąć z kramów i po piekarniach...“
„Będziesz świadczył może?!“ — doskoczy do niego z nagłym impetem któryś z rybałtów.
„Boże zachowaj! Dla mnie: niech ci wszystko służy.“
„Zarobione sztuką!“
„Tee!.. taką, czy inną sztuką... Naprzykład, ta szkatuła franciszkańskiego kwestarza: owo na waszym stole? Zna ją przecie miasto całe. Albo owa księga pod ścianą — srebrem okuta?.. Już biegały mnichy na ratusz, że opatowi benedyktynów zginęła księga kosztowna...“
„Tańczyłaś u benedyktynów?!“ — wrzaśnie w tej chwili goliard jakby ze snu nagle ocknięty.
Aż się płatnerz zdziwił, na kogo gniew ten. I obziera się na wsze strony po izbie. — „Niemasz jej tu przecie,“ — uspokaja tymczasem goliarda któryś z żaków.
Inny znów przygląda się smętnie jakowymś ciżemkom i pończoszkom niewieścim dobytym z zanadrza. Skoczek bachowy od strojnej pani na rynku zarobił, żak w kości wygrał, — ale nie uwierzą temu na sądach. Powiedzą, że od jakiej radczyni za lubość przy studni dostał i — że żak — oćwiczą na goło.
„Masz!“ — obdarza tem wszystkiem dziewkę u beczki.
„Szukaj głupszej.“
„Bo za malutkie to na stępory twoje: tak gadaj!“ — obraził się żak całkiem.
I odrzuca to wszystko gdzieś w kąt, pod ławę. Jakoż opróżniają się w ten sposób sakwy niejedne z rzeczy niebezpiecznych, — jak uważają w tej chwili waganty.
Baczy lekarz na ten ich gorączkowy niepokój; kiwa głową nad płatnerzem:
„Oj, te kowale! duchy rozruchu w każdem mieście najgorsze... Możebyś nam jednak powiedział, jaka to sprawa jest, za którą gardłujesz?“
„Jakto, nie wiecie?! — zdumiał się, rozkładając ramiona. — Gdy całe miasto o idącym rozruchu już pogaduje? I że wy właśnie tej nocy rozpocząć go macie?“
„Ładny kwiat!.. Pokumajże się tu z wagantami i pij potem to piwo, jakie fama dla nich nawarzy. Owo, gdzie się kończy wolność wasza, igrce! Każdy z was jest conajmniej przez pół takim, jakim go chce widzieć fama i ciekawość ludzka.“
„Stawasz się w końcu takim,“ — przytwierdził cierpko gadkarz z twarzą gołą i sprośną.
„Nie poradzicie, chłopcy, i tym razem przeciw famie i oszczekiwaniom publiki! Teraz gotówem wierzyć z płatnerzem, że, radzi, nieradzi, bić się dziś będziecie, — nie wiedząc nawet dobrze, skąd i co zacz są ci panowie. I dokąd was powiodą... A mistrze to nielada w zamącaniu rebelii: bo gdy zuchom pośród was ,wolnością’ pochlebili od proga, ćmom między wami, widzę, ogień rozpalają chłonący, by reszcie pętle desperacyi zarzucić na szyje. Tak się zawsze rozruchy wszczyna.“
Wejrzeniem dzików w ostępie wyzierają teraz waganty ku obu rycerzom. Pochwyci dziewka te ich spojrzenia i, ująwszy się pod boki, natrząsa się nad nimi zdaleka.
„Oj, durneż wy, durne!.. Po tem wszystkiem, co dziś na mieście było, nie odgadnąć odrazu, co za jedni są ci panowie!“
Żonglerzy, a za nimi goliard, doskoczą do niej czemprędzej, zdaleka już rozpytując niecierpliwemi gestami. A lekarz wydziwia za nimi, jak to kobieta każde pismo zawczas nosem zwęszy, gdy nasza natura męska wszystko dopiero wyrozumieć musi głową, domacać łapą. A najbardziej niewczesne w życia każdej sprawie są, wiadomo, igrce sztuk wszystkich.
„Bój się Boga, kobieto, — woła ku niej, — zrób tu co, zarządź jakoś, bo...“
„Już ja tu z nimi..! Siadać!“ — przytupnie, odpędzając ich od siebie.
Obsiądą posłusznie ławy.
„Wina dam.“
„Dawaj,“ — nie uradują się tym razem, lecz westchną.
A że, mleczna w przyszłości baba, dziewką była tymczasem, więc bodaj beczki mlekiem pokarmi „toto,“ — jak z urągliwym wobec lekarza gestem obzywa rybałty. A jednak przed rycerzami dybiącymi na tych chłopców zdrowie i życie zastawia jakby sobą „to-to“: — pod boki wciąż ujęta, odyma się jak ta kwoka. I rada, bardzo rada widzi, jak jeden za drugim maczają gęby, ciągną wińsko.
„Dobra kobieta!“ — sam płatnerz przyznać to musiał.
Nie ochoczo jednak piją tym razem waganty. Z dłonią u czoła siedzą oto nad kuflami markotni bardzo — w tej trosce o się.
Tylko ten właśnie śród nich, którego dziewka najbardziej uchronićby chciała, — ledwie wargi umaczał, już rozochocił serce, smętkom przekorne.
„Na toż bo nam przyszło! — wzdycha niby — za sławione bohatery samemu szyję dać!..“
I — nie wiedzieć, jak i którędy — przemknął się oto gęślarz do rycerza u stołu. Ująwszy w palce to giezło swe brunatne na piersiach, pyta:
„My-ż to, panie, mamy iść na boje? My?!“ — piszczy cienko.
„Ze mną!“ — poklepie go rycerz po ramieniu. „Ze mną!“ — doda mu po raz wtóry otuchy, aż pod uderzeniem tej stalowej łapy przykucnął skrzat wątły i przysiadł całkiem u pancernej stopy rycerza. Sycząc, rozciera urażone ramię.
„Jużeś mnie, panie, zachęcił i skrzepił całkiem. Jeszcze tylko ten oręż swój czemprędzej naostrzyć każę (podsuwa mu pod oczy smyczek), tarczę (pokazuje mu skrzypki), ku lepszej osłonie swej osoby, na spiże przekuję... Tylko hełmu, hełmu brak mi tymczasem!“
I, poskoczywszy między kamraty, zerwał któremuś z kuglców kaptur dzwonkowy, by w niego się przystroić.
„Miejcież, panowie, bodaj wesołka prawego, na to zakrólowanie wasze śród igrców.“
A powróciwszy ku nim, przerazi się jakby nagle śpiżowym ogromem jego towarzysza na ławie. Tem żwawiej przysiada za chwilę tuż pod jego nogami, które tak nieruchomie zbodły się, shaczyły w zadumie postaci całej. I wspiera czerwony kaptur dzwonkowy o stal pancerną tych stóp długich, — a przykłada się zarazem do gęśli.
„Bo tak też i króle, — powiada, — tem okrzeplej na tronach siedzą, im gorliwiej pląta się u ich nóg chwalca z gęślą, by każdy widział: — czem jest igra przed frasobliwością czynu.“


Lecz płatnerz pochyla się oto nad tym wielkoludem na ławie, jakby z troską.
„Przyległo się coś na długo? Hę?.. Chociażeś, panie, chłop duży, uprzedzałem cię jednak, że nad dzisiejsze to moce człecze dźwiganie zbroi takiej. Aleś się uparł!“
Począł się przerzucać na boki olbrzym nieruchawy, chrobotać zbroją, o mury, szczękać jej żelazem. Więc towarzysz jego wraz z płatnerzem podejmują go pod pachy, gęślarz w wesołkowej czapie spycha mozolnie stopy jego z ławy. Postawili go wreszcie na ziemi okrakiem szerokim.
„Tu ci się, panie, żelazo nakolenicy w ciało załamuje nad łydką. Nie dziw, że się ruszać nie możesz. Boli?“
„Broczy, — zauważa towarzysz jego. — I tu, pod pachą. Pod naszyjnicą, na piersi, drugiego byś schował; zaś na grzbiecie sińce chyba wygniatają się, widzę, guzami srogiemi.“
„Dobry z ciebie krawiec!“ — natrząsa się nad płatnerzem kukla dzwonkowa.
„Nie na niego-ż przecie krojono... (Gdzie ten, na którego miarę rzecz pomyślana była!)... Ale to wszystko wnet się tu poprawi i uładzi jak trzeba.“
I, odchylając fartuch skórzany, dobywa z wora na brzuchu młoty, cęgi, świdry, oraz innych narzędzi garście całe. „Trzymaj!“ — wtyka to wszystko gęślarzowi w ramiona, czyniąc go sobie czeladnikiem na podręczu. — Imał się pracy: rozcina pierścienne sploty zbroi, wielkie kawały kolczugi tu wyjmuje, ówdzie znów za łaty wstawia: u nakolanka odgina blach żelazny, nitom obcęgami łby ucina. Tu rzecz całą na ciepło poprawić zamierza: popędza oto przygodnego czeladnika, by na żużlach komina zagrzał mu klubki jakoweś, — a dziewkę wprzódy o miech poprosił.
Ten ledwie zazberkał dzwonkami po izbie, a już klęczał oto pod dymnikiem. A, że gęślarz, więc i z miecha nawet rytmiczne wraz świsty dobywa. I chwali sobie tę robotę:
„Młodzieńcza bardzo jest twoja sztuka, kowalu! — że w niecierpliwej gorącości, na sam zapał jeszcze dmuchając, rzecz swoją czyni. A i żywioły dla się popędza: wiatrom dąć, ogniowi buchać każe! I niczego się nie boi. Obraz piekła z kuźnicy czyni; djabłu bodaj dzieło swe zleci, gdy mu się w części jakowejś twardzi pod ręką, niedość prędko ugina w uformowanie kształtne... A że każda rzecz zdziałana ma w sobie tyle ducha i mocy, ile ich robotnik z duszy swej udzieli, — hej, zaklną się chyba one i w tę zbroicę — zapału czarnoksięstwem! Hej, kędyż ta zbroja rycerza nie poniesie! jakich czynów ramieniem jego nie dokona! jakich zamierzeń szalonych mu nie ziści!... Już, mistrzu, twa ,dusza’ w ogniu spłonęła cała.“
„Dawaj! A chyżej, niźli djabeł duszę.“
„Już!“ — ni to z płomieniem w cęgach, ledwie brzęknąwszy dzwonkami w poskoku, przypadł doń czeladnik żwawy.
I drugi młot wraz otrzymuje na podtrzymanie za kowadło. Na nity skują teraz pana, na krzepę, na moc, na sierdzistość harną! Ni to przeczuciem surmy bojowej zagrały wartkie młotów kołaty, — aż gęślarz rozkołysał ucho rytmami muzyki młotowej.
I nie wytrzymał śpiewak: rzucił pieśń w tę gędźbę żelaza:

Temu, — temu panowanie,
Kto za tysiąc — jeden stani
e!...

Dziwna jest moc igrcowego daru, która za pełnym głosem piersi i duszę swą wraz śle, czucia ludzkie wiąże, by razem z niemi zawibrować — w wielkiej ciszy zasłuchania... „Igrzec: śpiewak prawy!“ — odczuł to płatnerz w gęby nagłem rozchyleniu i opuszczeniu młota; odczuli dumy błyskiem waganty wszystkie: „Znaj kamrata!“
Odczuł to nawet i rycerz przy stole, bo oto w płaszcz się zatula, w tem załaknieniu nagłem u wytrysłej krynicy tonów. — Opamiętał się jednak godnością i rzekł urągliwie:
„Zachowaj swą chwalbę dla tych, którzy idą łupić kupców, grody i ziemie. Dla nich to stroją się najskwapliwiej wasze gardła, gęśle i lutnie.“
„Uu, skąpiec!“ — wzdrygnęła się pod nim kukla dzwonkowa.
A płatnerz szydzi jeszcze z niego, że krótki jest pieśni czar, kowalstwo zasię solidniejsze, — więc niech się ima z powrotem młota. Oto pan, którego skuwają, nawet głowy pochylić nie raczył, by go ujrzeć u stóp swoich.
„Biadaż wam, Muzy wszystkie, prócz kowalskiej!“
Jakoż piętrzyła się nad nimi wyniośle ta zbroica wielka, łękami naramiennych karwaszów jak gdyby na wszystko wzgardliwie odęta. Oni zaś w zatrudnieniu koło tej stopy pancernej i srogiej goleni w żelezie, ledwie do nakolenicy tej zbroi głowami sięgają: — i mistrz z siwą brodą po pas, i czeladnik jego w dzwonkowym kapturze wesołka. I gwarzą przy robocie:
„Chybiłeś pieśnią. Nie dzierżstwa dla się szukają panowie tacy.“
„Wiem: awantiury.“
„Głupiś, błaźnie! Wonczas to oni zbroję na się kładą, gdy na świecie nazbyt się już rozzuchwaliło to tałałajstwo wszystkie, które gnębi życie i niży naturę człeczą. I na to wyruszają w światy rycerze błędni, aby się to wszystko dawniejsze, arcywspaniałe, oraz to przyszłe, duchem człeczym wolne: zgoła, to, o czem wieszczą Muzy w obiecankach ciągłych, — aby się to wszystko wreszcie znalazło i nastało między ludźmi!.. I starł się na ten koniec smutek z oblicza ziemi!“ — kończył z szerokim rozmachem ramienia i młota.
Lecz w tejże chwili pełzać musi na klęczkach, gdyż nagle poruszyła się w zniecierpliwieniu ta noga skuwana. A pełzając tak za nią, wciąż jeszcze coś koło niej poprawia, przyklepuje, kołacze. Wreszcie powstaje z klęczek.
„Jużeś, panie, narządzony całkiem i ku wszystkiemu gotów.“
A krzyżując ramiona na fartuchu, przygląda się z tryumfem dziełu swemu:
„Zdziałałem harnasz, o jakim zaledwie śniło się żonglerom. Ale czem pieśni, czem romanse, czem Muzy obiecanki płone! Owóż rzecz w śpiżu namacalnym jawnie przed tobą stoi. Popatrz, dotknij każdy!.. Przydatność? Będziesz tedy widział i przydatność, kapcanie niejeden, chocia nie na miarę twoich to piersi i goleni gnuśnych... Moje bo mieszczany tylko przedrwiny mieli dla mnie przed kuźnicą moją, jak to u nich zawsze, gdy rzecz się zaraz zyskiem nie płaci. A ja kołem tu między nimi tkwiący, od nich to oczekiwałem, głupi, zachęty w rzemiośle mojem, ich pochwały na ratuszu. Pochwalili mnie, jako ja ich teraz chwalę: cielce i bycy tłuści!... Nie dziw się tedy, panie, że za to twoje rozmiłowanie w dziele mojem na pół darmo odstąpiłem ci je, — gdy familia twa taka skąpa. A jeszcze ci z wdzięczności i wojsko sposobię na to przebicie się z grodu: — buntuję naród włokitów.“
I znowuż doskoczy do zbroi, tym razem już tylko o zalotność jej dbały, bo ten pektorał pod naszyjnicą poprawia na piersiach, by rzucał jak trzeba błyski zwierciadlane. Aż go rycerz odepchnął od siebie, w tem snadź zniecierpliwieniu, że nabył wszak rzecz i zapłacił za nią; więc niech się płatnerz odczepi wreszcie od dzieła swego!
Z urazą ładuje mistrz swe narzędzia do wora na brzuchu. I już tylko do się mówić raczy, mruczy w brodę swoją:
„Tego nie chcą zrozumieć ludzie, że można kochać rzemiosło swoje. I że ono kochanie — i bez kobiecych piersi — tak w człeku nieraz rozpali, że nie poskąpisz dziełu swemu i najlepszych lat życia... Gdzie wtedy myśl o czyim pożytku zostaje?!.. Na jaki pożytek spalasz się ten i owy przy cyckach żoninych? Owoż ja się palę do innej pani.“
„Daremnie! — machnął nań ręką czeladnik wesołkowy, który nie powstał jeszcze z ziemi. — Całkiem ta pani nie łasa twych pieszczot kowalskich. I już widzę, jak cię zdradzi ze mną, — chociażem ja igrzec nie duży i krótkie są piosenki moje.“
„Krótkie jest też i nie duże ukontentowanie twoje, — nawet przy kobietach, myślę.“
A on, zerwawszy się na nogi, staje w koguta postawie. Że zaś wyżej nie sięgnął, zatargał tylko oburącz koniec tej brody wielkiej na fartuchu:
„Czemu, kowalu, chcesz nam omierzić wszystką lubość życia? A więc i te cyc... tfu, jak gburnie powiadasz! — te piersiątka lube? Czemu wszystkie serca mają być tak odęte, jak twa broda na brzuchu? Takie zawzięte na się ku najsmutniejszej jakby doli — w czynieniu rzeczy ogromniastych i długich na żywot cały?“
„A czemu kościoły stały się takie przeogromne, że nie starczyło ku ich ukończeniu dwóch pokoleń?.. Sam-że ja dałem połowę żywota mego, — ćwierćwiecze nieomal, — dźwierzom kościelnym, na których zdziałałem ze śpiżu wszystkie klęski rodzaju człeczego, od wygnania z raju począwszy, a zakończyłem — ku pasyi kanonika — ostatnią nadzieją rodzaju człeczego — wedle zamyśleń moich. Pójdź kiedy, popatrz uważnie... Dziś już tylko kowalstwo a płatnerstwo pozostało mi: nie trzeba innej pracy mojej grodowi memu.“
Osmętniał na chwilę; by, targając brodę, podjąć znowu w pomrukach:
„Pokolenia dwa!.. A pożytek jaki?! — grodzianom, panom i Bogu bodaj samemu?.. Nie obraziłby się pan Bóg na kościoły prędsze i lichsze. Tylko człek każdy przy nich nazwyczaiłby się coraz mniej wymagać od siebie, od ludzi, — a na ten koniec i od sumienia swego, — wyczekiwać za to najwięcej: właśnie od owych piersiątek lubych... A ratusze mogłyby wtedy chwalić i wychwalać bez końca wszelką mierność powszedniego czynienia. „Łatwo, rychle, zażywnie i lubo!“ — takiem się stawa zawołanie mieszczan grodu mego w powszechnem zżydzeniu dusz.“
Hardo podrzucił głową brodatą. I wskazując na obu rycerzy w nyży okiennej, powiada dalej:
„Przeciwi są temu spornie już tylko to rycerstwo boże — ramienia, ducha i wiary razem, — które jest znowu na wyśmiechach u swoich tam kamratów: rycerzy od pysznych płaszczów i bohaterskiego rozboju... Gdziekolwiek te wielkie dziś kościoły budować poczęto, w onym grodzie, pojawiali się pewnie wprzódy tacy dwaj. Przybywali z za murów, nie wiada skąd, niczem on tułacz odwieczny, klęsk grodzkich zwiastun, — Kartafilus: wiecznie żywy świadek Męki Pańskiej... Przejechali ulicami takiego grodu cicho, na podwieczerz, ku zamyśleniu ludzi nad tem: czy nie daremnie to wszystko na Kalwaryi było, skoro tak liche wciąż w dążeniach swoich są dusze człecze? A tem ci bardziej Golgotę przypomną sumieniom, że onego to wszak skarbu Józefa z Arymatei, onej to czary z pod krzyża szukają wciąż rycerze błędni!... Miną gród w ciszy. I pozostawią po sobie nieukoju moce jakoweś, ni to ocknienie, ni to ramion prężenie się wszerz, wzwyż... Spójrz na tum w grodzie naszym: oneż to moce zbudowały i kościół sam. Popatrz. Pierś ci się twoja przed jego piersią, hej! na jaki oddech poszerza; gdy smukłość żywych kamieni u wrót uwysmukla wręcz i ciebie samego, ciała twego czuciem: — podnosi człeka! — A za gołębiem białym, który furknął od podmurza, pacierz to twój chyba dopada tych postaci świętych na wyżach spiętrzenia, aż póki nie wzleci na wieżycy storcz, pod niebem ostatni:.. „Boże, któryś nas stworzył na wzór i podobieństwo Twoje, — Synu, któryś roztęsknił serce nasze ku niedościgłości Twego, — Duchu, któryś nas opłomienił dążeniem ku Tobie, — nie dozwólcież! nie dozwólcie, by się niżyła natura człecza w nikczemności celów powszednich!“...
W dłoniach obu ukryła się nagle i owa twarz pod dzwonkowym kapturem: zadumał, przycichł i wesołkowy czeladnik płatnerza. Za chwilę ciągnie go jednak za fartuch ku ławie, usadza. Sam zaś, podwinąwszy pod się nogi, przycupnął pod brodą jego, wsparł głowę na łokciu:
„Mów dalej, — prosi, — skoro już przyszło gędźcowi terminować u ciebie, kowalu.“
„Coć więcej mam powiedzieć, chłopcze?..“
Tymczasem linochód, który baczył snadź z pobliża na to wszystko, o czem tu mówiono, podchodzi oto ku nim i — melancholik — załamuje wraz ręce:
„Nagęściłoż bo się dziś heterodoksyi! jakby światu samemu na koniec szło... Tamten ,złem’ chciał ludzi zbawiać, że ,dobro’ nie dosiężne, ten — nieznalezionego majaka szukaniem!.. (Niedarmo i was, kowale, o kacerstwo wszędy pomawiają). — Naczyniliż bo sobie dziś bałwanów! Ten ze swoim aż na dźwierze kościoła wtargnął... Wytropią i was dominikany, — poczekajcie tylko!“
Nie śpieszył się płatnerz z odpowiedzią, acz ramię już w jego stronę wyciągał i te dwa palce na uwagę wystawiał:
„Z żonglerami się włóczysz, — rzecze wreszcie, — więc znasz pewnie opowieści o Renardzie? Wiesz, kim jest on lisiur, wilczycy wysłannik, który — gdzie wilk nic nie zdoła, — lisem trzebi wszystko uskrzydlone?.. Otóż, śród przygód tych baśni wszelakich, opowiada się tam i o tem: — jak to ze szponów lisa wyratował żórawia rumak szlachetny. I przez grzęskie bagna przeniósł rannego ptaka na ląd nowy. — Wiesz kogo oznacza ten rumak? czem jest bagno ono? kim żóraw? Wiesz, kim jest wilczyca?...“
Oburącz przysłaniając sobie uszy, oddala się od nich czemprędzej linochód, mrucząc, że nie ciekaw tych bluźnierstw plugawych, zatajonych, dla kacerzy w opowieściach tamtych! — że dziś i żonglerzy nie ważą się ich wygłaszać po piekarniach.
„Bo po piekarniach wyciąga już tylko długie uszy pochutliwa ciekawość kobiet!“ — odwarknął za nim płatnerz.
A że go za fartuch niecierpliwie pociągnięto, więc zwróci się do rybałta u nóg swoich:
„Rumak on, — nie przypomnę jakiem imieniem zwie się w baśni, — oznacza właśnie: ono rycerstwo boże, które rodzajowi człeczemu ratuje żórawia przez trzęsawiska. Zaś żóraw...“
Przerwał sobie zamyśleniem nagłem. Pogiął się kark stary na ławie, niżej kolan zwisła broda jesienna.
„Co więcej rzec ci mam, chłopcze? Gdzie się tacy dwaj (wskazał znów ramieniem rycerzy obu) przez lat dziesiątki nie pokazują wcale, tam... mija niejednemu w goryczach wiosen szereg, w cierpkościach mija i młodości lato, — gdy po grodach rozlewają się tymczasem trzęsawiska istne: — „Łatwo, rychle, zażywnie i lubo...“ Tam one serca, jak powiadasz, odęte, żre Acedia ,na zimno’, niczem rdza żelazo, by najkrzepsze w sobie... Które ocalić już to jedno tylko może: — rzucenie w ogień!“
Tu zerwał się nagle z ławy.
„Nie wierzysz mej doli, — pytaj goliarda!“
„Choć on ze mną pić dziś nie chciał,“ — przypomniał w niespodzianym zwrocie tę urazę do niego. — „Wina!..“ — ryknie nagle na izbę całą.
Może uprzytomnił sobie w tej chwili swe opuszczenie w tem mieście, gdzie — za towarzystwo człecze, za kamractwo, drużbę i miłość samą — od lat tylu dzban jeno wystarczać musiał.
Przygarnia oburącz do fartucha brodę wielką; by zajrzeć całą gębą w dzban próżny na stole.
„Wina!“ — huknie po raz drugi.
Ale dziewka nie chce usłużyć panom od tamtego stołu za to ich nastawanie na rybałtów życie i zdrowie.
„Mm!..“ — odyma się i hardzi przy beczce, pod boki ujmuje na opór.


Nawet waganty przysłuchiwały się uważnie wszystkiemu, o czem tu mówiono. I zaduma ich objęła nad wypitemi czarkami. Próżno ich lekarz tak wychwalał i sławił, nad społeczność ludzką wynosił. Nie jestże, prawdziwie, nawet to najlepsze, co z siebie ludziom dać mogą, — łatwe, rychłe i krótkie, by ten płomień konopny, który mało co zaświeci, a nikogo nie ogrzeje.
I pogadują oto między sobą o tych aplauzach na rynku, po których tak prędko zbierają już tylko urągi w wejrzeniach ciekawych. Pytać goliarda o te zmrugiwania się mieszczan przy spotkaniu poety, o te ich wyśmiechy i wzgardliwości pod rzęsą, któremi obluzgać każdej chwili gotowi dufność w klerku mniemaną, — choćby goliard zatulał się był pod kapturem w samej Muzy ciszę i zadumy. Żonglerom, wiadomo, nie brak przymizgów pań grodzkich, które nawet przed mężów własnych niechęcią jako tako ich zastawią. Ale innych kamratów ściga już jawnie złość i zohydzanie przed ludźmi. — Zasię to piętno urągliwości społecznej wszyscy już towarzysze społem cierpieć muszą na sobie — w tem wystawaniu po przedsieniach kościelnych w żebraków kompanii, po onych łaźniach, kędy ich w piątki jedynie z żydami już tylko wpuszczają. A niech która z ich kobiet, — przypominają wreszcie, — w kapelusz przystroić się zechce na miasto, za kurwę ją okrzykną i zapiszą na ratuszu.
Dziewka tak się zasłuchała w te igrców żale i utyski, że się między nich do stołu przysiadła i na każdego, kto tylko zagada, przenosi oczy zdziwione; — a sapie za wszystkich, którzy milczą.
To kobiety współczujące zasłuchanie budzi, jak to zwykle, ambit śród ludzi. I przerzuca go zarazem na rzeczy najbliższe. Płacić chcą dziewce i za jej poczęstunek, o darmochy nie stoją, — już nawet do sakiew dumnie sięgają... Życie człecze wogóle mało warta, zaś ich dola wagancka jest już całkiem psia!.. Koniec końców, płacić chcą. Ale dziewka tylko zamacha gołemi ramionami: ostatnia kruża z dobrawoli była: niech im wszystkim na zdrowie pójdzie. „Bo co?! niewolno?“ — pyta z ambitem i ona. „Pewnie, że wolno.“ Więc dadzą pokój.
Żacy tylko nie pochwalają tej ugody. Młodsze bo serca uporczywsze w wdzięczności, osobliwie za trochę kobiecego serca w użaleniu się nad ich dolą. A że od mnichów i klerków nauczyli się żacy za dary doczesne płacić dobrem duchowem, więc któryś z nich wiersz na dziewczynę zdziałał. A pochwalony przez kamratów, ustawia się przed nią i wygłasza jej ten wiersz ustami i dłonią:

Ave formosissima gemma preciosa!
Blanciflor et Helen
a! Venus generosa!..

Dziewka, nie oświecona wcale, nie stoi o chwalbę, więc przy pierwszych zaraz słowach poklepie żaka dobrotliwie po gębie. Żak zmieszał się, zmylił oracyę i, by podzięka kobiecie zaświadczoną była, cmoknął dziewkę w łapę. Przerażona tem respektowaniem, spłonie za piwonię. (Wystarczyłoby żakowi poklepać ją wzamian gdzie niżej). Lecz to jakby węzłem ostatnim związało ją z wagantami. Rozkłada się oto na stole gołych ramion splotem, pcha się w niego twarzą i piersią, i wybucha płaczem tak rzewnym, że ściszyło się nagle w izbie.
„Wszystko na was w życiu nastaje!... Moje wy chłopcy, poniewierane przez ludzi!.. A przecie wyczekują was ludzie po grodach jak tej rosy niebieskiej. Bo świata wy przecie rosa, grodów ucieszyciele! Moiściewy!..“
I szlocha już hucznie na wagancką gospodę całą: opłakuje dolę igrców sztuk wszystkich. —
Wagantom chyba tkliwie uczyniło się w tej chwili, bo ten i owy pogwizduje sobie na rezon, stroszy wąsa. Może i z tego powodu, że nieco serca kobiecego poczuł na sobie każdy z nich; a wtedy pysznić się zwykła natura męska.
Tymczasem okno gospody dziwnie naświetlać się poczyna po nocy głębokiej. Zda się mrzeją te szyby w ołowiu jak o świcie: zrazu bławem, na poły zielonem jaśnieniem barw własnych; zanim coraz to wyraźniejszym blaskiem łuny nie rozpłonie pod oknem i nyża cała. Coś jak chmury przegania za szybami, a po ścianach piwnicy pomykają co chwila cienie zwiewne.
„Gore!“ — wrzaśnie dziewka, przerywając nagle swe zawodzenia.
I zerwawszy się z ławy, żegna się kilkakrotnie, jakby na ulgę, że pożar to nie w gospodzie, a daleko na mieście.
Rozchwiały się rybałty na ławach w poszeptach gwałtownych: — prawdę zatem płatnerz powiadał. A prawda jego większa może, niźli mniemał: srogi bo ogień bucha tam w grodzie, skoro aż tu, po ciemnych ścianach piwnicy, przewiewać poczynają czerwone cienie grozy, — gdy z ciszy ulic dolatują głosy rogów na trwogę, niczem psów zawycia po oddalach.
„Gore“, — zawtórzą chórem.
Niejeden z nich otrząsa się już w sobie, lub, biorąc głęboki oddech w piersi, krzepi się nazbyt widocznie, spozierając zarazem na rycerza, niczem ptak na węża. Bo jakby na nich tu wszystkich poczęło mrugać to krwawe oko łuny: „Chłopcy, pora na was!“
Tak też pojęła to wezwanie i dziewka rozwrażliwiona płaczem, bo tem gwałtowniej zaszlocha w stronę rycerzy:
„A wy, panowie, jeszcze na rzeź ciągniecie „toto“, — na zatracenie!“
„Nie płacz: narodzisz lepszych!“ — pociesza ją rycerz od stołu gromko i weselnie.
Ten bo z niezmąconą pogodą oczekiwał na ochotników akcesy, spozierając na wagantów, jak na taneczniki opieszałe. Wiedział: gdzie oświeceni gromadzie przewodzą, tam decyzya długo w głowach się smaży. Ale potem rzecz cała z miejsca za to rusza w pojętności gromady; musztry niewiele tu trzeba „No, chłopcy...“ — chciał był coś rzec.
Rykiem zaszlochu przerwie mu z miejsca dziewczyna.
A lepszego dobosza na „marsz! - marsz!“ nie znalazłby i rycerz sam. Jako że właśnie te mdłe spazmy kobiece jurnem już zacięciem się uderzają do głowy wagantom. „Cichoj!“ — uspokajać raczą tkliwość oddanego serca. A w tem łaskawem poczuciu większej krzepkości serca swego, krzepią się wraz i ramion mocą — za jej to właśnie płaczu przyczyną! I bodaj, że dla większych jeszcze rzewności kobiety: — znaj naszą naturę męską. „Cichoj!..“ Co chmurniejszy z nich, już kół w myślach chwytał i wbijał go jakby w brzuch jednemu bodaj tylko z tych znienawidzonych zbirów. I tak oto rozdyma już im nozdrza zalot krwi...
A kobieta płacze.


Zawodzi tembardziej, że postaci obu panów w nyży okiennej ciemnieją dziwnie groźnie w tej żarzy na szybach, — aż staną pod blask łuny za dwa posągi czarne w surowych obrysach swych zbroic. I, zda się, już tylko tym gestem dłoni pancernych powiadają do się, że on popłoch pożaru w mieście nadarza właśnie chwilę dobrą na przebicie się przez zbiry a straże i wywalenie bramy grodzkiej.
Jakoż, za rogów wyciem na trwogę, już i bębnów alarmy zawarczały po basztach — na „gore!“ na ratunk!
On rycerz wielki, który dotychczas milczał wciąż na ławie, a i potem wobec płatnerza roboty, — zwraca się wreszcie ku wagantom z otwartą już przyłbicą. Obie ręce wsparł na krzyżowym jelcu, — rzec coś pragnie. Przycichną, — korna i dziwnie żałośliwa trzoda przed ogromem tej zbroi, pawęży i miecza.
„Za dnia, na rynku, — usłyszą wreszcie, — zastawiłem sobą któregoś tu z was, — że się wolnym ptakiem obwołał i prawdę poety mówić ludziom mniemał. Ledwiem kilka ulic z nim przeszedł, poznałem jaka to prawda poety. Tu zaś, leżąc na ławie, wsłuchiwałem się uważnie w sumienia wasze. Wiem teraz, jaka jest i wolność wasza, igrce... Na gościńcach cygaństwa może i wolne, w społeczności ludzkiej wy gorzej niż niewolniki, bo gdy tamtych chlebem i biczem jarzmiono, was tylko aplauzami na rynku.“
Zerwą się na te słowa żonglerzy z ław. Z umysłu miękkim, bo tak bardzo wzgardliwym, gestem dłoni, odchyli rycerz od siebie to żonglerów oburzenie.
„Nie żelazo wy, wierę, które w ogień rzucone być chce ku skrzepieniu w żywą stal. Ostawajcież tedy z Bogiem. Ja stąd precz odchodzę, — pewnie w zbirów łapy. Jeśli, za igry samej pohańbieniem w tym grodzie, i rycerskiego ducha na rynku tego miasta pod pręgierz wystawią, przyjdźcie popatrzeć, — piewce bohaterów!“
„Tego nam, panie, nie zadasz!“ — doskoczy do niego goliard jakby z pogrozą gromady całej.
„Jako żywo, czynię to. Wiem-że: wy niczemu, co jest nad dolą waszą, pomocnej ręki użyczyć nie zdołacie — w niedołęstwie tych rączek waszych, miękkich i śliskich od samolubstwa!..“
W tejże chwili zakotłował się przed nim wrzaskliwy zamęt ramion i głów. Żaki to przedewszystkiem ruszyły nań z miejsca. „To jest obraza młodzieży!“ — uchwalają między sobą w tym krzyku opętanym. Za żaków natarciem psy kuglców zerwą się z pod ław z ujadaniem wściekłem, — jakby za obrazę swych panów. Tym tumultem podjuszony podejmie się na zadnie łapy niedźwiedź u pieca. I rycząc jak ten smok w jamie, wali wprost w to kłębowisko ludzkie. Wlecze za sobą łańcuch pochrzęstny, oplątuje nim i przewraca niejednego; a kusemi ramiony to z prawa to z lewa zagarnia: nim kłami chwyci, pazurami może ułapi i pomści — rzekniesz — obrazę sztuk wszystkich. Zgoła piekło rozpęta, kto igrców i żaków na siebie obruszy.
Podjął się wreszcie z ławy i siłacz okrutnie gruby. Poroztrząsał żaki jak te beczki hałaśliwe, psy kopaniem gdzieś pod ściany poodrzucał, niedźwiedzia za ten kolec u nosa o ziem cisnął; a zbliżywszy się wreszcie do rycerza, dłonią tak w wierzch jego pawęży uderzył, że mu ją kantem w podłogę wbił i osadził. I pięść mu swą wówczas pod nos wyciąga.
„Miękka ci się widzi ta rączka, panie? Nie daj Boże nikomu popróbować. Ja na twe zbiry tarczy nie będę potrzebował, ani w blach żelazny kowalowi zakuwać się nie dam. (Co mówiąc, ściąga wraz siebie sajan skórzany). A i o miecz ten srogi ciebie nie poproszę, nawet kłonicy ze sobą nie wezmę; tylko pierwszego ze zbirów za nóżką ujmę i nim reszty tych drabów dogruchotam. A ty, panie, popatrz sobie z daleka, podziw się. Aplauzów możesz nie dawać.“
I odchylił giezło na piersi włochatej, — iże taka moc człecza gołą piersią na srogie miecze idzie! Wreszcie obnażył ramię swe niczem udo babie.
I stanął tak u boku rycerza, gotowość swą zgłaszając.
W ciszę korną, jaką to wystąpienie posiało, wtrącił tylko linochód słowo smętne o sobie:
„Całe życie wyzywajże tu człeku mężnie śmierć i djabła w sztuce swojej, — i oto co ci na koniec zadadzą!“
Choć markotnik i zawsze zatroskan o duszę, chłop był głuchego uporu. Wiedziano, — że gdy taki upór swój ruszy, do ostatniego tchu dostoi: cel drugiej wieży nad przepaścią nauczył go snadź w życiu tej woli. Widać to było i teraz po tej zawziętości, z jaką znaleziony gdzieś grot nabija tulejką na żerdź swych popisów, sposobiąc do swej blaszkowej zbroi rycerza na linie i włócznię wielką jak topola.
Poczem ustawił się u drugiego boku tamtego zbroiska, pawęży i miecza.
Płatnerz, któremu roiły się wciąż po głowie żywe śpiże ku ozdobie kościoła, zapatrzy się w te trzy dziwne postaci podświetlone łuną i zamruczy w brodę jeszcze dziwniej:

Fides! — Spes! — Caritas!..“

Żaki tymczasem zapomniały już całkiem o obrazie. Radzą, zmawiają się i buntują wzajem: choć nie pora już ku temu, wiecują zażarcie. Rycerz, któremu, po wystąpieniu tamtych dwóch igrców, odmieniły się snadź myśli, czeka spokojnie, aż się żaki wykrzyczą. Ułowiwszy chwilę ciszy, dłoń wznosi i uśmiecha się ku nim — tak, że zaszemrzą wraz kłótliwce wszyscy: „toż on nas lubi całkiem!“
„Darujcie mi, chłopcy, żem to zostawił na ostatek, nie opieszałym, ani swarliwym ku namowie, lecz towarzyszom na zawołanie bojowe... Opowieścią żonglera z piekarni w sumieniach swych ruszeni, ślubowaliśmy z mym nowym oto druhem: — po przebiciu się z tego grodu — wyruszyć...“
Tu przycichł nagle jego głos i tok słów się odmienił:
„...Ostatni już chyba rycerze błędni, ślubowaliśmy wyruszyć na szukanie Monsalwatu...“
Przy tem słowie zdarł z siebie nagle hełm i, trzymając go u piersi w dłoniach obu, pochyla komie głowę.
Niczem wicher w łan kłośny, uderzy w głowy żaków to słowo, zawsze dla nich osobliwe: — Monsalwat!.. Zerwą i oni czapy, rozchwieją się w naszeptaniu, pochylą łan głów młodych.
A przecie, nawyku siłą, zezem wyzierają ku goliardowi: co on powie na to. W wiecowaniu udziału nie brał, jeszcze nie rzekł swego słowa.
Czuje goliard, że żakom bardzo potrzeba, by i on coś tu rzekł, acz nie do słów było mu w tej chwili: tak cały osępiał nosem i brwiami. Niczem mnich pokutny przed natręctwem pobożnych, zastawia się dłonią. I rzecze krótko:
„Chodźmyż, — bodajby z wiary niedostatkiem, — byśmy nie stali się jak ta trawa, która prędzej zwiędła, nim ją wyrwano.“
A żakom widzi się w tej chwili — tam w nyży okiennej — już tylko tego miecza olbrzymiego jelce w krzyż, a na nim cicho wsparte dłonie rycerza, jakby do przykucia u ramion krzyża tego. I słyszą: —
„Igrce sztuk wszystkich! Dane jest wam przyłożyć rękę do znalezienia Graala — na odnowienie serc człeczych!“
Trzodą owiec znagła ruszonych zgarną się waganty pod ten miecz. I takie ich opłomienienie duchem przenikło, że, choć z napół otwartemi ustami, wiwatów okrzyknąć zapomnieli. Obwołują się właśnie, jak te żaki na ochotę: sprężonemi nagle ramiony i rozwartą dłonią.


Na uboczu stał tylko niedźwiednik, który od swojej bestyi na krok nigdy oddalić się nie może. I zdało mu się teraz, że nie on zwierzę, lecz ono jego na łańcuchu trzyma i prowadzi przez życie. I przeklinał w duchu igrę wszelką. Bo każda, nawet żonglerów i goliardów sztuka, wydała mu się teraz takim łańcuchem zniewolenia w tej doli na opak: że nie poskramiacz bestyę, lecz ona jego oprowadza przez życie — ludziom na pokaz, — póki wszystkich sił z człeka nie wytarga...
Nagle on łańcucha koniec z garści swej rzuca niedźwiednik bestyi na głowę; kołpak swój o ziemię ciśnie z pasyą i z jeszcze większą, nie wiada po co, przydeptuje go potem. Zdawaćby się mogło, że człek zrywa z siebie wszelkie więzy doli, wszystko, co na nim cięży z dni konieczności, bo nawet i tę czapę z głowy. Nagą wolą ku czemuś tu się zgłasza, sobą, — człowiekiem.
„Bierz mnie dolo gromadzka!..“
I dobywając gdzieś z pod bierwion u pieca toporzysko jakoweś, krzyczy całkiem niepotrzebnie:
„Dajże mi który siekirę jaką!“
Ze wszystkich końców i zakamarków gospody znoszono tymczasem w zarojeniu mrowiskowem — topory, czekany, widły, cepy, — zgoła, broń wszelaką zasobnego domu.
Gęślarz tylko w swej opońce brunatnej i czerwonym kapturze wesołka plątał się bezczynnie między kamratami. Ich męska krzętność za orężem — pod łuny mrugania na murach, rogów ponure wycia w oddali i bębnów alarmy po basztach, — działała nań nieomal, jak na te psy kuglców, ponoszące się w tej chwili w zawrotnych poskokach i pląsach po izbie całej. Nad te towarzysze, zamienione jakby zaklęciem w gbury i zbóje, bliższe mu były w onym zamęcie tamte stworzenia — jednakową pobudliwością ciał czujnych, chyżych i bez statku. Bo wręcz w ciało samo gędźca uderzała osobliwość tej chwili — rytmami muzyki: to okrutnie srogiej, to znów tak dziarsko ochoczej, że aż tanecznej prawie. Jakby on sam smyczkiem gęślowym był, rzucanym o napięte struny porywu i szału gromady całej.
„Hej, za dobosza chyba przed wami pokroczę, — bo mi świat cały nowem tętnem w żyłach gra i tańczy — hej! werble szaleństwa i nadziei waszych!“
A zwróciwszy na siebie uwagę towarzyszy, wraz kugla jakby przed oczyma im wywinie.
„I powiodę was — za rycerza przewodem — już wiem gdzie... (wesołka łapą kreśli coś ku górze)... kędy się ta droga mleczna z gościńcem ku Zamorzu zbiega. — Tam... znajdziecie niechybnie!“
Sarkną, pluną nań nieomal.
A on jakby w skrusze nagłej dopada na klęczkach rycerza, przytula się do tej jego łydki w kolczudze. I całuje w nakolenicy blach.
„Kocham cię, panie, z czcią lękliwą, jak niegdyś tę nogę ojca, gdym pełzać zaledwie po podłodze potrafił. Ale...“
Tu począł odsuwać się od niego po ziemi:
„Ale djabła igrcowego we mnie śmieszy twoja wiara!“
By nie okazać, nielicującego zgoła rycerzowi, gniewu na wesołka, zatrzaśnie pan wyzier przyłbicy.
A tamtego jakby ten bies igrcowy opętał już całkiem, bo wręcz tarzać mu się każe po ziemi i w kuglowaniach rękoma o podłogę praskać:
„Hu, jakże drapieżnie szczerzy się ta szczelina wyzieru — od ucha do ucha! Jak sierdziście odymają zbroję blachy karwaszów! Ale ja, panie, w okrucieństwo twe srogie uwierzyć jakoś całkiem nie mogę... Gdy po wszystkich dziś borach huczą surmy bohaterskiego rozboju, tobie Muzy oręż w rękę wcisnęły. I roić każą o tej Bellonie pięknie-szlachetnej, która i u Muz nawet naszych od wieka w styski już tylko zasobna!.. A przedsię, jakby Muzom na odwdzięczenie się, gotujesz sobie wojsko — z igrców...“
Przewinął się skrętnie u stóp jego i, wskazując smyczkiem na kamratów, wołał:
„Spójrz! spójrz no, panie, czemprędzej, jak to żonglerom i goliardowi zaokrągliły się oczy i zapiekły rumieńce na policzkach. Nie z lękliwości to już może, lecz — co gorsza — z tej gorączkowej nijakości czuć: „Co czynić duszą?!“... Nie wierzyć dalej? — jak to klerkom rozwaga, rybałtom bies przekory nakazuje fatalnie... Czy też uwierzyć już całkiem? — jak tego oczekuje od nas publika (wskazał tym razem na żaków). — Alić już lekarz powiadał, że kończymy, igrce, zawsze na tem, czego od nas oczekuje fama. — Więc: uwierzymy, uwierzymy!.. Wszelako, — gdzie inni bić się chcą, panie rycerzu, rzecz nasza, żonglerów, judzić ich do boju, — i tyle tylko!.. Ja ci to zaraz pokażę!“...
I, od skoczka lotniejszy, ustawi się za plecami niedźwiednika; a ledwie kilka tonów ze strun swych gęśli zerwie, smyczkiem przez ramię gdzieś przed się mu wskaże i — „bij, zabij!“ — woła.
„Postaraj się, panie, lepiej o takich! — mówi, uderzając niedźwiednika smyczkiem po głowie. — Takim prostotliwcom snadniej to, niźli żakom służy. Pokosami ściele pod konie pańskie.“
Tu już dziewka nie wytrzymała tych harców jego. I dopadłszy go gdzieś na środku izby, chwyta mocną garścią za ramię, odciąga precz — gdzieś na dalsze izby gospody.
Za tkliwością bo niedawną, pomstliwość ciężka na „niedoczekanie wasze!“ burzy się w niej przeciw wagantom. Na toż bo zastawiała ich tu wszystkich, na to opłakiwała gromadę całą, aby jej stoły rąbali, — jak w tej chwili to czynią, sposobiąc koły na zbirów. Więc już nawet lampkę chwyta: wszystko zostawia na pastwę tym zbójom. Tego tylko gęślarza, że najwątlejsze „to-to“ śród tych gburów, za nic im nie zostawi! (Wpadł bo było chłopak od pierwszego wejrzenia w jej oczy wierne i pierś rzewliwą). Za nic go tedy nie poniecha — na te losy okrutne! Ciągnie go więc przemocą za sobą.
„Czego, ty głupi, tak chycasz? czego się cieszysz? Że się tu ludzie lada chwila mordować zaczną po ulicach?!.. Patrz, już łuna dymami odbija się na ścianach. Słuchaj, na jaki gwałt łomocą bębny po grodzie całym. I rozpętałoż się djablę rybałtowe na chwilę taką!.. Chodźże mi stąd, chodźże czemprędzej, bo jeszcze ci krzywdę jaką uczynią twe srogie, spójrz! towarzysze. Słysz, jak mruczą: że Bogu w pieśniach, społeczności w słowach bluźnisz. Za Pana Boga nie tak się pewnie obrażą, jak za się. Popatrz, jaką ci długą, zawziętą pomstę na wątrobach skwarzą za te ,bluźnierstwa przeciw społeczności‘, — mówią. — Jeszcze ci naprawdę co złego w tej chwili... A może i urzeką tych spojrzeń jadem... Chodźże mi, wilczku ty skrętny, bo cię tu sama chyba roz...! — No, chodźże, chodź, luby. — Noo!..“
„Dokądże ty mnie?... — Do alkierza? — zapiszczy cienko na progu, który wraz przeskoczyć musiał. — Dalibóg, do alkierza! Wprost na... Uch, jakież poduchowe łoże!.. Nie liczcie na mnie, bohaterzy! — Taka jest nasza, żonglerów, robota — czasu mordowania się ludzi.“



Z
Za ciemnemi basztami grodu czernił się pod gwiazdy ogrom kościoła. Rzekniesz, z dwóch szczytów tej góry, z wieżyc obu, rozpostarł się płaszcz nocy i, skrajem o mury miejskie za nieboskłon wsparty, nakrył gród topielą granatu i złotemi gwiazdy, — duszom na schron bezpieczny, snom nawet człeczym za kopułę uciszeń.

Odpustową bo porą nagęściło się w mieście ludu co niemiara — z za murów, z wszelakich oddali. I naniosło niepokojów z szerokiego świata. Ochraniał ludzi kościół płaszczem grodzkiego widnokręgu, usypiały głuche rogi stróżów i te ich basowe nucenia, błogosławiące ciszę i spokój dusz.
A jednak tu i owdzie wychylała się z okna głowa bezsenna. Gdzie spojrzy, dachów płachy i granie w ciemnościach zadrzemania; wyżej już tylko złote oczy powietrznej głębiny nad bezkresem świata.
Urzekło dziś tęsknotą niejednego człeka, zatargało niejednym łańcuchem. Rwą się w światy niestatki młode i złu duszę zaprzedać gotowe — byle na gościńce, byle w światy dalekie! Przez mury i rowy miejskie jak kot przeleźć gotów każdy z żaczków grodzkich, gdy poczuł w sobie dar do igry jakiej, lub gorliwość do nauki. Za bramą, — myśli, — u dróg rozstajnych zbierają się pewnie stare igrce, oraz żaki ze wszystkich szkół świata zbiegłe, — ci wiedzą: gdzie, jaki mistrz, jakiej wiedzy uczy? A z nimi wolna droga — w światy dalekie, we wszystkich królów ziemie!..
Na ulicach grodu pusto było i głucho. Tylko z wieżyc a baszt hukały sówki ponurym śmiechem po nocy. Tylko nietoperze miotają się wokół tych głów młodziańskich, tam i sam, jakby nici uroku snując niewidne, jakby znaki zaklęcia kreśląc w powietrzu. Kto zaś gadkom o rybałtkach wiarę dawał, temu zwidywały się jakoweś wyloty z kominów dalekich. Ale dobrze ich nikt nie rozpatrzył, bo za przeżegnaniem się ginęło to z przed oczu.
Pod płaszczem gwiezdnej ciszy, w surowej pogrozie kościoła, zło samo sidłało dusze kuszeniem na tułactwo.
„Przeklęte niech będą waganty i sztuki ich wszystkie! Przeklęte niech będą powieści żonglerów!“ — złorzeczył na swem łożu każdy człek stateczny w trosce o dusze młode.
A gdy chmura dymu buchnęła nad dachy i zakołowała się w rudych kłębach pożogi, gdy łuna naświetlać jęła ulice, a po oddalach zagrały rogi na trwogę, — ludziom statecznym wydała się i ta ponurość chwili czemś oczekiwanem prawie. Dzień był nad miarę rozpustny, noc zasię jeszcze gorsza — tą gorączką śród młodzieży, porywaniem się jej na ojców z gębą buntu pełną, odgrażaniem się jakowymś rozruchem, który gotuje się w grodzie.
Zaś te ludzisk pośpiechy ze stągwiami lub ciężkiemi kubły, — ich dziwacznie pogięte postaci, wynurzające się z mroków w mruganie czerwonego blasku, — wzniecały przypomnienie dusz czyscowych pod brzemionami pokuty. A cóż dopiero biało-czarnych mnichów nagłe zarojenie się na ulicach! Niejeden domini canis biegł z nosem tropiącym i chwytał w nozdrza zalot djabła w grodzie, gorsze jeszcze pomsty boże obiecując Sodomie i wysłańcom szatana, — co oznaczać miało: grodowi i wagantom.
Przyczem wskazują groźnie na kościół w oddali.
I zaprawdę: podświetlone łuną poczerniały jeszcze bardziej obie wieże, zaś tum cały wydaje się teraz, ni to w górę zaklęty olbrzym, który na kolana padł i pręży ku niebu ramiona oba, pomsty nieba wzywając na miasto grzeszne.
A niedaremnie, ponoć. Co chwila odblask pożaru błyskawicowem rozdarciem nocy pada na kościoła szczyty. A w rozwidniony znagła zacień onych krużganków i podcieni na wyży, pod łukowe wystrzępienia wnęk, wstępują blade mary kamieni żywych. Ocknięte grodu popłochem, ruszyły snadź i święte postaci z pod baldaszkowych nyż, — snują się z pacierzem po błędnikach wież, zażegnywując od ognia dom Boży... Tak rozedrgała się górą, u murów, gęstwa tajemniczych po nocy cieniów tumu; aż ocknie się i zło samo na poniżu: podejmie to kruczysko, przycupnięte na okapie. I załopoce tem skrzydłem jego — od łuny krwawem.

„W imię Ojca, Syna i Ducha!..“



Tak się żegnał co chwila przedewszystkiem ten, który leżał oto powalony na ostatnich stopniach kościelnych schodów, ociekając po nagim grzbiecie strugami krwi. Zczerniał od tej posoki i biały sznur franciszkanina w skurczu dłoni. Bokiem rzuciło brata na schody, w tej rozpaczy może, iż za późno temu na pokutę, kto za kobietę skarbonkę klasztorną djabłom oddał. Już taki nawet myślami swemi nie włada, bo i pokutę nawet temi obrazami mąci, jakie mu djabeł w uszy naszeptuje.
W ustach biczownika bełkoce się jeszcze jakiś szczątek pacierza, choć ani jeden płomyk jaśniejszych wyobrażeń nie rozświetla mu tej przepaści, w jaką strącony będzie, owca zbłąkana: przyjść mu wszak kazała Pani do siebie. A dusza, w przeczuciu zatracenia, wspominać mu każe wciąż oną chwilę, gdy rycerz pocałunkiem ust swoich wzionął mu w piersi grzech swój, — potężniejszy snadź nad wszystkie pokut moce.
Bo za każdem zelżeniem ręki wraca przypomnienie onej chwili, gdy z pod białofutrzanej szaty na złoty łuk strzemienia wychynęła się łasicą stopka Pani, a za nią, jak ten wąż, z pod spódnicy ukrycia wypręża się znagła jej łydka śmigła.
W spomnieniu zaledwie ośmielał się zobaczyć, co wówczas do obejrzenia było. Po raz setny wywoływał i odtrącał od się to kuszenie. Aż się targnęły oba kułaki mnicha na wszystkie w myślach kobiety:
Bestiae bipedales!.. Viperae pessimae!..“
A szatan śmieje się z tych szamotań swego łupu pod pazurem kobiecej chuci.
Bunt podjął wreszcie kark mnicha i wysztywnił go na klęczkach. I za pacierze, które stygły na wargach, przyniósł mu tę przestrogę świętego Augustyna: „Nie dawaj duszy swej kobiecie!.. De carnibus tuis abscinde illam!“
Poderwało się ramię. A co śmignie sznur i uderzy w krwawą już na grzbiecie pluchę, nowy węzeł zadzierga mnich na nim zębami, by się do żywego mięsa dosmagał, djabła samego w ciele dochłostał.
Frate!..“ — usłyszy nagle nad sobą jakby pod bębnów głuche nagle uderzenie.
I ręka od szponu mocniejsza powściągnie mu ramię.
Frate! za co ty mnie tak smagasz? Ja na twą duszę jeszcze nie nastawałem. Kogóż bo tu wlec do piekieł? Z kim się tu borykać? I o co, duszo mizerna? Ty skaczesz w smołę ognistą sam, a głową w dół, jak ta żaba w bagno. A zmaganie się z duszą, z rozdwojoną w człeku żądzą, jest naszej natury potrzebą. Bacz, jakoś to poniżył w sobie rycerski grzech pana Lancelota, który — przez żonglera opowieść, a serce skazanego rycerza — wziąłeś na się w pocałunku warg jego!.. Przypomnij: bez grzechu tęsknoty ku kobiecie możeby nawet i Lancelot sam nie pokonał wielkoludów i nie wyzwolił grodu. Tyżeś się twarzą od łuny odwrócił: ,niechby i gród cały spłonął, tu ważniejsza sprawa duszy własnej’. — Wiedzże, jaka jest różnica między żagwieniem się, a płomieniem: między grzęźnieniem duszy osiadłej, a potykaniem się tułaczej: między mieszczanami grodu, a wagantami ze świata... Gdy myśli o kobiecie odsmagać od się nie możesz, — wyświećże siebie wraz z tym djabłem z grodu! — rusz zastygłą w żyłach krew normana! — zerwij klasztoru okowy! — idź na wędrowanie!“
Osłania mnich piersi rękoma w krzyż, mamrocze cicho wszystkie zaklęcia i zażegnania.
Jakoż znikł cień czerwony wraz z tym blaskiem łuny, który zatłumił się nagle — jakby tam, w oddali, dach zapadł się na ożogę. Po ciemnym grodzie wyły tylko rogi, ni te psy na złego ducha. A spóźniony dzwon kościoła teraz dopiero się odezwał. Kołysany snadź obcem, nieporadnem ramieniem, targał się ciężko — złym pomrukiem ruszonego po nocy śpiżu. Z ciemnej wyży, słyszy mnich, wydzwania się najwyraźniej:

Sint... gunt!..“

Bożycy wędrowania imieniem normandzkiem odzwania się wieża.
On że to, — szatan wagantów, — który kusił go przed chwilą, dorwał się ponoć i do kościelnego dzwonu?! Prawdę-ż okrakiwali dominikanie, że z wagantami o samo nawiedziło gród, wysyłało tej nocy swe bezszelestne gońce za duszami, a teraz zdzwania je wszystkie?! Bo nie na gaszenie pożaru odezwał się dzwon, lecz jakby tym ptakom wędrownym na zerwanie się z grodu.
Tam, w oddali, dach przed chwilą zawalony objąły widać, płomienie, — bo łuna pożogi znowuż zadrgała nad miastem grozą czerwoną. A gwałtowny jej rozbłysk na murze, tuż przed oczyma mnicha, otrząsł go znów całem ciałem.
Frate! nie jestże wędrowny i zakon twój w założeniu świętego? Nie wędrujesz-że ty sam nieustannie w rojeniach swoich? Wszakże dziś jeszcze u kramu i chorągwi korzennego kupca rwałeś się duszą pod wachlarzowe drzewa, na których ptaki rajskie śpiewają Alleluja srebrnemi chóry?“
„Oo! z czystem sercem chadzałem ja wtedy! Żartkie wonie, bijące z juków korzennego kupca, upoiły mnie tęsknotą ku onym krainom, kędy wszystko jest piękniejsze, dla bliskości Jezusowego grobu.“
„Mnichu! — najbielszą lilią pod twoim pędzlem, każdą postacią anioła, jego skrzydeł piórem każdem, tęskni w tobie sztuka twoja ku doczesności. I w tem jest twych jasnych obrazków rzewność cała — nawet dla przeora, który ze łzami w oczach zawsze je wychwala... Nad przeorową księgą, przy pędzlach i farbach twoich, wyhodowałeś w sobie zarzewie i karm cielesnego ognia: twą nieukojoną tęsknotę za barwami świata! Tem żarliwiej ten pożąda i kocha, kto więcej i dusznych tęsknot w sobie nagromadzi — na wieńce gloryi dla umiłowanej. — I oto w powabach uroków wszystkich, w samego piękna obietnicy — ujrzałeś kobietę. Ciałem bierz ją, lub nie bierz, — (nie stoimy dziś szatany o takie grzechy wasze!) — ale duszą?.. Non des feminae animam tuam!... Na coć sięgać duszą po obietnicę zaledwie, gdy ziszczenie samo w takimże powabie i uroku rzeczy wszystkich oczekuje na cię — za morzem?!.. Frate! z mysiej nory spoglądasz ty na świat: tęskliwe zaledwie, mniszego ubóstwa, są twe jasne obrazki w przeorowej księdze, — gdy za morzem oczekują na cię Ziemi Świętej słońce i kolory!“
Łzy mnicha, w czas pokuty zaparte, teraz dopiero — na wypomnienie najgłębszej tęsknoty — polały się obficie jak ten deszcz za piorunem.
Frate, gdy cię ogień cielesny ogarnął, zapal się w nim cały: rozpłomień w sobie i ducha twego żądze! — wyjrzyj z cieśni klasztoru! — podnieś głowę na wypisane gwiazdami powołanie twoje! — weź w piersi tchnienie pychy! — surge de profundis!..“
I roztoczyły się w wachlarz skrzydła łuny na murach, pod grzmot jakby daleki.
Rzuci się mnich ku niemu z krzyżem różańca w kułaku: „Apage! apage! apage! Jam franciszanin, ja minoryta: z maluczkich najkorniejszy.
Jakoż zgasł: wsiąknął w nagłą ciemnię przedkościelnego placu.
Sintgunt!.. Sintgunt!..“ — huczał już tylko dzwon swem kuszeniem ponurem.
I jakby za jego to przynaglaniem, ten poszum ludzkiego zbiegowiska przy ogniu dalekim zagłuszać jął nagle jakoweś rozruchy z innej strony miasta.
I niczem zamieć gwałtowna zerwał się w dali krzyk gromad całych. Wichrem poniosło to w ulice, rozwrzasło po zaułkach w tumultów wiele: w jakoweś ścierania się zgiełkliwe, w broni wszelakiej poszczęki i gonitwy na ,huzia!’ tłumów całych.
Docucają te krzyki brata. „Na Boga, — szepcze, — co się w mieście dzieje?!“
„To samo, co i w tobie, frate: — walka, dusz osiadłych i tułaczych walka!“
Zatrzepoce się mnich nie wiadomo dokąd; może w oprzytomnieniu onem, że gdzie się takie nagłości dzieją, tam i zakonnik bywa ku potrzebie — dla dusz rozgrzeszania.
Lecz tymczasem tuż obok, gdzieś koło kościoła, zatupocą zbiry z przeraźliwym świstem pościgu i wrzaskiem uganiania się za kimś:
„Tego tu gęślarza w dzwonkowej czapie!.. tego kozodoja o łydkach włochatych!.. Kuklą wesołkową nakrywa on, ponoć, tonsurę ledwie zarosłą, powiadał kanonik. — Zetrzećby z ziemi plugastwo takie!.. Ten między nimi wiła i djabła wysłannik najgorszy!.. A widzisz? nie ustrzegła cię dziewka w alkierzu? Wyniosło cię na ulice wścibstwo igrcowe — na żałosny ponoć koniec.“
Głuchy łomot obucha o głowę chyba człeczą — i jeden tylko krzyk rozdzierający: już w niebo miłosierne, już o co innego chyba, niźli o zratowanie ciała.
Wystawia mnich krucyfiks w obu dłoniach. Z pacierzem na ustach biegnie w tamtą stronę.
„Maszże ty jeszcze, frate, władzę rozgrzeszania?..“
Zachwiały się nogi pod mnichem; runął bez czucia na ziemię.


Na gwiezdną kopułę grodzkiej nocy, ni ten okręt z Zamorza, wypłynął księżyc z nad murów. I wejrzał na plac kościelny tą omgloną źrenicą zaświatów, która i grodu mury w zamki-niewidy odmienia i człecze postaci tak odcieleśnia, że owo parobczak konny błędnym rycerzem na drodze się wyda, a człek zbrojny na koniu Parsifalem samym zgoła. — Wwiało skrzydło jasności wzwyż po schodach kościoła, nasączyło poświaty we wnękę dźwierzy, na te wniebowzięciem smukłe szeregi pań świętych i błogosławionych królowych.
Napoły ockniętemu mnichowi wypatrzyła smuga księżycowa u stóp tych postaci — dwóch rycerzy, jak dwie mary, pod okiem miesiąca bledsze życiem od onych pań w kamieniu. Rozmroczyły się i cienie po bokach miesięcznej smugi, ukazując jakieś gromady śpiącego na schodach ludu. Acedją to tknięte, grodu smutniki, w poodpustowej nocy śniły tak może u progów kościoła swój sen o wyzwoleniu.
Chyłkiem a czujnie wychyla się z za węgła ulicy pstra wataha rybałtów i żaków wędrownych, każdy z toporem, czekanem, widłami lub kłonicą w kułaku. Niejeden ramię swe, strzaskane gdzieś koło łokcia, za rękaw przy garści podtrzymuje zębami. Krwią ocieka ta i owa głowa; a wszystkie dymią jeszcze żarem uniesienia.
Na placu aż zakrzepłym w srebrzystej oćmie, w mgławej omartwicy zaświatów, stoi rumaka mara dziwokształtna: ni to koń siwy, dwoistem siodłem ukulbaczon, ni to łasica, wydłużonością ciała swego. Zstępują ku niemu rycerze, spływają po świetlistym kobiercu. Jednego panowie dosiedli konia — w zaświadczenie przyjaźni: — jak chce przykazanie drugie graalowego szukania. Sztywno trzymają się w kulbakach, prężą nogi w strzemionach ku końskiej aż szyi, w górę wznoszą koncerze. I jednym ruchem szyj obu obzierają się za wagantami.
Nie słychać wcale kopyt tententu, ani kroków ludzi.
Bo takiej ciszy uroki sączą się z naświetlonej wnęki kościoła, kędy w blasku miesięcznym uwysmuklają się jeszcze bardziej żywe kamienie pań świętych. Bo taka ponurość milczenia czerni się pogrozą wieżyc obu. Bo takie zasłuchanie, zapatrzenie jest w tym smoczym kadłubie i dziobie kruczyska, które wychynęło się całe nad wrąb okapu, pozierać, jak oto ciągnie w światy wagantów plemię bękarcie za błędnymi ojcami wszelkiego — po wieki — tułactwa dusz.
Nieodparta siła podejmuje mnicha z klęczek i wlecze musem po zaczarowanej kładce księżycowej smugi. Lecz u węgła kościoła, tuż na zakręcie, groza pęta mu nagle kroki.
W poprzek drogi leży wagant powalony, głowa młodego nurza się policzkiem w ohydnej biało-krwawej mazi i świeci nad czołem czerwienią kaptura w dzwonkach; szeroko rozrzuciły się na brukach ramiona martwe, ściskając jeszcze w dłoniach smyczek i gęśle igrca. Szmatką przyplusnął do ziemi człek zabity, tylko bose stopy i łydki waganta wysztywniają się trupio z pod oponki. A w oćmie księżycowego tumanu widzą się te nogi, chwilami, niczem racie kosmate.
W poświacie srebrzystej, pod omgloną źrenicą zaświatów, która kształt każdy w niewidy odmienia, — zda się, że postacią Panka, gędźca i joculatora padła tu pod obuchem na bruki igra sama: — wagantów bojownica ze świata smutkiem!
Mnicha tymczasem już w dal odniosło za tamtymi, którzy wychodzą z grodu. W głębi ulicy, — widzi, — leży pokotem straż pokonana. Niczem wyłom w murze, stoi na ścieżaj po nocy otwarta brama grodzka; most spuszczony. Bieleje za nim wolny gościniec świata.
Między strażnikami, wysztywnionymi i po skonie, leżą w kłębkach ciała żaków, jakby porozrzucane tu rogiem szalejącego byka. Acz nieżywy, przysiadł jakby pod murem siłacz okrutnie gruby; w piersi jego, pod giezłem otwartej, tkwią toporzyska czekanów, dziryty i bełty, miotane jak w tarcz igrzyskową. — Pod nogi położył mu się linochód, zasiekany całkiem, w swej blaszkowej łusce rycerza na linie. Włócznia z żerdzi jego popisów, strzaskana w drzazgi i wióry, ułomkiem drewna została w kułaku upartym.
Nad nimi trzyma się jeszcze na nogach płatnerz z potężnym dyszlem w garściach; nim to pewnie rozbił i wywalił bramę grodzką. Tymczasem broda jego nabija się okrzepami posoki, sączącej się z jakiejś rany na głowie, której nie czuje jeszcze wcale. Żaki ciągną go za fartuch, by pośpieszał z gromadą. Odmachuje się im niecierpliwie, by czemprędzej sami wynosili się z grodu.
Jakoż roił się już na gościńcu wszystek lud wędrowny, jaki tej nocy wysypał się było z bramy miasta. Nie jeden na zboczu drogi się zamitrężył, motając w chusty ranną głowę lub ramię, zanim lekarz nieco dalej od grodu nie opatrzy ich jak trzeba. Od barwistości szat rybałtowych, aż się mieni gościniec cały. Bokami zasię, chyłkiem — miedzą, a ścieżyną — doganiają wagantów żaczki grodzkie, które tej nocy porwały się było w światy — vitam explorare!.. probare omnia!.. Jakbyś łopot skrzydeł słyszał, podążających za kluczem: tyle w tych postaciach było ciągu wędrownego ptactwa, tyle woli tułaczej. W rozsypce pośpieszają rybałty gościńcem i dróżkami, a gubią się jakby w tej omgle księżycowej, — więc się obwołują niekiedy. A podmuchy i rozchwieje nocy wydłużą wraz, użałośnią głosy takie, ni to w blekot żórawi ciągnących za morze.
Wyruszył i franciszkanin z wagantami na wędrowanie swoje za morze, ku Ziemi Świętej. Nie z dobrawoli pielgrzymi mnich i nie za pobożnych myśli przewodem, bo go i Ziemia Święta nie Kalwarją już nęci, a pysznemi kolory — na sycenie oczu, na spysznienie dłoni. Oto wiodą go pod ramiona i wloką w miesięczne tonie, ni te topielice w wodę, one dwie: pogańskie boginie tułactwa, a panie świata kolorów: Singunt, wędrownica gościńców, i jej towarzysza Saga, wielewiedząca opowiadaczka!..
Krętym wężem pnie się a wybiela na podgórzu droga daleka, i urywa na szczycie w łęku między borami. Zastawia te wrota leśne wielka tarcza księżyca. Widmowo pomykają się ku niej na ostatnim już skręcie drogi obaj błędni rycerze na jednym koniu; płoną koncerze wzniesione. Nie zatrzymuje się to widmo na przełęczy, — a sunie wprost w banię ognistą...
Tak wpada w ogień, powiadają, ptak Feniks w polocie przeobrażeń.
Rychło patrzeć, a tarcza miesięczna podejmie się z nimi wyżej — między gwiazdy.

Tak igrce i żaki, za przewodem rycerzy błędnych, wyruszyli na szukanie Graala.


KONIEC TOMU PIERWSZEGO.




CZĘŚĆ III.
W
Wyprzedził lekarz na koniu, gromadę całą. Na oklep jedzie, — w popłochu chwili nie zdążył osiodłać szkapy, ledwie te wory ziół i kamieni narzucić mu zdołał na szyję. Kiwa się nad temi wory kołpak i broda starego. Naleczył się dziś ludzi na odpuście, napatrzył doli wszelakich; duma tedy nad niemi, rozważa w sobie dziwne sprawy człecze; nadewszystko: — jakto nie jednemu porwaniu się ludzi przodują żywe kamienie grobów i żonglerowych opowieści duchy.

„Boża-ż to wola nadaje im osobliwą władzę nad duszami? Czy szatan tak niemi zwodzi? Lub może te gwiazdy, tak dziś rozjarzone na niebie, dopomniały się w duszach o swoje horoskopy?.. A jeśli nie Boża, nie czarcia, nie gwiazd to sprawa, może to one mediae virtutes, — doli i żądz człeczych, nie wyżytych w murach, — wloką siły młode na przygody, wyrzucając tęsknoty niejedne i ponad to Empireum samo?..“
Przechylała się głowa w kołpaku, gdy lekarz w tych dumaniach zapatrzył się oto w przepaść gwiezdną nad sobą. Aż się koń zatrzymał u dróg rozstaja, nie wiedząc w którą stronę skręcić mu każą. A że rozkaz nierychły, więc ten łeb swój dziwnie kudłaty i szczeciniasty ku ziemi wyciąga, skubie rozchodników kępę pod sobą.
Tu, za bramą miasta, u pierwszego rozdroża, stał w kamieniu od pradawna Dobry Pasterz z jagnięciem na ramionach i trzodą owieczek długoszyich, garnących się pod jego dłoń. Spojrzy lekarz na Jezusa-za-murem i pochyli się na koniu. Milszym nad kościół w grodzie był kacerzom ten Pasterz, że idzie, jak mawiali, z czasów dawnej, ufniejszej wiary; zanim mnichy poczęły ludzi straszyć, a nękać nieustanną wystawą krzyża, ku przypominaniu żydowskiego morderstwa nad Synem Bożym; — które to nękanie jest przeciwne naturze Dobrego Boga, uczą kacerze.
Widzi lekarz u podstawy kamienia jakoweś słowa, żłobione w głazie. Więc przechyla się bokiem na siodle z palcem przed się wyciągniętym, by dojrzeć uważnie, co też tam napisano.
Dokąd?..“ — wypatrzył z trudem pierwsze zaledwie słowo.
I utknął wraz na niem: — stropiło go bardzo Boże pytanie z rozdroża.
„Ledwiem to nędzne życie swoje w tym gwałcie zratował i bramę grodu minął, — wraz: „dokąd?..“ Za rycerzami błędnymi, w wagantów kompanii, wyruszyłem z grodu. Mamże się tego powstydzić przed Tobą? Za błędnem rycerstwem porwał się wszak po raz pierwszy z rodzicielskiego domu i Twój Franciszek święty; a nie zaparł się przodownictwa tego, aż po próg wtórego żywota swego na ziemi, — bo wonczas to właśnie: w chwili najwyższego tryumfu duszy, zaśpiewał hymn błędnego rycerstwa. — Więc mamże ja się powstydzić?.. Żem człek uczony?.. I ze świeczników wiedzy niejeden, za błędnych rycerzy przykładem, wyruszał z rodzinnego grodu w Twoich światów tajemnice, — choć z ciężkiej szkapy lat szanowniejszych wyprze się pewnie onych przewodników młodego serca: nie stać go będzie na wdzięczność Franciszka. Nazbyt bo roztropny stawa się z wiekiem stęp uczonych kobył, — brak im wiatronogich zamłodu towarzyszów Muzy: igrców i żaków z gościńców świata... Więc wyznaję bez wstydu: z nimi wyruszyłem ja z grodu. Dokąd zasię sam dążę, człek stary? Do śmierci, pono. Którędy? Drogą cierpień i smutków człeczych, którym Ty, jak piachowi morza, rozmnażać się pozwalasz, a my ledwie tysiączne usuwamy gdzie ziarnko. Taka to nasza droga, lekarzy, za widmem rycerzy błędnych.“
Nie prędko oderwać się dała szkapa od kęp trawy na rozdrożu. Wreszcie truchtem ruszy z miejsca, — roztrzęsie nad swym grzbietem kołpak lekarza, obtłukuje o swe boki cienkie piszczele wędrownego klerka.
Dokąd?.. Dokąd?..“ — swarzy się w myślach kacerz i z najmilszym dla się Bogiem.


Zdaleka, długą po gościńcu wstęgą wił się w blasku księżyca pstry tabor wagantów. A te ich zaszeptania rozrechocą się raz po raz w pochodowy rozgwar gromady i cichną znagła, jak te żabie chóry po nocy. Gdy tak zmilkną na czas jakiś w zadumie nad poległymi towarzyszami, wyda im się ta cisza, jakby poniechaniem żalów nad nimi, — więc westchną tłumnie. Żałobników korowodem wyruszyły dziś waganty w światy.
We krwi spaliło się rozpłomienienie niedawne. Ofiarą kilku żaków, siłacza, linochoda i gęślarza, — ran własnych wcale nie licząc, — pomogli oto panom do przebicia się z grodu. Panowie hen gdzie odjechali! — ku swym sprawom szczytnym, ku swym celom górnym, ku wysokim przeznaczeniom pańskim! Ochotniki zaciężne na gościńcu pozostali: pogrzeb swoich, jeśli możesz, i wracaj, jak umiesz, do swej doli, — jużeś jest niepotrzebny. Dymem gryzącym dopaliła się pochodnia zapału. Ostała po wszystkiem ta gorzka próżność, z posmakiem jakby krwi samej, że się tęgo biło o coś, ku czemuś, za coś, — czego ani oczy nie zobaczą, ani dusza nie dozna. Panowie sami tylko wiedzą. — Graal?.. Będzie, znajdzie się niechybnie, powiadają. Bóg ich tam wiedzieć raczy!... Żonglerzy bo nasi obiecują to — tak tylko: dla sztuki, — duszom na rozprężanie się z powszedniości. Panowie zasię — po prawdzie. A Bóg chyba tylko wie, w czem jest więcej prawdy.
Powracali tedy myślami ku swej doli, kurczyli się ku niej duszami.
Ciągną oto po gościńcu i wzdychają tłumnie.
Niedźwiednik, który, dla ciężkiego kroku swego zwierza, pozostawał zawsze w tyle, mitrężył dziś nazbyt po drodze. Że śmierć u bramy grodzkiej go nie dosięgła, porzucił krwawą siekierę i chwycił się znowu łańcucha igry: dawał się z powrotem bestyi. — Kto zaś do doli swej od progu śmierci powraca, tem żarliwiej oglądać się pocznie za dawnych dni ciepłem lub tęsknotą ich bodaj.
Od czasu do czasu zatrzymują się towarzysze na gościńcu i hukają na niego zdaleka. Patrzą: — przysiada znów niedźwiedź na zadzie pośrodku drogi, pysk żałośnie, jak na zawycie, wyciąga, rozdyma chrapy: śle niuchy w gościńca mgliste po księżycu dale.
Daremnie obaj tęsknią za swą panią, daremnie wypatrują skoczki na gościńcu, od bramy grodzkiej.
Muza wagancka zdradziła tym razem nietylko goliarda, lecz i towarzyszy wszystkich.
Alić niedźwiedź tak się szarpnął znienacka, że aż wyrwał swemu panu łańcuch z ręki. Z mgły księżycowej wynurzyła się nagle od strony miasta garstka najbardziej zapóźnionych żaków. Czyjś płacz rozlega się między nimi. A oni prowadzą tę płaczkę z pogrzebową atencyą i nawołują kamratów, aby przystanęli, pojrzeć, kogo się tu przywiodło z grodu.
Wrzawą, raczej śmiechu i ździwienia, niźli radości, powitali waganty — dziewkę z gospody.
Żaki wdzięczne nie opuściły jej w żałobie: oderwawszy siłą od bruków ulicy, przy ciele gęślarza, tu ją ze sobą przywiodły. „Ma całe życie przy beczce teraz płakać, niech szerszej i weselszej doli na świecie zazna. Zwłaszcza, że i z gospody nie wiele zostało po tem porąbaniu stołów i ław“. „Niech idzie!“ — godzą się wszyscy. Gdzie? — po co? — nikt w tej kompanii o to nie pytał. Gadkarz płaszcz swój czarny na ramiona jej zarzuca, by się tak nie trzęsła w płaczu i godniej przedstawiała się oczom w swej żałobie. „Sądzono!“ — pociesza ją zarazem po kochanka stracie.
„Moiściewy! moiściewy!“ — rozrzewnia się tembardziej dziewczyna. I ciągnie z nimi w światy, prawie że nie wiedząc o tem.
Kobieta rosła wydawała się całkiem okazale i dorodnie w płaszczu czarnym. Aż się nad nią zastanawiać jęli waganty. Nauczyćby ją igry jakiej?.. Skoczki nie ma, — i może wcale już nie wróci...
Że za gruba?... Schudnie, nie bój się, na chlebie naszym; zwłaszcza gdy kawał świata po gościńcach przebiegnie... Że gęba jej się świeci? Zblednie, odglansuje się i na policzkach, wybielą się i te ręce czerwone przy robocie naszej. Tańczyć zasię będzie miała czem: — dziewczyna jak łoś! Byle tylko nauczyć.
„Niedźwiedzia nauczy, dla czegożby kobiety nie miał? Nie święci garnki lepią, nie święte ponoć i tańcują. Niech tylko z nami wytrze się nieco po świecie. Najmądrzejsze, najbardziej szczwane stają się za zazwyczaj te, które zamłodu pogrzebały tkliwość. Niech tylko zeszczupleje, uwysmukli się, wypieści i udelikatni rączki, a pod rzęsy weźmie to aksamitne nastawienie oczu ku niedbałości. Jeszcze o kwiatuszek polny skomlić będziesz za nią, młodzieńcze niejeden!.. A niech się dopiero przyozdobi dumnie w stroje i futra, niech ubarwi szafranem wargi, nozdrza i uszy, niech w chrapki weźmie to pomiatanie wami, — panowie!... Wy to wszak wiecie najlepiej, że wszystkie one: brylantami przez was obwieszane, zmysłów waszych panie — z naszych to szkół kobiety, z naszych akademii waganckich!.. Z jakiej gospody się wywodzi, od jakiej beczki wzięta, rozpytywać nas pewnie nie będziecie; a my, kamraty dobre, jak kamień w wodę w niepamięć to rzucimy.“
Narybek zasię najmłodszy: żaczki, dziś dopiero z grodu od matek zbiegłe, zbyt są oszołomione wszystkiem, aby dziwić się czemukolwiek. Uskakują tylko każdemu z drogi, czapkując głęboko nawet tym rybałtkom o barwionych twarzach, które, przypatrując się im bacznie, już sobie wybierają śród nich kęsy co najsmaczniejsze. Za matkami w grodzie, te pierwsze na szerokim świecie powiernice młodzieży, wypytują ich życzliwie: dokąd też pan Bóg prowadzi? ku czemuż to wyniosło ich dziś z grodu? — Więc młódź zwierza się z zamierzeń swoich tym paniom nieszpetnym:
Długo w waganckiej kompanii nie zamierzają pozostawać, co innego ich nęci. Płonie nad światem wielkie lumen wiedzy i sztuki wszelkiej: Paryż się zowie. Goliard będzie wiedział napewno, kędy droga do Paryża, i wskaże im, kiedy i gdzie skręcić trzeba. Okrutnie to daleko, mówią, — daj Boże za rok tam zajść. Byle tylko przez bramy wpuścili, bo, słychać, przepełnione jest to miasto od żaków, a ze wszystkich świata stron płyną wciąż i płyną ku niemu te rzeki młodości.
Więc się tem zamartwiają żaki, czy starczy aby dla nich miejsca w Paryżu.
„Starczy!“ — pocieszają panie uprzejme.
Pozwoli Bóg i lichemu żaczkowi z najgłuchszego grodu dotrzeć jak pątnikowi do onej krynicy cudownej. Inny tam jest porządek społeczności, niźli wszędzie. Króle tam panują święte, a duchowne władztwo dzierżą biskupy najuczeńcze, kolumny kościoła Bożego. Miasto zaś, dla lepszej zgody, podzielone jest na dwie części, mówią: na wyspie, przy zamku gród dla mieszczan i wszelkiego gburstwa; za rzeką zaś, na górze świętej Genowefy — miasto dla oświeconych: uniwersytet się zowie. Zaś w tym to grodzie klerków, po wszystkich klasztorach, kanoniach, przykościółkach, największe mistrze świata uczą wiedzy wszelakiej. Zaś na ulicach usłyszysz tam rzeczy takie, za które u nas turma i klątwa. Bo co mistrz w terminach uczenie wywiedzie i łaciną w głowy włoży, to żak niejeden piosnką na ulicy wyśpiewa, ku zohydzeniu mnichów i ich nauk, — bo z mnichami wre tam walka okrutna. Muzy — na które u nas wypaskudza się mieszczuch gburny i dufny, któremi pomiatają wzgardliwie panowie — są tam w wielkiej estymie i osłonie. Żonglerom wszystkie tam pieśni wolne... Duch tam króluje, a wielkość rządzi i oświeca.
Tak wynurzają się żaczki przed rybałtkami. Młodzież, w życiu świeża, nie umie jeszcze wymiarkować granic kobiecego rozumu i zaciekawień. I owo, ,Muzą’, ,duchem’ i ,oświeceniem’ atakować zechce każdą.
„Mhm!.. mhm!.. mhm!“ — za jedyne żakom przytakiwania słychać było tamtych kobiet chrząkania maciorne.
Tak się skończyła przyjaźń żaczków z nieszpetnemi paniami. „Głąby zielone!“ — myślą o nich kobiety.
Ciężka głupota kobiet lekkich musi poczekać aż młodzież zchytrzeje lub zgnuśnieje duchem do damskiego towarzystwa.
Pierwsza iskra pychy klerków zatliła się w urazie żaczków. „Non des feminae animam tuam“, — szepczą do się, zdobywszy osobiście tę wstępną mądrość życia.
„Wrócicie do nas!“ — myślą rybałtki.
Wiadomo: kto żaczkiem od waganctwa rozpoczął, temu mierznąć będzie zawsze życie stateczne; ten do goliardowej familii i ze szkół, jak do rodziny, powraca. A choć, w skrusze, znów przez roczek jaki fałdów w szkole przysiedzi, aliści zwieje znowuż na gościńce, — żak wędrowny! Kościół biskupa mieć z niego nie będzie. Bo nad szkoły i kościoły milszą mu się stanie ta po gościńcach academia vagorum i jej Musa pedestris. Przy niej wykształci się w rzeczach, których z książek nie wyczyta: życia się nauczy, kobiet się nauczy, rozumu się nauczy. A inne Muzy nie zobczeją mu przy goliardzie. Bo choć wiele mądrości wiedzą nauk doktory po szkołach, — poeta wie wszystko: poetam omnia scire oportet, napisane jest.
Tylko te żaczki, które dziś dopiero z grodu zbiegły, nazbyt to jeszcze nieopierzone było, aby im ponad wszystko na świecie nie imponowały szkoły i nauk doktory. Na to jedyne junactwo stać ich było od siebie w marszu wagantów: owo na zaśpiewanie chórem tej pieśni goliardowej: „Gaudeamus!
Aż ich starsza młódź przyciszać musiała: — że tej pieśni goliard nawet sam już całkiem nie lubi, jako że nazbyt często ryczą ją żaki pilne po szkołach. Spotkało tedy żaczki drugie dziś rozczarowanie w afekcie, — tym razem do goliarda.
„On nie lubi szkolarzy?“
„Nie.“
„Hm!..“
Innejby pieśni posłuchać im, — powiada młódź starsza, — najpiękniejszej, najbardziej waganckiej, jaka jest: pieśni Arcypoety!
To słowo elektryzuje żaki: jakżeby nie wiedzieć! ale słyszeć nie przytrafiło się nigdy.
Więc starsi i najmłodsi hurmem zgarną się do goliarda; otoczą go rzeszą wyznawców; dopraszają się o rosę słowa, o chrzest pieśni. Goliard gdzieindziej błądzi myślami (hej! za dziewczyną lekką; nie wiedzą o tem żaczki niedoświadczeniem dumne), więc w pierwszej chwili nie rad ich koło siebie widzi. „Ja nie bakałarz, bym kilka razy cokolwiek powtarzał.“ Skomlą żaczki o słowo Muzy, głaszczą go po rękawach, w ramię całują. Kotłuje się wokół niego na gościńcu rzesza młoda.
Więc, dla skrzepienia w młodzieży waganckiego ducha, imał się wreszcie gęśli z temi słowy Archigoliarda:

Factus de materia
cinis element
i,
similis sum foli
o:
de quo ludunt vent
i.

Mądry w skałę wbija
domu fundament
y,
wagant nurtem płynę
w błędnej doli skręt
y.

Nie zdzierżą mnie więz
y,
nie strzymają klucz
e:
wolnych w świecie szukam
z luźnymi się włóczę.

Ni to ptak w podniebi
u,
za nieścigłem krąż
ę;
ni to łódź bezsterna

......

Urwała się nagle pieśń i przycichły gęśle. Gdyż oto towarzysze wszyscy, jeden za drugim, klękać poczynają u figury na rozdrożu. A szyje rybałtów wydłużają się poniewoli, jak u tych owiec Dobrego Pasterza. Żaki odczytują uważnemi usty słowa, niedoczytane wonczas przez lekarza na koniu:

Dokąd idziesz, drogie dziecię?...
Jam Zbawiciel twój jest przeci
e!
Pozdrówże mnie chrześcianini
e,
Pochwal Boga w Bożym Syni
e.“

„Bądź pochwalony!“ — zatrzepoczą się gromkim chórem na odczytane przez żaków wezwanie.
I poczną wraz odmawiać pacierze, a żegnać się gęsto i w piersi bić. Tak się namodlą za poległych towarzyszy, nasmucą u figury; wreszcie powstaną z westchnieniem i ruszą dalej szlakiem wędrowania.
Nie dźwignął się tylko goliard z klęczek. Zatrzymał go przy sobie Pasterz tem pytemiem swojem:
Dokąd?“
„Otom bezwiednie sam wprzódyć odpowiedział słowem Archigoliarda. Takie to nasze drogi, poetów, — za widmem rycerzy błędnych. Ten ci wyśpiewał je — wiekom ponoć.“
Zwisać mu jęła głowa w kapturze.
„Odrywasz nas, Panie, z drzewa zakorzeniałego w murach życia, aby się rozsiewały po świecie ochoczość serc i nad ducha żywotnością lampowa zawsze czujność. Po co?... Ty jeden wiesz. I Paweł twój. — Który zasię liściem płonym, który owocem rozsiewnym od drzewa się oderwie, — kto z nas wiedzieć może? — i kiedy? — i przed kim?!.. Grzmią kościoły od pieśni naszych, my w kuglców i wesołków kompanii z sprośną piosnką i gawędą ciągniemy przez gościńce. Roznosimy po świecie człowieczeństwa kielnię i młot, i gęśle, i pieśń, i słowo, — sami wytrąceni ze społeczności chór człowieczeństwa...“
Aż się w tem zadumaniu wmyślił poniewoli w żarliwość zamodlenia. Kłoni się jeszcze niżej głowa, splatają poniewoli ręce.
„Jeśli mnie liściem płonym mieć nie chcesz, nie daj zatracać ziarna Twego w skorupie ciała mego! Nie daj, by pierś zbyła prawej gorącości wagantów: pątniczego łaknienia i żaru tułaczy. Nie daj ich ukoić u żadnej strugi!.. Zasię u pierwszej bodaj kałuży wolnego gościńca daj zmyć, — zmyć z oczu i serca! — wszystką miałkość żądz i smutków razem: lęgną się, niczem w ciasnocie murów grodzkich, w każdej cieśni dusznej... Wyzwól! upogodnij duszę! Skoro mnie za bramę każdego miasta, na wiatry żeniesz, nie daj brać w duszę murów zacieśnienia. Skoroś ze mnie świata włóczęgę uczynił, dajże ku tej doli i serce świata, by ogarnęło wszystkie rzeczy człecze: — Jesu! cor mihi crea mundum!..“
Uderzyło czoło w kamień na rozdrożu.
Po drugiej stronie gościńca pomyka się chyłkiem brat franciszkanin. Za siebie, w stronę klasztoru, wciąż się ogląda, żegna raz po raz i zatula w habit.
Z miesięcznej mgławicy, z gościńca opylnej bieli, wynurza się w pełne światło księżyca stwór dziwny: chwieje oto skrzydłami w podrywach miękkich, ni to pląsa ni polata rozchwiejnemi pióry. „Ptak, czy strzyga?!..“ — przeraził się mnich. — Nie skrzydła to ponoć wieją w oddali, spostrzega wreszcie, lecz dziewczyny ręce białe. I nie pióra to na wietrze łopocą, lecz jej ramiona w stroju czerwonym pod rańtuszkiem zwiewnym, ustrzępionym jak w pierze. Niesamowicie to jednak giętkie, i skrętne, i polotne na stopach, a ochocze po nocy u dróg rozstaju. Srebrzą się po księżycu blade ręce i twarz dziewczyny... „Nie nimfa to jaka z nad tego tu strumienia?..“
„Wolnam i ja!“ — huknie nagle wyrzucając ramiona ku górze. Jak żagiel powiała chusta w obłogu pierzastym.
Bacche!!“ — dzikim wrzaskiem odkrzykną jej się zewsząd rybałty.
Witają panią swą zapóźnioną, — królowę cygaństwa swego.
Gdy tuż za nią, na gościńcu, wyłania się nagle przed oczy mnicha postać już dlań nieobca: człecza napozór, lecz na koźlich raciach; w kudłach głowy wiją się rogi capa. Na przedkościelnym placu dopadł go już było stwór taki, różę królowej wyjął mu wówczas z garści i parsknął nad nim jak ten koń. — Tym razem struchlał mnich tak, że o zażegnaniu nawet zapomniał.
„Onoż to jest! — myślał, — to zło, które z rybałtami w gród naszło. On ci to w postaci własnej: zły pasterz! który wypędza w światy trzodę swoją... Ostatni wynurzył się z grodu, gdy wszystkie już dusze tułacze z niego wygarnął.“
Lecz on stwór mijając oto figurę u rozdroża, przyklęknął na jedno kolano, żegna się raz i drugi...
Z nieufnością oglądał się mnich na kamienną postać Jezusa-za-murem. Więc nie darmo chcieli dominikanie zburzyć tę figurę, że kacerska: pogańskim kształtem zdziałana. I zło, a czary na rozstaje przynęca.
A tamten cap tymczasem, popędzając trzodę swoją, przygrywa sobie na fletni pasterskiej. Stąpa lekko na kopytkach, kołysze w chodzie zad tłusty. I dmie w dwoiste piszczałki swoje.
Gra cicho, — rzekniesz, głosem tego strumienia, który na nurcie skrętu w dwa zabełtania dwoistą nutą ciągle się swarzy. Na organach nocnej ciszy wygrywa się wciąż ta muzyka sprzeczna: gdy nuta jedna szklanym głosem, jakby nimf swawolą pluska, ta druga — samego nurtu koniecznością bulgoce, prądem rzek wartkich na kamieniach zagra, a pod dali zawiewem i morzem wielkiem w przeczuciach swych szumi... Tak się gędzie pieśń Pana u każdego nurtu... Po dniu wielce słonecznym skoczniów murawianych bezliki biorą strumienia nuty na tysiącogłosowy chorał swoich namiętności po nocach utęsknienia. Czyni się wtedy muzyka zaklęta: mrużą się, — bacz, grają! — gwiazdy na wyży. Świat cały za organy staje, na których wygrywa się gędźba tęsknoty niebieskiej — pod te chóry na niży, jak pod wielki spazm namiętności ziemskich.
Dmie Panek w dwoiste fletnie obie nuty życia i wiąże, wieczyście sprzeczne, w swoich uroków harmonie.
Kiedy niekiedy zawtórzy mu z oddali Arcypoeta sam w żaków chórze:

Factus de materia
cinis element
i,
similis sum foli
o:
de quo ludunt vent
i...

I ten chorału spazm:
nunquam permanenti!..“


Idzie mnich na wędrowanie dalekie, za morze, ku Ziemi Świętej. Nie z dobrawoli pielgrzymi brat i nie za pobożnych myśli przewodem. Wiodą go w światy, ni te topielice w wody wielkie, one dwie: Sintgunt, wędrownica gościńców, i jej towarzysza Saga...
Gdy rybałtów tabór w mgławej poświacie dotarł nad urwę gościńca, w łęku między borami, i zakłębieniem mar czyścowych (zdało się mnichowi) zaroił się tam w górze, — księżyc nie opierał się o przełęcz, nie zamykał przepaści, lecz, umniejszony kształtem i jaśniejszy barwą, płynął jak w chmurze w mglistej otoczy.
W czem ledwie się rozejrzawszy, daremnie mnich powieki przecierał: — już i śladu nawet nie było po wagantach.
Pochód ich cały runął snadź na tamtą stronę: — w przepaść świata i czasów, — właśnie jak ten strącony chór człowieczeństwa!..
Na mlecznej omgle wokół księżyca rysowała się tylko cieniem rogata głowa z piszczałką u wargi. I choć tak wyogromniała kształtem, olbrzymieje wciąż jeszcze, rozwiewa się na widnokrąg cały, — wsiąka, rzekniesz, w Empireum samo...
Przedświt to może rozsnuwał tak gońce obłoków wokół późnego księżyca.
Na dalekim gościńcu doganiają już oto mnicha pierwsze głosy świtania z murów grodzkich. Pieje kur klasztorny, jak co dnia przed świtem, — odzywają mu się ze wszystkich stron miasta te głosy powszednie. Tam, w klasztorze, na długo przed jutrznią, zrywają się w tej chwili bracia franciszkanie, wszyscy zatrzepotani w ocknieniu radosnem, jak to Boże ptactwo czujności.
Każdem serca uderzeniem wracał mnich do klasztoru: — przepaść dusz tułaczych ujrzał na widnokręgu grodzkim.
Dobry Pasterz podjął na rozdrożu owcę zbłąkaną, na bary ją wziął i odnosi przeorowi, — w stronę grodu o świcie idący.
Wśród tych opalów i perlistości cichego zaranka.
Oto mury miasta otrząsają już z siebie tuman nocy: dołem zatulone w bielejące opary, po wieżach i blankach ociekają już rośną czerwienią. Gdy uroki tęsknot księżycowych zalegały jeszcze nad duszami, pierwsze głosy świtu obwołują zaprzańcom radosną czujność dnia powszedniego: — już oto kury wtóre pieją najwyraźniej: — Christus natus est!..



G
Gdy u furty klasztornej imał się brat krzyża kołatki, stężała mu ręka... „Szkatuła twoja kwestarska — gdzie?! I w czyich rękach?.. A za co oddana?“

Kłodą zwisło ramię, odpadłe od krzyża. A i próg furty, gdy doń czołem przyległ, odpycha precz:
„Po coś tu się zwlókł mnichu? Rozwłóczyć chuci po klasztorze? Zamącić te święte cisze wziętym w siebie zgiełkiem kobiecego ducha? On duch i najsurowsze mury samotności pokruszyć zdoła. Idź, idź, przeklęty, z myślą o kobiecie w świata zgiełk! Za żonglerami śpiewaj na kobiet cześć! za skoczkami po rynkach skacz! za goliardem kościołowi bluźń! — Oddaj habit, oddaj sznur!.. “
Rozpaczliwym zaciskiem ramion przygarnia mnich do piersi habit, sznur i różaniec. I, odstąpiwszy od furty, jął się błąkać koło muru, dłonią po nim wciąż wodząc. Tak zczeznął, powiadają, mnich niejeden wypędzony z klasztoru, choć go miłosierdzie braci podkarmiało u furty, z misy wystawianej dla psów zbłąkanych.
Wreszcie powalił się na klęczki, gdzieś u węgła na zakręcie muru.
Tu bywał kres jego wędrówek codziennych: tu przychodził co ranka, zdobić kwiatami podnóże Tej oto, którą pobożność braci wystawiła w kamieniu, by strzegła od złego granicy klasztornej. Oto kwiaty na poły już zwiędłe, które wczoraj o świcie, wychodząc na kwestę, złożył było u Jej stóp.
Wszystkie święte i rycerskie panie nabierały pod pędzlem brata cichości Jej kamiennego lica; karty przeorowej księgi zaludniały się jakby smukłemi siostrami Tej oto postaci; — w złoto, błękit i purpurę przystrajał je pracowicie pędzel mnicha. Jakże się cieszył przeor każdą taką panią na karcie! Każda mu była najpiękniejsza, że zawsze do Tej tu podobna. — Głaskał mu wtedy głowę, pochyloną nad pracą, i mawiał:
„Z najczystszego źródła piękności niebieskich pijesz, bracie Łukaszu, dary sztuki twej... Pomnij na cnego żaka, który się łaski tego cudu dopraszał: by ujrzeć na własne oczy Przenajświętszą Pannę. Że oślepnąć musi — powiedziano mu, — kto ją ujrzy za życia w gloryi niebieskiej. I na to się godził: takie miał oczy chciwe najwyższego piękna! A przecie, w chwili iszczenia się wymodlonego cudu, żak chytry, jedno oko przysłonił, by je zratować dla życia. Ujrzał. Oślepł na oko, które widzenia doznało. Lecz odtąd okiem uratowanem na żadne piękności świata spoglądać już nie chciał. Habit najsurowszej reguły na się wdział i strasznie tęsknił do śmierci, — by zjawioną na chwilę doskonałość módz oglądać zawsze.“
Jakże się spłakał mnich przy tych słowach przeora. I jakże nawiedzał odtąd co ranka tę tu Postać, kwiatami ją przystrajając. Jakże pił oczyma cichość Jej lica w kamieniu i z surowości dziewiczego kształtu to miękkie wychylenie szyi. Jakże śnił dla Niej na karty księgi obiele i błękity szat najpowłóczystszych w najpiękniejszej gloryi złota.
Lecz począł go przeor wysyłać za kwestarza na odpusty, by nieco farb świata w oczy wziął, Tej tu na płaszcze a korony do księgi zdobniejsze. Blednąć poczęły mnichowi własne kolory na kartach księgi, pełzły i klasztornego ogrodu kwiaty: kramów blaski barwiste przynosił w oczach, w sercu tęsknotę ku Ziemi Świętej, a w myślach nieodgonione wspomnienia tylu wejrzeń niewieścich. I jęły panie rycerskie pod pędzlem mnicha przystrajać się w barwiste stroje sukiennic, występować stopą z pod szat długich, przeginać umilnie kibicie, a rączkami wywodzić coś zalotnie przed twarzami swemi. Ożyły postaci przeorowej księgi.
Powiadał przeor dobry, że grzechu w tem niemasz jeszcze żadnego. A jednak tu się zamąciła krynica piękności niebieskich, tu się odwróciły oczy ku ziemskiej krasie!
Czołga się mnich na klęczkach i bije w piersi:
„I oto wziąłem dziś w oczy najpłomienniejszą purpurę świata. I w ogień żył swoich. I na usta. Tu, tu na wargach ją mam! — bo tej róży, rzuconej mi przez królowę, ustami tknąć nie śmiąc, jam wszystkie jej ciernie... Nie pomogły bicze!“
Porwie się mnich z kolan i przygarnia piersią całą do podnóża żywego kamienia, między te lilie wczoraj tu zniesione.
„Weź, bracie Łukaszu, te kwiaty...“
W ten szelest osypywać się jęły kwiaty już powiędłe.
„Weź... I nie przynoś Mi ich więcej, — słyszy dalej w tym poszumie smutnym. — Sprawię, że nie odtrąci cię od furty przeor dobry. Ale obrazu Zwiastowania nie maluj: ja nie chcę by mi ona zwiastowała!“
W załkaniu gwałtownem przypada mnich ustami do stóp świętych; śluby wierności w przysięgach odmawia.
Alić z tyłu za ramię coś go kleszczem chwyta i odciąga precz od żywego kamienia.
Frate, — usłyszy nad sobą, — zakończże wreszcie to bogomolstwo swoje. Moja sprawa do cię zwłoki nie ścierpi: — rozkaz! wola królowej!“
„Ktoś jest?!.. jeśli jesteś?“
„Karduelowego dworu marszałek, królowej Ginewry poufnik, książę z żonglera opowieści sam!“
Uskoczył mnich w tył, — zastąpi ono mu drogę.
„Na zamek mi z miejsca do Pani pójdziesz!.. Daremnie tak się zwijasz, skręcasz, w habit zatulasz, a ręce przed się prężysz... Jakżeś ty nędznie poniżył w sobie rycerski grzech pana Lancelota, który — przez żonglera opowieść a serce skazanego rycerza — wziąłeś na się w pocałunku warg jego... Terazże ci to, mnichu, dopiero za głowę się chwytać i ciemię rękoma jak od razów przysłaniać!.. Gdzie pokuta obiecana?!.. Więc po grzech pana Lancelota samego, w twojem sercu dziś żywy, zgłaszam się tu. Pojąłeś?.. Najskrzętniejsza to dziś robota nasza, — szatanów, — zbierać żonglerowych powieści żniwo po sercach ludzi osiadłych.“
„O czemuż raczej z wagantami na kres świata nie uciekłem?!“
„Do kobiety, czy od kobiety precz, — gdy z myślą o niej, — jedna to droga!.. Wiesz wszak, frate: opuścił i święty Aleksy umiłowaną żonę, dla duszy swej, żądnej zbawienia. Aliści, po siedemnastu latach tęskliwej męki, żebrakiem zwlókł się pod jej progi, aby się lica napatrzeć. I umrzeć pod jej drzwiami. By po nierychłej śmierci swej małżonki, w trumnie nawet ustąpić się lubej, jak w łożu, — i zatulić zbielałemi kośćmi ramion.“
Wyrzuci mnich ku niemu dłonie obie:
„Przekleństwo słowu twemu! Niebieską to już wonczas miłością święty Aleksy...“
I usłyszy on śmiech piekieł, o którym powiadają pokutnicy, że jest jak rozdarcie żagla, jak starganie łańcucha kotwicy i strzaskanie steru. Fala wspomnień świeckich porywa lichą łupinę łodzi naszej i niesie na falach marzeń w okrutny zamęt światowego zgiełku.
„Nie umkniesz się mnichu woli orlicy. Posłuchaj, jak skwirem tęsknoty odzywa się z zamkowej wyży. Więc zbądź mi wreszcie mniszego pełgania ciałem i duszą: odraza w niem dla kobiety! Tym oto płaszczem pana Lancelota, który ci na bary zarzucam, przystroisz się do Pani, Lancelotowy miecz i tarczę w rękach dzierż!.. W puchach purpurowego łoża czeka na cię przebiała Pani w złotych włosów chuście. Płacze noc całą i kaprysi w rozmarzeniu piękności swojej, że za twym uściskiem wstąpi w wieczność — urodą ciała swego.“
„Nie pójdę!“ — tuli się mnich do ziemi, radby jak kret ciałem się w nią wcisnąć.
„W jeństwo wziąć muszę i siłą do Pani przywieść. Kazano!“
Rozchyla się ciemne skrzydło płaszcza; błyska zbroi i miecza pogroza.
Porwie się mnich z ziemi i przypada piersią do żywego kamienia:
„Ty mnie chroń!“
„Czynnie złu się broń!“ — usłyszy Głos.
I starł się w tej chwili ze szczękiem miecz w dłoni brata: — nie mnisza wola, nie człecza siła targnęła mu ramię.
„Z prawa szczyt! — ostrzega Głos. — Zastaw się!“
O tarczę huknął cios wroga.
„Krzep się!“
Mnich poły habitu za sznur zatyka, by się nie plątały.
„Nastąp!“
Natrze mnich ze wszystkich sił, — nie swoich sił wszelako.
„W szłom!..“
Uderzy Lancelota samego mocą, gdy na cześć swojej Pani wielkoludów gromił. I usłyszy trzask okrutny hełmu i czaszki razem: — runął do stóp mnicha szatan pogromiony!
Jeszcze się targa ramię brata zwycięskie, jeszcze ściska krzepko w kułaku, — nie rękojeść miecza przecie...
Różaniec tak kurczowo trzyma, — postrzega mnich teraz dopiero.
Zaś ręka druga — za tarczę całą — dzierży mocno przed piersią...
Lilję, — widzi brat teraz dopiero.
Otworzyły się mnichowi oczy.
Padł na kolana, sunie na nich ku stopom kamiennym swej Pani. Lecz oto krzyk tryumfu w zwycięstwie nad szatanem zastygł, zamarł mu na ustach rozchylonych. — I w nagłą jakby niepamięć zapada wszystko, co było przed chwilą. — Bo stokroć większa radość, przemożniejsze nad wszystko zachwycenie rozpłomienia go wskroś. Oczy otwarte na świat nieziemski widzą, widzą jawnie! — czego dusza nie ogarnie chyba... I już tylko ten szept olśnienia wytrzepoce mu się z piersi:

Królowo wszechcudna!..“



W otwartej furcie klasztoru stał przeor z bratem furtjanem i coś mu prawi nad głową pochyloną. Milczenie snadź nakazuje, bo z palcem na ustach a drugą dłonią na piersi chyli się pod kapturem brat furtjan.
Z posochem w dłoni i torbą przez ramię wyrusza pasterz szukać owcy zbłąkanej. Zrzadka za furtę wygląda: i oczom i nogom starym świat nazbyt rozległy: daleka mu tedy droga pod klasztornym murem, — dalekie wędrowanie...
Trzęsie się głowa i broda siwa w smęcie pielgrzymiej zadumy.
Aż nakoniec, — gdzieś u węgła, — przy muru zakręcie, — ujrzy najmilszego dla się brata. Klęczy oto mnich z rozstawionemi ramiony, a tchu prawie w piersi nie czerpie: taki się oderwany zdał od świata. Spadł przeorowi ciężar z piersi: nie ciałem, a duchem zabłąkał się ten wagant mniszy śród odpustowego wczoraj zgiełku w grodzie. Znał pasterz doświadczony trzodę swoją: po samej skrusze klęczkowej odgadywał łacno popełnionego grzechu naturę. Zaś ten tutaj wspomaga jeszcze klasztor gorliwą modlitwą i pod jego murami.
Podchodzi tedy do mnicha, kładzie mu rękę na głowie i powiada za wymówkę całą:
„Strzeż się, bracie Łukaszu, by ci Bóg nie odjął darów sztuki twojej z duszy nazbyt wątłej, którą nawet odpusty zamącić potrafią; by nie uprzykrzył sobie i mojej powolności dla cię. Wszelako słusznie czynisz, włóczęgo, że się do Tej tu garniesz, która i za wagantów dusze najniestateczniejsze zastawia się zawsze przed Bogiem, — za co ma od nich pieśni i muzykę, jeszcze piękniejsze od mniszych.“
„Ojcze, ja nie oślepłem, chocia...!“
Wzniesieniem dwóch palców mówić mu przeor nie dozwala.
„Ojcze, ja doznałem...!“
„Nakazuję ci, bracie Łukaszu, milczenie w mowie innej nad pędzle i farby, aby tem wymowniejszą stała się przed Bogiem. Im głębsze doznanie, tem cichsze milczenie, — i w modlitwie. A kto pracuje, modli się, — powiada święty Bernard.“
Poczuł się mnich pod mocną ręką: wracała mu ufność do samego siebie.
A gdy stanęli u furty, śmiało ujął krzyż kołatki. Przepuszcza ich brat furtjan z palcami na ustach, a drugą dłonią na piersi. Zamknęły się za nimi wrota świata, okoliły mury milczenia.
Bacznie spogląda przeor na krok jego słaniający się i to drżenie co chwila, które nim wstrząsa bezwiednemi już może wspomnieniami doznań na świecie. Każe mu iść za sobą do piekarni, na ławie sadza, sam mu przynosi kubek mleka i bułkę. Długo trzyma to mnich w garściach obu, nie spożywając przecie; choć mu bułka, jeszcze ciepła, nie zakwasem niecki pachniała, lecz dobrocią samą.
I nie posilając się jadłem wcale, krzepił się oto chleba dotknięciem: — ustępowała z czoła bladość miesięczna.
Gdy wtem odstawi nietknięty posiłek na ławę. „Szkatuła moja kwestarska!“ — szepnie. I w pałąk pogięty w przygnębieniu, ku ziemi opuszcza ramiona. Aż się przeor nachmurzył przez chwilę; odpędza jednak z przed czoła domysły wszelakie.
„Nie godzi się nam biadać nad stratą doczesną. Nie ty nas będziesz żywił, bracie Łukaszu, lecz łaska Boża. A czyś ze szkatułą i cenniejszych skarbów klasztoru nie uronił, okaże się rychło miarą tego, co-ś przyniósł w wnętrznej skarbonce.“
Każe mnichowi odpasać sznur. I kiwa siwą brodą nad śladami krwi na nim, nie racząc nawet zapytać przeciw jakiej to pokusie było: — w tak wielkiej pogardliwości miał grzech myśli cielesnych śród braci. Zadziergnął natomiast pętlę na końcu sznura, zarzuca ją bratu na szyję. I wiedzie go jak na postronku.
Pojął mnich kary zamierzenie: ukrył się jaknajgłębiej w kapturze, a i dłońmi jeszcze się przysłania, — szepcze pacierze. Wiedzie go przeor podcieniem krużganka. Dygocą ściany pohukiem organów, z krypty dochodzą pomruki litanii i głuche przyjęki śpiewacze, niczem oddechy i westchnienia samych murów klasztornych.
Wprowadza przeor mnicha do celi, wiedzie w nyżę okna i przywiązuje do wysokiego stołu księgi.
„Tę ci, włóczęgo, penitencję zadaję, skuteczniejszą nad bicze. Do dzieła twego wiążę cię! Stoisz przed tą księgą jak przed wrotami czyśca, pod któremi przejdą postaci twego zaznania ziemskich pierzchliwości, aby się tu czyściły sumieniem świadomem. Zasię powłoki cielesnej, szat i farb, tyle im tylko użyczysz, by kiedyś nie do ciał, lecz do dusz przemawiały.“
Łzy ciche spływają po twarzy mnicha, gdy ręce same sięgały nad księgę, po pędzle i farby.
A przeor, dobywszy dla się inną księgę, zajął swe zwykłe miejsce na skrzyni. Dobra, powszednia praca głaskała przez czas długi obie te głowy. W wielkiej ciszy słyszał mnich tylko te westchnienia z nad skrzyni, — nie ciężkie wszelako, — takie ot: potoczne wzdychania starości, niewiele co różne od gołębich turkań na dworze.
A gdy się przeor naczytał w księdze, kładzie oto rękę na kartach i prawi: — jak to brat Łukasz, choć w pętli pracy, jest najwolniejszym w tej chwili człowiekiem na świecie. Bowiem, za łaską Bożą, odczuwa niechybnie, jak z chaosu materyi grubej, przez ciała człeczego skorupę uwięziony Duch się wyświetla.
I wyszła ta światłość z księgi i mnicha słońcu samemu naprzeciw. Za słońcem zajrzały przez okno i gołębie ciekawe; dziwią się i wypatrują ruchliwemi główki: czy nie Franciszek to może sam w błogosławieństwa gloryi?
Póki ich przeor chustą zdala nie spłoszy, powiadając, by nie przeszkadzały bratu Łukaszowi.
Furkną nad klasztoru wieżę, polecą w górne kręgi. I znów oto spadają na okno celi, przynosząc bratu za kolory do księgi — złote błękity podniebia na swych skrzydłach białych.
Ale przeor chustą znów je płoszy, powiadając, by nie przeszkadzały bratu Łukaszowi.


Acz z księgą na kolanach, już jej przeor dawno ponoć nie czyta, — spostrzega mnich po niejakim czasie. Kierował się ojca wzrok gdzieś przed się i, jakby mury celi przenikając, wpatruje się bacznie w to widzenie dalekie; a czoła uwagą nasłuchuje w ciszy — wnętrznego chyba głosu. Więc mnich pędzle odrzuca i ostrzy pióra. Rychło mówić pocznie z przeora, a wtedy pośpieszać trzeba z zapisywaniem. Nierad powtarza słowo niedosłyszane, a rozpytywaniem zmylony w toku, zasmuca się bardzo i mówić całkiem przestaje.
„Pora nam, bracie Łukaszu, przystąpić do ostatniego już, przy Bożej pomocy, rozdziału księgi. Niech nam wybaczą mistrze, niech się nie pogniewają poeci, żeśmy lichem słowem i pędzlem mnichów podjęli to dzieło — na klasztoru chwałę. Nie gotowem zawsze mistrzostwem doktorów zdziałane ono było, nie przy Muz codziennej pomocy, jak u poetów, — lecz w godzinach Łaski. Ileż to razy daremnie zawisało twe pióro nad kartami księgi; nieme były usta moje: ponurzony bywał duch nawałnością trosk, nie wylatywała gołębica z serca, które zawarł smutek... Aż nastawał ten dzień najradośniejszy, kiedy wszystko w nas weseli się i woła z Dawidem: „Gotowe serce moje! Boże, gotowe serce moje: będę śpiewał i grał... wstanę o świtaniu!“ — Owóż w szeregu ranków błogosławionych, ten poranek ostatni.“
„W imię Ojca, Syna i Ducha,“ — żegnał się brat Łukasz, ujmując pióro.
Już przeor palec do czoła przykłada, łowiąc te oporne słowa pierwsze, które przebiją się przez skałę materyi ku źródła gorącościom.
Gdy w tejże chwili przez uchylone drzwi wsuwa głowę brat furtjan i, choć z palcem milczenia na ustach, szepcze w alteracyi, jak ten zausznik dobrą nowinę:
„Wędrowny poeta u furty...“
Oburącz odmachnie się przeor w niełasce gwałtownej:
„Niech Pan Bóg opatrzy!“
Zasapał się, zadyszał cały, a i poczerwieniał na twarzy w gniewie — tak nieoczekiwanym dla brata furtjana.
„Daj mu co jeść i niech rusza z Bogiem,“ — złagodniała przecie niełaska chwili.
A i teraz oto jeszcze wypręża drżącą rękę po za się, ku drzwiom: zatrzymuje brata furtjana. Co ten zdał się przewidywać, bo z okiem nastawionem przenikliwie, nie ruszał się wcale od proga.
Opadło ramię, a wraz z niem i gniew; odmieniły się myśli przeora:
„Nie godzi się nam franciszkanom odpędzać od furty żonglerów i goliardów ze świata; — są jak oni ,mdli bracia’, o których mówi Paweł, że im wolność na pokażenie serc idzie. Nie godzi się nam zapominać, że żonglerów to opowieśćmi o rycerstwie błędnem wykarmiła błogosławiona Pia serce i tęsknoty Franciszka. Nie powstydził się święty Franciszek przywołać igrców imienia na nas franciszkany! „Czemże my, słudzy Boży, powiada, nisi quidam joculatores ejus, którzy serca człecze poruszać winniśmy ku radości duchowej.“
Z lubością słuchają brat furtjan i Łukasz pouczenia przeora. I błożą się tą myślą, że są igrcami przed Bogiem.
Zaś przeor, powiedziawszy swoje, zapomniał już całkiem o goliardzie u furty. Nie zdziwiło to wcale mnichów obu: z starości przytrafiało się to przeorowi, a i z lekceważenia spraw ziemskich, że przy duchownem pouczeniu o jego świeckiej przyczynie zapominał zgoła. Oto teraz rozsiada się znów wygodnie na skrzyni i powiada:
Ad laetitiam spiritualem daj nam Boże poruszać serca człecze i w dziele naszem. Na czemżeśmy to stanęli, bracie Łukaszu?“
„Jeszcześmy nie zaczęli, ojcze.“
„Powiadasz?..“
Wówczas to dopiero brat furtjan zdecydował się przypomnieć goliarda. Wysuwa się na środek celi z palcem na ustach, a drugą ręką wskazującą jakby na mury, ku furcie.
„Aa?!... twój poeta! — przypomina przeor teraz dopiero. — Przyprowadź że go, przyprowadź. Pozwalam.“
Gdy na progu stanął goliard w czarnym płaszczu i kapturze klerka, z ramionami skrzyżowanemi na piersiach, a z gęślą i smyczkiem w kułaku, — wydało się mnichowi, że zmora tej nocy dościgła go w celi.
I ze zgorszeniem nieomal postrzega, jak żwawo podjął się ze skrzyni przeor stary, witając goliarda z tą łaskawością dworną: — są li nowe pieśni i wiersze na świecie i że chętnie ich się tu posłucha, gdy piękne.


Ale on, spojrzawszy z pod oka na księgę i pióra przy niej, posępnie coś odpowiadał, że zamilknąć pono goliardowym gęślom, gdy pospolitą mową Muza i z ksiąg nawet klasztornych przemawiać poczyna.
„Nasza, mnichów, Muza — cicha, — uspokaja go przeor. I po staremu, łaciną tylko, jak goliardy, swoje powiadać potrafi. A i z tem nawet przed trony biskupie nie pójdzie, ani przed swarliwe stoły oświeconych. Tu zostanie, gdzie i kości nasze.“
I na to cierpko odpowie goliard, że gdy żywe słowo pieśni i wierszy martwe, bez tonu, w księgi się znów, jak u pogan, składa, — pora goliardom i żonglerom gęśli swe o kamień przydrożny roztrzaskać... A i próżne zresztą te zabiegi mnisze: wina igry nie przechowa beczka księgi. Muza w niej sama jak w trumnie leży. Mistrze po szkołach i żaki o pilnych zadkach lubią trupy takie. Goliardy zaś nic innego podczas nie czynią, jak owo, że się piersi swych żarem przykładają do tej Muzy omartwiałej; niczem pątnik do żywego kamienia przy drodze. A gdy się im wyda, że choć niejakie w niej ocknęli tony, biorą je czemprędzej na struny gęśli swoich, — nie mistrzom, przedsię, i żakom po szkołach, — lecz ludziom, łaknącym po świecie żywego Muzy tonu.
Zrazu wybłysnął ku niemu przeor mądrem okiem i czołem. Ale przyjrzawszy się baczniej osobie, opuścił powieki.
„Bardziej ty mi się, bracie, o Muzę troskasz w pysze swojej, niźli o duszę. Jabłonki, widzę, zaniedbałeś, nie pożywisz jej korzeni, a o jabłka stoisz.“
Przysiadł się goliard na skrzynię i — skarcony — już nic złego nie powiada. Po chwili, chcąc naprawić swe wejście opryskliwe, wyciąga obie ręce w kierunku księgi na stole.
„Gdy, naszym obyczajem, do oświeconych tylko przemawiać pragniecie, niech Bóg postokroć błogosławi tę księgę: niech jej użyczy ciepła serc waszych i tonu najprzedniejszych gęśli goliardowych... Z gościńcam tu przyniósł, ojcze, gorycz swoją: inny mnie tam cierń głuchą wieścią tak piersi rozranił, żem odbiegł kamratów do waszego klasztoru. Niech się tu, w ciszy serc waszych, wykrwawi ma rana swą czarną krwią pychy, aż do tej pokory ostatniej, w której krzyknę: — przeklęte niech będzie życie moje!“
Pochyli się przeor ku niemu gwałtownie i dłonią stłumi mu na ustach ostatnie słowa.
Pierwsze!.. pierwsze życie! powtarzaj za mną, bracie, czemprędzej, by djabeł, który się w tobie miota, nie zamknął ci tem bluźnierstwem drogi do wtórego życia: — za temi tu murami, — gdy do nich prawdziwie zatęsknisz, — serca skruchą, a nie pychy raną... Pierwsze! mów za mną, jak każę!“
„Pierwsze,“ — powtórzy goliard posłusznie.
I wtedy dopiero przeor, uspokojony, odjął mu dłoń swą z przed ust.
Goliard tymczasem o wtórem, o nowem życiu pytającym głosem do się coś powiada i po celi franciszkańskiej jakby za niem się ogląda. I ukrywa twarz w dłoniach. Zmaga się a boryka z żalem jakowymś, który mu piersi aż podrywa. Póki mu przeor siłą tych rąk z przed lica nie oderwie i nie zatrzyma w swoich.
Mnich zaniepokoił się wobec tego nad swą księgą; a że przywiązany do stołu, wyjść nie mógł, nasunął czemprędzej kaptur na oczy i oburącz przysłania uszy — przed świętą tajemnicą spowiedzi.
Omylił się jednak brat Łukasz w pobożności swojej: obu tamtym nie do spowiedzi było. Oto przeor, po krótkiej z goliardem rozmowie i wypytywaniach o coś, chodzi tam i sam po celi; a choć się bardziej niż zwykle trzęsie broda jego siwa, krok zdał się mocniejszy, żwawszą postać cała. (Tak bo zawsze odmładzał się przeor, ilekroć poeta jaki wędrowny zabłąkał się bywało do klasztoru).
„Ktoć, bracie goliardzie, te wieści o mistrzu przyniósł? — rozpytuje oto ciekawie.
Ultramontanus, który nam drogę na gościńcu zaszedł; człek z za gór.“
„I tenże ci mówił, że Pitagor to po piekle i czyscu mistrza za żywa wodził. Źle-ć powiadał!“
Zaprzeczy goliard niecierpliwym gestem.
„Mnie-ż to, — powtarza widocznie po raz drugi, — mnie Pitagor czeluście piekieł otwierał i za mnie z potępionemi duszami gadał, — w zrojeniach moich, z których zaledwie strzępy jakoweś, tu i owdzie spisane, błąkają się między oświeconymi po świecie.“
„Znam, znam!“ — usłyszał niespodzianie.
Daremnie goliard czegoś więcej wyczekiwał oczyma: przeor zadumał się raptownie. A po chwili powiada:
„Dopełnienie w duchu, tonie i kolorze na wielceć pono szlachetniejszej dojrzało jabłoni.“
I w starczej nagle krzętności pośpiechu spędza goliarda ze skrzyni. Nurzając się w niej na kolanach powiada, jak to najmilsi bracia franciszkanie, ni te kruki Eljaszowe, znoszą mu tę karm. Bosemi nogami przebiegają skalne w górach pustynie, gdzie i żebrem bogobojnym się nie pożywią, a takie oto skarby bezcenne przynoszą mu na plecach.
Z temi słowy dobył ze skrzyni księgę skórzaną.
„My zasię, żonglerzy i goliardy, zawsze o głodzie i nie na żebraczych karkach pokory, lecz w piersiach dumnych — i żywem słowem — przynosimy ludziom wszelaką karm, ducha; a przedsię nie mnichom tylko,“ — zamruczy goliard w nowem osępieniu.
A że przytem mnichom podwakroć w swych słowach urągnął, więc się przeor obraził. Poniechał księgi, którą ucieszyć chciał było goliarda; na bok ją odłożył, dłonią przyklepał: — niech leży, skoroś taki!
I kroczy znów po celi, z sobą gada, sobie przytakuje.
„Kto wedle ciała po świecie chadza, wedle ciała błądzi, temu nawet wieści o rzeczach z ducha ledwie musną ucho na gościńcu, gdy trafem koło niego przewieją — ku naszym samotniom! Kto wedle ciała chadza i błądzi, ten choćby cudem nawet natrafił na jaki skarb ducha, zagubi potem w pamięci nawet drogę ku niemu, — jak Parsifal sam za młodu, który otrokiem był pono raz na Monsalwacie... Tyżeś w piekle i czyścu duchem był i rozproszył to potem po gościńcach świata, — komu innemu na dopełnienie.“
Goliard zwieszał głowę.
Tem mocniej prężyła się głowa starca, już wcale teraz nie roztrzęsiona brodą. Odmładzała ją myśli ożyłość w słowie. (Martwą, bez tonu jest i mądrość nawet sama w księgach, i klerków samotna nad księgami zaduma!). Po wielomiesięcznej ciszy klasztoru, w obcowaniu z nieoświeconymi braćmi jedynie, nadarzyło się oto klerkowi echo — ku zadumie głośnej. — Dziwnie pełnym, organowo zasobnym w ton, wydał się w tej chwili bratu Łukaszowi głos przeora:
„Kto ducha oświeceniem w sobie nie wywyższy, oddaleniem od zgiełków świata nie skupi i duchem na szukanie rzeczy z ducha nie pójdzie, — ten, chociażby i ,czysty prostaczek’ wobec Boga i Muz, jak Parsifal za młodu; choćby i ziemskich wrogów pogromca i ofiarny prostotliwiec, jak Lancelot sam; choćby i niebieskich roztęsknień prostodusznik tkliwy, jak owca tu moja każda — prostakiem miłości zostanie mi nadewszystko!“
Goliardowi zaokrągliły się oczy w zdumieniu:
„I franciszkanin to powiada?! Tak miłość, by najczystszą, niży? i tę ofiarność rycerską, jaka z niej się rodzi? i ten cud, jaki ona dokonywa w waszych sercach, franciszkanie?.. Prostaki-ż to, gbury nieledwie?!“
Mało baczy przeor na to oburzenie:
„Wiódł żydów Zakon gniewu. Wiedzie nas on wtóry Zakon miłości ku wywyższeniu rodzaju człeczego — i ponad miłość samą.“
„I franciszkanin to wszystko powiada?!“
A przeor podejmie tylko na niego to ciche rozświetlenie oczu.
De spiritu sancto któż wam tedy powiadać będzie?..“
A gdy te oczy jego, nastawione jakgdyby na dale, na bliższe rzeczy po chwili wejrzały, zatrzymawszy się przelotem na twarzy goliarda, — zachmurzył się wzrok starca. Ujrzał przed sobą chciwą ciekawość artisty, może paryskiego dysputacyi ucznia, — a nie wejrzenie duszy łaknącej światła.
Więc przeciął jakby dłonią tamte wynurzenia myśli swoich, odsuwał je w surową dal przed ciekawością włóczęgi.
I dla przerwania ostatecznego spraw tamtych, sięgnął znów po księgę, odłożoną przed chwilą na bok.
„Wiedzże tedy, bracie, nieco więcej bodaj o tem, co-ć ostatnio musnęło ucho na gościńcu i z czem do mnie tu przybiegłeś: — gdy twe rojenia, napoły płone, Pitagor po piekle i czyscu wodził, — dopełnieniom tamtego przodował Wirgil, zatrzymując się również u wrót niebieskich. W niebo wiodła mistrza cnotliwa pani Beatrice.“
Bratu Łukaszowi wypadły w tej chwili pędzle z rąk; dłonie same złożyły mu się przy ustach:
„Oby między święte policzona była!..“
Gdy z poprzednich słów przeora wiało nań ziąbem i ponurością, zdało mu się teraz, jak gdyby ciepły promień słońca weń uderzył. Więc się zapamiętał, ubłożył w tem zamyśleniu: „Oby między święte policzona była, skoro duszy ludzkiej za żywa raju doznać...“
Nie pochwalił wcale tej pobożności przeor stary, bo wystawił palec i karci go surowo:
„Nakazałem ci, bracie Łukaszu, milczenie w mowie innej nad pędzle i farby! Słowo zostaw oświeconym.“
Sam zasię przysiadł się do goliarda, na skrzynię. Zwaśnionych klerków pogodziła księga. Pochylają kaptury nad jej kartami: na głos czytają, a pilnie. Czasami się prostują, odsuną od siebie na skrzyni, w oczy sobie popatrzą: zachwycają się społem, by tem gwałtowniej pochylić się, na tem gorliwsze czytanie. Cieszą się oświeceni nową karmią ducha.
Goliardowi żyły nabrzmiewają na skroniach, a pod oczyma zapalają się rumieńce gorączki. Zasię w palcach ma dziwny niepokój, jak ten mnich, gdy różańca pod ręką nie czuje. Aż sięgnął bezwiednie po swe gęśle. I tak je jakoś na kolanach ułożył, tak na nie osobliwie popatrzył, jakby to dziecko było jego, o całun proszące zamkniętą powieką.
Mowa księgi jest pospolita, — ludzi z za gór. Zna wagant bywały wszystkie gwary po ziemiach cesarstwa, obie mowy z za Renu i tę z za gór. Więc czyta chciwie, póki mu oczu nie przyćmią łzy. Ale przeor nie spostrzega tego; po drugą księgę już sięga, — i z tej radby coś na głos wyczytać. Tymczasem pieści się nią, głaszcze jej okute skóry i, niczem do skrzyni cedrowej onych skarbów z za gór, dobiera się wreszcie do niej: chroboce u klamr.
Wreszcie otwiera na traf. Goliard czai się uchem i powieką na słowa mistrza, rozkołysane jak katedralny dzwon.
I słucha:

Którzy chadzacie drogą miłowania,
Słyszcie i wejrzyjcie na mni
e!..“

Przerwał sobie stary na samym początku, wystawia palec i rozważa:
„Do chrześcijan to wezwanie. ,Którzy dążycie drogę miłości’! temi słowy ich nazywa! Za przechodnią drogę ku dalszym celom snadź i mistrz sam ją uważa. Z nami jest! Nie z dominikany.“

I w cichości wywodzi coś jeszcze dłonią sobie przed oczyma. Goliard zniecierpliwiony czytał dalej sam przez ramię przeora:

Słyszcie i wejrzyjcie na mnie:
Bywa-ż li kędy żalu mo
c, równa mej boleści?...“

I w tejże chwili kułak goliarda uderzy z całych sił w otwarte karty, aż się księga zwali z kolan przeora i runie z łoskotem o ziemię.
„Z żonglerowych to ust spisał, słowo w słowo, mistrz twój!“
Na tę profanację księgi, tylko wargi przeora rozchyliły się niemo, bo gniew powoli dopiero zapalał się na policzkach. Przemógł go jednak w sobie, w brodzie ukrył.
I klęka starzec nad swą księgą cenną, podejmuje z ziemi:
„Owóż i krewkość słabości twojej, mdły bracie!“
„Pytaj, ojcze, żaków naszych, którzy wszystko pamiętają, zali na ziemiach francuskiego króla nie słyszeli tego, — słowo w słowo — chociaż w innej mowie!.. Zasię tamto drugie bodaj, (że to jeszcze jemu wypomnę!): „niemasz większej boleści nad wspominanie szczęścia w niedoli...“ Boetius to pisał w więzieniu, Boetius! Każdy żak ci to powie i na pierwszych zaraz kartach jego księgi odnajdzie!“
Widzi przeor: miota się goliard w takiej złości, że aż kaptur osunął mu się na plecy. Z pod jego stroju, na pierwszy rzut oka, rzekniesz, mniszego, wyjrzała oto jawnie dusza inna — płowemi aż po ramiona kędziory.
„Nie stoim my skąpo o pieśni i wiersze nasze: żaden z nas imieniem się do nich nie dowiesza! — woła i trzęsie w alteracyi tą czupryną. — Wagant wagantowi i za kufel piwa odstąpi pieśń, wiersz lub gadkę przez się zdziałaną... Ale tamtemu nawet za najlepsze wino w karczmie nie oddałbym żadnej pieśni mojej! I w kości nie przegrałbym do niego wiersza mego. Nie przegrałbym!“ — zgrzyta w pasyi.
„Nie z wędrownych on,“ — powiada przeor na uspokojenie.
„I to jest nieprawda! — sprzecza się goliard już całkiem gburnie. — Ultramontanus inaczej powiadał. Z grodu do grodu wędruje on tam. Tylko przed studniami nie staje, ani do piekarni nie zachodzi, lecz wprost do pałaców pańskich, gdzie go słuchają z wielką atencją, a goszczą i nocują nawet u siebie. I u nas może taki stałby się i dojrzał, gdyby panowie innego byli ducha. U nas, przedsię, wolą panowie zasadzać się na kupców juki i wory, a ducha samego odtrącili od się precz, — na rynki grodzkie!“
I tak się w nim wszystko burzy, że te gniewy w wielki niespodzianie żal ściągnęły mu twarz bladą.
„... A ostatniego może poetę przy gęśli oddali owo skoczce na przekarmienie.“
Oburącz zasłonił się przeor od tych słów: „Skoroś tu do mnie nie przyszedł ze spowiedzią, wiedzieć nie raczę o tej plugawości grzechów twoich.“
W nazbyt bo wielkiej pogardliwości miał przeor wszystkie grzechy z ciała.
A jednak z srogiem po chwili nachmurzeniem popatrzał z pod oka na goliarda. „Tyś jeszcze z pod Zakonu gniewu, jak żydzi, duszą nie wyrósł... Obaczysz! doznasz! — pogroził. — Każda dusza pod taki Zakon się dawa, ku jakiemu wartością swą dojrzała.“
A on na to:
„Surowszy jest twój Zakon Ducha, widzę, i od Bożego bodaj gniewu... Nie lepszy ponoć jest i ten mistrz twój (podjął na chwilą księgę, by ją wnet odłożyć). Który ze strun naszych, wszystkie zdjął... niedopełnienia, on to właśnie i te gęśle nasze zapowiedne i nas samych za stracone łamie!.. Takie to, ojcze, twojego Zakonu mesjasze, że swe Jany...“
Tu goliard załamał się całkiem: osuwa się na kolana u skrzyni, a czołem uderza mimowoli o księgę. Bratu Łukaszowi wydało się w tej chwili, że słyszy głuche podzwonne strun, jak gdyby tam kto gęśle o ziemię rzucił i roztrzaskał.
A przeor chmurzy się wciąż nad temi znamiony największych targań się, niestatków i grzechów świeckich: nad zwichrzoną czupryną wędrownego poety, rozwianą oto w tej chwili na skórze i okuciach księgi wiecznej.
Kiwa głową nad tym widokiem i szepcze do się:
„Pierwszy człowiek z ziemie ziemski, wtóry człowiek z nieba niebieski, powiada apostoł.“


Nawet księgi przestały cieszyć przeora, gdy powrócił od furty, dokąd, jako gospodarz klasztoru, odprowadzał goliarda. To jedno już tylko powiadał mu na rozstaniu: aby nie minął bez pacierza postaci Tej, która i za wagantów dusze najniestateczniejsze zastawia się zawsze przed Bogiem, — za co ma od nich pieśni i muzykę, jeszcze piękniejsze od mniszych. Dobrzeby goliard uczynił, gdyby, dla oczyszczenia duszy i zaskarbienia sobie Jej łask, pieśń taką zdziałał. A jeśli, prawdziwie, zmilknąć goliardowym gęślom, niechże Ona weźmie na się ich strun tony ostatnie; odda je niechybnie wiekom.
Dziwnie odmienił się wygląd przeora, gdy powróciwszy do celi zasiadł znów na skrzyni. Już nie te potoczne westchnienia dobywały się z jego piersi, lecz ciężkie, chrapliwe przydechy zgrzybiałości. A i myśli odwróciły się w nim od ksiąg i ducha ku ludziom i ich dolom: — kamieniem leżała mu na piersiach własna surowość z przed chwili. (Nic tak samotnych nie udręcza, jak ten wyrzut głuchy, że się nie dość dobrym było dla tego, kto nas przypadkiem nawiedził.)
„Poszedł, — powtarza teraz wciąż, — poszedł, bracie Łukaszu: w światy, do Magdaleny tej swojej, na grzeszną goliardię żywota swego poszedł mdły brat nasz, vagus!.. A nowych wierszy ze świata, — widzisz, — nie powiadał nam wcale, — choćby o jakiej świeckiej miłości... zgrzeszeniu. I pokucie... A sukna na nową szatę — uważałeś? — nie dostał dziś w grodzie, ani płaszcza nowego, ani butów, ani czarki, z której gościem pił. Oziębły serca ludzi dla Muz.“
Sapliwie wtórzył mnich westchnieniom przeora. I duma:
„Przybiegł tu ze świata, jak do prawej rodziny swojej, mdły brat franciszkanów: joculator świecki: poeta. Był, — i poszedł, uczepić się może znów zalotnego płaszcza swej Magdaleny. Był, — może wyspowiadać się nawet pragnął, a pogrozę gniewu Bożego jeno usłyszał. I poszedł — z nieulżonym grzechem swej duszy.“
Zdało się mnichowi, że zerwie chyba w tej chwili więzy penitencyi przy księdze, wybiegnie za furtę, i dogoniwszy go na drodze, padnie mu na szyję, wołając: „Przerzuć, bracie poeto, grzech swój w moje serce mnisze! na moje barki pokutnika! w żarliwość moich pacierzy!..“
Lecz oto baczyć musi na biadanie starego przeora, który każdem słowem dopomina się o spojrzenia brata.
„Gęśle swoje, — spójrz, Łukaszu! — goliard nam zostawił: za votum do kościoła powiadał. Co miał, to klasztorowi w pobożnej myśli oddał. Sam zaś od nas pogrozę gniewu Bożego jeno dostał. Bo nawet kromki chleba na drogę nie otrzymał... Kto tu grzeszniejszy? Kto — franciszkanin — na wskazania miłości mniej baczący? Kto dolę, sumieniu łatwiejszą, od Pana Boga dostawszy, rad innych sądzi surowo i okrutnie: zły sędzia Kajfasz?!.“
„Ja! — ja! — ja!“ — żarliwie, po trzykroć, uderzy się w piersi brat Łukasz.
„W imię świętego posłuszeństwa nakazuję ci, bracie Łukaszu, abyś mnie słowem nie omijał, gdy sumieniem ominąć nie zdołasz!“
„My...“ — rzeknie mnich cicho i ulegle.
I tem ciężej uczyni mu się na sercu.
Nie lekko było snadź i przeorowi. Serce stare surowo sądzi ludzi z oddalenia ducha; w pobliżu zetknięcia się z cudzą dolą srogość dla ludzi w smęt nad życiem łacno odmienia i, sądzące, samo osądzone się czuje: — że owo stare, że z życia odchodzi, że nie ma już czucia z żywymi... „Odpuść nam winy nasze, nie czyń z nas Kajfasze!“ — czytać się dało w zadumie starca.
W takich chwilach rodzi się w sercu starem ogromna potrzeba zatulenia dobrą myślą czyjejś młodości całej — wraz z jej błędy i grzechy. „Oto, — myśli, — sznurem do księgi przywiązany, pracuje nad nią pędzlami mój prostak z duszą przez Boga obdarowaną! mój wagant mniszy! mój grzesznik największy, który mi z klasztoru na noc całą zabałamucił się na świecie!.. Jeśli nie dość surową ręką dotykam go, niech ta powolność na mnie grzechem spada. Baczę na kruchość Twego naczynia, Panie! Na to burzenie się w niem ziemskiego tworzywa dolewam niebieskiej oliwy owładania i harmonii za całe moje tu włodarstwo.“
Zatrzymał na nim tak ojcowskie wejrzenie, że z pod kaptura nad księgą wychyliła się, jak po błogosławieństwo, ta głowa mnisza z wiankiem włosów wokół wygolonego ciemienia, — o ileż bliższa przeorowi nad zwichrzoną czuprynę waganta!
I znalazła się wraz ta głowa przy piersiach starca, w obu dłoniach jego:
„Ułomiłem cię kwietna gałęzi z płonej oliwy wagantów, byś, wszczepion w klasztor franciszkański, jak w to dobre drzewo, stał się uczęstnikiem korzenia i tłustości oliwnej!..“



P
Ponurą była ta droga, ,w świat‘ między murem i okopem klasztoru. W długi zacień tego rozdołu ziało zewsząd wonią ziemnej próchnicy i piwniczną zatęchlizną cegieł. Stopy grzęzły w omiękłościach drogi: za kobierzec ciszy porastały mchy niejezdny gościniec mnichów. Czyjegoś tu jednak przejazdu zdawna niezatarty ślad widniał w głębokich na drodze wyciskach; niegdyś nasączała się w nie chyba woda tego mokradła; dziś grzybnia liszajów wyżłabiała niesamowite ślady kopyt tuż pod zamkiem mniszych samotności. Gdyby czarne i ściągnięte w tej chwili żagle nawy żałobnej, zwisają nad furtą olbrzymie gałęzie; żaden w nich nie zaświegotał ptak pod igliwia ciche, jak pacierz, zaszumy. Nad omszałą czerwienią murów klasztornych czernił się tak ogrom cedru w rozprężnej owisłości konarów, — drzewo dumań Salomonowych w ciszy majestacie.

Nasłuchał się było goliard z ust przeora, naczytał w księgach tyle ducha, że mu owo i cedrowe drzewo samo u klasztoru furty wydawało się Salomonowych mądrości arką:
Nauka dobra da łaskę, na drodze gardzących przepaść!..“
Szedł pod klasztoru murem jak ścieżką wygnania z przystani ducha i dobrej samotności na niestatek tułactwa, na gorycz poniechania. Już nie gęśle pod pachą, lecz jakby kłodę psa włóczęgi dźwigał u szyi, oglądając się co chwila na tę cichość zakorzeniałego spokoju w rozłożystościach cedru.
I, przekorą natury waganckiej, swarzył się mimo wszystko z tem wejrzeniem statku i osiadłości:
„W habicie zakonnika, pod konarami tej ciszy, błędnego rycerza i wędrownego poetę razem znalazłem ja przecie! Bo czemże są te słowa przeora powiadane w celi?.. Pomrukują wszak głucho dominikany o nowej znów nauce, zagnieżdżającej się śród franciszkanów, co znaczniejszych: — o ich wyczekiwaniu nowej Ewangelii, wyższej nad objawione!“
I aż się przeraził w tej chwili takiem ich wyczekiwaniem. I zapatrzył się po raz drugi na te dziwne, pieczęciami grzybiej plechy odciśnięte, ślady w tem pustkowiu. „Djabeł, — myśli, — krąży wokół tego klasztoru. Zwietrzył snadź grzech waganctwa i w skrzyni przeorowych ksiąg. Konno, postacią błędnego rycerza może, snuje się tu. I zostawia po sobie ślady djabelskie w grzybiej plesze: te jasno-szare wyciski podkowy w mchów szmaragdzie na pustynnej drodze pod klasztoru murem... Tam, u furty, zatrzymuje się pewnie i czeka na przeora, by się przysiadł na jego konia. Bo nie jednoż to: od kielicha w cyborium szukać Graala czary, czy od Ewangelii na ołtarzu nowego zakonu?!..“
Wiatr przebiegł nagle szelestem po haszczach przydrożnych i jął skrzypieć cedru konarem, ocierającym się o mur. „Głusz! — pustkowie! — omartwica!“ — skowyczało to skrzypienie nad klasztoru furtą. I wypłoszyło coś żywego z gałęzi. Bezgłośny trzepot skrzydeł ciężkich, przelatujących nisko, chyłkiem, tuż u muru samego. Ziemi grudą przypadła gdzieś sowa na krzew. I z wklęsłej twarzy swej błyska żółtem okiem.
„Gołębica kacerskiego ducha!“ — otrząsnął się w sobie.
I jął się rozglądać naokół, jakby z tej urocznej drogi samotnictwa wydostać się czemprędzej w tchnienie świata i życia, — w słońce gdzieś wyskoczyć, polem szczerem przebiedz, choćby jak ten pies włóczęga z kłodą u szyi, dlatego niczyj, że bezpański.
Rzucił się w bok, między te głogi i ciernie na okopy klasztornej granicy, strzeżonej od złego przez oną tu Postać w kamieniu.
Szamoce się i targa śród krzewów ciernistych, depce chrusty pod stopą, póki zadyszany nie zatrzymał się na wale.
I nie obejrzał po za się.
Za klasztorem ostro rysował się w tej chwili gród, w baszt wieńcu, pod obłoków przegonem. W dali, nad tonią borów wypiętrzały się po skałach czerwone murowiska zamków pod błękitu banią i chmur białych przelotem, — dziwna powietrzność wypełniała świat. Tuż pod sobą widział klasztoru rozłożyste dachy i cedru czarną nad nimi zastygłość. — Spoglądał na te zamki, gród i klasztor, jak na przystanie, w których stargał po kolei łańcuchy wszystkich kotwic nadziei. Z gęślą w klasztorze jakby i ster swej łodzi zostawił. Chyba się teraz na wznak w łódź swą bezsterną rzuci i — pod obłoków przegonem nieustającym na błękitu bani — spłynie, gdzie wichry poniosą.
Jakby dla zagłuszenia tych myśli zaczął z nową zawziętością przedzierać się przez krzewy naprzeciw onej Postaci, która strzeże od złego granicy klasztornej.
Lecz tym razem czepne witki cierniowe, chwytały się już nie szat jego, lecz ramion, oplatając je wzwyż aż po dłonie: „Na Boga prawdziwego, stój! Nie chodź tam!.. Nie prawda to, żeś niczyj na świecie. Bożyś ty, Boży, jak wszystkie dusze człecze! Nie prawdą to jest, żeś wszędy poniechany. Panią swą macie wszak waganty u Bożego wprost tronu! Onaż to wszak za te pieśni i muzykę, któremi ją obdarzacie, za wami to właśnie, — żarliwiej niźli za wszystkie inne dusze, — zastawia się zawsze przed Bogiem. Spójrz na Nią: stoi tam w kamieniu pod klasztoru murem. Wyciągnij ręce do tej Orędowniczki nędz ostatnich, Skarbonki łez najbardziej gorzkich, poniechanych Matki boleściwej!.. Słysz! dzwonią w klasztorze.“
A choć się łzami w tej chwili zachłysnął, ponura już zawziętość ogłuszyła go rychło i na ten ostatni zew franciszkańskiego ducha.
Zaciskał zęby: „Raczej mieć pogan lub żydów serce niepłodne, a myśl ich pojemną i bystrą w pogodzie, niźli się zatruwać mnichów smutkiem: po Holocauście wypijać jad Acedyi!“
Jakby pod wiatru nagłym zawiewem otworzyła się przed nim gąszcz cierniowa.
Prędką stopą zbiegał po upłazie tamtej już strony.
Patrzy: — świat dziwnie biały, kolumn potrzaskanych rumowisko pod ciemnemi osłonami bluszczu. Ledwie mignęły w popłochu zielonych jaszczurek bezliki na głazach — i oto zaczarowana jakby pustka w przejaskrawem słońcu. Między złomami kolumn jakoweś usypiska kamiennych szczętów, gdzieniegdzie na oko jak ciało obłych i miodnie pozłocistych od marmuru starości. Bracia to snadź ogrodnicy łopatą i motyką, z zagonów swych dobyte, te białe gruzy pogaństwa, wyrzucali tu pewnie, — za klasztoru niedobrą granicę, — jak to zło ruszone w ziemi. Jaszczury się na tem lęgły i rozsnuwały bluszcze.
Wstrząsa się jednak ta cisza zaklęta: krzyk, zrazu gardłowy, rozbija się wnet w pohukiwania dzikie, a wraca echem zawodzeń. Dziwnie się to słyszy, — może ptak jaki z gór dalekich, opadł tu gdzieś, na złamaną kolumnę i cietrzewi się skrzydły, a głosem; budzi wszystkie echa słonecznej tu głuszy, wygrywa gardła krzykiem gamę gór echową: — grda, tokuje, tęskni...
I urwie nagle.
Tam przycichło, — gdzie jak maku kwiat zapaliła się nagle czerwień jakowaś u ciemnej zasłony bluszczu nad kamieniem. Coś się tam zatrzepoce w podrywie gwałtownym i dwoistemi jakgdyby skrzydłami cheruba wionie wprost na piersi goliarda.
I spadają mu całunki na policzki, na oczy, na usta, w tym śmiechu zębów białych: że owo zaklęć śpiewanych mocą wyczarowała go przecie z za murów smutku i śmierci, — że nie został, nie został w klasztorze!..


Ledwie poznać ją może w żałosnych strzępach wczorajszego przepychu. Zalotne wczoraj wypukłości sukni stargały się oto przez jedną noc w kraśne i zbrukane szmaty cyganki. Te buty, których tak dumnym tupotem wypełniała wczoraj gospodę, zawiesiła sobie dziś u pasa; dziką stopą woli snadź przebiegać gościńce włóczęgi. Wstążkami wpodłuż splecione rękawy, teraz wzdłuż rozdarte, czerwienią się u gołych jej ramion, niczem druga para skrzydeł tego ptaka waganckich przelotów.
Krótkie bo zawsze bywały przystrojenia skoczki: ciało jej stworzone do rozprężnych wolności tańca i pieszczoty stargałoby na sobie i najdelikatniejszego bisioru oponkę, a cóż dopiero te nakrochmalone i sztywne pancerze strojów, któremi tak lubo utrapiają się wszystkie kukły niewieście po grodach i zamkach. — Ale dziś nazbyt prędko poszarpało się na niej to wszystko.
Widząc tę ponurą badawczość w spojrzeniu jego, opowiadać mu czemprędzej poczyna o jakiejś sprzeczce z niewiastami w grodzie, gdy z heroldem przechodziła przez ulice. Kobiety, szukając z nią swaru z zazdrości o modną suknię, narzuciły się na nią, że zgorszenie swym strojem w miasto wnosi i że się z ludźmi wałęsa — swojemu nie wierna. (Ku temu opowiadana była rzecz cała, aby, w przypuszczalnym gniewie jego na te wtrącania się babskie, spalić odrazu rozrachunki między nimi dziś najprzykrzejsze.)
On mało w to wszystko wierzy, a jednak słucha tak uważnie, że aż mu żyły obrzmiewają na skroniach.
„Nie ich rzecz!“
„Nie ich rzecz“, — powtarza za nim jak echo.
„Moja sprawa. Gdy zechcę, sam obiję.“
„Obijesz“, — wtórzy echem, byle przytakiwać męskiemu słowu, gdy gniewne.
On chmurzy się coraz bardziej. Zaś ten wstyd ogromny, że o zdradach jego dziewczyny wiedzą już wszystkie kobiety w mieście, wraz z pomstą na tamte jędze w grodzie — tak mu się mieszały w gniewie, że djabełby sam nie odgadł na kim się to skrupi. Co chwila czerwienieje na twarzy i ogląda się przytem na miasto. Zda się, że gotów nawrócić tam i, w odwecie za jej krzywdę, obić do krwawych sińców najcnotliwszą w mieście matronę.
Więc ona popłacze nieco dla podjudzenia w nim tych pomstliwości. Poczem ciągnie go za obie ręce, sadza przy sobie na kamieniu.
„Nie zostałeś w klasztorze?“ — pyta o rzecz tak oczywistą.
„Mm!“ — nie raczy nawet odpowiedzieć słowem.
I gwałtownym ruchem wyrywa jej coś z ręki. Badawczo rozkłada to przed sobą.
„Kapelusz, — mruczy, — z czterema rożkami... Widział to kto coś takiego!“
Ta całkowita jego ignorancja w rzeczach stroju przejęła kobietę tak głębokiem oburzeniem, że ucięła znagła wszelką jej potulność z przed chwili. Obezwała go głupim, powiadając, że się na niczem nie zna. — „Toć to czapka! potrzebna do sukni.“
„To suknia, to kapelusz!.. A każda przy niej szmatka bardzo potrzebna i ogromnie ważna. Takie to wasze, kobiet, czarnoksięstwo nad naszemi głowami“.
„Czapka!“ — poprawia go dziewczyna z uporem.
On tymczasem zwiesił głowę w nagłem zamyśleniu:
Zełgane było wszystko, co opowiadała mu przed chwilą! Poprostu burmistrz, spotkawszy rybałtkę z kapeluszem na głowie, pociągnął ją na ratusz do podatku i do zapisania w grodzkie księgi nierządu. Na taką jawność już przyszło! Opiszą ją niebawem po wszystkich grodach, — a jego za pomocnika w tem jej rzemiośle... Zaś to odziewku potarganie tak gwałtowne? Kto zgadnie, gdzie ryba w wodzie bywała?..“
Odpycha skoczkę od się precz. I powiada, że nie obije cholewą lub rzemieniem, bo nie pan mąż; bo gardzi onymi mieszczany, którzy obijają swe żonki, by do spłakanych pchać się rychło pod pierzynę. Wstrętną jest każda sprzeczka z kobietą, ale wstrętniejsze bodaj jest takie godzenie się potem. Więc to jej powie tylko: że pieszczotą nie dotknie się jej już nigdy.
„Nigdy!“ — dodał wybłyskiem oczu z pod kaptura.
Stropiła ją bardzo ponurość tego wejrzenia. „Od mnichów wraca, — myśli, — kto go wie?..“ A rozbrojona z kłamstwa swego, już nie wie, co począć; — aż omiękły nagle te jej usta bezradne.
„Nie zostałeś w klasztorze?“ — pyta nie do rzeczy, po raz drugi już dzisiaj.
I wybuchnie nagle takim zaszlochem, że aż stuli się cała i rozdygoce ciałem.
Chwycił ją mocno za ramiona oba.
„Bij!“ — woła w szlochu dziewczyna.
„Głupiaś!..“
W tył ją przegina tym uchwytem, odsuwa od się, ku lepszemu podpatrzeniu prawdy.
„Mimo piachu łży twej głupiej, jaki mi sypiesz w oczy..?“
„Nie mogę bez ciebie!..“ — buczy dziewka w obie swe dłonie u twarzy.


Więc podjął odruchowo dłoń dla pogłaskania tej głowy: niechże się uspokoi wreszcie. Prawdopodobnie wcale tak nie jest, jak powiada, może przed własną duszą teraz coś płaczem kłamie, pewnie wcale nie to jej dolega, nad czem się użala. U kobiet nigdy nie wiedzieć. Bo one same nie wiedzą nigdy. Inne w nich dusze.
„I niech je Pan Bóg sam sobie sądzi!“ — kończył w zniecierpliwieniu.
Ale ta miękkość w myślach i dłoni, niczem przez gęśle i smyczek, zapadła mu w piersi. Gdy mu dziewczyna po niejakim czasie o sobie opowiadać każe: czemu odbiegł od kamratów na gościńcu, co śród mnichów porabiał, — on rozpoczął swe zwierzenia po męsku: — od końca, — od najdokuczliwszych na razie uczuć. Jął jej tedy opowiadać swe myśli ostatnie, gdy z tego tu wału spoglądał na gród, zamki i klasztor: — jakto wytrącony jest ze społeczności człeczej.
A z samego nadmiaru rzetelności, w przystosowaniu się do kobiecych myśli, zdrobniały się jakoś te żale.
Oto i wśród kamratów nawet obcym się czuje. Żaden mu z nich przyjacielem nigdy nie był. Linochód, że melancholicus; niedźwiednik, że zazdrosny; żonglery i żaki, że się o sztuki ciągle swarzą; inni że zgoła rudes. Sam jest. Nie ma przyjaciół na świecie.
Tak jej się użalał, tem męskiem wynurzaniem się przed kobietą, w którem się wszystko w jedno miesza i na drobno miele. Bo nie wiadomo, jak zboczył z tego na opowieść o wielkim mistrzu z za gór, którego słowo jest jak dzwon, duch jak Pawła apostoła, a ton nie gęśli, lecz organów...
„W czyscu i piekle był za żywa duszą jasnowidzącą“, — kończył w zamyśleniu.
„Nad czem to się utrapia pod kapturem!“ — dziwi się w duchu dziewczyna, spoglądając nań mimowoli z zezem politowania.
Ale, gdy to i owo z księgi mistrza opowiadać jej począł, zaciekawiła się niebawem tak bardzo, że oto już nie na kamieniu przy nim siedzi, lecz na ziemi. Ramiona splotła na kolanach jego, zapatrzona weń w tej chwili jak w tęczę: — że mądry jest i wszystko wie! — Oderwały się na chwilę jej myśli od siebie samej; jęły się błąkać po świecie.
Nagle, dotykając jego ręki, rozpytuje potulnie:
„Powiedz... te nimfy? Są li jeszcze prawdziwe na świecie? choćby tam — za morzem?“
Aż się goliard żachnął rozczarowany: „Złożyła-ż i w to nawet swe jaje!“ — A głośno parsknął tylko:
„Kobieta!..“
Przytuliła się doń, cała rozpromieniona wdzięcznością za to słowo. „Nie satana przecie!“
„Nie trzeba i djabłu pomocnic lepszych!“
Ale gdy się myśl kobieca czego uczepi, nie prędko daruje ciekawościom swoim. Niechże jej tedy opowiada, co wie o tych nimfach: — jakie one były z siebie? (czy ładne nadewszystko?) i czemu ich dzisiaj już nie ma, skoro dawniej były? — Na wygodzenie tym naprzykrzonym rozpytywaniom powiada jej — ot, by rzec cośkolwiek, — że po łąkach nad strumieniem kwiaty tkały, osadzając je na łodygach traw.
„One?!..“
Objęła ją nagle sapliwa nad tem zaduma. Podbródek wtłoczyła w dłonie i patrzy, a raczej słucha oczyma, co dalej będzie. Coś się tam kłębi, coś mota żywo w tej głowie. Więc on podsuwa temu motkowi jeszcze jakąś tam nić, powiadając, że one takie były zawsze zwiewne ku śmierci, iż wystarczało wyrwać im jeden włosek, a umierały natychmiast.
„Ee?!..“ — zdumieniem aż nieufnem spojrzała nań. I w tejże chwili obie jej ręce poderwały się ku włosom na ciemieniu, — by poprawić roztargane, przygłaskać nieco dłońmi. A przyłapana uśmiechem jego na tym odruchu bezwiednym, zarumieniła się aż po uszy. I przyznaje ze skruchą, że jest bardzo niemądra.
Jemu podobała się widocznie ta niemądrość, bo głaszcze ją długo po dłoni.
Tem ośmielona przysiada się doń znów na kamień, — z przyjaźnią zresztą tylko; nie naprzykrza mu się wcale, niech Bóg broni!.. Smutne jest jednak takie sztywne siedzenie w przyjaźni; więc się przytuli tylko nieco, ramieniem szyję mu ogarnie, przy sposobności wąsy mu poprawi. — I zaszepcze przytem niskim nagle głosem:
„Te usta twoje... Daj!...“
Zresztą cicha jest przecie i uległa w wiotkości przytulenia.
„Opowiadaj. Mów.“
Ale jemu nie do opowiadań żadnych było już w tej chwili. Zmąciła się w nim powaga i surowość cała. Zaś jedwabista ochłodność jej ramienia, wyczuwana szyją, parzyła go w tej chwili, jak pokrzywa, w tem przypomnieniu gwałtownem, — że wszakże to jej ciało tak niedawno jeszcze..?!
Chwycił ją znowu za ramiona i trzęsie z całych sił.
„To jedno powiadaj mi, — szepce gardłowo nad nią. — Na twoją i moją duszę, prawdę mów! — nie djabeł-że to był chocia?!..“
„Któż tobie znowu?“ — żachnie się, bardziej zdumiona, niźli zagniewana tą przerwą w pieszczocie. — Któż tobie znowu?“
„Herold on?!..“
Ledwie to rzekł, już po łbie dostał, — że przypomina. Że zaś dobrą chwilę miłości tak przykro zepsuł na samym początku, — „niech przepada, skoro taki!“
Zepchnięty z kamienia, przewrócił się tuż obok. A powstawszy z ziemi, zawija się w swój połaszcz i mruczy:
„Na ten koniec — ja obity zostałem!“
Ale ona nawet pomyśleć mu o sobie nie pozwala: rozsierdzenie swe na żale mu przekłada, — że ją teraz zazdrością swą zanęka, zamorduje powoli. I pókiż to tego będzie?!.. Zechce ją może zanudzać akuratnem rozpytywaniem bakałarza: quis? ubi? quomodo? quantum?.. A przecie w kochaniu jest rzecz główna, nie w tem, co się komu przytrafi. Przytrafia się zaś każdej kobiecie; niechże raz wie, durny, każ-dej! Żadna jednemu wierną nie zostanie bez szczególnej pomocy Bożej. Tylko, że każda wówczas zatai swoje, wyprze się w żywe oczy, zabałamuci. O, jakież niedobre bywają kobiety! jakie pełne fałszu i obłudy wszelakiej! Ale przez was to właśnie stają się takiemi, — żebyście wiedzieli. O, jakżeście wy wszyscy jednakowi.“
„Wszyscy!“ — podkreśli goliard jadowitym tonem.
Więc ona, czując, że się przegadała, tem gniewniej wywodzi swe żale. — I to jeszcze: czy djabłem aby tamten nie był? — tem się, głupi, troska. Gdyby ona była mężczyzną, tożby jej wtedy wszystko jedno było, jakim tamten był z siebie; choćby i djabeł sam.
„Choćby i djabeł sam!“ — odmachnie się goliard oburącz, nazbyt już cierpko w tej chwili.
Ta niezazdrość znowu zupełna stropi ją w nagłe zamyślenie. A po rozważeniu urazi tem głębiej. Więc pocznie tem gwałtowniej snuć swoje żale i motać je niecierpliwie. A gdy się w tym pośpiechu mówienia nasupła znowu jakie uogólnienie niepotrzebne, — wybuchnie napewno płaczem krzywdy serdecznej.
Tego się goliard bał najbardziej; nie z tkliwości przecie, lecz z niesmaku oświeconego człeka: — wszędzie na świecie jest więcej ładu, niźli w głowie kobiecej.
Z za cierni i głogów klasztornego wału wychylił się zając, a spostrzegłszy ludzi, położył słuchy na grzbiecie i śmignął co tchu w skokach polotnych. Powiódł goliard oczyma za tym przypadkiem; zamyślił się, zatulił w swą szatę klerka.
„Poucza wiedza, — mówi, — jak to wąż grzech oznacza, zając — namiętności człecze. Spłoszyć obu nie trudno; tylko, gdy wąż gnuśnie tuż przy nas w ukryciu się zaczai, zając szparko precz odbieży — gdzieindziej.“
Nie wierzy coś dziewczyna, by zając aż tak daleko odskoczyć miał. Wie natomiast, jak to oświeceni consolationem i żądz opanowania w filozofii szukają.
I że z nią łatwiejsza kobiecie robota, niźli z zazdrością.


Więc po niejakim czasie tak ciepło na niego popatrzy, tak długim zaciągiem wybłyśnie ku niemu z pod rzęs, że on tylko się nachmurzy, w tem żywszem przypomnieniu herolda. I palcem surowo przed sobą zamacha.
„Nigdy!“
Z okrągłych w tej chwili warg mignie ku niemu ruchliwszym od żmii językiem. I, wzruszając ramionami, odchodzi sobie na bok. Poprawia warkocze, nuci coś przekornie.
Dąsa się.
Lecz oto jeden, drugi kamień, na który wskoczyć wzięła ochota; — potem już, jak wiewiórkę, z głazu na głaz ponosiło samą. Że grobowcowe to niegdyś głazy, więc ją nęci płocha wśród nich psota. A że cisza tu taka surowa naokół, więc huka; drażni echo, — że ponure.
Póki nie parsknie jak to źrebię i, zgarniając swe szmatki powyżej kolan, nie zapatrzy się ciekawie na tę obrzydliwość czarną i śliską, która w drgawkach spłoszonej gadziny siepie się oto u kamienia śród szmeru traw.
„Wąż!“ — powiadają wtedy dopiero okrągłe usta i zaokrąglone oczy dziewczyny.
Goliard najeżył brwi pod kapturem, acz uspakaja się rozwagą, że, gdy się wśród ruin węże przytrafią, zawsze bywają czarne z natury swojej.
Dziewka przycichła. I poszła między kolumn białe złomy, a bluszczów ciemne na słońcu gąszcze. Migoce na ich tle czerwonemi jak mak szmatkami sukni: wnosi w tę ciszę barwy bodaj krzyk i wyskoki, gdy usta zamilkły i nie skaczą już stopy. A rusza i drażni wszystko. Oto bluszczu potężny kierz zwisa czarną kaskadą na jednej gałązce tylko: — rozkołysze go więc, rozbuja nad swą głową. I niczem kasztany wytrząsa z jego gąszczy ślimaków mnóstwo: gradem uderzyły małże o głazy.
Skryła się wreszcie za tą kaskadą.
I wtedy takie milczenie zaległo w słońcu śród ruin, że zamigotaniem zielonych jaszczurek ożywiać się znów jęły marmurów biele.
Aż jego zaniepokoiło przykro to długie zaczajenie się ciszy. I nasłuchiwać mu każe. Zło nie śpi w takich kątach urocznych. Począł oglądać się za dziewczyną i szukać jej w milczeniu, by nie nawoływać głosem, — łatwo wywołać co w takiem miejscu niedobrem.
Uchylił wreszcie nawisłą zasłonę bluszczu. Patrzy, — stoi dziewka jak ta Ewa pod jabłonią: golusieńka na całem ciele, nawet przyrodzenia żadną gałązką u bioder nie przysłania. Tylko za jabłko pierś własną w dłoni waży. I, wygięta skrętnie, przypatruje się biodru i nodze swojej.
„Sprośna ty!.. Oto, nad czem przycichła nareszcie.“
Za całą odpowiedź wskaże mu przed się. O mur wsparta stoi oto pochyle jakowaś postać w kamieniu o odbitej głowie i strzaskanych stopach. W biodrach ma takie właśnie wygięcie, jakby pod własne spojrzenie wystawiała się ciałem.
„Nimfa!“ — naszeptuje dziewczyna.
„Sprośna ty!“ — zgromi ją po raz wtóry. A jednak wielkie zdumienie objęło go.
I, odwróciwszy się od ciała niesromnej dziewki, zapatrzył się w kamień żywy. Tuż podle, we wnęce muru, dostrzega jakby podstawę tej figury; na niej dzban zdziałany w marmurze i stopy przyrosłe do cokołu. Poniżej widać zatarte w kamieniu głoski. Rzuci się ku nim klerk, pisma starego zawsze chciwy. Zna dziewczyna tę żarliwość jego w odczytywaniu starego pisma na zmurszałych przy drodze kamieniach lub na głazach, wmurowanych w bramę niejednego grodu.
A naszym ku czemuś zapałem przejmują się tak, bywa nasze kobiety, że gotowe i w sprawach ducha współdziałać tą krzętną niecierpliwością swoją. Że zaś w odczytywaniu pomódz mu nie zdoła, więc przynagla bodaj: kopie bosą stopą klęczącego nad napisem goliarda. „No! — prędzej!“ — niecierpliwi się nad nim.
Ale on przynaglić się nie dał tem poganianiem. Bo dopiero, gdy wszystko odczytał akuratnie, powstał powoli i z dumą klerka zamierzał wytrząsnąć jak z rękawa:
„Aphroditae divinae sacrae...“
Dziewczynie przywarło coś w tej chwili powieki. I, nim się spostrzegł, runęła czołem o ziemię, włosów nagle rozploty wyrzucając przed się, na głowy przysłonięcie rabie:
„Pani Wenus sama!“


Ten krzyk bałwochwalstwa urzekł go chyba jawnym już czarem tych ruin — za klasztoru niedobrą granicą.
Bo oto te złomy, jak pnie potrzaskane, dopełniły mu się nagle w oczach, aż po one szczęty okapów, które tu i owdzie zawisały na słupie. I nakryły się dachem w świątyni ogrom kolumnowy. Zaś te marmurów obtłuki nijakie, — z przypadku jakby gładkie, lub z kaprysu natury upodobnione czemuś, — szeregiem bożyców z kamienia stanęły u wnętrznych ścian. Pośrodku bieli się ołtarz, w bluszczu osnuciach, pod ofiarnego dymu kłębami i smugą.
I słychać głos z za ołtarza tego:

W progi Apolla świętego siedliska
piewca z czem wkracz
a? Świeżych gron obiata
na łask jakich zbłaganie spłynie z jego czar
y?“

Siebie samego widzi tam u ołtarza. Klęczy owo wagant napoły mniszy, z gęślą pod pachą, w czarnej i ciężkiej szacie klerka, zapylonej kurzem ksiąg i piachem włóczęgi: — joculator niby dzisiejszego ducha, z czołem nie jaśniejszem i nie lżejszem ponoć od onych szat. I bijąc tam czołem o ołtarza stopnie, kończy w duchu modły jakoweś:

.......
nie Indu złoto i słoniową kość,
nie winnic plony lub sardyńską włoś
ć,
— pogodę duszy me
j, o Synu, daj, Latony!..“

Niemniej żarliwie od krzyku dziewczyny przed chwilą dobyły mu się z piersi ostatnie zwłaszcza słowa tej modlitwy. A na pół zaledwie ocknięty z tego czaru, pojął, że na tych bogów cmentarzu żywe kamienie przemówiły doń — przypomnianem tak nagle słowem Horaca.
Wczoraj to wszak jeszcze, na kamieniu grodzkiej ulicy, siedział było nad oną księgą, którą od mnichów wykradła dla niego dziewczyna.
„I znowuż ona!“ — pomyślał niechętnie.
Ścierał z czoła ten czar i urzeczenie, jakie nań rzucił jej bałwochwalczy tu krzyk. Ale czynił to daremnie. Oczy wędrownego poety, — jak źrenice mnicha w godzinę cudu, — zdołały widzieć przed sobą już tylko świat inny.
Oto kłoda marmuru w bruzdach; popatrzysz: opony to widoczne fałdy na kadłubie, u góry bark się wyznacza, ramienia osada, a u piersi podruzgotanej cytary ślad. Niczem trzon kolumny zwalonej, wrósł pochyło w ziemię ten tułów z przyrosłym do piersi szczętem lutni. — On to pewnie sam, który za siebie i Muzy pacierze tu brał, promieniem boskiej pogody dotykając czoła wybrane.
Za chwilę klęczał goliard prawdziwie u ołtarza, który odnalazł w środku tych ruin. I na marmurowej tafli jego, u samych stopni, głaszcze dłonią kształty tańczącego Pana z fletnią. I szepcze do się słowa pieśni, śpiewanej jakby pod fletni wtór: Faune! nimpharum fugantium amator“... A choć Śmiech był w tym pacierzu pogańskiego ołtarza, i radość, a rąk klaskanie — winnicom i łanom na błogosławieństwo taneczne, — taka rzewność ogarnęła goliarda, że, przysłoniwszy czoło ciężkim rękawem klerka, zapłacze bodaj w tej chwili:
„Nasze-ż to, nasze skoczki bachowe! jego to wszak kształtem i duchem cieszyć chcą serca człecze po grodach, — jakby wszystkim trudom człeczym na błogosławieństwo taneczne!..“
I, z tym rękawem wciąż u czoła, potknął się niebawem, jak o kulę, o głowę ze spiżu zielonoczarną, spozierającą białkami... „Djabła?!“ — pomyślał z otrząsem. — Ale wcale nie szatanów złością spoglądają te oczy. Błyskawica i płomień żywy zataja się w uśmiechu tych źrenic; aż po granice upojenia stuliły się zlekka powieki. Usta bożyca są w zadumie poważne, gdy rozsiewną jakby pogodą czoła uśmiecha się brodacz, ludziom życzliwy. Liść winny i grono oplata mu czoło.
Odgadł: — Bachus to sam, w wieku dojrzałym, — Dyjonizos!
A ta ust i oczu boskich, sporna jakby ze sobą, mowa, wlała goliardowi w żyły ogień uniesienia w tem przypomnieniu nagłem:

Kędyż, o Bacche! uwodzi Twój duch?
wskroś pełen Ciebi
e, Tobą upojony w szał,
kędyż się rw
ę? przez jakąż przedzieram się gąszcz?
.......
ku gwiazdom śląc, pod Zeusa tron
pieśni me now
e, które z żadnych ust...
.......
O, słodka grozo! — w Twe ślady, o Boże! o Leneusie!...
gdy winnic boski liść uwieńcza skronie Twoj
e...

Urwały mu się słowa tej pieśni; myśl w bok nagle odskoczyła. I wyciągnęła się dłoń, jakby po własnego życia tajemnicę, która w tej chwili przewiała, zda się, tuż obok niego.
A że tak oczyma i duchem w innych był światach, więc nie spostrzegł wcale, jak z za bluszczów wystąpiła dziewka jego, dziwnie niesamowita po swych niedawnych pokłonach u kamienia. Zwarta nagiemi wciąż kształty, stoi jak ta kolumna opodal, jak ona pozłocista na smagłem ciele. Zaś tych ramion sprężeniem przyzywa snadź wielkiego pogromcę smutku i ociężenia: jego łaski w siebie bierze, aż do tej bladości na licu, do oczu śćmienia, aż po tę rozchwiejność ciała i oczadzenie w bezwiedny już chyba tan... Wówczas na miękkich stopach kocicy obiega goliarda kołem urzeczenia, — by odgonić mu z nad głowy Acedyi zmory, — wypłoszyć z pod kaptura tęsknienia w klasztory, — by corde jucundo poszedł znów z kamraty — na waganctwo, na włóczęgę, w światy!..
Nie postrzegał tego. Natomiast jakby łowiąc przemykającą w myślach tajemnicę doli swojej i kamratów, szeptał do się:
„Tobą od dziecka upojone, i wytrącone za to z chórów społeczności, zbieramy się po błędnych gościńcach życia, igrce wszystkie, — Twój chór, o Leneusie, i korybanty twe ostatnie!.. W nierządności smutków, w opieszałości nawyków wnosimy ciał człeczych podbijanie w żwawość, myśli w ruch, ducha w zapalność, aż po Twe upojenia bez kruż, — twórco entuzjazmu, — z którego wszczyna się wszystko, cokolwiek stawać się może śród ludzi.“
I widział już w myślach:
Nigdy jeszcze z tak żarliwą ochotą nie rozbijali kamraci pomostów na rynku, nigdy jeszcze nie wyiskrzały im się tak oczy, nie rwały się tak do igry ramiona i stopy, skrzydlate dziś chyba?.. On zaś sam, skoczywszy na kamień u przyźby któregoś domu, obwołuje się ludziom: „Posłuchajcie, panowie, pieśni, która szczęście bogów i ludzi z żywych kamieni wygłosi. I życia doskonałość w oczach wam zdwoi.“
„Witaj!“ — odrzeką. — „Salve!“ — krzyknie rynek cały.
Nie prędko oprzytomniał tym razem, że ani na rynku nie stoi, ani gęśli nawet przy sobie już nie ma (gęśle za votum zostały w klasztorze). Ręce garną się mimo to do piersi, jakby przy nich, ni ten szczęt apollinowej lutni, pozostało echo radosności dawnych. I za nic mu już w tej chwili nawet oświeconych słuchaczy łaska. Jałmużny to ze stolców grodzkich godności, świadczone za pokłon nadewszystko. Stokroć więcej warte włóczędze to zamyślenie — w rytmów tanecznych niespodzianym zewsząd owiewie...
Błogosławione niech będzie to czucie wszystkich rzeczy radośnie błahych!
Zamyślenie nad... Ot nad tem bodaj tylko, jaką to zapiekłą wonią zieją wrzosów fiolety wśród nagrzanych głazów, — jak ta woń aż pęka w białych motyli wytryski i muszek brzękliwe roje, gdy się dołem, u badyli, jaszczurka przewinie; — nad tem, jak te szelestne wiry osinowych liści nad strumieniem słyszą się zdala, by dziewcząt szepty i zmowy; — nad tem, — jak ten cień pod osiną w boisko taneczne nagle się zamienia, w słonecznych promieni po murawie pląs i pustotę niemą.
Życia radosność sama zataiła się wokół ruin świątnicy dawnej, jakby zaklęta w cmentarne jej milczenie.
W żywy kamień, w marmuru wyraz i gest, zastygł i goliard tu sam, upojon Baccha upojeniem bez kruż.



F
Faun chyba tylko odgadnąć by zdołał na fletni tych zamyśleń goliardowych rytmy i tony.

Jakgdyby zasiadł wprost niego na ruin którymś głazie, rać podwinął pod kolano drugie, gębę odął przy fletni, wytrzeszczył ślepia w zapamiętałości grania — i dmie:
O tych prządkach opowiada pewnie, które śród polotnych skoków dziewcząt łowią oto w powietrzu lata nici wszystkobarwne, by na tkankach słońca i zieleni tkać żwawo wszystkim kwiatom kielichy złote, kraśne, modre i białe — pod nieba lazurem.
Lecz słońca spiekota nuży je rychło w tej pracy i rozkaprysza ciała. Już nie rączemi wyskoki za przędzą barw wszystkich, lecz pląsem wiotkich opieszałości, pomykają się ku brzegom strumienia, kędy pięć kolumn białych pod dachem osłania ich to ołtarz może, — jak niegdyś nad Lirisu wodą.
Oto biorą już na stopy te pierwsze wstrząsy ochłody, pełzające wzwyż, ku ich ciał takiemu zjędrnieniu, że, plecami w tył przechylone, wydają się całe, jak Djany łuki napięte.
Południowej pory ocknięte zewsząd gwary i bez Fauna fletni obejdą się teraz. Starczy za nią dziewcząt śmiech szklany w rozbryzgach dreszczów od ziąbu kąpieli: a i te bluzgi, tryszcze i kaskady wokół ich ciał atłasu, tak błyskliwie roześmianego w słońcu i w takie szafiry zasnutego po cieniach.
To w cień, to w słońce pstrągiem wyrzuca się z wody z dziewcząt najmłodsza: jeszcze chłopię prawie, o kształtach niegiętkich i tak twardo rozrzucanych w poskokach, że się z tych nóg, ramion i główki pod dzwonnemi loki rozgwiazda co chwila czyniła — za krzyk radosnego ciała na ,Evoe!‘ młodości.
Nie matka się o nią troska, lecz — jak to bywa, gdy macierz płocha, — siostrzyca nieco starsza. I stateczniejsza — tą porą pierwszego u dziewcząt ściszenia: gdy ich oczy do śmiechu pochopniejsze, niźli usta, w młodej już powadze panieństwa. Źrenice jej natomiast są takiej ciekawości pełne, tak słońcem wraz z rosą nasiąkłe i tak rosiście roześmiane, jak te bławaty o wczesnym ranku. Rankiem i wczesnością jest cała, a giętką aż zaczepnie w swych wiotkościach rytmicznych, — choć szczupłe ma jeszcze łydki, piersi jak jabłka i różowe ramiona.
Siostrzyce najstarsze tymczasem, czujnością łani u wody, zasłuchały się nieufnie i w strumienia samego głos, który na nurcie skrętu w nuty dwie, w dwa zabełtania i z dziewczęty się teraz swarzy. Oto ledwie zanurzyły w nim swe stopy lekkie, on basem o nurtu głębiach coś im tam prawi i bulgoce w powadze. A prządek piękna rączki chyże czerpią co żywo z tych głębi roztopione słońca złoto na piersi swoje. Póki prąd wartki u skrętu nie klaśnie znienacka wodą o kamienie. I strumienia nutą wtórą jak sam satyr wysokim chichotem się nie zachłyśnie.
Dziewczęta spłoszone wyplusną się nagle z wody gromadką całą. I wioną za kolumny swej świątnicy otwartej. Wychylają się z za tych marmurów bieli, po których pulsujące plamy słońca trzepocą się, niczem motyle złote. Wynurzają się wiotkie z za głazów stęgłości, biorą na swe plecy i ramiona tych blasków roje. Tak dyszy, tak się trzepoce na ciałach dziewcząt niepokój słoneczny, gdy okrągłemi oczyma zapatrzyły się z lękiem w strumienia wody.
Z rozchylonych trzcin sitowia wystawia ku nim Panek chrap swych niuchy, bródkę złośliwą i te strzygące pod rogami uszy.
I pędzi wraz ku nim z chwytną już zdala garścią; zda się, za biodro, za udo z miejsca ułapi, gdy zgoni. Lecz oto, biegnąc brzegiem strumienia, zaplątał się jakby kopytami między te kaczeńce złote, pomieszane z skocznemi promykami słońca, w cieniu osiny. I zaloty swe całe wytupotał oto wśród kwiatów i promieni, wyklaskał w grzechotki swych dłoni. Tylko, że do tańca miał nogi nazbyt długie — w kolanach, — jak te skoki zajęcze. Więc choć drepce wciąż posuwiście, cietrzewi się i klaska, śmiech jeno dziewcząt wzgardliwy otrzymał w odpowiedzi. Nie stropił się tem bynajmniej, na nic w tej chwili nie baczący. Sobie tańczy. Sam się weseli.
Oto coraz to wdzięczniej nad rogami klaska i, zasłuchany w te grzechotki swoje, przebiera kosmatemi łydy: jak umie, tak tańcuje sobie żwawo. Dopiero gdy się tem nacieszył, zwrócony ku dziewczętom, zatrzepie się łapami po udach i parsknie rżeniem śmiechu tak żartko jurnym, jak samego południa wyiskrzony skwar:
Ha! ha! ha! — haa...“
Południowej pory zestrojona już muzyka ledwie tego śmiechu rozhuki przewali po wszystkich dalach, a już oto sama zaplątała się w jakoweś zwiewnie skoczne nuty.
Dziewczęta zalęknione wyskoczyły z za jasnych kolumn swej świątnicy. I rozpierzchły się i rozwiały na wsze strony — pod gwałtownem nagle rozedrganiem osinowych liści (w które prządki dziewicze wetkały, wiadomo, dusz swych młodych niestatki i trwogi.)
Te dwie najmłodsze, nie nadążywszy siostrom, pozostały nieco w tyle. Oneż to chyba?! — te dwa blaski słońca przejasne, które zwiały oto z kolumn bieli na murawy głęboki cień? I pędzą gdzieś przed się po tego cieniu szafirach, pod lękliwym zaszumem drzew.
Dali powietrznej oddech i pól tchnienie rzeźwią południa skwar. I łączą nagle, splatają ze sobą te siostrzane blaski oba: młodsza siostra starszej na szyję snadź skoczyła? Lecz oto znów je dwoją: jedna promieniem w bok odbiega, druga wnet zawiruje, zakłębi się w niepokoju i — leci, łopoce skrzydłem słonecznem: zagania, zawiewa... Próżno się o to pisklę siostrzane troska, gdy jastrząb na nią tu spada. Ku niej to pewnie Panek pędzi w parskaniu i kopyt tupocie, bo Cykady z kryjówek swoich ślą jej na gwałt zazdrosnych ostrzeżeń plotki i sykania natarczywe:
„Cyt-cyt!.. Cyt-cyt!..“ — słychać naokół.
A ta mała jeszcze tu swywoli, jeszcze ją obskakuje psotnie! Zaś w tych jej pląsach jest taki upór rytmu, że, choć bezgłośne, tętnem samem śpiewają:
„Wciąż się siostra czegoś lęka, — boi, — nad czem sama u krosien..!“
Na ramiona ją snadź siostra schwyciła w nagłości chwili, ustami cisząc pewnie jej usta niedobre; gdyż jednego już tylko promienia światłością, by skrzydłem rybitwy, ponoszą się śmigle w dal — w ogromnym nagle niepokoju rozedrganych liści, w ich skardze i szemraniu, w rozżalonym szumie popłochu...
Liris je schłonęła — pod te szelestne nieukoje osin i szum łanów dalekich.
Obłok na błękity nawiany płynie żaglem cienia po tych dalach, jakgdyby struny smętu zatrącał przelotem, wygarniając wszystkie współdźwięki utęsknień, zatajone śród południa cisz. Aż buczenia bąków odezwały się w murawie, ni to organowych dudów pierwsze zaciągi na basie. Po chwili wysokie skrzypki pszczół rozżaliły się wokół i wielotysięcznych muszek zbrzęki zgodne w ogromnej rozchwiei słonecznych wyiskrzeń...
Południowej pory orkiestra skrzydlata z wszystkich utęsknień chorału gra kwiatom żądz swoich peany.
Oto u winnicy skraju, nad zielony aksamit liści, wychyla się zjawą kwietnego kielicha — pierś biała i różowe ramiona, w rozwiewnem zasnuciu strzępiastego jakgdyby okwiatu, który słońce złotym grzebieniem wciąż czesze, naświetla i puszy. Lica nie widać w tym włosów owiewie, rączki zajęte są czemś gorliwie u krzewu. Zapędziły ją snadź siostry do pracy przerwanej.
Na utrudzeń południowych zakończenie tkają oto prządki gronom Bakcha conajzacniejszym płaszcze słonecznej purpury — z krwi swojej młodej kolorów może?...
A jeśli tymczasem złoci się zaledwie wino, snadź w krwi młodej więcej słońca niż purpury, póki lata gorącości nie dopalą krwi w żyłach i winnej macicy gron!
Więc słońce dopieka, skwarzy, żga pąki nierozkwitłe.
I dojrzewa wino.
Zaś jego strażnik przy winnicach: Panek z fletnią, i ku zadumie w słońcu, wiadomo, skory, przysiadł zdala na głazie, podjął oburącz kopyto i zamyślił się nad tem, że za ciężkie ono ponoć ku onym prządkom, — które swoich rozkoszy obietnice wetkały w kwiaty, żył swych purpurę przelewają w wina i tańczą zdziałane przez się upojenia ziemi.
Zdala, u krzewu pracowite palce prządki tkają wciąż pod tych warg dziewczęcych skupieniem w pąk. Gdy z pod rzęs wybłyska ku niemu ukradkiem, raz jeden tylko! — i raz drugi jeszcze, — krosienkowych jej dumań treść cicha.
Zerwał się na nogi.
„Twych ocznych uśmiechów kroplistości ciężkie!.. Soki!.. przesłonecznych kiści... cypryjskiego grona! — Wróżę, lato-ć zbiór będzie jagody z płomienia!“
I, spłonąwszy sam jak żagiew, dymi z chrap w południa plenną spiekotę:

Gdy mnie twych oczu spoi ciężkie wino,
nie wytrzeźwieję i śmierci godziną!...
Gdy się ust twoich gronem do skonu opiję,
pjany, Chronosa przestawię klepsydrę,
z pośród mar elizejskich do ciebie się wydrę!
— wiosłem umarłych do życia odbiję! —

A gdy skoczył ku niej, jak do życia i użycia samego, uwikłały mu się wnet racie między jaskry i słońca promyki, roztańczone znów po murawy cieniu. A kwiatów, by motyli, pląs i zakłębienie obtańcowuje go kręgami szału, łechce łydy do skoków, skrzydła słoneczne radości za hermesowe lotki do pęcin mu przypina...
I o nimfie znowuż zapominać każe.
Natury samej bachanalią w południe staje się Pan tańczący — łanom tu wkrąg wszystkim na błogosławieństwo plenności.
Jakoż u stóp jego nawet bąków basy buczą wokół kwiatów niskiemi tony: „Gdy mnie twych miodów spoi ciężkie wino, nie wytrzeźwieję i śmierci godziną!“ A wtórują temu na najwyższej nucie skrzypkowej wielotysięcznych muszek zbrzęki zgodne: „Gdy się swą żądzą do skonu opiję, w szale Chronosa przestawię klepsydrę!..“ Rzekniesz, szałem jego porwane, wirują w słońcu wszystkie te bezliki nikłych stworów ziemi, — i wraz, jętek zakłębieniem, giną w żądz chaosie. Oto na wody strumienia pruszą śniegiem ich białe już mary. A tych pogrzebów płaczki po murawach muzykę śmiertelnych upojeń słońca targają wciąż niemilknącym spazmem rozpłodu, który Chronosa przestawia klepsydry.
Jak żagiew i płomię tej słonecznej pożogi, doniosło Fauna w tańcu i pod winnicę samą. Tu przypomniał sobie nagle przyczynę radości swej i szału. Więc zarył się czemprędzej w on krzew u skraju, zaplątał raciami w jego pnącze i wąsy. A gdzie ślepą żądzą ramion sięgnie, ztamtąd w całych naręczach łodyg i listowia przygarnia do się — czuje: — potworną mnogość piersi kobiecych.
I zjeżyły się na nim kudły w grozie tej myśli, że, goniąc córkę, prządkę piękna, wpadł oto w objęcia matki, — ziemi samej: — w polipie ramiona Cybeli wielopierśnej.
A przytrafia się to, wiedział.
Jednakże woń luba odyma mu przytem nozdrza i rozciąga wargi w szerokim aż po uszy uśmiechu. Sięgnął oburącz po jedną z tych piersi i waży oto w łapach źrzałe już grono winnej macicy!
Doznał tedy objęcia ziemi: poniżył w sobie bożyca ton, zapadł się cały w koźlą swą naturę. Już pod krzewem na wznak leży, jak pod kozą, karmicielką swoją. I ssie grono ciężkie. A raz po raz przed się, na oślep, gdzieś wierzgnie. I, niczem to szczenię u wymienia, warknie czasem niecierpliwie. Aż zamruczy wreszcie:
„Wiecie, kobiety, czemu wolimy, bywa, wino od was wszystkich?.. Bo jest w niem wspomnienie najpiękniejszej.“
Beknął w bródkę. A z lubością smakowania czochra się wciąż po kudłach. Rychło patrzeć, a spotniał na gębie, i zjeżył mu się czub między rogami. Już nie pije. Tylko, leżąc wciąż nawznak, wymachuje łapami nad głową; z sobą się swarzy. Paluch ku niebu wystawia: z słońcem pewnie się sprzecza. Nagle rozwala nogi i ramiona, i ku słońcu na zenicie, w spiekotę jego żarów jurną, wytrząsa z brzucha sprośne chichoty samego Sylena:
Ha! ha! ha! — haa...“
Południowej pory rozpętana już muzyka opiła się chyba sama cypryjskiego wina słońcem i purpurą.
Alić i ona, opróżniwszy rychło pienną czarę szaleństwa, wszczęła jakby swoje ze słońcem swary, ni ten strumień, przelewający się w złotych jego blaskach. I ozwała się niebawem strumienia nutą wtórą nad nurtu głębiną.
Wydymiał, zda się, on szał winnego wyskoku, w którym kozioł z Sylenem razem w człeczą wstępują naturę: Cybele wielopierśna wypuściła Fauna z polipich ramion swoich.
A w tem ściszeniu i zadumie odmieniało się powoli grube oblicze kozodoja — w jakowyś półsmęt, półuśmiech nad dwoistością natury własnej. Koło ust zmysłowych, marzeniem to się osnuwało, rozjaśniając w oczach błyskiem odgadywań i woli: — uczłowieczał się zgoła wyraz jego.
Leżąc wciąż nawznak, pod słońce na zenicie trzyma oburącz grono zerwane, za czarę rżniętą w ognistym rubinie, za boga samego kielich napełniony po wręby życia radosnością wielką, — wszystkorodną siłą!
Zaś ta misa słońca i purpury, w której skąpano niegdyś na Olimpie nowonarodzonego Bakcha, ta, przez ludzi na ziemi poszukiwana wciąż, boża czara — Bakchowa cista mystica“ — zwidzi mu się nagle pod słońce, by żywe serce człecze.
Jak gdyby oczyma olśnionemi słońcem wydarł bogom ich tajemnicę największą.
A w tem jasnowidzeniu ogarnia go i to ostatnie uczucie szczęścia: wdzięczność przelewająca się modlitwą przez wszystkie wręby.
Więc warg zmysłowych szeptaniem składa bogu i człecze dziękczynienia — za życie, za szaleństwa ludziom nawet podarowane, za śmierć i tak rychły z niej powrót nowem ciałem i radośniejszą duszą: za ziemi odmładzanie wieczne.
Pije Bakcha upojenia bez kruż: bóg przez żyły jego przepływa, serce samo w taniec wzywa: — Dyjonizos!
Jakgdyby widział bluszczowego tyrsu jego rozmach na przodowanie:

Za Najad pląsem i w bachantek szał!..“

I tego berła szaleństwa wzniesienie się nagle błyskawicowe:

Nie zdrabnian, nie niżon i nie śmiertelny
niech mi będzie to
n!“

Cześć mu zaś oddaje nietylko taniec z pogrzebów pochodnią, która u tego boga ołtarzy oznacza odrodzenie...
Największy śród bogów samych miłośnik gędźby, kocha się, wiadomo, w słonecznych ukojeniach fletni. Lubują się w nich i panie tej świątnicy białej nad strumienia wodą: — nimfy, które u pogan niegdyś i Muzami były.
Więc, by bogu i im może wygodzić, przysiadł było Pan na głazie, podwinął rać pod kolano drugie, odął gębę przy fletni, wytrzeszczył ślepia w zapamiętałości grania — i dmie:
Z nawilgłych, rechotliwie przelewnych tonów fletni tchnie ros i rzeźkości na poły jeszcze rozmarzony wiew, — porankowy zew: świtanie!..
I nowych świtów zjawą wywołuje przed oczy tę nimfę a Muzę najmłodszą: chłopię prawie, o ruchach jeszcze całkiem niegiętkich. Dwie dziewanny, za pochodnie dwie, pręży oto w ramionach, wytrząsa z nich rosy, jak tony złotych dzwonów idącego ranka. I dodzwaniając ochotę pozłocistych kędziorów wstrząsem na wyskokach, wywabia z ros cykady ocknięte, by w wirze ich skrzydeł z płomieni pędzić przed sobą gnuśne opary świtania, ponosić się za niemi gwiazdą tańczącą — pod ten fletniowy krzyk radosności młodej:

Evoe Bacche!...“



Bezsłowna już teraz mowa muzyki dosnuwała goliardowi rojenia słoneczne: gęśle rybałtowe grały mu w piersiach posłowie strunne — na przymierze z wszechradością życia.
I rzeźwiły mu skronie.
Długo trwało, zanim się spostrzegł, że tą zwiewną pieszczotą darzy go ochłoda dłoni jakowychś, które mu kaptur z głowy ściągnęły i muskają czoło.
„Wypogodziła się wreszcie ta frasobliwa głowa?“
„Nie do ciebie wcale!“
„Ale przezemnie!“ upiera się dziewczyna.
I przytwierdza mu to na ustach wargą mięciutką.
„Że z mniszej kapucy wychylała się czasem ta głowa na uradowanie się życiu — to przezemnie tylko! I przez mój taniec skuteczny.“
Za kapturem zwleka zeń i szatę klerka. A wyłuskawszy go tak sobie z tej skorupy powagi, głaszcze, rada, że jest teraz taki zwięzły ciałem, taki utoczony pod ramieniem, które go ogarnia. Wywinął się z tego objęcia i rzucił się opodal gdzieś między wrzosy, by raczej w skwarnych woniach się tarzać, w słońcu pławić i swarzyć się śmiechem z myślami swemi.
Ona spogląda na te jego zadowolenia przy niej samotne z głębokiem politowaniem kobiety. Wreszcie doskoczy doń i ogarnąwszy dłońmi tę głowę oporną szepcze mu w usta nieomal:
„Choćbyś się wyparł tego, żaki-ć przypomną coś o mnie śpiewał: „Nympha non est formae tantae!“ — Zapamiętałam przecie! wzięłam, kobieta, w upór rojeń, w krew żył moich!.. Że pani Djana nie wszystkie wytępiła z zazdrości, tem się, głupi, uciesz nadewszystko!“
A i przytakiwania temu słyszeć się dały niespodzianie. Stado gołębi, spadłe z nadklasztornych wyży, chodzi tu sobie korowodem, — a gwarzy, grucha, potakuje wciąż.
„Ptaki Afrodyty!“ — usłyszy nad sobą.
Wyjrzał ku niej zezem:
Nurza się oto stopami w rojnym puchu gołębich skrzydeł. A te jej ręce opalone na bronz, z palcami, by jaszczurki, ślizgają się po bieli obnażonego ciała, niczem tamte gadziny po kolumn marmurze: — przesuwa je sobie z pod piersi na biodra i uda, powiadając swym głosem głębokim:
„Natarłam się dla cię miętą i tymianem.“
Jemu i bez tego drgały już nozdrza.
Lecz gdy się zerwał do niej, odwiała wstecz, — jak tamte. Lub może tak mu się tylko wydało w tej rozchwiei błysków i migotań południowej pory. Bo, gdy niedawno, w bluszczu ciemnej kaskady, zdała się tylko cieleśniejsza barwą od tamtej w kamieniu, tu się tak wyzłaca promieńmi, tak nasrebrza powietrznemi fiolety, tak się zgoła upowietrznia cała, — że zda się prawdziwie, jak tamte prządki słoneczne.
Rozchwiała się na kibici jej szyja i główka śród ramion wzniesionych, jak pąk w rozchyleniu pierwszych płatów kielicha. I zdawać się mogło, że między jej rękoma nad głową rozsnuwają się tęczą nici złudy wszystkobarwne, że w tych ramion kwietnem ku górze rozwarciu trzepoce się motyl w kielich zabłąkany.
Gibkością jest cała. A z pod tak wiotkiego stanu wystawia prężnie długą nogę jelenia: do tańca stęp bierze. Zanim ją taneczne poniosą skrzydła, już się ku wzlotom podejmuje noga niecierpliwa, — a tak miękko, tak chwiejko, jakgdyby nie łydka i stopa, lecz białe strusie pióro wiało tam. I już tylko palcami drugiej stopy ziemi się trzyma; bo gdy dłońmi powietrze, jak skrzydły, teraz trąci, to, zda się, sfrunie i porwie za sobą kokosz zaczepna!
Ale łudzi tem tylko i omamia.
W rytmy ciałem się rzuca, jak w obłoczne puchy; w tańca lotnej kołysance zwiewa snu podmuchem i snu kaprysem nawraca. A gdy w tych pląsów labiryncie przewinie tuż, tuż obok kolumny, wówczas fala dreszczów nagła tak w tył przegnie plecy jej białe, na tak płochliwe „och!..“ zatulą się piersi w ramiona, — jakgdyby z głazu samego wyrwały się ku niej łapy żądzy, — a i coś więcej jeszcze prócz rąk.
Przed brutalnością zatajonych tu wszędzie chuci odśmignie rybitwy zerwaniem się i skargą: „Och!.. och!.. och!..“ — tańczy mewy rozżalony lot. I drobi, drobi wstecz na palcach stóp, — odpływa ramię, wieje dłoń...
Tak się żegna ze smętem, już tu nie powróci wcale. W tej rzeczki zanurzy się falach: Liris ją schłonie.
Lecz oto znów się jawi snu nowym podmuchem, lotnej kołysanki nowym snadź kaprysem. Rozpieszcza się ramiony i użala szyją, piersią łka, a mota brzuchem, gdy w wiotkim pasie za węża się gnie i wystawia na boki kłęby twarde. Krzepczy ciałem, pląsa zwiewną nóżką, aż póki w błędnika tanecznego kłębek nie omota się sama, Ariadna szalona! — póki jej nie urzeknie igry własnej moc, nie oczaruje koliskowy pląs i nie ośmignie wkrąg włosów mietlica...
A gdy, tak spętana, w tył się przegnie, na dreszczową biel pleców przerzuci włosów kir, piersi obie jak te czary ku górze wystawi, to, zda się, czeka — wargą i zębami! — na Fauna samego czeka, Baccha korybantka. Że zaś ramion jego natychmiast nie poczuła w pasie, więc pantery dziki skok miotnie ją nagle w zawrotny targaniec i wir... Bacche!! — dygocą wkrąg powietrzne wokół niej śmigi.


Z piargu krzemieni ożarnych śród rumowiska, gdzie tylko w pogoni za nią uderzyła stopa goliarda, podrywały się na mgnienia czerwone wachlarze świerszczowych skrzydeł z suchym trzaskiem zapalonych ogników. Ponosił się i on jak w wirze skier i płomieni ziemi, by tych ruin wywołany duch.
A gdy doskoczył: ramieniem kibić wiotką, piersią dwoje piersi twardych wyczuł, a wargą Fauna ledwie jej szyi sięgał tymczasem, — z jej ust, w tył wciąż odchylanych, jakby ku słońcu na zenicie, rozległ się dzikim śmiechem tryumfu Faunicy głos gruby:
Ha! ha! ha! — haa...“
I wziała mu w piersi wszystkie skry słonecznej pożogi, wszystkiego pogaństwa tony najgorętsze, wraz z plenną spiekotą pól. Wina dojrzenie wcałowuje warga w wargę i żary ziemi w słońcu całej. Południem szaleją.
A gdy ich sam nadmiar upojenia od się wzajem odtrąci, to jak te jętki, jak ważki w słońcu, nad strumienia wodą: — za tę chwilkę rozłąki tem gwałtowniej rzuca ich ku sobie ramion skrzydłami. I żenie, — to gdzieś między wrzosy, to na płytę strzaskanej tu trumnicy, to pod ołtarza pogańskiego szczęt.
Południa bachanalii korybanckie wtóry, południowej pory Cykady szlochające, zawodzą spazmowy już pean upojeń i śmierci.



J
Już cienie długie słały się po rumowisku i czerwieniały kolumn szczyty, gdy goliard opamiętał się wreszcie. I spostrzega teraz dopiero, że leży na płycie sarkofagu, którą czas strzaskał, w ziemię wrył i mchami przez wieki znów spoił. Stygło pod nim to łoże kamienne, żar południowej pory oddając wieczorowi. Na tem legowisku rozkoszy, która minęła, przeciąga się w kaprysach wciąż jeszcze ciepłe ciało kobiety, — aż póki nie zepchnęło go precz, jako coś niepotrzebnego już zgoła.

Cybele wielopierśna wypuściła go z polipich ramion swoich.
Ustąpił bez słowa i jął się błąkać śród ruin.
Odmieniła się pora. Głucha siność ogarniała już dale. Mierzchnie świat. Z oparzelisk za wodą mgły wyłażą i snują się u brzegów, jakby zjawami mar niedokształconych, jakby strzępami potarganych rojeń. Za strumieniem tylko, czajka nad łęgiem polata w pokrzykach skargi wieczornej, jak ta dusza za dnia oszukana słońcem.
Zorza na nieboskłonie wchłonęła, rzekniesz, w siebie wszystkie żary i żądze ziemi; na kłębiastym granacie chmur krwawi i dymi zarazem. Dyskiem rozjarzeń świetlistych rozgorzał słońca krąg: — jak gdyby ponad ziemią urodzajnioną w Bakcha chaosie wystawiała się w tej chwili na wyży — Bakchowi spornie, — ta wiekuista tarcz światła i harmonii, którą za Apolla na niebie niegdyś czczono, zanim go mistrze świątnicy nie zdziałały w kamieniu.
Pod purpurę zachodu, czarną swą postacią w kapturze srodze wyrazisty, stał goliard u kolumny, prawdziwie jak słońca bogomolec pokutny: że owo słoneczną skrę w duchu swoim spalił znowuż — i znowuż! — w cielesnem naczyniu pierzchliwości wszelkich.
Oto leży za nim to naczynie pierzchliwości. W długiem przelewaniu się po żyłach dawno zaznanej rozkoszy, przeciąga się wciąż jeszcze na swem łożu kamiennem; pije rozwrażliwioną skórą rosę wieczora. Zanurzona w mroku, wydaje się, w smagłości swej, jak z bronzu cała, nawet przy tym wieńcu winnego listowia na czole z kiścią gron u skroni. Głaszcze w tej chwili swe ciało, dłońmi w biodra pluska. Niebawem zaśnie napewno snem głębokim. Tymczasem aż wzdycha w lubości dosytu. A cielesna, długa u kobiety, pamięć pieszczot skręca ją wciąż kapryśnie i wystawiać każe piersi, — niewiadomo już komu, — jak gdyby ziemi samej oddawała się było popołudnie całe.
Jak dwa żywioły sporne, dwie dusze świata, są w takich chwilach kobieta i mężczyzna. Że duchowi mierzło już w tej chwili rozpusty wspomnienie, więc otrząsał je z siebie myśli pogardą.
Z dłońmi w rękawach, z kapturem na oczach złorzeczył klerk kobiecie:
Femina res rea, res mala, carnea, vel caro tota! — kobieta rzecz potępiona, duszy szkodna, cielesna wskroś: zgoła, mięsem śmiertelnem cała!... Jama ostateczności ziemskich!.. Rabuśnica i korsarka duszom naszym — tą pięknością ciała, a duszy swej rozkładem: — pulchra putrida!
Żaden ojciec kaznodzieja tak nie grzmi na kobiety, jak człek oświecony, gdy w chwilach cielesnego przesytu chce oczyścić myśli z kobiecego ducha tkliwości fałszu i mętu.
Stał goliard wciąż u kolumny, zapatrzony w dogasające na widnokręgu zorze. A na tem chmurnem skłębieniu się żarów przygasłych, nad zatajonemi w tych chmurach błyskawicami burz, rozświetlała się ducha żarz. U dogasających ogni żądz zapala się nieraz myśl światłością dziwną w ogarnianiu widnokręgów świata i czasów. Tak i w duszach naszych: chaosy Bakcha zwycięża — przeczuciem bodaj tylko — Apolla moc.
Niech sobie tam czajka polata i skarży się wciąż nad łęgiem, by to drugie, przyziemne skrzydło duszy. Myśl, oderwana od pokutniczego smętu, wzbiła się i ponad dolę swą ziemską. Po upojeniach, które minęły, chłonęło go morze, ogarniające pierzchliwości wszelkie: — świat i wieki.


A w tej zadumie klerka, przypominał, — jak Horacjuszowem tu słowem wołał do Latony syna o to samo ponoć, o co własnej duszy żarem modlił się u dróg rozstaja do innego Boga i Syna: o duszy pogodę. Przywołał do pamięci potrącane już dziś myślą mądrości Salomonowe, przypominając z kolei i te słowa królewskiego mędrca: Duch smutny wysuszy kości; serce weselne daje wiek kwitnący.“ Przypomniał Pawła natarczywe wołanie do Koryntów smutnych: „... Po raz wtóry powiadam wam: zawsze się weselcie!“ Oraz upominanie jego, że smutek świecki śmierć sprawuje.
I wydało mu się oto, jakby przez człowieczeństwa całego koleje rozlegał się, — co czas, co wieki, — jeden dusz ludzkich krzyk.
Tylko, — gdy poganin swego bożyca prosi o błogie dla się otium umiarkowanego dosytu, ku ducha pogodzie; gdy mędrzec żydowski w starzeniu się bardzo nie chciał mieć suchych kości i serca weselność sobie roztropnie zalecał, — chrześcijan sumienie radeby człowieczeństwu całemu przychylić kwitnący wiek. I rozważa w sobie to sumienie, niespokojne wciąż, że tam, na Golgocie, która odmienić miała wejrzenie świata, coś się pono zataiło było, — skoro tyle nieprawości, krzywdy i pognębień w smutku jest wciąż jeszcze na świecie. Coś z Golgoty jeszcze się nie dostało ludziom. — Józef z Arymatei ukrył przed nami ten skarb! — I chrześcijan serce płodne stwarza bodaj tylko to duszne figmentum: onych rycerzy błędnych w ich nieustającem poszukiwaniu Graala — na starcie smutków z oblicza ziemi, na odnowienie serc wszystkich.
I dowiodłyż przecie te ich ułudy wędrowne Franciszka do nowego zwycięstwa nad smutkiem świata: rozmnożyły koło niego cichoradosną brać joculatorów Boga.
Jakżebyśmy my, joculatory świata, nie zechcieli już dziś iścić ludziom tej szczęśliwości ledwie obiecanej, — już teraz, a każdemu, na każdym rynku i w każdej piekarni grodów — igry złudą i mocą!..
A daremnie nas kanoniki do wszystkich piekieł wysyłają za to; szatan zbyt ponury, by nas długo u siebie ścierpiał. Wszakże to... „Lucyper sam przepędził nas z piekła precz — do Boga, który kocha radość“... Tak śpiewał żongler jakowyś, onego czasu, gdy żonglerom i goliardom był na świecie kwitnący wiek.
Był. Minął. Na schyłek ostateczny idzie już pono joculatorom świata. Jakby Bóg sam przeklął radość, dostrzegłszy grzech na dnie weselności człeczych.
Ból się dziś wieści organowym tonem mistrza z za gór. I straszyć będzie serca człecze piekła i czysca upiorami. Ból i pokuta głosi się dziś po świecie najwymowniejszemi usty ojców kaznodziejów. I dymami ich stosów. Dominikańskich klątw gromy i ognie ich sądów ponurych zasmucą nawet wasze dusze cichoradosne, franciszkanie! Na nas tylko, mdłych braciach waszych, pozostanie ostatni, łachmaniarski, strzęp radosności życia!.. Na nas, — którym tak wolność na pokażenie serc idzie, że owo sami już nie wiemy, do kogo wyrywają się nasze modły: do syna Latony czy Maryi?!.. W włóczędze po gościńcach świata parzy już nam wszędy stopy ogień stosu. Baczenie miejcie!...
Zgasły zorze. A w tem okłębiu ciemnej grozy na nieboskłonie zamigota raz po raz błyskawicy płomię. I zamruczy powoli grzmot nierychły. Zimna siność ogarnęła świat.
Tylko marmury rumowiska sprzeciwiają się zmierzchowej porze: pożółkły ciepło w siności okolnej, snują się po nich błyski jakoweś, pełgają lśnienia; jakgdyby ruina pogaństwa spętała w sobie słonecznych promieni niezniszczalne moce. To dziwne światło śród mroków sączy się z kolumn, ściele po głazach: mży i błyska, acz nie jaśnieje. — Gdy świat mierzchnie ponuro, na cmentarzu żywych kamieni wyświetla się w mrokach gloria bogów pomarłych.


Dobył noża, by z pobliskiego krzewu uciąć gałęź jakowąś, przydatną na kij pielgrzymi. A porając się z tą robotą, myślał:
„Pójdę w świat, — owo i bez gęśli już teraz! Ni ten niedźwiednik, oprowadzać będę swoją bestję — dziewkę swą — z grodu w gród, z czasem pomocnik w jej rzemiośle. ,Owóż Muza panom i mieszczanom dziś najmilsza!’ — powiadał burmistrz, rzeczy świadomy. Będziecie jej mieli tedy w bród! A gdy tak po zamkach i grodach nastaje królowanie waszych brzuchów i podbrzuszy, nie żałować mi tedy gęśli za votum oddanych. O winie i kobiecie śpiewać można i bez gęśli tonu, a głosem opoja. Tylko na nic mi już wtedy będzie i klerkowstwo me całe: na nic ta szata oświeconego, na nic i ta ksiąg reszta, tam na wozie towarzyszy, wśród sprzętów igry kamrackiej.
Przegram w kości i tę pychę klerka z grzbietu! przepiję uniwersytet cały! Za psałterz, mszał i dewocjonał, smętne resztki mej duchowności dawnej, niech sobie dziewka gdzieś u grodzkiego kramu wstążek nakupi. Ja zasię i te kudły swe ostrzygę, łeb jak kuglec zgolę, — nie będą już dominikany szczuć mnie po wszystkich grodach cesarstwa: „Lotterpfaff mit dem langen Haar!..“ W pstrych łachmanach gbura powlokę się z wami, towarzysze, — rybałt najnędzniejszy: bez igry swej narzędzia, pieśniarz i bez gęśli już nawet, — poeta pauperior omnibus poetis!
Nie poradził z nami kościół, nie poradził cesarz i króle ziem wszystkich, nie poradzą ponoć i dominikany! Ale gdy ta człecza żądza weselności serc, — która, co czas, co wieki, w niebo same krzykiem uderza, — gdy ta żądza pod ziemią się ukryje, na ponocnych gdzieś schadzkach po młynach, gdy się z trwogą i grozą w duszach zmiesza, gdy się szałem po ciemnościach stanie, gdy i my ostatni łachman swej godności zostawimy w waszych łapach, mnichy, — biadaż wtedy i życiu samemu!.. Pospołu z tamtymi grodzianami znajdziemy my sobie boga, który jeszcze kocha radość! Co się dziś ledwie majaczy po okrutnych zwidzeniach mniszych, iścić się pocznie czarnych mocy władzą nad ciemnościami... Biadaż wtedy duszom i kościołowi!“
Coś zadudniało w dali, niczem wóz ładowny po kamieniach i wstrząsło jakby ziemią pod stopami: Lewiatana kadłubem toczyła się chmura wzwyż, po nieboskłonie.
„Grozisz?!..“ — zdał się pytać jej grzmot ponury.
Wróżę!“
„Hejże, towarzysze! — wołał po chwili wskazując gdzieś hardo kijem włóczęgi, — na rynku tego grodu, pod który podchodzimy z bębna rozhukiem, na onym rynku bierwiona stosu rozkładają białoczarne mnichy. Franciszkanów przeora palić tu będą dominikany!.. Grozą jękła najcichsza radosność ziemi samej. Zdrętwiały mieszczany, znikczemniałe w trwodze sumień i dusz smutku... A wczoraj, wczoraj to jeszcze, zwiedziały się niewiasty w grodzie o naszem zbliżaniu się zdaleka. I już oto szatki gotowały odświętne, już się przyozdabiały na uciechę, rozwrażliwione zawczas ku gędźbie, ku pieśniom, ku romansom w piekarniach, ku gadkom na rynku, ku sztukom na pomostach, ku pląsom a tańcom. Tak wczoraj jeszcze oczekiwały nas. A owo dzisiaj: lęk sumień spętał dusze zgnębieniem grozy. Kamraci! zawarte są oto przed nami bramy, zwiedzione mosty: — grodu smutku nie zdobędziemy dzisiaj! Poślijmy do kobiet wieść o sobie. Niech który ze skoczków kotem przerzuci się przez mury i przebiegnie ulice, hukając w tę i ową bramą: ,joculatory!..’ Obaczycie, jak przez mury, przez tylne furty klasztorów, przez zagrodzkie wyloty piwnic i lochów, zaroją się wokół nas smutku potępieńce z głodem szaleństwa w oczach kobiet.
„Teraz nie można, — szepczą, — ale czekajmy nocy! nocy! nocy!.. Tam na grobli, za grodem, gdzie stoi młyn opuszczony, lub za fossą i wałem franciszkańskiego klasztoru: ówdzie nas nikt nocą nie podpatrzy. Więc później, — tam! — nocą!.. Cicho! cicho! cicho!..“ —
I znikły, przepadły w grodzie. Naprzód stosu płonącego na rynku się napatrzą, a potem zbiegną do nas, — dygocące od łez, buntu i pomsty nad życiem. — (Twoje to bicze, szatanie, któremi chłoszczesz żądze zadławione smutkiem!)
Patrzcie, — oto wypadają już z grodu, chmarą kruków wypłoszonych po nocy. Bo nie śpiewają, lecz kraczą głosem, aż chrypliwym w natarczywości tych pokrzyków: Bacche!.. Bacche!“ Dreszcz rozkoszy biorą w siebie tem zawołaniem, ( — że wzbronione przez księży — ): upajają się zawczas samem poczuciem wewnętrznego buntu. Za niemi wypada z bram i męska młódź grodu, nie zapomniawszy wywlec beczki z ojców piwnicy. Toczą ją po drodze w skokach opętańczych.
Rykiem pomstliwej radości powitają beczkę kobiety, i te wśród nich nawet, które wczoraj za nicby wina do ust nie wzięły.
I dopraszają się o śpiewki conajsprośniejsze — i by najbardziej bluźniercze. Słyszcie! o to proszą w pomstliwym szale. A ledwie niemi podłechtane, już oto żaków za poły ciągną: „Veni mecum ludere!“ (Owo po łacinie niespodzianie zagadują z klerkami: to je nawet łechce, że się do rozpusty spraszają oświeconych i kościoła mową.) Wczoraj ciche i łagodne, dziś krew zagrzewają w sobie niesromnością słów ledwie rozumianych, a gestem którego sprosności może nie rozumieją nawet. Bo ladacznice z rzemiosła nie bywają tak pochutliwe w słowie i geście, tak się nie podjudzają ciekawością wszelkiego zła, — jak te, wczoraj ciche, gdy się w nich rozpręży radość pognębiona, gdy, po nękach smutku w jasnościach dnia, ogarnie je żądza odwetu i szału po ciemnościach.
Orgia, — niegdyś sacra: taneczne święto radości w słońcu, dziś mroczna i potępieńcza, — owo czem jest to rozprężanie się waszych dusz, gbury i mnichy, z pod nadmiernego docisku smutków. I z pod dominikańskich sądów grozy. Na ten koniec ostateczny przyszło śród was igrze naszej: służyć wam w takich obrządkach! — nocą, po opuszczonych za grodami młynach. Igry Muzę, radośnicę, wolności dusznej matkę zamieniacie owo w ponocną kurwę waszą, drażniącą gardła, brzuchy i podbrzusza wasze, — wszystkie gbury i chamy po miastach!.. Już ją tak burmistrz na ratuszu opisał; a mnie ponoć za jej pomocnika. Hejże! zaśpiewa wam goliard swe pieśni w życiu ostatnie; a bez gęśli swych tonu, — pieśni sumienia! Głosem opoja ryczeć wam będę śpiewki na cześć wina i kobiet (lubo i chłopców, gdy o to nawet dopraszać się będziecie). I wiem-że: właśnie te piosnki zapamiętacie najwierniej i nie poskąpicie grosza benedyktynom, by je zapisali w księgi najakuratniej... za jedyne może po wiekach świadectwo goliardowej Muzie.
Ale wam i tego będzie mało w pomstliwym szale nad smutkami świata i nad dominikanów dociskiem. Zechcecie, by się tam, w ciemnym młynie, nad beczką, odprawiła ta goliardowa msza, za którą kościół najbardziej wyklina. Jeszcze mnie w albę przyobleczecie ku niej, a na głowę wetkniecie biały kołpak z mordą szatana wymalowaną na nim. I słuchać będziecie, jak się perverse przedrzeźniać będą przez opoja — słowa księdza z przed ołtarza, wraz z „bibamus!“ za „oremus!“ i dzbana „podniesieniem“... A jeszcze i kozła sprowadzicie może do młyna, by, winem przez was spojony, do najbardziej opętańczych skoków zachęcał gromadę całą, gdy wtórzyć będzie u beczki ostatnim pieśniom goliarda:

....
„Istud vinum, bonum vinum,
vinum generosum!
reddit vinum curiale
probum animosum!
....

Tymczasem, patrzcie, co się we młynie, wokół beczki, dzieje!... Już tam między dziewczętami a żakami grodzianie różnicy nie czynią, wedle Horacjuszowego: „in pueris aut in puellis urere.“ A stare baby, które żak, choć zapłacony, pieścić nie chce, chwytają w pazury swych chuci młódki hoże. — A kto nie wyrywa się tej nocy z grodu, kto nie śpieszy do młyna — polami, na przełaj?! Niejedna z kobiet, pilnie przez męża strzeżona, tym razem, prawdziwie, przez dymnik na dachu wychyla głową, zapatrzona zielonemi oczyma kota w ognie pochodni tanecznych — tam, na grobli, przy opuszczonym młynie. W czerwonym blasku tych żagwi widzą się jej bachowe skoczki w capów futrze, niczem djabłów czarnych rej w pląsach szaleństwa. A wiatru w jej włosach poświsty przynoszą jakby z oddali goliardowych pieśni ostatnich chór opętańczy.
Z dymnika ponad dachy grodzkie wyśmignęły się chyba tych kobiet roje. „Cicho! cicho! cicho!..“ — zewsząd słychać te zszeptywania się w oddali, te zaświsty strzyg, — pod spódnic łopotanie w ciemnościach...“
Przerwały się goliardowi w myślach te obrazy.
Bo kłębowisko jakoweś, zawieruchą gwałtowną, zerwało się tak znienacka wśród ruin, jakby ten wicher z pod ziemi uderzył. I zawirował lejem kurzawy po rumowisku całem, — zaświstał, zawył, — strzyg tysiącem chyba! I kręgiem rudego dymu okolił pogan świątynię.
Niemo mrugają ku sobie błyskawice przez nieboskłon cały — to tu, to tam, Olbrzym, zda się, przeciąga się w tej chmurze rdzawej, która szmatem skraju tak ciężko zwisła ku ziemi. Pomrukuje w niej głucho, warczy na ziemię całą potwór bezmiarów, — tymczasem wciąż jeszcze leniwy.
Tylko marmury rumowiska przeciwiają się i burzowej pogrozie. To lśnienie ich płomieniste sączy się wciąż z kolumn, rozścieła po głazach. Wśród granatowego prawie mroku jaśnieje i wyogromnia się widmowo świątnica bogów pomarłych.


Podrywał mu ten wicher i wydymał poły płaszcza, ledwie się niemi otulić zdołał, oglądając się za jakiemś tu schroniskiem dla siebie i dziewczyny, — może pod bluszczu gęstą gdzieś zasłoną.
Oto rozdzwonił się już na burzę sygnaturki lęk; a osiny nad strumieniem już nie szemrzą liści wszystkich popłochem, lecz szumią gałęzi trwogą, łopocą niemi, jak żaglami nawy, zabłąkanej w burzę, — borykają się z wichury przemocą. A czasami konarów skargą tak się dziwnie rozżalą, tak echa klasztornego dzwonu w zaszumy swych gałęzi wplotą, że przypomną znienacka goliardowi... duszę towarzysza, poległego na brukach grodu, — i jego pieśń. Wczoraj to na kanoniach śpiewał ją on ,Lotterpfaff’ drugi. Tu pewnie gędziec pieśń swą podsłuchał. Nie szumi-ż, nie gędzie to echo sygnaturki w pogańskiego jaru zaszumie basowym:

Pomnę!.. pomnę!.. nie te dzwony!..
nie te trwogi wszędzi
e...“

....
jak tu drzewiej bujnie było,
a jak rabio ninie,
drze-wiej! — czasu bożka Pana,
w Bachowej kontynie!“...

Eheu!...“ — wywiało oto z jaru szlochem i zawyciem, pod słyszne w tej chwili gony zamieci... W pieśni gęślarza Panek tak biegł przez pola z ciałem nimfy ostatniej. Eheu!.. eheu!..“ — słychać jakby wciąż, pod raci jego tupoty dalekie.
Przeczuć to ślepych zatajona w duszach władza przypomniała goliardowi tak niesamowicie tę pieśń. I targnęła go całem ciałem, by zwrócić twarzą ku ruinie. Lękiem oczu szukać mu każe dziewczyny — tam, na wieku sarkofagu, śród kolumn.
I stężał cały w zimnej grozie czoła, — zdrętwiał w bezoddechu chwili.
Ujrzał z daleka coś, jakby czarne śliskie powrósło na piersiach śpiącej dziewczyny. I skrętny w oka mknieniu ruch spłoszonego na ziemię gadu.
Krzyknął goliard tak przeraźliwie, że aż zagłuszył w tej chwili grzmoty dalekie. Wąż kijem przezeń uderzony wymignął się na razie z pod tego ciosu, by za chwilę dopiero załamać się w sobie i zbroczyć, — czarny w swej juchy purpurze jak to zło samo: a najstraszniejszy niemotą swoją.
Aż się ozwało coś wreszcie na ulgę nieomal w tej niemej pogrozie śmierci. — Potwór bezmiarów zawarczał w chmurze; zagruchotało coś po niebie całem, jak gdyby skały conajcięższe stoczyły mu się pod stopy, za groty i bełty piorunowe. Krzyża jawny błysk w górze i ogień przestworów otchłannych, — pod ten suchy trzask i łom nad głową, w światów chyba całych załamanie się nagłe.
Niczem łez krople rzęsiste, wielkie oka deszczu opadły zrzadka, gdzieniegdzie, na głazy.
Popłochem lęku i przynaglaniem świętych zaklęć dzwonu osłaniały się mnichy przed gromami burzy. I przed władzą czarnych mocy nad ciemnościami.



J
Jakżeś ty mi cudnie oblamił tę kartę, bracie Łukaszu, w przedziwne sploty mieczów i różańców, tarcz i lilij!... Lancelota to chyba miecz, Franciszka samego różaniec! Tą lilię jakby Przenajświętsza Panna trzymała w ręku, bo promienieje, — widzę!.. Na dole zaś: gęśli żonglerów, organkowe fletnie i palety z pędzlami. A w środkowym wieńcu tego błamu — ptak Fenix, wzlatujący nad popioły i ognie swego odrodzenia!...“

I wybłysnął ku niemu przeor mądrem okiem z pod czoła. Lecz pomiarkowawszy wnet, że nie pytać tej głowy mniszej, skąd się w niej te rzeczy biorą, pogłaskał ją tylko po ciemieniu:
„Z najczystszego źródła piękności niebieskich pijesz, bracie Łukaszu, dary sztuki twej! I nie pędzle farbowe pod palcami twemi, lecz promienie poranka, maczane w kwiatach klasztoru.“
Ta pochwała tak uszczęśliwiła brata, że napływ wdzięczności do serca wycałował za podziękę — w trzony pędzli własnych. A że zwolniony z pętli wiążącej go do księgi, więc w nagłym wyskoku radości i swobody zakręcił się po celi, zafurkotał połami habitu. Ale tańczyć brat Łukasz nie umiał wcale. Więc rozkracza tylko nogi pod kutą zakonną i, niczem kukła drewniana, sztywno przerzuca ciężar ciała z jednej stopy na drugą. I kręci się tak w kółko, wymachując w tryumfie garściami pędzli.
Przeor tym pląsom jego bynajmniej nie przygania:
„Nie powiem ci dokładnie, w którem to mieście cesarstwa się przytrafiło, że ksiądz młody po obrządku wyświęcenia chwycił w objęcia matkę swą i zatańczył z nią przed ołtarzem — na tem weselu swojem. I, choć to bardzo zgorszyło dominikanów, biskup miał w oczach łzy błogosławiąc tej matce: „Takichby nam księży najwięcej: Boga radośników!“
„Oh, z matką bym ja swoją..!“ — wyrzuciły się ramiona mnicha w tęskliwości nagle aż upojnej.
„Nie poruszaj grobów spokoju. I tajemnic onej trumny, które znam ze spowiedzi i powiadań twoich.“
„Żonglerów, żonglerów to opowieści sprawiły wszystko, co się z nią w życiu stało! Słabe są bardzo serca kobiet.“
„Nie poruszaj grobów tajemnicy. Grzech czai się zawsze w weselności natury kobiecej.“
„A przedsię, jam krew z jej krwi!“ — zamyślił się mnich z bezwiedną przekorą.
„Pacierze za jej duszę mów! — odgadywał przeor tego zamyślenia treść. — Nie tkliwy, lecz twardy, lecz surowy stawać winien głos nasz, zakonników, wobec rodziców naszych cielesnych. Przypomnij te słowa świętego Bernarda: „Cóżem to wziął od was prócz grzechu i niedoli? To liche ciało, przyznaję, wam zawdzięczam. Nie dość-że wam, nędzni, żeście mnie, nędznego, w nędzę tego życia stworzyli? żeście, grzeszniki, mnie, grzesznego, w grzechu spłodzili? a, w grzechu poczętego, grzechem żywili?!...“
Opuścił głowę mnich, zamamrotał się nad różańcem.
„Wspomnij, bracie Łukaszu, i swojej doli koleje. Nie wzbraniał-że ci ojciec iść drogą powołania? Nie ciągnął z uporem na ścieżki doznań i zysków? Nie groził? nie zaklinał? nie zadręczał? A matka?... Może i ta twoja, w chwili postanowień twych, do nóg ci padła, ciałem u progu się powaliła, wystawiając ci przed oczy te piersi, które cię karmiły?... Owoż, święty Hieronim każe ojca odepchnąć precz! matkę, powaloną na progu, — przekroczyć! I, nie oglądając się na nich, iść, kędy dusza wzywa.“
„Do pustelni, myślał Hieronim,“ — kończy mnich z zamkniętemi w tej chwili oczyma.
„Pod krzyż!“
Brat Łukasz przyległ czołem do murów celi zakonnej.


Więc by oderwać to czoło zadumane, a malowaniu mnicha dać nową podnietę, sięga przeor po jedną z ksiąg swoich. Chce bratu pokazać obraz w niej: — jak to cnotliwa pani Beatrice wprowadza mistrza z za gór we wrota niebieskie. Brat Łukasz rzuci się ku księdze jak żak: piersią na karty się pokłada, dłońmi wziera w obraz.
Pobłaża przeor tej ciekawości.
Lecz pod jego uśmiechem życzliwym twarz mnicha ściąga się zwolna i krzepnie jakoś; by za chwilę z wielkiem zdumieniem spojrzeć przeorowi w oczy. A potem utkwić ponure wejrzenie gdzieś pod się.
„Kamiennego lica, przydługie i sztywne, jak ta śmierć kościana, są moje królowe i święte, zakrzepłe w okapującem złocie, gdyby muchy w bursztynie!“
Do głębi oburzyły te słowa przeora. I przejęły go aż lękiem o duszę brata; niezwykle bo przekornym głosem i słów nawet niewłasnym jakby składem przemówił tu nagle mnich cichy. Daremnie karci w nim przeor tę nieufność we własne siły a pomoc Bożą, nieufność, którą w godzinę zwątpienia podszeptuje nam szatan pychy urażonej.
Mnich tylko się kurczył i zatulał kornie, powiadając coś o tem, że pędzle nieprzemyte przyschną, — że zgęstniały inkausty, — że pióra się rozszczepiły i trzeba wystrugać nowe, — że... Nie to go gnębi, iż czyjeś tam pędzle lepiej wypowiedziały się przed Bogiem, lecz że jego widzenie, w nikczemności umienia mniszego, nie wypowie się nigdy.
„Jakie widzenie?!“ — niecierpliwi się przeor stary.
„Doznane.“
Sarka starzec w brodę nad grubością materjalnych doznań i widzeń śród dusz prostaczych.
„Nigdy!“ — biada tymczasem mnich z tępym uporem smutku.
Uderzy przeor pięścią w stół.
„Nie powiadaj w tych rzeczach „nigdy“, bo to jest bluźnierstwo wobec Ducha!... Nie mnich lichy i pospolicie w myślach swych grzeszny staje tu nad księgą, lecz wyzierający z doznań człek wnętrzny, który się w nas odnawia ,ode dnia do dnia‘, powiada Paweł... I to jedyne duszy doznanie, a cud prawy: — Ducha cud!“
Spostrzega jednak starzec mądry, że nie poradzi gniewem z tą w korności zatajoną przekorą mnicha. Więc zejść mu każe z oczu, — niech omięknie w pacierzach samotnych. Już drzwi celi przed nim otwiera.
A ze wzniesionym palcem powiada mu ku przestrodze ostatniej:
„Zapamiętaj i to jeszcze, bracie Łukaszu! — pogańska żądza doskonałości w kunszcie czyni serce bezpłodnem.“


Jakby te mroki klasztornych korytarzy wystąpiły za bratem Łukaszem i na słoneczne ścieżki ogrodu. W kapturze na oczach, z dłońmi w rękawach, kroczył chmurnie po ścieżkach.
Omierzły mu pędzle i farby własne po ujrzeniu tamtego obrazu; obrzydło to czynienie powszednie rzeczy łatwych w bogobojnym mozole mnicha. Odpychał nawet myślą i pochwały przeora, dla którego każda postać z pod pędzla brata była zawsze najpiękniejsza, bo zawsze do jednej podobna. — Oderwała się dusza od swych cisz, śród pracy, w wielkim spokoju sumienia. I rozterce oddała się sama.
Tem ci większej, że z myśli ukrycia, w czucia zaledwie wiedzenie, wynurzały się nieraz najpiękniejszych obrazów zjawy. Ale zatajało to się jeszcze napoły w chaosie materyi. Borykała się z nim dusza.
„By choć jedno dobre słowo czyje!... By choć ramię jakie dobre, ku pomocy bodaj złudnej!...“
I gotów był w tej chwili wzywać przyjaźni człeczej onym krzykiem świętego Hieronima w liście do któregoś tam mnicha:
„Ślę ci łzy tylko, i rozpacz, i skargę, i ból rozłąki! Ile żaru, ile namiętności w sercu człeczem, tyle próśb było moich: „pozostań!...“ A ty zlękłeś się samotnictwa mego! Tkliwością pożegnania łagodziłeś pogardliwość dla błagań moich: — dzieckiem uczyniłeś mnie wobec siebie. Inną zaiste jest miłość wasza!...“
Aż się przeraził brat w przypomnieniu tych słów najsurowszego ponoć z pustelników, który wszak ojca i matkę odepchnąć nakazywał.
I zadumał się mnich nad tem, że nawet bólu rozstania się z druhem nie zaznał nigdy, bo go w życiu żaden nie nawiedzał przyjaciel, — nad tem, że jego ducha zapłonienia gasną wciąż pod wejrzeniami niechęci śród braci.
Znękanie aż cielesne wlokło go po ścieżkach ogrodu. Skrzypiały pod nim tylko te kroki odludzia, okalała czyscowa w takich chwilach głusz... „Więc nawet świętym pustelnikom dopełniała się dusza w przyjaźni? A mistrzowi z za gór, który światy w sobie stwarzał, Raj się sam uwyraźniał w źrenicach miłowania?... Czytał-że wszak przeor goliardowi z księgi, że, co mistrz w duchu swym ledwie dojrzał...

w jej źrenic szybie widział wyraźniej.“

„Grzechem szlochasz, mnichu, grzechem!“ — biło w nim serce chore.
I przywołało do się jakby zjaw i słowo przeora. (Nie raczył przeor nigdy karcić surowo mniszych myśli o kobiecie, w nazbyt wielkiej pogardliwości dla grzechu tego śród braci. Rzecze więc tylko słowem poważnem:)
„Bluźnisz, bracie Łukaszu. Nie dał-że ci Bóg stokroć dobrotliwszej pani, gdy pętlą moją nad księgą poślubiał cię samego Franciszka siostrze ochoczej: — pani Pracy? A nie masz w sobie mądrego wiedzenia o rzeczach wszystkich, byś mądrością i rozpacz odszukiwał w sobie jak król Salomon po oblubienicy utracie. Gdy cię twoja opuści, smutek nierządny odbierze ci z pacierzy on Franciszka dar, który wszystko nam w duchu uwyraźnia, a żywe serce nadawa wszystkim rzeczom świata: — radość przed Bogiem!“
„Martwemu sercu rzeczy wszystkich służą pracownicy!“ — rzekło z mnicha, nie jego już snadnie rozumieniem i słowem.
„Więc i przeciw pracy??...“
Bunt!“ — warknie w piersiach mnicha.
Trzykrotnym znakiem krzyża w powietrzu zażegnywa przeor zło w bracie już jawne:
„W imię krzyża! — który nas od cię odkupił! — rozkazuję ci, szatanie!...“
Całkiem opadł mnich na ścieżkę ogrodu; kurczył się i stulał pod habitem jak to zwierzę zachorzałe pod futrem, gdy się serce nazbyt w niem rozłopoce. A biło tem gwałtowniej, że i przeora zjaw a słowo ułudą były tylko: ledwie tem upragnieniem człeczego serca, które w zachorzeniu, ostoi wśród ludzi szuka — zawszeć pono jednakowo daremnie.
Więc, gdy samotne, niech dziękuje Bogu, jeśli, ozwawszy się ludziom krzykiem z pustyni egipskiej, nie usłyszy, jak Hieronim, zawycia hyen i szakalów wokół jaskini swojej. I jeśli w buncie takiej chwili szatan sam z niego nie zagada, a spłoszony krzyża znakiem nie zaczai się nań w pobliżu, — jak na Hieronima, w okolu jaskini jego.


Samarytanka serc zachorzałych, cisza, przyniosła mu wreszcie swe ukojenia nierychłe. I poi z pełnego dzbana: krzepi. A zanim ozdrowi, użalić się pozwala u swego łona.
„Bunt jest we mnie! — zachłysnął się jakby mnich przy jej dzbanie. — I hardość! A pierś moja jest pełna gorzkości!“
„Gdzie słodycz twoja, mnichu, ogrójec twych cichych pacierzy? Gdzie miłość twoja wszystkich rzeczy świata w słońcu i kolorach? Dlaczego wyrzekłeś się jednak doznań wśród nich i czynienia? Dla kogo w ten grób wstąpiłeś milczenia?!... Gdzie radość twa dziś jedyna? gdzie najszlachetniejszem winem upojenie? gdzie żywe płonienie w ogniu piersi własnych?!“
„Dla niej!... przez nią!... przy niej!...“ — zaszlochał mnich, czując w sercu swojem, że żadna to pani śmiertelna.
Że nie Praca to nawet, lecz jej rodzica chyba, duszom postokroć piękniejsza — i święta.
A gdy się podjął z ziemi, śród chudych krzewin klasztornego sadu, dziwnie się uwysmuklał postacią zakonnika; rzekniesz: wystawiał się ciałem — spłonionemu duchowi za świecę obiatną.
I wskroś, poprzez splecione na oczach dłonie, widzi (przypominając słowa mistrzowe), jak tam, w górze...

rozpłomieniona w krąg wieczystych żarzy
Stoi on
a...“

Wonczas poczuł mnich w sercu swojem:

że i on się począł od tej świętej twarzy.“

Więc jej imienia nie szukał w pamięci.


Przychodzi na ozdrowieńce ta chwila, gdy oczy już nie spojrzeniem, lecz jakby uściskiem ogarniają rzeczy wszystkie. Gdy tym wzrokiem powiódł po zagonach ogrodu, wyrwał się nagle z objęć ciszy samej, strzepnął z siebie jak ptak to znieobecnienie w czasie. I zostawiwszy chodaki po środku ścieżki, popędził bosonóż ku studni.
Bo kędy rzuci okiem, słaniają się mdłe łodygi wczoraj i dziś nie podlewanych kwiatów. Już nie brzęczały nad niemi owady, odbiegły od tych smutków motyle. Lecz oto mnich z konwiami w rękach pośpiesza już z oddali.
„Pijcie! pijcie! pijcie!...“ — szemrze wnet i pluska wszystko, jak gdy ulewa krótka przebiega w dzień skwarny nad sadem. A wonczas liście i kwiaty same ptakami swawoli trzepotać się zdają w słońcu i deszczu naprzemian. Bo taka jest w onych chwilach migotliwość łez i uśmiechów w jaskółcze wręcz poloty i gony, taka radosność słoneczna omywa rosą życia by najsmutniejsze oczy.
Cienkim wieńcem okalały kwiaty pólka warzywne braci klasztornych. Na rabatach wyłącznie wolno im było kwitnąć, za ramą z gruzu cegieł, w kształt warownego blankowania ułożoną u ścieżek, rzekniesz, ręką cierpliwego dziecka. Mogły się tu oczy, jak pędzle namaczać w każdym kielichu barwy z osobna. I znosić do celi miody najsoczystszych kolorów: słoneczników złoto jasne, niejednej róży ochłodne aż purpury, nasturcji gorące czerwienie i bratków trójbarwne aksamity — na stroje, płaszcze i glorje dla świętych i królowych w przeora księdze.
Nie pochwalali bracia tego wszystkiego, powiadając, że kwiatami odwodzi się od pacierzy, duszę materją kusi. W obronie jedynego swego umiłowania na ziemi wszczynał brat nawet dysputacje z zakonnikami, wywodząc, — jako, pro primo: Nazaret kwiat oznacza, pro secundo: matka świętej Anny poczęła, wąchając różę, pro tertio:...
Nie słuchały mnichy.
A niechęć ich rosła; nie tyle za kwiaty może, ile za to malowanie. Ktoś tu inne ma prawa i łaski u przeora. Święty Franciszek nie pozwalał zajmować się księgami, by swarliwego ducha klerków nie wnosić między braci. Obserwancja całkiem się psuje!
On zaś, zmęczone nad księgą oczy wynosząc z wieczora do ogrodu, myślał nieraz śród pacierzy, że niema chyba człeka (krom braci w klasztorze!), któryby pod kwiatów wejrzeniem nie rozjaśniał ducha. Cieszył się wszak i on najsurowszy z pustelników, święty Hieronim, gdy mu dziewica Eustochium kwiaty i gołębie słała.
A teraz oto, gdy mnich skończył zraszanie i z rozkoszą ogrodnika jął grzebać w ziemi, niedawne przygnębienie jego i rozterka ustępować jęły, niczem mgła z przed oczu.
Więc myśli o kwiatach, że są chyba tęczą i rozjaśnieniem świata; że najbardziej bezkorzystne uradowania się człecze chłonie ziemi rodzimej ciepło i rozsiewa za kwiaty, — by potem co wiosna, co lato rozkwitały w słońcu tem wołaniem na ludzi Pawłowem: „Zawsze się weselcie!“
Bo szarych trosk siedliska, nierozwidnione u okien temi lampami czuwania, smutne są bardzo. I głupie w nich mieszkają panny.
A ileż to dusz samotnych umiłowaniem kwiatów i troską o nie warowało się smutkom! Nawet święta Klara sama...
Tak oto mówić do się, opowiadać swe zadumania kwiatom bodaj, przy krzątaniu się koło nich, brała go zawsze nieprzezwyciężona ochota:
„Nawet święta Klara sama na daszek pod oknem swej celi nanosiła ziemi pod kwiaty: by ta jaskółka uwiła ziemne gniazdo swej potrzebie pieczołowitości i przywiązania: serca macierzyństwu! Bardzo niewiele było tam kwiatów. Ledwie czasem dla niego, — by z bólem oczu ślepnących, omackiem przychodzący pod Klarysek mury, znajdował to pozdrowienie z cisz. I wyczuwał, przez głuche mury nawet, jej ręce błogosławiące mu wciąż... A że słabo już wonczas widziały chore oczy Franciszka, jakże się tedy cieszyły jego palce, jakże się one cieszyły!... Bo wonczas to, z temi kwiatami jak z lutnią w dłoni, wyśpiewywał do słońca swój hymn radości — joculator sanctus!“


Po niedawnem zraszaniu, rzeźkie czyniły się tymczasem kępy na rabatach — w jędrnem sprężeniu łodyg i liści, a barw krasie, niczem w zdrowia rumieńcach. I wysztywniały się wciąż jeszcze. Tak dziewczęta, gdy nazbyt już bujne i rozprężone w sobie, tem sztywniejsze rade być na oko. Wysiłki te, wiadomo, zawsze nie długie: ledwie do pierwszego uśmiechu, by słońca rozbłysku, kiedy lica świeżyzna rozkwita nagle w żywy kielich radosności, który aż pachnie w uśmiechów powabie.
Jakoż zaległa rychło nad kwiatami taka weselność barw i wejrzenia, że zwabione ku nim motyle zdały się jak te taneczniki na uczcie słonecznej. Bo płaty anemonów tak się gdzieniegdzie z motyli mieszały skrzydłem, że nie rozróżnisz: co się tu kłębi w pląsach, co wabi kwiatem, co prószy barw roziskrzeniem w słońcu. Tańczy i pląsa wszystko. I skrzy się zalotnością oczu niewidnych.
Aż usłyszał i mnich tego tańca muzykę w nagłem przypomnieniu rybałtowych gęśli, — (onych z piekarni!) — gdy kołem po ławach, z pod chust czarnych i czółek bieli, wyzierały kwiatów chyba samych lica i oczy jawne.
I zasłuchał się poniewoli w tę gędźbę przypomnianą.
Pod pierwsze tchnienie zachodu szumiały tak nad nim wszystkie jabłonki w sadzie. Rozwiały się kędyś motyle. Czerwono-złote odbłyski zorzy na drzewach sączą w dół, ku kwiatom bursztynowe pyły. I klejnoty z nich czynią olbrzymie. Bo tem ogniściej rozpłonęły w tej chwili róż szkarłaty, tem głębsze stały się pod swym puchem szafiry irysów, tem soczystsze lilij nagie biele, wtopione w poświatę żarzy, jak w złoto kart psałterzowych.
I chylą się w tej światła zastygłości wszystkie na rabatach róże, gdy dołem, po ścieżkach, rozsnuwać się jęły cieniów kobierce, — jakgdyby na te dywany wstąpić miały słoneczniki zadumane w zorzach odwieczerzy...
(O czem-że to rybałt grał, — tam w piekarni, — panom zadumanym u dźwierzy?...)
Takie skupienie na zamyśleń godzinę przedwieczorną owiało skrzypiec gędźbą wszystkie kwiaty w sadzie.
I gasły zarazem ostatnie błyski niespokojnego na liściach światła: równa złocistości toń zalewa sad cały; jaśnieją w niej już tylko kształty, świecą kolory same. Uwyraźnia się rzecz każda postacią i duszą swoją. Zadumane zdają się w tej chwili drzewa i mury. Stworzenie całe spogląda na człeka, nie on zasię na nie.
Na dalekich gdzieś zagonach błysło nowej barwy płomieniem zgubione chyba skrzydło ptaka w przelocie? Nierychło spostrzegł brat na ciemnej w dali kępie zieleni różę złoto-płomienistą. W tej właśnie chwili dobyła się tam z pąka. I, choć jeszcze zmieszana, że jej ciche zjawienie się rzuca taki urok w przedwieczorną porę, wyzywa przecie jawnie oczy wszystkie: „Zawsze się weselcie!“
W takiej to właśnie chwili najsamotniejszej — myśli mnich — bursztynową tonią światła, jak błogosławieństwem Bożem nasiąkłej, — anioł zwiastował Maryi.
Rychło przypomni to ludziom sygnaturka klasztorna.
Tymczasem cisza. Tylko te nagłe świry i gonitwy jaskółek, którym Pan Bóg w pobłażliwości wielkiej, ni tym dzieciom niesfornym, poigrać jeszcze pozwala, — acz nie w porę: w ostatniej chwili przed pacierzem. Lecz i one ścichły niebawem; zagnały je matki na noclegi wczesne. I już tylko zięba, w ogrodzie ostatnia, powtarza trójgwizdem swoim to jedyne słowo, jakie natura głosić jej kazała: „Zo-fi-jo!“ — słychać tak donośnie.
Mądrości bożej imię, na amen ptaszego za dnia chóru, śpiewa głos ostatni w mszalnej prawie ciszy letniego wieczora:
„Zo-fi-jo!...“


A gdy mnich klękał, — nie dla pacierzy, lecz z korności przed stworzeniem samem, — z krzykiem przerażenia, zdławionym w gardle, odskoczył na zagony. Pod jabłoni pień odrzuciło brata.
Nad wąską ścieżyną, śród kwiatów, przewiewają oto majaków natłokiem wszystkie te postaci wagantów, z którymi nocy dzisiejszej opuszczał było gród. — Daremnie odbiegł ich ciałem, skoro duchem przywoływał, gęśle żonglerów przypominając tu wciąż.
Opanowawszy serca bicie, uspokajał się mnich, jak mógł, w tej trwodze.
„Wspominał ich wszystkich dzisiaj i przeor nawet sam, powiadając jak to żonglerów opowieśćmi o rycerstwie błędnem wykarmiła błogosławiona Pia tęsknoty syna swego, — za co joculatorami Boga nazwał potem Franciszek zakonniki swoje. Wspominał ich przeor za tą dziwną w niedoskonałości moc, która serca tak płodnemi czyni!... Nie dziw tedy, że się tu, pod klasztor duszami garną, jak przed rodziny swej prawej dom, kędy wspominają i najmarnotrawniejszych... Po mnisze snadź pacierze zjawiają się na Ave mdli bracia franciszkanów.
Ni to dymy rdzawo podświetlone w słońcu, ni błękitniejące po cieniach opary, ponoszą się ich postaci po ścieżkach ogródka, gdyby dusze po kręgach czyścowych.“
Przesuwał mnich kostki różańca, w litanie zaszeptał się cały.
Nad pacierze kolebiące w nagłych rozbłyskach tej lampy głębszego jeszcze czuwania, jawi mu się wciąż jeden obraz, — do przeora księgi, myślał. Na oblamionej zawczas karcie, w onej ramie z mieczy i różańców, tarcz i lilij, gęśli i palet, wraz z ptakiem Feniksem w ogniach odrodzenia, — w onej to ramie właśnie, może przeor pozwoli wymalować rzecz upragnioną.
A gdy z nawykowym przyjękiem pobożności powracała litanii fala, w monotonnego głosu zciszeniu rychłem zapalało się znów widzenie obrazu tego.
Aż objęło go całkiem.


Marzy się ogrodnikowi kwiat Boga samego: kielich łez i uśmiechów, które nieba sięgły, korona wszelkiego piękna, jakie być może: żywe po wieki źródło rozradowania świata...
I jawi mu się tą cichą Postacią, która strzeże od złego granicy klasztornej.
Nie w purpurze i złota glorji wyjawia się myślom z żywego kamienia, lecz w modrościach niezabudek u strugi i w jaśminowych aż zapachach bieli. Widzi mnich: — z kamiennej prawie surowości dziewiczych kształtów to miękkie wychylenie szyi, na matczynego uśmiechu smęt i łagodność błogosławienia. Z jej objęć wyrywa się ramionami ku ludziom całe to radosne ciałko dzieciny: — joculatory idą!...
Więc się wokół Matki i Syna czyni natłok główek ciekawych: wszystkie te panie widziane — tam, w piekarni! — tu się nagle zgarniają, — na obraz, — w całej sile przypomnienia. „A nie będzie w tem grzechu żadnego, — odpychał mnich czemprędzej wątpienia wszelkie, — bo nie urodą anioły przewyższają piękne na świecie kobiety, lecz szczęśliwością niebieską“. Tak też namaluje one panie wszystkie: za anioły u niebieskiego tronu.
Pod jego stopnie bardzo nieśmiele zbliżają się waganty: dusze nazbyt snadź zahukane w życiu pogardliwością możnych, bo, choć się podginają ich kolana ku uklęknieniu, każdy jedną rękę w tył wyciąga, po za się, — kędy umknąć się wraz gotów pod niełaski wejrzeniem. Gdy w tej przypochlebnej pokorze wyraża się cała ich dola i natura ziemska, w gwałtownem sprężeniu drugiego ramienia jest jakby dusz tych krzyk: każdy w dłoni wyciągniętej podaje kwiat — za życia swego niechlebny plon: — „Zmiłuj się nad nami“!...
Żaki niecierpliwe już się przepchały na klęczkach przed starsze towarzysze. I całują żarliwie popielicową obramkę modrego płaszcza na stopniach tronu. Ten żak z boku, więcej miejsca sobie czyniąc, odepchnął kamratów i całą głowę oto zatula w pochwycony rąbek Miłosierdzia. — Goliard, że dłuższe lata żył na świecie, cięższe, widać, porachunki czyni pod dłonią na oczach. Gęśle swoje tym razem nie za votum daje, lecz jakby zwraca tam, skąd je był otrzymał. I zda się obliczać w sumieniu poety niedopełnienia wszystkich strun na gęśli, przez Boga darowanej. — Żonglerzy, i tu jeszcze, jak na świecie, pasą bardziej oczy, niż dusze. — Pieśniarz bosy, który za życia giezła się jeno dorobił, i o niebieską nie troska się zawczas nagrodę: już gra, już śpiewa; sobie i Dziecinie. — Gędziec kładzie dłoń poważną na strunach symfonii: — jasną harmonią lazurów i tęczy grają kolory tu same.
Wraz z towarzyszami klęka reszta goliardowej familii: linochód w blaszkowym stroju rycerza, z żerdzią popisów w ręku; siłacz wielki i gruby, jak święty Krzysztof; gadkarz przepołowiony wpodłuż na kraśną i zieloną połacie człeka; kuglce z mądremi psami; rybałtki o malowanych twarzach, i z niedźwiedziem swoim płowy poskramiacz z nad Odry: — zgoła tota joculatorum turba!
Tuż za nimi klęczy na obrazie i mnich sam, z paletą i pędzlami w wyciągniętych dłoniach, cały w doznanem widzeniu oczu i tych dłoni, — jak rankiem u żywego kamienia.
Zaś na samym przodzie obrazu, w postaci i doskoku capa, skoczek bachowy do wzdętej wargi nad bródką przykłada oto gorliwie organkową fletnię Pana...


Tu, w gwałtownem znagła zaniepokojeniu sumienia, zatrzymały się myśli mnicha. I zgasło widzenie obrazu. Z zadumy, jak ze snu, ocknięty, począł się brat trwożnie oglądać po za siebie, przepatrując ogród cały, wszystkie jego ścieżki głuche.
Nazbyt bo dobrze, i zgoła bez wiedzy, a z niesamowitą wyrazistością, wywołał z pamięci postać jego. Zda się woń bydlęcą jego kudłów capowych czuje w tej chwili i słyszy nieomal much bzykanie nad nim.
Takim jawił mu się wówczas, po nocy, gdy z ogrodu bram wylęgały na gościniec zbiegłe od rodziców żaki. A było w tych żaczkach tyle ciągu wędrownego ptactwa, że jakbyś łopot skrzydeł słyszał i żórawiane gdzieś, na przodzie, wołania. (Za morze! — po Ziemi Świętej kolory, poniosło wonczas i mnicha.) Przodem tego ciągu, — hen, w dali niewidnej, — jechali wonczas rycerze błędni! A po przelocie tego żórawianego klucza dusz tułaczych, w oćmę księżycowego blasku wystąpił na gościniec on sam! — Szedł wolno, wielki jak koń, kolebał tłusty zad na skokach i raciach kozła; a tak stąpając, na fletni przygrywał sobie. Wyprowadzał w światy trzodę swą błędną on sam — w postaci własnej: — Zły pasterz!
Tak było wonczas, po nocy.
A gdy tu, w klasztoru ogrodzie, śród słonecznego roziskrzenia kwietnych i motylich barw, wraz z mnichem i kwiaty same zdały się nasłuchiwać muzyki jakowejś, — nie rybałtowe gęśle rozlegały się tu snadź, lecz jego fletni głos! A gdy, wraz z mnichem, zamyśliły się na przedwieczerz i kwiaty, gdy wydało się duszy samotnej, że jest, jak kwiat, miodu pełna, gdy coś dobywało ją z pąkowych zatuleń, jak te róże w sadzie, i ku Stworzeniu sprężało ramiona mnicha, — Panowej fletni był to pewnie czar!... I uwodzenie.
Oto nagły w tej chwili szelest, stuknięcie i plusk w ziemię miękką przerażeniem wstrząsa mnicha. Opodal słychać drugi, — trzeci, — szmer i plusk taki... Skoków że to czyich wybijany w miękką ziemię takt? czy źrzałe jabłka osuwają się z gałęzi w ciszy letniego wieczora?
Dziwnie swawolne rytmy wybijają te ziemi odgłosy! w taniec ciało proszą. Dziwnie taneczną zda się ta gędźba jego, — gdy w zadumę letniego wieczora, jak w tęskliwość organowych dud, radość nagle wyskoczy, — i pląsa skokami Pana.
Istna serc młodych muzyka.
Więc słyszy ją znowuż?!... Słyszy w tej oto żywej chwili one fletnie Pana z gościńca porywów młodych:

Factus de materia
cinis element
i.
.......

Kapturem i dłońmi na uszach zagłusza mnich w sobie słyszenie wszelkie. To jedno wie już tylko: —
— że z onych to elementów zrodziły się i jego obrazy nowe! — A i Najświętsze na nich oblicze... (jakże się cieszy djabeł, jak pląsa tu wkoło, na fletni przygrywając sobie!...)
Goliarda i żonglerów duchem, a młodości za nimi porywem, usidłał go szatan.


Nieprędko odróżniły uszy pod kapturem, czy jabłonki w sadzie zaszumiały znów na wtóre tchnienie zachodu, czy też sygnaturka zagrała tak szelestnie w oddali. Nie zerwał się z klęczek, by, jak trzeba, zejść z braćmi do krypty. Przytrafiło mu się to po raz pierwszy w życiu powołania. Wytrąciła się dusza z obserwancji dnia powszedniego i z zatajonem jakby urągowiskiem widzi, słyszy ciało swe — tam, wśród braci. I baczy zdaleka: na tę powagę kołatów, z jaką zwykli bracia zstępować gęsiego do krypty; na to sadowienie się ich po stallach w rozruchu — po kilkanaście razy na dobę — uroczystym; na wychylanie się podgolonych głów z wiankiem włosów na ciemieniu i głuche zawieszanie oczu na obrazie ołtarza.
W rudym blasku lampy oliwnej czerni się tam na deski pozłocie surowa Matka kalwaryjskich boleści, z wargą ściągniętą w podkowę, jakby z pogardy dla zbirów Golgoty. Wznosi ramię groźne; a tych palców przydługich nachyleniem — z głębi ponurości swej — błogosławić jednak raczy: Bogarodzica!...
Szumi pod nią fala przesmutnego pacierza, jęczą, zda się, i wzdychają mury klasztoru.
Wtórują temu kawki u dzwonnicy.
Rzekniesz, dzwonu samego tony, że smutną snadź ręką, w rozpamiętywaniu Męki Pańskiej, ze spiżu dobyte, kołują wciąż u wieży na kawczych skrzydłach smętu. — dzwonu samego tony!...
I kraczą...
„Krew! — krew!... zalewała oczy Chrysta na krzyżu: ty swoje przysłaniasz kwiatami, by nie widzieć kalwaryjskich życia dróg!...“
„W cierń! — w cierń!... na czoło swe zamienił Chryst każdy życia kwiat, odtrąciwszy pokusy szatana!...“
Zawodzi w krypcie nad graduałem głos śpiewaka przodowny. Zaś po stallach mnisze brody żują swe litanie głuche...
A kawki u wieży kołują wciąż...
— wszystkich smutków duszy kiry uskrzydlone!...
— kalwaryj samotnych płaczki rozżalone!...
A! — a! — a! — a!... A! — a! — aa!...’, — donosi z krypty mnichów chór wysoki.
I dudnią organów basy tym przyjękiem lamentacyi:
„Zmiłuj się nad na-ami!...“
Dziwnie wąskie w tej chwili i sine wargi mnicha dygotały w takt pacierza niemą już suplikacją. Tem gorliwiej modliły się dłonie, jakby uchwytu jakiego szukając przed sobą, — by, na ślepo już zgoła, okalać jakowyś kwiat u ścieżki, który pod te ręce przypadkiem się podchylił. Tak matka grzeszna w klęczniku, gdy się jej dziecko cudzołożne i w czas modlitwy naprzykrza, ogarnie tę głowinę, przychyli ku niej czoła i tem gorliwiej zaszepta się w pacierze: — „Zmiłuj się nad nami!...“
Ścichła krypta. Nawet kawki zamilkły, wykrakawszy swe poruszenie. I znów te kołaty, to mnisze zarojenie się w murach, te gęste dreptania chodaków po schodach i korytarzach wszystkich. Odrywały się raz po raz w ciszę czyjeś kroki: chłonęły mury każde to życie z osobna — w samotnictwa przedgrobowy schron. Ostatniej stopy szmer u takiego progu użalił się chyba echu tej ciszy grobowej.
Bo klasztor zamarł już cały.
Brata Łukasza w ogrodzie ogarnęło w tej chwili to ostatnie, nieludzkie już przerażenie samotności przed grozą idących smutków. Ledwie porwał się oto ducha zamierzeniem na rzeczy nowe, a stargał wraz ostatnie swe spójnie człecze: wytrącił się sam w kacerza jakby oddaleństwo i nęk.
Tą nagłą omartwicą murów jak gdyby równie przerażone, porwały się znowuż kawki u dzwonnicy.
I kraczą...
Jął się brat Łukasz tak dziwnie słaniać i przeginać pośrodku ogrodu, jak gdyby ciałem borykał się w tej chwili z ucieleśnionym już oczom jego potworem smutku. Szatan, odmieniwszy snadź nagle postać kozłonoga, dopadł go wreszcie upiorem. Oto zatrzepotał się mnich, niczem ptak pod łasicą, i runął na wznak, — odchylał szyję.
Acedia upiorzyca obejmowała mu pierś skrzydłami wampira.



U
Urażony głęboko na brata Łukasza, porządkuje przeor jego pędzle, farby i pióra. „Nie zwierzaj swych myśli młodemu! — pomrukuje w brodę. — Oto skończyć mieliśmy dzisiaj dzieło nasze, a on po tylu latach wspólnego trudu, wmiast świętem radosnem dzień taki dla nas obu uczynić, poczyna mi kaprysić, — że się pióra rozszczepiły, że wyschły inkausty, że... Poszedł sobie na ogród, do swych kwiatów. I Bóg z nim!... Nie zwierzaj nigdy swych myśli młodemu!“

Po chwili jednak kiwał smętnie brodą:
„Nie jesteśmyż, klerki stare, nad swemi księgami, jak te Behemoty, — nawet Jordan wypić gotowe?!... Podczas gdy serca młode będą zawsze wolały liche czarki własnych „doznań i widzeń“ byle pełne po brzegi wszystkich mętów ziemskiego tworzywa!“
Może te dalekie pomruki grzmotu, szyb rozbłyski co chwila, a i ta okrzepłość powietrza przed burzą, za oddechu ciężkością, wypełniały piersi stare takiem dziś rozdrażnieniem. — W gniewnej krzętności porządkowania wszystkiego w celi, jął układać i swe księgi w skrzyni, dzisiaj bardzo jakoś pomieszane:
Oto: De universalibus; oto: De periculis novissimorum temporum; oto: Gesta principum, a Vitae sanctorum w księgach wszelakiego kształtu; oto: mistrza z za gór Commedia; oto: przez mnichów spisana żonglerowa opowieść O graalowem szukaniu; oto: Tractatus de malitia mulierum; — zgoła rzeczy najbardziej odmiennego ducha i wszelakiej treści pomieszały się dziś w nieładzie wielkim. — Jedno nawiedzenie celi samotnej przez człeka świeckiego wprowadziło wszystko w zamieszanie! Dużo czasu upłynie zanim się to do porządku znowu przywiedzie!...
Oto aż na samem dnie znalazł księgę dla się najmilszą, a tak rozczytaną, że jej skóra starła się by podeszew, a omiękła zupełnie; zasię obrzeża kart wszystkich zapisane były ręką przeora nieskończonym szeregiem cyfr i uwagami dysputacji.
Tę księgę pod pachę wetknąwszy, resztę zatrzasnął w skrzyni. I przygnębieniom myśli na przekór, spornie i tym grzmotom burzy, otworzył księgę na kolanach. Zwała się ona: Introductorius ad evangelium aeternum. Napisał zaś ją franciszkanin Gerardus, — niech będzie błogosławione imię jego!
I zatonął przeor w ciszy wnętrznej, — zaczytał się w księgę.


Po pierwszym okresie człowieczeństwa: epoce gniewu Bożego i przymierza w Testamencie starym, po epoce Syna i Sakramentów Jego, w księży ziemskiem szafarstwie, — nastanie wieczny czas Ducha, — swobody wnętrznej u najczystszych krynic poznania. Obwieścił to światu Joachim święty. I wtedy, — powiada, — kierować będą losami człowieczeństwa — najbardziej oświeceni i najwolniejsi od pęt własności wszelkiej. Bowiem poucza święty Ambroży, iż Bóg chciał, aby zużytkowanie owoców ziemi wszystkim wspólne było, i że chciwość tylko człecza stworzyła posiadanie. — Za prawa nakaz, za króla rękawicę czerwoną i mistrza miecz, ład rządny między ludźmi utrzymywać wtedy będą wszystkie cnót siedem: — wiara, nadzieja, umiarkowanie, mądrość, dzielność, sprawiedliwość i miłość. Wonczas dusza pogodzi się z ciałem.
Prorok czasów pochrystusowych, święty Joachim de Floris, ustanawia pierwszy okres człowieczeństwa od Adama do króla Osiasza: — do roku 630-tego przed Narodzeniem Pana, odkąd poczęło się przez proroków wysiewanie ziaren okresu drugiego; — każda zaś epoka równą być winna co do ilości pokoleń. Że zaś Chrystus Pan od 30-tego roku życia począł mieć synów z ducha, tedy na lat 30 ustanawia Joachim długość każdego pokolenia z ducha. I oblicza dokładnie pokoleń 63 od Adama do Osiasza. Równość okresów, wedle pokoleń, pozwoliła z kolei obliczyć Gerardusowi, że Ducha królestwo nastanie na świecie w roku 1260-tym!
I oto minął dawno rok ten! Nie nastało. Gerardus pono w więzieniu za kacerstwo skończył. Franciszkanów jenerał, który, mimo wszystko, podjął wróżbę Gerardusową dla sprawdzenia, czy się w niej aby jaka cyfr omyłka nie zataiła była, — jenerał ten został strącon przez papieża. A zawiedziony duch człeczy sprawił, że na synodzie w Arlu, w roku 1263-cim, potępiono Joachima naukę o Ewangelii wiecznej. Dognębić ją starał się nawet uniwersytet paryski sam, oną księgą nienawistną: „O niebezpieczeństwach czasów najnowszych“.
A napisane jest wszak najwyraźniej w Apokalipsie Janowej, jak to apostoł... „ujrzał anioła lecącego przez pośrodek nieba, mającego Ewangelię wieczną, aby ją opowiadał wszystkiemu narodowi i pokoleniu“... I przeciw temu śmieją oto powstawać synody, uniwersytety i mistrze!
Tak dumał kacerz, w czas burzy, nad księgą potępioną.


Ten ból niespełnionej wróżby wypełniał serca tylu franciszkanów, co znaczniejszych! Zawiodła jeszcze jedna nadzieja człowieczeństwa, chybiła jeszcze jedna Graalowa obietnica!... Błędni rycerze wedle ducha: Joachim i Gerardus (niczem Parsifal i Lancelot na jednym koniu!) odjechali na księżyc rojeń płonych, sprawując i ztamtąd jeszcze tajemnicze władztwo nad nadziejami wszystkich wagantów wedle ducha.
I one to zmory księżycowe sprawiały chyba, że księga przeora na obrzeżach kart pokrywała się cyfr bezlikiem, sprawozdań i obliczeń nieustannym trudem, a dysputacji długiemi wywody.
I teraz oto, — w burzowem ściemnieniu świata za oknami celi, gdy klasztor stawał, jak w ogniu, w błyskawic rozblaskach, pod sygnaturki alarmowe rozdzwony, — przeor, ogłuchły na głosy świata, skupiał się coraz bardziej nad księgą, rozłożoną obecnie na klęczniku, pod wiecznej lampki płomykiem.
Już pierwsze krople ulewy zaszumiały na liściach sadu. Przed nawałnicy ostatecznem uderzeniem uczyniła się, pod to kropel deszczowych padanie, taka cisza w ich rytmach, że słychać było na drodze, za murem, gdyby jeźdźca jakiego skradanie się pod klasztor, w stępie kopyt, głuszonym we mchach. Pod klasztoru furtą zatrzymał się jakby ów konny. I czeka...
A cedru gałęź zaskrzypiała o mur tak tajemnie, jakgdyby u furty zatrzymał się było przyjezdny nie z tego świata, — pod konia niecierpliwe tupotanie o próg...
Kacerza nad księgą w tej właśnie chwili jakby na konia wsadziło: — w nagłym rozbłyku myśli nowych pogoniło pióro jego po obrzeżu karty.
I pisze:
„Jako żywo, omylili się Joachim i Gerardus w obliczeniach swoich!... Okres drugi człowieczeństwa nie od króla Osiasza, lecz od narodzenia Chrystusa Pana, jako słusznie, liczyć się winien. Ducha więc królestwo na ziemi: panowanie najwolniejszych wnętrznie, i najbardziej oświeconych, — nad wolnymi i oświeconymi, a czerpanie z najczystszych źródeł poznania, — zacznie się, (wedle 63-ch pokoleń po lat 30), od roku 1890-tego!
Wprzódy jednak ziścić się ku temu muszą przedwstępne wróżby Janowego Objawienia: jak to... „będzie rozwiązan szatan z ciemnice swojej i będzie zwodził narody; zbierze je na walkę, których liczba jest jako piasek morski... I rzucon będzie w jezioro ognia i siarki“. — I wonczas dopiero... „otrze Bóg łzę każdą, a śmierci dalej nie będzie, ani smutku, ani krzyku, ani boleści dalej nie będzie, iże pierwsze te rzeczy przeminęły... I niebo będzie nowe i ziemia nowa, albowiem pierwsze niebo i pierwsza ziemia — przeszły!...“
A gdy pióro z ręki przeora wypadło, zatrzymała się myśl jego nad wyliczonej cyfry ogromem. Jeśli nawet sądzono światu doczekać lat tak bezmiernie odległych, ileż to jeszcze łez, ile boleści, ile smutku przewalić się musi przez takie czasu oceany?!...
Rok tysiąc osiemset dziewięćdziesiąty!... — chwytał się oburącz za skronie.
Długo siedział tak starzec na skrzyni skarbów swoich — pod czarnem skrzydłem melancholii.


I nie mogąc wymotać ducha z tych myśli pajęczyny, na poły bezwiednie, a smutną ręką, zaczyna znów kreślić cyfry jakoweś: — sprawdza, liczy, mnoży...
Jakże się nie miały mylić obliczenia przeora, gdy brat furtjan z palcem na ustach, a drugą dłonią na piersi, stał już oddawna na progu celi! — Cierpliwie wyczekiwał mnich spojrzenia ojca, które mu przemówić pozwoli.
Tymczasem tuż nad klasztorem samym zagruchotał grzmot, potoczył się górą jak ta kula przez kręgle niebieskie. I trzasnął... Furtjan poczuł nagły ból w piersiach, w uszach szum okrutny i ten szczypiący znagła posmak w ustach.
„A słowo stało się ciałem! — zażegnywa gęsto przerażenie swe. — Chryste, z jakąż furją trzepnął ten piorun! — pewnie w to złe miejsce, za klasztoru granicą.“
Z zaświstem jędz rozchichotanych, a strugami ulewy, smagała nawałnica małe okienko celi.
Wejrzał wreszcie przeor ku tym szybom.
„Burza“, — stwierdził teraz dopiero.
„Od dwóch godzin“, — objaśnia furtjan nie bez urągliwości w głosie.
Ocknął się ojciec z ciszy wnętrznej. I wtedy wreszcie mógł doń podejść mnich ze swą wieścią od furty:
„Igrce u klasztoru bram!“
Dwa razy powtórzyć sobie kazał przeor tę nowinę. Poczem schwyci się za skronie: największy oto zgiełk świecki chce mu spaść na głowę! Głośniejsze to od burzy i piorunów — hałasem dusz swych niestatecznych.
A tam na korytarzu już się jakoweś szepty wszczynają między braćmi. (Pewnie furtjan poroznosił już po klasztorze tę nowinę). Niczem myszy z norek wystawiają mnichy bure swe kaptury z za uchylonych drzwi celi każdej. „Joculatory?!“ — rozlegają się szeptania ich radosnej alteracji.
Przemówiły samotnictwa przedgrobowe schrony.
Pojął przeor niebezpieczeństwo grożące ich duszom. I nachmurzył się cały. Jakże bo przepędzić od furty tamtych włóczęgów — w taki czas ulewny?!
Brat furtjan dopowiada tymczasem nowiny swoje, długie snadź dzisiaj i niezwykłe:
„O trumnę igrce u furty proszą. I o ciała kamrackiego pogrzebanie w klasztorze... Czego żadną miarą uczynić wszak nie możemy?“ — kończył z wyczekującem a bystrem zapatrzeniem się w oczy przeora.
„A któryż to z nich zmarł? Jakowej igry mistrz?“
Doskoczy furtjan i przez dłoń w trąbkę szepnie przeorowi:
„Goliardus sam!“
„Aa?!...“ — aż się stary w tył zatoczył, pod same okno celi. By ztamtąd dopiero zdumione oczy zawiesić na obrazie u klęcznika:
„Matko Przenajświętsza?!...“
A potem już tylko gestami pokazuje, przypomina bratu furtjanowi, że wszakże dziś przed południem goliardus tu w celi był, tu owo na skrzyni siedział, gęśle oto swe (jakby w śmierci przeczuciu) kościołowi za votum zostawił.
Przytwierdza, potakuje wszystkiemu brat furtjan. A ręce jego splecione i pobożnie zwisła głowa zdają się wygłaszać tę medytację: — „Śmiercią samą i grobem cuchnącym jest każdy z nas. Żyjąc umieramy każdej chwili nieustannie i dopiero w konaniu, umierać przestajemy“.
„Myśmy go od się odepchnęli precz! — wybuchnął przeor, nie skłonny snadź w tej chwili do pocieszeń filozofii. — My, mnichy niemiłosierne! My, bracie furtjanie!“
Ale mnich skrzepł nagle na twarzy, zsurowiał sądem sumienia swego: nie chce przytwierdzić rozżaleniom przeora. I kończąc swe nowiny od furty, powiada głucho:
„Znaleźli kamraci ciało jego w złem miejscu, — za granicą, kędy niejedna już dusza dokończyła się na Sabacie...“
Lecz w tejże chwili ujrzał nad swą głową wzniesiony nagle kułak przeora:
„Do dominikanów mi z temi baśniami o Sabatach idź!“
W oka mknieniu skurczył się mnich, a zezem z pod kaptura wybłysnął zdumieniem ku twarzy ojca. I wtedy przeraził się już zupełnie:
Zwichrzona była w tej chwili broda starca, potargany nad czołem włos, z pod najeżonych brwi krzesały się skry jawne: — mojżeszowy gniew objął tę głowę.
„Niema sabatów, dusze wy obłędliwe!“
Starł się w proch brat furtjan przed srogością ojcową. Powalił się na klęczki. I oburącz chwyta się tej nogi nad bosą stopą w drewniaku.
„Ojcze najświętobliwszy, w przedburzowy czas, na złem miejscu, za klasztoru granicą, tam był! był! był Sabat!... Sumienie mi o tem u nóg twych krzyczeć każe, — skoro dusza twa najczystsza odpycha nawet wyobrażenie takich mroków i niskości grzechu!... Piersią na ciele dziewki nagiej, — i jak on już martwej, — leżał trup goliarda. Potargane miał na szyi opatrunki jakoweś, założone mu nocy poprzedniej przez lekarza, — po krwi puszczaniu, powiadają towarzysze jego. Może te rany niezgojone ku wnętrzu krwawić jęły, — z żalu za kochanką, — więc je roztargał. A może z umysłu na się rękę podjął, w rozpaczy, że dziewka umiera?... Szatan wie o tem tylko! On ci to jadem grzechu i krwią rozpusty spętał te ciała na śmierć. Bo krew z tych otworzonych żył goliardowych zalała posoką okrutną całe jej ciało. A pierś dziewki od ukąszenia węża wzdęła się w pęcherz siny, aż po szyję i twarz... Wąż grzechu pobok leżał — zabity, a czarny w juchy swej purpurze, jak piekło samo!... Widziałem to wszystko na własne oczy — w łuczywa świetle. Bo igrce, furtę wyłamawszy, siłą mnie tam zawlekli — (pierwszego schwytanego mnicha), — bym wyspowiadał, — jako że dziewka zipała pono jeszcze. Ale zanim mnie przez te gąszcze na wale tam przywlekli, już było i po niej... Ustrzegł Bóg (nawet pod tych igrców przemocą) do pochylenia się bodaj nad tem ścierwem... Choć oni za tę przemoc przepraszali mnie potem bardzo, po rękach wszyscy całowali, do kolan się moich garnęli i wypłakiwali swe żale w habit mój... Biedne to i żałosne plemię! (Może dał Bóg ustrzedz bodaj te dusze przed djabłów naporem w onej chwili)... I to jeszcze widziałem w łuczywa świetle, — pokazały żaki: — palcem we krwi własnej maczanym wypisał goliard przed skonem te słowa dziwne na marmuru złomie:... „Żem zdrabniał, żem niżył, uśmiertelniał ton! — rozszarpały mnie Bakchowe...“ Na tem się urwały one słowa: już snadź dusza odlatywała zeń wtedy. — „Rozszarpały Bakchowe...“ — Wiedźm, wiedźm szpony! kobiecych chuci pazury widział goliard w chwili ostatniej: — strzyg wokół siebie taniec Sabatowy!...“
Odepchnął przeor mnicha od się precz. A i uszy przysłania przed tem, co tu wysłuchać od niego musiał.
Brat furtjan połę jego habitu chwyta, rąbek całuje i szlocha już wręcz:
„Ojcze oświecony, nad księgami od żywotów oddaliłeś ty się człeczych! Nie chcesz wiedzieć o najciemniejszych przepaściach dusz. Życia czucie zatraciłeś w mądrej głowie klerka, w piersi nazbyt już dla świata szlachetnej!... Są! są sabaty na świecie!“
Za te bary, szerokie jak u wołu, chwycił przeor klęczącego mnicha. I trzęsie nim by snopem:
„Nie Ducha nawiedzenia oczekiwać wam, franciszkany, w codziennych Świątkach duszy, a maić ku temu tatarakiem tę świetlicę radości: izbę swą samotną?!... lecz w ciemności, lecz nad przedpaście chaosu, z gromadami ciemnych biedz i po ciemnych gdzieś kątach wyczekiwać duchów nawiedzin?!... Franciszkanin że ty?!... Nie radość jasną przychylać światu? — lecz zaświaty kusić? lęk i grozą rozczyniać w ponurej ciekawości żądz?!... Bo z żądz zatajonych rodzą się w zwidzeniach wszystkie duchy, widma i upiory! — A gdy się te błota w gromadach całych wzburzą, wonczas na złych miejscach schadzek tych dusz obłędliwych, — wierę, — nawet ogień i siarka buchać poczną! Wonczas, — wierę, — nastaną i sabaty... Ale tymczasem nasz duch, — Franciszkanów! — dzierży władzę nad duszami świata! I nie dał jej sobie jeszcze wydrzeć mnichom czarnym!... Więc sabatów niema, — wiedz!“
Brat furtjan na klęczkach wyciąga już tylko niemo ręce obie na przebłaganie ojcowego gniewu. Ale przebłagać nie zdołał:
„Nie igrców przemoc wywlokła cię tam, — za granicę, — nie ich prośby nawet, lecz własna twa ciekawość... Wyznaj mi natychmiast grzech swój!“
Mnich w piersi się bije, aż huczy w celi:
„Rzekłeś ojcze!“...
„Jaka dusza, takie i widzenie. Nie inne ponoć i świadczenie. Opowieściom twym wierzyć nie raczę! Nie targnął się na swe życie ten, kto wyśpiewał o Sądzie Ostatecznym pieśń oną, która wstrząsa kościołami świata... A to jedno, bracie furtjanie, waży przed Nią — (przeor wskazał na obraz u klęcznika) — może więcej niźli moje i twoje życie!“
Mnich ukrył twarz w dłoniach i poczołgał się na kolanach do klęcznika.
„Tam, — przeor wskazał ręką ku górze, — ważyć będą na drugiej szali i winy goliarda. Położą na nią wszystko!... I tą dziewkę nagą. I te grosze, jakie mu ona wtykała w trzos. I, w onej hańbie, tę wielką zawsze pychę klerka. I te jego bluźnienia Rzymowi, a biskupom: że papieża Plutonem obezwał, dzierżcą niby piekielnym, a biskupów za „capita cornuta“ opisał. I te pieśni jego na cześć Bakcha i Wenery. I te śpiewki sprośne o wdziękach kobiet i dziewcząt. I te najplugawsze: o powabach chłopiąt. I te wszystkie księgi kradzione przezeń po klasztorach. I wzgardzoną niegdyś sutannę. I szarganą w poniżeniu a hańbie szatę klerka.“
„Och!“... — jęknął mnich pod tych brzemion śmiertelnych wyliczeniem.
„Co więcej rzekę-ć, bracie furtjanie: — nawet te liche grosze, jakie goliard niegdyś otrzymywał od oświeconych za one pieśni, które ubogaciły serce człowieczeństwa, — nawet te liche grosze położyć mają — ponoć! — również na tę drugą szalę. Bowiem powiada najwymowniejszy ojciec kaznodzieja, dominikanin, Berchtoldus: „Kto im grosz daje, w grzechu daje; a co w grzechu dane, na potępienie tych dusz obróci się w dzień Sądu Ostatecznego!“
„Och!“ — jęczy mnich w klęczniku.
„Przeważy, bracie furtjanie, ta szala druga. Przeważy niechybnie! — nie pomogą tu i nasze pacierze... W tej chwili ostatecznej może już tylko Ona — (przeor wskazał na obraz nad klęcznikiem), — może ta Ucieczka nędz ostatnich, sponiewieranych Matka boleściwa, a igrców Orędownica przed Bogiem jedyna, — może Ona to właśnie zwróci goliardowi votum jego... I położy na szalę pierwszą — gęśle poety“.
Mnich runął przeorowi do nóg. Lecz on podjął go natychmiast. „Powtórz, — rzecze, — to wszystko braciom, aby godnem sercem franciszkanów przyjęli tu dziś mdłych braci naszych ze świata“.
I wyprowadził mnicha za celi próg.
„Joculatory?!... — wybiegają za furtjanem po korytarzach wszystkich, dygocące aż w gardłach, ciekawości mnisze. — Czy aby przeor na igrę pozwoli?!... Opat benedyktynów, powiadają, pobłaża czasami“.
Z palcem na ustach, a drugą dłonią na piersi, przemykał się po korytarzach plotkarz klasztoru.


Podwójnym szeregiem od furty ku wrotom kościoła ustawili się igrce i żaki wędrowne.
Gdy goliard pozostawił ich był na gościńcu, oddaliwszy się w żarliwej rozmowie z onym człekiem z za gór, który mu tyle opowiadał o wielkim mistrzu tamtych stron, — towarzysze czekali nań cierpliwie, rozbiwszy obóz cyganów w najbliższym gdzieś lesie. A niedoczekawszy się jego, gdy skoczka zaniepokojona pobiegła za kochankiem, postanowili szukać i oni. Pobłąkawszy się po okolicy, pod sam wieczór, a w burzowy czas, — jakby złem przeczuciem wiedzeni, — trafili w ono miejsce za klasztoru granicą.
A teraz oto, gdy burza już minęła, ustawili się dwoistym szeregiem od furty, na tem uroczystsze podniesienie ciała pod kościół i uproszenie mnichów o pogrzebanie towarzysza w klasztorze.
Już oto niosą go żaki na marach, zdziałanych naprędce z desek jakowychś. Pochyla się przed zmarłym pstra gromada towarzyszy sztuk wszystkich, — zbita i zszargana ulewą, — żałosny obraz waganctwa i poniewierki!
Jeśli mnichy pogrześć goliarda w klasztorze nie zechcą, wonczas na żywy protest przed Bogiem i światem położą ciało jego na samym progu zamkniętego kościoła. Niech mu kruki wieży klasztornej sprawią pogrzeb włóczęgi: niech rozdziobią przed oczyma mnichów!
Taka ponurość ogarnęła ich myśli. Niema bo, wiadomo, gorszego poczucia sponiewieranej doli nad pogrzeb towarzysza niedość szanowny. Wtedy najboleśniej odczuwali swe wypchnięcie za ramy społeczności. I co to znaczy na świecie: nie należyć do żadnego cechu.
Czuwa jednak nad zmarłymi tajemnicza wszędy ręka bractwa Misericordyi. Oto, niewiadomo skąd, już się znalazł u furty on słup kiru z czarną larwą na twarzy, rozciętą w krzyża znak. Z ramion tego krzyża na licu, by gwoździe Męki Pańskiej, wyzierają żagwie oczu... „zmarłego człeka, czy śmierci samej?!“ — zapytasz mimowoli, ujrzawszy takiego w pogrzebu czas.
Pochodnię dzierży w dłoni, w olejach snadź maczaną, bo rzucającą blaski bławe, a rozpinające się po nawilgłem powietrzu w koliskowe łuki fioletowych aż gloryj. Z tą pochodnią wstępuje w ulice żałobników, wystawia się przed mary niesione.
Wkroczywszy na próg kościoła, wznosi pochodnię. W jej świetle, gdyby nieziemskiem, zagrobowych, rzekniesz, mrzeń, ukazuje się teraz dopiero ciało niesione na marach. Pod przemokłym nawskroś czarnym płaszczem i kapturem klerka rysuje się jawnie zesztywniały kształt trupa.
A śmierć na progu kościoła uderza potrzykroć w odrzwia zamknięte. I w echową głusz wnętrza woła z za larwy, a krzyża:
„Ja, goliardus, poeta wędrowny, bez imienia u ludzi, zmarłem tej nocy grzeszną śmiercią włóczęgi — za murami, w polu. Wymódlcie duszę z czyscowej męki, wyzwólcie jałmużną!... A ciału pogrzebanie chrześcijan dajcie!“
Niczyją, zda się, ręką nie tknięte, jakby same otworzyły się naścieżaj wrota kościoła. W głębi jarzą się na ołtarzu świece wszystkie. Pod nim stoi trumna czarnem suknem obita; na jej wieku widać gęśle i smyczek złożone w krzyż.
Gospodarz klasztoru zgotował włóczędze szczodrobliwe przyjęcie w domu wiecznych cisz.


Brat Łukasz powrócił było z wieczora do celi z bielmem Acedyi na oczach. Doświadczony pasterz trzody swojej, przeor, dojrzał pierwszy nierządnego smutku zmazę w źrenicach brata. Jakby lampę zgaszono w tych piersiach: nie świeciły już oczy blaskiem wnętrznym. Nie pracowała już w sobie dusza; na zewnątrz zwracało się wciąż spojrzenie trwożne a tępe. I zawisało gnuśne na powierzchni rzeczy każdej. Już i różaniec nawet sam, szeregiem kostek dlań tylko był, obracanych w palcach nieustannie, a bez pacierza. Ku niczemu utrudzały się palce; dusza drzemała. Posiwiała najwyraźniej przez jeden wieczór koronka włosów na ciemieniu. O potępieniu swem wciąż mówił, nie wierząc, iż zdoła kiedykolwiek wymodlić duszy swej zbawienie. Do farb i pędzli poczuł nagle odrazę. Do ludzi zaś, — do braci w klasztorze, — nienawiść; o czem (w jadowitej potrzebie bluźnienia) mówił im wprost w oczy.
Acedia! — myślał przeor ze zgrozą. — Boże bądź mu miłościw!“
Jakoż Bóg zmiłował się: i ocknął, wstrząsnął tę duszę, — ale śmierci owo obrazem i zjawą.
Za tym słupem kiru z larwą krzyżową na licu, — ni ten skowronek za sową, — z musu, z bezwoli, w tkliwem prawie oddaniu się grozie przemocnej, błądził brat Łukasz krok w krok.
I już nic nie widział, co się w kościele działo.
A gdy ona, po niejakim czasie, wyszła z kościoła nawą boczną i z bławem światłem swej pochodni wstąpiła czarna w krużganki ciemne, — w tymże blasku zagrobowych mrzeń trzepotał się skowronek u krużganka ścian.
I łkał.
W otchłanną ciemność świata mruga wciąż jeszcze burza przycichła, lecz już nie oknami błyskawic, a wrotami niebios całych, otwieranemi cicho, raz po raz. Drzewa za furtą, nawałnicą tak długo targane w upiorne po nocy zjawy, teraz dopiero powracają do kształtów swoich. A tak stulone, jeśli rozchwieją się jeszcze niekiedy, to chyba tylko grozy przypomnieniem, — i szeleszczą, szumią po oddalach minionej już burzy muzykę i rapsody... Ledwie tu i owdzie roztargały się chmury, ukazując niebo jak gdyby omyte, o tak djamentowem rozbłyszczeniu gwiazd. Wokół pachniało ziemią, jak o świcie, choć ciemność jeszcze zalegała świat. A taka rozgłośność jest w powietrza pełni, że słychać po oddalach jakoweś rozgwary, nie wiada skąd, — jakby nad pioruna śladem i ofiarą, nad gromowego ognia zgliszczem i ruiną.
Brat Łukasz szlochał wciąż.
A śmierć tymczasem, wystąpiwszy za furtę, skierowała się w stronę grodu.
I zdało się mnichowi, że nad jej to wędrowaniem ten szum i szelest przebiega po wierzchołkach drzew; że o goliardowej doli szumią te poburzowe rapsody, że jego to życia burza jakby nową woń ziemi dała i odnowiła gwiazd rozbłyski na niebie.
I wydało się bratu Łukaszowi, że, gdy w grodzie gaszono już gromnice po oknach, a stróże nocni podejmowali od nowa przerwane nucenia, — że w onej to chwili trzykrotne uderzenie w bramy głuchem echem rozległo się po mieście całem. I że ten i owy, co się do snu już było z powrotem układał, znów się zrywał, by po raz wtóry zapalać gromnicę.
„Kto zacz?!... Werda?!...“ — krzyknęli na rogach stróże nocni, podnosząc latarnie nad swe czoła.
Bo śmierć, przewiawszy przez bramę zamkniętą, wstąpiła w ulice grodu.
I obwołuje z pod kiru, a krzyża:
„Ja, goliardus, poeta wędrowny, bez imienia u ludzi, zmarłem tej nocy grzeszną śmiercią włóczęgi — za murami, w polu... I karą męki czyscowej umierać będę wciąż, w coraz to innych duszach tułaczych, po wieki szukających szukaniem dośmiertnem, po wieki przez was odtrąconych precz — na sabaty konania w rozterce, — w najboleśniejszą godzinę niedopełnień... Wymódlcie dusze tułacze z wiekowej poniewierki, wyzwólcie z niedopełnień katuszy czyscowych!...“



I
Idzie śmierć przez miasto, nocą, w poburzowy czas, a zbiry grodzkie za nią w trop, a chyłkiem, — nie aby zaczepiać ją śmieli, lecz by się wszystkiego wywiedzieć, jak każe szpiegów rzemiosło.

Widzą tedy, na ulicy złotników i płatnerzy wychyla się z okna osoba otyła i wszczyna po nocy larum żałobne. „Ludzie wy moi! goliard, słyszę, umarł!“ A sąsiady zaspane wychylają z alkierzów oczy i gęby wciąż jeszcze zaokrąglone lękiem burzy. Cóż to za osoba taka ważna, by aż po nocy?...
I jedyna oto w mieście całem wielbicielka Muzy powtarza sąsiadom to wszystko, co w nią wgadał było przypadkiem żongler zaproszony wczoraj do łoża:
„Jakże, nie wiecie, ludzie?!... Człek-że to w Salerno i w Paryżu bywały! fizyki i lekarstw u mistrzów nauczony! w filozofii biegły, dysputacyi artista!...“
„Cicho tam, pani, po nocy bądź! bo na ratusz weźmiemy!“ — zawarczą pod jej oknami zbiry.
Ale jejmość nie była z lękliwych. Zapewniwszy zmarłemu poecie cześć i pamięć śród ludzi, odbiega w głąb’ alkierza po swe kosztowne pierścienie, za jałmużnę wyzwolenia dla jego duszy. Aż ją mąż w tem pohamować musiał. Dobywszy się z pod pierzyny, sam w czepcu nocnym, jak i ona, przekłada kobiecie u okna, że lepiej było to wszystko dać w porę żywemu, że, przez taką szczodrość niewczas, śmierć sama wypysznia się tylko nad życie, a wszystko, co było, nad tem, co jest.
Ale serce kobiece tkliwsze bywa zazwyczaj na śmierć czyją, niźli na najsmutniejsze bodaj życie. Wszczęła się tedy kłótnia między małżonkami, — co sumieniu ważniejsze: życie czy śmierć? i kto bardziej szanowny: poeta żywy, czy umarły? — Wysprzeczawszy wszystkie racje swoje, postanowili nakoniec ofiarować świecę patronowi wagantów, świętemu Julianowi ubogiemu, — co i mniej rozrzutne będzie i bardziej pomocne duszy czyscowej.
Pochwalili to widocznie sąsiedzi, bo niebawem zamykać się jęły okna wszystkie.
I gasły światła po wnętrzach.


Na tejże ulicy, widzą zbiry, mży za szybami światło czerwone i rozjarza się co chwila żywszym blaskiem. Zdawna mają zbiry baczenie na te okna: kacerz w nich mieszka i ponocny, jak czarodziej, pracownik.
„Spać! — krzykną. — Nie kusić zła i śmierci, które błąkają się dziś po grodzie i okolicy.“
Z trzaskiem otwarło się okno wykusza. Ukazała się w niem postać ogromna, w skórzanym fartuchu, z ramionami obnażonemi po łokcie, a z gębą ognistą, jakby od kuźnicy blasku. Naprzód chrząchnął piersią potężną i splunął zbirom na łby.
„Pracuję“, — rzecze.
A usłyszawszy z opodal, kogo śmierć obwołuje za łup swój ostatni, wychylił się z wykusza.
„Bój się Boga, jędzo czarna, gdzieżeś ty go już ułapić zdążyła?!... Toć wczoraj na sumę goliard tu pod memi oknami przechodził, — a pić ze mną nie chciał, bo się do kościoła śpieszył. Zasię wieczorem, pod wiechą gospody, widziałem go. I wychodzącego nocą z igrcami przez wywaloną bramę. Czyżby i on ranion był na ulicach?... W polu, powiadasz, za murami, zmarł?... Bodaj to! Mnie w murach tego przemierzłego grodu zdechnąć nawet przyjdzie!... Daj Boże wagantowi odpoczywanie wieczne.“
„Żadnej ci jałmużny pod nogi z okna nie wyrzucę, — wychrząchał za chwilę. — Chodź tu na górę; może ci co dam, gdy uprosisz przy dzbanie... O! (uradował się pomysłowi swemu) za goliarda, który wczoraj pić ze mną nie chciał, chodź-że ty mi dziś w zastępstwo, skoro się za jego duszę w grodzie podawasz. Dobry mi dziś będzie przy dzbanie i taki bodaj kmotr ponury. Cni mi się bardzo tej nocy w samotności mojej. I łeb i ramię nie do pracy dziś; potrzaskano mi wczoraj bardzo głowę — u miasta bram. Śwista w niej jak w miechu i kuje w skroniach jak na kowadłach... Chodź mi na stypę po poecie, i śmierci bodaj sama!“
Zbiry pod murem aż się w tył pomkną w przerażeniu. Bo oto po schodach domostwa rozlega się tupot kroków. Słychać klucza chrzęst w bramie. I wytacza się oto z kuźnicy swojej ten kowal tajemniczy, z głową (jak teraz dopiero widzą) snadź ranną, bo ukutaną w chusty.
„Chodź ze mną pić! — krzyczy. — Nie zczmucisz mnie strachem. Wiem przecie: tyś z Misercordyi tajnego znaku, a nie śmierć prawdziwa.“
Ona wionie na bok z kirów szelestem. I zastawia się dłońmi przed szaleńcem zuchwałym...
Zgonił ją jednak, ułapił, jak tę dziewkę oporną. I wiedzie we wrota domu swego. — Przymknęły się zbiry bliżej, po drugiej stronie ulicy. Za węgłem ostrożnie ukryci, widzą pod beczkowem sklepieniem schodów, jak na stopnie, piętrzące się stromo jak w drabinie, wkracza powoli ona, wysuwając co chwila z pod kirów białe kostki stopy swej długiej.
Na stypę po poecie wkracza śmierć w kuźnicę pracy ponocnej.


Ni to izba mieszkalna, ni to komora rzemieślnicza, raczej spichrz chyba: bez powały całkiem, otwarty aż po stropowe wiązania domu. Za dnia dachówki tam pewnie widać, teraz, po nocy, ciemność jeno ponura zwisa stamtąd na wnętrze całe. Bo żużle na kuźni, przed miechem, rzucają cały blask swój ognisty w czeluść nawisłego dymnika, a bokiem zamrok już tylko ścielą czerwony, — aż po te balaski nawisłego w izbie ganku, aż po tę zieloną polewę pieca, wielkiego jak chałupa. I mienią się te blaski kuźnicy, skrzą tu i owdzie, na żywych spiżach, których pełno wszędy.
Dziwne kształty!.. Oto drzwi do ambony kościelnej, w spiżu kute. Na nich, śród kunsztownego poplotu liści, jakoweś pół-męże i pół-tygrysice w objęciach grzesznych, jakoweś centaury, smoki, dziki, sprośne małpy i rozszalałe lwy... Pogaństwa majaki? czy piekieł upiory? czy może żądz i szałów człeczych wyobrażenia, na przestraszenie sumień w kościele? Bo nad tem wszystkiem koguta widać: ptaka czujności i pokuty. — Tem ci bardziej niepokoi sąsiedztwo takie: kacerza to może robota potępiona? — Oto u podstawy olbrzymiego świecznika, zdziaływanego przy samej kuźni, widać jednorożca z głową na łonie dziewicy, — za figmentum Zbawiciela u łona Matki. I owo: jelenia u strugi, — obraz duszy, żądnej zbawienia.
Alić tu obok: śmierć tańczy z mnichem zakapturzonym. Na ratusza wieżę zdziaływane to jest, by, co godzina, pod hejnał, wyskakiwała ta para z budki, na swe pląsy przed oczyma ludzi. Machina ku temu, cała z kół zębatych, już się, — widać pobok, — przez mistrza obmyśla, buduje i klepie... Kształtów z gliny lepionych, których tu nie brak wokół, nie rozeznasz wcale, bo płachtami przykryte, — dla nagości niesromnej? czy dla kacerstwa może, zatajonego w ich wyobrażeniu? — niewiedzieć!..
Gospodarz, jakby odgadując zdziwienie nawet pod tą larwą krzyżową na licu człeka, przyprowadzonego tu z ulicy, powiada od proga:
„Zdumiewają zawsze grodzian te kształty u mnie oglądane. Rzeką: czarodzieja jaskinia, w której wykuwają się postaci wyższego piękna i okrutniejszej mocy, niźli w życiu... Dawniej, gdy kościół budowano w grodzie, jam cały — duszą i dniami wszystkiemi, — był przy tej robocie. Dzisiaj, jam za dnia płatnerz, zbrojmistrz pański, by owo kęs chleba do gęby mieć. Temi czasy, jakie w grodzie naszym nastały, jam nocą już tylko sobą i dawny: — Bożego Domu kowal, żywych spiżów mistrz!“
Co mówiąc, usadzał gościa w głębokiem krześle u stołu, — a godnie: na ręczniku podesłanym. Zaczem dobył z puzdra dwa szacowne puhary; przetarł je, wydmuchał, jak trzeba, i napełnił winem ze dzbana.
„Na goliarda... — mówi siadając naprzeciw, — na wędrownego poety wspomnienie!“
Trącą się, brzękną szklenicami.
I piją pod rozdzwon ten.
Gość imał się czarki przez rękaw przydługi, — garścią czarną. Skrzywił się na to płatnerz, widząc, że gbura snadź do się zaprosił. Więc pijąc, wyziera ku niemu niechętnym zezem przez kielicha szkło. I postrzega, jak pod uchwytem tej łapy, puhar jego szacowny, gdyby do wnętrza się wtłaczał: — przewężała się szklenica za klepsydrę wewnątrz sypką.


Odstawia tedy stary kielich swój, kułakiem gębę i wąs przeciera, — alić ani śladu tego wszystkiego nie było już przed oczyma. Patrzał było przez wrąb puhara, a spojrzenie przez kryształ jest, — wiadomo, — niedobre. (Stąd wiedźmy i wróżki ciemne uprawiają żarliwie tę magię patrzenia w kryształ.) — Koniec końców widzi przed sobą teraz tyle tylko, że gość, wsunąwszy kielich pod larwę na licu, wychylił go zacnie do dna.
A nic tak przy dzbanie nie rozbraja i nie cieszy, jak taka rzetelność w piciu. Więc, człek gościnny, zapomniał niebawem o swem niedobrem spojrzeniu z przed chwili. I nalewa czemprędzej po raz drugi.
„Tam owo, w kącie, przy kuźni, — pogaduje z dzbanem w ręku, — piętrzy się aż ponad dymnik — świecznik siedmioramienny; wije się wokół niego Drzewo Życia... Nie odlewów sposobem rzecz tę buduję, lecz kowam to w żelezie od lat dziesięciu — dla kościoła... Tak, od lat dziesięciu!...“
„Wina zasię zbraknąć nam nie powinno, — nalewa po raz trzeci. — Przedałem bo wczoraj zbroję, na którą kupca znaleść nie spodziewałem się wcale. Kowałem ją sobie przez lat cztery, — akuratnie wedle żonglerowych opowieści o Parsifalowej zbroi. I znalazł się przecie taki, który ją kupił!... Pewnie zapatrzył się był on rycerz w moje wrota kościoła, na których zdziałałem wszystkie klęski rodzaju człeczego, od wygnania z raju począwszy, a skończyłem ostatnią nadzieją człowieczeństwa, wedle wierzeń moich... Za sprawą tej zbroi zakupionej wszczęła się wczoraj ona bitka na ulicach i u grodu bram. Stąd i moje dziś guzy i rany na łbie. Nie żałuję... Ucieleśniły się spiże moje: wyruszyły z kościoła wrót na nowe szukanie Graala... Płone było o nim słowo żonglerów, nie wskrzesiły go w życiu i poetów gęśle: — posąg jeno ze spiżu budzi przeszłości wielkie i wyprowadza w życie bohatery, jak z kościoła bram. I rozwala wszystkie mury zniewolenia, a zacieśnień żywota naszego... My to jedynie zdziaływać potrafimy, żywych kamieni i śpiżów mistrze. Bowiem sztuka nasza jest służką nieśmiertelności!“
Nie podobało się gościowi słowo chyba ostatnie bo tak zachrząchał i wstrząsnął się raptownie, jakby pod chłodu skądciś zawiewem nagłym. I zębami nawet kłapnął pod tym ziąbem, niewiada skąd.
Aż płatnerz zapalił czemprędzej lampę na stole; — zawszeć jaśniej nieco: widać przynajmniej, z kim się gada. Ale gdy wprzódy, w czerwonym blasku kuźnicowych żużli, tak błyszczały, zda się, tamte źrenice za krzyżową larwą, — teraz, w skośnem, a rdzawem świetle oliwnicy, zgasły jakby te oczy zupełnie. I widzą się w tej chwili na kształt dwóch jam czarnych.
„Uu!.. “ — natrząsa się płatnerz nad ponurością takiego kmotra przy dzbanie.
I tknie go znienacka, jakby palec w jedno z tych ślepi wrazić chciał.
Aż on cofnąć się musiał wraz krzesłem. Lecz, że się nie obraził, a swoje wypił znów rzetelnie, więc napełniły się znowu szklenice: „Milczek to jakiś, nie rodził się, widać, pod horoskopem Merkura, który ludzi rozmownymi czyni. I niech go tam licho!.. Na to człek z drugim rad pije, by się sam mógł nagadać.“
Więc pogodziliby się rychło przy dzbanie, gdyby nie to, że gospodarz nagłym ruchem, odstawił oto kielich i ciężko wsparł głowę na kułaku. Pot kroplisty w jednej chwili wysączył mu się na czoło; poczerwieniała szyja, posiniały skronie...
Nie rychło przyszedł do siebie. A gdy odsapnął, jął kląć na czem świat stoi:
„Łeb mi wczoraj porozbijali już nazbyt u grodu bram... A i bez tego przytrafiały mi się ostatniemi czasy one zaszumy i zawrotności, — jakbym się w piekła czeluść zwalał za żywa!.. Że z onych to prac pomocnych w zawziętem czynieniu dzieł swoich, — powiadał mi wczoraj lekarz na odpuście. — No, i ze dzbana! — mówił. — Jakim że miechem mam dmuchać na tę kuźnicę wnętrzną? Z serca i ona wszak zapalność do roboty idzie? Że się przepala z czasem i serce człecze, — powiadał, — nie podoła. — Więc niech go szlag!..“ — zerwał się z przed stołu z tą klątwą na samego siebie.
„Hm!..“
Ale mistrz nie baczył na te pomruki. Pilno mu było otworzyć okno wykusza, by przewietrzyć resztki tego zaszumu z głowy, wziąść w miechy płuc dech świeży. Powlókł się za nim i kamrat od dzbana.
Między poburzowych chmur okłęby wypływał właśnie nad mury księżyc olbrzymi, ni ten okręt z Zamorza, który po przetrwaniu nawałnicy dopływa oto do portu. I wywiesza swą latarnię zaświatów, która grodu mury w zamki-niewidy odmienia i zagrobowem jakby tchnieniem owiewa postaci człecze w oćmie światła tego.
Zbiry i stróże ukryci za węgłem ulicy jęli w tej chwili pokazywać sobie palcami siwobrodą na wykuszu postać mistrza, a przy nim oną zmorę w kirach, z larwą krzyżową na licu. On że to: — odbiorca dzieł z kuźnicy samotnika, trudów jego nocnych poplecznik, czarów sztuki kupiec.


Od wylotu ulicy złotników i płatnerzy spoziera na tamtych obu kościoła pierś. Nad rozłogiem schodów, w okolu dźwierzowej wnęki, pod ustrzępionemi baldaszki, stoją tumu stróżki przesmukłe, Bożego Domu gospodynie. Wwiała smuga księżycowego światła na kościoła schody, nasączyła oćmy srebrzystej we wpuklinę wnijścia i uderzyła blaskiem, jak w zwierciadło wielkie, w bronzowe odrzwia, — na których mistrz zdziałał wszystkie klęski rodzaju człeczego, a zakończył ostatnią nadzieją człowieczeństwa — wedle wierzeń swoich.
Górą zasię, nad połamane płachy dachów, wypiętrzały się widmowo obie wieżyce tumu, połyskując koronami u czół podniebnych. Nad niemi gwiazd roziskrzone bezliki w ciemnym granacie nieba. Gdyby ogon komety, zawisłej między storczami wież, wyrzucała się w przestworza droga mleczna, — ni to gościniec błędnych rycerzy, wabiący tajniami świata, czasów i ducha, — aż po nieukojów wędrowniczych kres: po Monsalwatu zamek sam i Graalową w nim czarę!...
Mistrz jakby zaczerpnął oto w płuca dech głęboki, bo aż ręce na piersiach skrzyżował:
„Ćwierćwiecze zaledwie, połowę może tylko lichego życia mego, oddałem wrotom twoim, — opoko rzeczy wiecznych!..“
„Mhm!.. Mhm!..“ — zachrząchał tamten drugi w nagłym znów niepokoju. I zatula szyję kirami swemi, jak gdyby ziąb gwałtowny powiał nań od kościoła wież.
„Chłodno“, — przytwierdza poczciwie gospodarz. I, zamknąwszy okno, powrócił z nim do stołu.
„Na wędrownego poety wspomnienie!“ — powtarza, nalewając czarki.
I piją pod rozdzwon zderzonych puharów, — tym razem jakoś bardziej żałobny.
„Hejże! to nasze przebicie się wczoraj! — pogaduje gospodarz. — I eheu!“
Zwieszał głowę w przypominaniu.
„Fides! — spes! — caritas!.. Ledwiem ujrzał wczoraj w oberży żywe zjawy tych zdawna marzonych spiżów, a zasiekano mi w przebojach miłość i nadzieję. Tak i w doli mojej!... W upartych przebojach przez mury zacieśnień grodzkich legła miłość i nadzieja moja. Wiara w życie wyższej piękności i mocy tuż z nad kościoła progu odjechała ponoć, na księżyc... Tak i w sercu mem kacerskiem, które w rojeniach poetów i żonglerów więcej szukało, niźli w kościele samym... A w oddaleństwie od ducha powszechności na bezmiłość i beznadzieję skazało się samo!...“
Pogiął mu się kark, po kolana zwisła broda siwa.
„Czas sam chce, byśmy ustąpili innym ludziom, — inny stawa się duch powszechności... Hej, zamilkłe trubadary pańskie! i ty goliardzie, któryś owo zmarł! i wy żonglery, ostatni opowiadacze o Graalu! — pora wam pono ustąpić duchowi grodzian. A i mnie z wami, — bo inne już po grodach budują kościoły...“
Gdy sięgnął teraz po dzban, już nic nalać nie zdołał, — wysączyli go do dna. Nad pustemi szklenicami pochylili się obaj.
I uderzył w te głowy wypróżnionych kielichów smęt.
W ciszy, jaka nastała, słychać było pod dachem jakoweś chroboty; wnet potem kwik ohydny, tupotliwe uganianie się, górą, — i nagle plusk, jak w wodę, opadających gdzieś na izbę szczurów. — Rdzawe światło oliwnicy, krzyżujące się w powietrzu z blaskiem dogasających żużli, rozsnuwało jakgdyby w kuźnicy pajęczyny smugi. Chyżo zwijał się snadź po tych niciach tkacz tej przędzy, w ciemnościach kątów, gdzieś między szczurami, ukrywając swe cielsko pająka — z krzyża białym znakiem na grzbiecie.
Śmierci brat, trudów człeczych grabarz, osnuwał w sino-srebrzyste całuny zaprzepaszczeń wszystkie żywe spiże.


Chodzi mistrz tam i sam pod tym namiotem ciemności, nawisłym nad śpichrzową kuźnicą. I z nawyku chyba, lub dla myśli samotnych rozpogodnienia, dostępuje czasami do dzbana i czarki. A że puste, więc z pomrukiem kroczy znów po izbie. I już z niechęcią spogląda na kamrata tej nocy, który pił, bo pił rzetelnie, ale za poczęstunek nawet nie porozmawiał. Gospodarz już się dosyć było nagadał; niechże teraz gość coś powie.
„Niemy-ś?!“
I rozdrażniony nagle tą larwą na jego gębie, doskoczy doń znienacka, by mu zerwać zasłonę z przed twarzy. Lecz tamten uchylił się od tej napastliwości; a tak dziwnie łagodnie, tak wiotkim przegięciem się w pasie, tak falistym ruchem ramienia, — że gospodarz zmieszał się niespodziewanie.
Człek pjany, choć gburnym się stawa, rozwrażliwione ma bardzo oczy i uszy.
Więc ten gest niespodziany sprawił, że staremu uczyniło się na duszy jakoś delikatnie, — kawalersko. Na tapczan prosi. „Miękko!“ powiada, klepiąc miejsce wskazywane tuż przy sobie. „Jakie powstanie z miejsca wspaniałe! jakie płynności królewskiego chodu!“ — baczy mistrza okiem, na kształty i ruchy zawsze czujnem.
I w tem zdumieniu pomrukuje do się: „Chyba to nie mężczyzna?... Kto ich tam wie, — w Mizercordyi tajnym znaku!... A gdyby tak traf nastręczył dzisiaj...? Hm! Lepsze to podczas niźli wino!“
Więc nie dorywa się już gburnie, lecz za rąbek larwy licowej ujmuje.
Przedziwnie miękkie uchylenie się od tej ciekawości; a w tej odmowie tak przekornie wabny i pieściwy gest zgarnianych ku piersiom ramion, tak niespokojny szelestek kirów u stóp, a kolan tak trwożne — uch! — zatulenie się przed raptem, sprawiły, że, człek krwisty, rozpalił się w oka mgnieniu. Wiew kobiecości uderzył mu w nozdrza, zdzielił jak obuchem po łbie nietrzeźwym.
Już ją ma przy piersiach. „Szczupła jednak ogromnie!..“ — rozczarował się w pierwszej chwili. — Bierz licho! Schrupie dziś i taką chudziznę, choć, pewna, że wolałby pulchniejszą... Ta zaś piekielnicą się widzi, — jak to chude zazwyczaj, — bo w tem szamotaniu taka smaczna się czyni!... Nie pora mu delektować się obliczem, by najpiękniejszem, — nie stara się już odchylić licowej zasłony. Już tylko, na wznak ją przeginając, podrywa gwałtownie te jej szmatki u kolan.
Ujrzał piszczel i kostkę za łydkę całą, gnat biały za udo i, pustą aż po krzyże, miednicę kości łonowych.
Odrzuciła go groza pod piec. I zatargała własnemi jego rękoma ten łeb nietrzeźwy. Nieufając swym oczom, podbiega do stołu, chwyta w garść lampę, podejmuje ją wysoko. I patrzy z pod dłoni.
Na tapczanie leży szkieletem nagim śmierć w postaci własnej, — kir stargany osunął się na podłogę.
Pot kroplisty, już po raz drugi tego wieczora, jął mu zalewać czoło. I znów poczerwieniała szyja, posiniały skronie. A żyły tak się wzdęły na nich, że słychać było nieomal w izbie bicie tych pulsów. A gdy mu i garście oto własne rozchylać się jęły przed oczyma jakowymś skurczem drgawkowym, sam instynkt rzucił go w stronę okna.
Ona zerwała się wobec tego z tapczana i zbliża się doń.
Widzi przed sobą tylko tę jej czaszkę, w tej chwili ponuro opuszczoną na żebra, a tak śliską na ciemieniu i potylicy, że się odbijał w niej kuźnicowych żużli blask, czyniąc z niej samej, gdyby spiż żywy po nocy.
On już tylko włos wichrzył nad czołem i przysłaniał dłonią oczy.
A gdy znów spojrzał, widzi ciemnię tych oczodołów bez dna i tę ohydę nagich, zębiastych szczęk pod zapadlinami policzkowych kości, — co wszystko czyniło wyraz tak gorzko urągliwy: „Czego ci żal w życiu?!...“
Zadumał się jakby nad jej pytaniem niemem. A ramię wyciąga poniewoli w stronę kuźnicy. Aż, z głębi piersi chyba wydarte, załkanie wstrząsnęło nim nagle:
„Świecznika przed ołtarz nie dokończę kościołowi!“...
I widzieli stróże, a zbiry z ulicy, jak przy otwartem oknie wykusza pada oto na klęczki chłopisko to olbrzymie, jak wtula twarz i brodę w jej kolana, — jak szlocha całem ciałem u nóg pani Śmierci.


Ona to chyba podjęła go z klęczek i usadowiła przy stole, na swojem już teraz krześle: — sama gospodarzy w tej chwili. Oto dzban, już wysączony, za jej ręki dotknięciem napełnia się winem po wręby. A że mistrz zamilkł, przemówiła teraz ona.
„Byś się nie bał! — powiada, nalewając mu szklenicę. — Zuch! — zderza i rozdzwania puhary. — Z jakim żeś ty djabłem pakt zawarł za cenę własnego życia oddanego spiżom?... Choćbym ci przedłużyła dni twoje, wiem: strawisz je wszystkie w utrudzeniu samotnem — nad tem owo Drzewem Życia, za resztę własnego żywota. Pocoć to, człecze?... Pij! Zuch!... I odęło-ż się to serce na życie i ludzi, ku najsmutniejszej dla się doli, w czynieniu dzieł nad życia miarę i kres. Takeś się to do mnie wciąż palił, — wieczności opętańcze! Do mnie!“
Poklepie go po twarzy kostkami długiej ręki, a pod stołem aż zawierzga z radości, zatupoce chrzęstnemi stopami.
„Ha! ha! — do mnie! Choć pewnie wolałeś bardziej otyłe? Tylko że ja nawiedzałam cię często w samotności twojej, a te pulchniejsze, — panie ze świata, — rzadko kiedy zaglądały do ciebie. A tyś ich szukać nie raczył, — z wierności dla mnie. Ha! ha! — dla mnie! — (jęła znów wierzgać jurnie pod pod stołem). — Oto masz-że mnie wreszcie całą, — masz!... Prawda, jużeś się tam, na tapczanie, sam wprzódy dobierał do wdzięków wytęsknionej. Dam, ci, dam pieszczoty moje wszystkie, rycerzu ty mój tęskliwy!“
I w pochrzęstnych skokach, a zagrzechotaniu kości wszystkich, rzuca mu się na szyję, wtula na kolana i w piersi:
A, odrętwiałego grozą, chce widocznie upieścić oto, zagrzać ku sobie najłechotliwszym powabem swoim. Bo tą jedwabistą śliskością ciemienia, a potylicy głaszcze mu policzki; pod wargi mu podsuwa czaszkę swoją.
W trupiem tchnieniu tych kości, tuż u twarzy, odrazie samej na wspak, zdziałał się czar: z dna serca wyrwała się wspomnień zwidem — jakowaś głowina złoto-falista w rozkwieconego sadu promieniach, — zuchowate czoło radosności dziewczęcej, — zatulonych rzęs łzawa nagle rosistość, — rąk opalowych jabłonkowe u skroni zapachnienie, — żar, który wargami dziewczyny w policzki mu uderzał, jak nasłonecznionego okwiatu osypem, — i usta własne, wtulone w różę chyba,... gdy dwa nagle serca zabiły mu w piersiach!
Stara tymczasem, odgadując zazdrośnie te wspominki jego, powiada głucho:
„Przed wami to, minionych złud, minionych śnień bezpowrotne chwile, przed wami, miłośnice zazdrosne — zatańczy tu dziś ze mną kochanek mój!... Patrz, dokończony już dzban i tej ułudy ostatecznej, jaka jest w kielichu samotnych. Jeszcze kropel kilka... Pij! Zuch!... Może dopijesz się wreszcie tej prawdy człeczego istnienia, jaka jest w kroplach ostatnich: — nigdy już! — nie powtórzy się nic! — nawet sen o szczęściu już się nie przyśni!“...
Z chciwością opoja wysączył te krople nikłe z dna kielicha: wziewał piersią już tylko woń puchara — za ostatnie tchnienie życiowych wspomnień.
I trzasnął mu w tejże chwili puhar w dłoni; aż z okrwawionej wraz garści wytrząsać musiał kryształu szczerby. Tem ci większym zuchem zgłasza śmierci swą gotowość: — i na tę dumę stać winno człeka! Grabi palcami długą po pas brodę, wąsa podkręca, w bok się ujmuje:
„No, Kostusiu! podaj-że mi rączkę na ten taniec twój.“
Ona tymczasem przeciąga się w ramionach, jak ten siłacz ocknięty. A wytrzaskawszy z przegubów ociężałości wszystkie, spręży nagle gnaty, piętą skrzesze przed sobą ochotę, przytupnie kostkami stopy... I zaklaska w grzechotki rąk:

Rozhulałeś we mnie ducha:
hej! zatańczy dziś Kostucha!
Na śmiertelną pląsawicę
ksienię z kurwą razem chwycę,
zrównam pany i żebraki:
każdy skoczek mi jednaki,
żwawe wszystkie taneczniki:
opat, prior, kanoniki!...
Nie dbam o godności czyje:
raz się żyje!... raz się żyje!...

I śmierć w szale rozpustnicy rzuca się przed jego oczyma w dzikiego szału pląs. A chrzęści, grzechoce i zgrzyta wszystkiemi kośćmi skieletu.... Nagle pochwyci szklenicę ze stołu, przewęzi ją jednym zaciskiem — w klepsydrę wewnątrz sypką. I z tym roztruchanem w sprężonem ramieniu chwyta wreszcie mistrza w pół, — zakręci, zawiruje nim w koło, — świszcząc i przyśpiewując tą szczęką zębatą:

A kto do dna wypił dzban,
komu puhar w ręku trzasł,
patrz, jak pląsa pod mój tan:
raz się żyje!... tylko raz!...

Wypuszczony nagle z jej ramion, rozpędem śmigi potoczył się pod piec i osunął na ławę. Po chwili już się słania; poczerwieniała mu znów grdyka, spęczniały skronie. Lecz tym razem już nie trwoga, a dziwna gorzkość wykrzywiła mu wargi. Co widząc ona, doskoczy doń — z tem drapieżnem wyszczerzeniem szczęk, jak owo u tej pół-kobiety, pół-tygrysicy na żywym spiżu opodal. — „Moje ty kochanisko najwierniejsze!“...
I pocałowała go w te wargi gorzkie.
Głową w dół runął całem ciałem na ziemię. A powalony na wznak zasiepał rękoma, zatupotał jak koń. Chłopisko było mocne, bo oto głowę raz jeszcze podjął, na łokciu ją wsparł. I wystawił oblicze potwornej, sinej purpury: — za pocałunkiem onym już się snadź rozpękiwały pod skórą kruche żyły pijaka. „Ratujcie!“ — zabełkotał w nim, duszy już chyba samej na wspak, ślepy instynkt życia; jakby wzywał na ratunek blizkich jakowychś, których koło niego nigdy nie bywało. Poczekawszy tedy daremnie, opadł znów.
Okrutny, gardłowy stęk, jak w rzeźni, wypełnił izbę całą.
Z pod pieca wymknęły się nagle szczury i, przewijając się koło tego ciała, migały zaledwie futerkiem swem skrętnem i ogonem łysym. Najśmielszy z nich, wdrapawszy się na but, wystawił wreszcie ryj węszący. I aż nosek zmarszczył pod lubem tchnieniem rozkładu. A dziwi się czarnemi perełkami oczu, że palce mistrza, — i w tej jeszcze chwili! — lepią jakby w glinie kształty jakoweś; to znów podrywa się ręka, niby z młotem w garści: gdy ciało już gnić poczyna, utrudzą się jeszcze dusza tworzeniemszczurom na żer, pająkom na osnucie. A tworząc wciąż, boryka się z ciała ostateczną bezsiłą: raz po raz tężcowo przeginał mu się grzbiet. — Nagle głuche stuknięcie głową w tył: „Chryste, w ręce Twoje!...“ Miękko plusnęły dłonie o podłogę. Już cisza. Exitus.
Wówczas śmierć, — widzieli stróże i zbiry, — opuściła chyłkiem dom jego.



G
Gdyby dwa dzięcioły garbate rysują się w mroku krypty postaci dwóch mnichów zakapturzonych, kujących w wieko trumny. Z gwoźdźmi na podręczu, — w zębach, — świstliwie pogadują ze sobą bracia. Złe są mnichy w tej chwili. Za igrę, której się spodziewali, owo jakie rzemiosło grabarskie sprawować im kazano po nocy. I to dla kogo?!... Tyle bo o goliardach wiedzieli zakonniki, że klerki to najbardziej zuchwałe, wynoszące się nad stan duchowny, wierszami pyszne, nauką dufne i gardzące mnichami.

Puka któryś z nich młotem w trumnę, tuż nad głową goliarda, jakgdyby budził uśpionego snem wiecznym. I powiada:
„Spokorniałeś bracie?! Poczekasz w tej pokorności na Sąd Ostateczny!... ,A wtedy już wam nie pomoże, klerki, Aristotelesa logika. Ani Wenus z synem swoim, ani Zeus wasz z piorunami w dłoni, ani Platon, szaleniec, z żakami swymi!’... Tak pisze Hieronim święty“.
„Nie pomogą!“ — zamruczą mnichy, przerwawszy swe pacierze.
„Chocia oni wszyscy zjawią się wtedy, zmartwychwstali, by pospołu z najpotężniejszemi królami świata drżeć przed Sądu chwilą. ,Ty jedynie, — powiada święty, — będziesz się wtedy radował, człecze ubogi i prostaczy! Ty jedynie będziesz się wtedy śmiał i wołał: Oto Ukrzyżowany nasz,... który niegdyś w pieluszkach, krzykiem dziecka wypełniał stajenkę prostaczą! Oto Syn prostego rzemieślnika i kobiety, która z pracy rąk swoich żyła, — a dziś sędzia świata! — czarodziej! — szatanów pogromca!’... Tak pisze Hieronim.“
Wynurzony znienacka z za ciemnych kolumn krypty, stanął nad mnichami przeor z latarnią wzniesioną.
„Franciszkany!...“ — usłyszą nad sobą słowo głuche.
Odezwały się znów pomruki pacierza, uderzyły młoty w trumnę.
A przeor, załamując ręce przed sobą, oddalał się w kolumnowe mroki.
„Z jasnych promieni Twego ducha, Franciszku, owo co pozostało w sercach Twoich ,maluczkich’! — odwieczna tkliwość pieluszkowa i stajenkowa dla Bożego Syna. A pod nią głucha, mroczna pomstliwość prostaków... Oni to uzacnią świat, rozmnożą wiarę, rozszerzą serca człecze, lepsze życie zgotują i na ziemi: — Laici fructuosi sunt! — powtarza za Antonim Padewskim wszystko to prostactwo, dla się tkliwe, dla oświeconych pomstliwe. My to, klerki, kazimy serca, — bodaj i przeory, biskupy, papieże nawet! — my krzywdzimy świat, a poniżamy prostotliwe... Zaiste, głęboko wejrzeć musiał w serca maluczkich on człek, który na grobie swoim, w kościele Wormacyi te słowa wyryć sobie kazał:

Rychlej morze wypite, a demon pod gwiazdy
wywyższony będzie
Niźli oświecony przyjaźń prostaka posiędzie“.



Przysiadł przeor w głębi krypty, u grobowej ściany, by w świetle latarni wyciągnąć z zanadrza jakoweś karty, dobyte niedawno ze skrzyni. — „Znam! Znam!“ — powiadał dziś jeszcze niedbale o tych strzępach goliardowej ,Apokalipsy‘, błąkającej się w odpisach śród oświeconych. Śmierć, osłoniwszy powagą i te strzępy, każe mu teraz odczytywać niecierpliwie one wędrowania goliarda z Pitagorem po piekle i czyścu.
Czyta tedy na traf:
„... Za dymu siarkowego chmurą ujrzałem czarny korowód postaci mniszych wlokący się ponuro. I usłyszałem, jak okrzyknął się chórem siedmiokrotnym: „Panie!... Panie!... “ Zadrżałem na to wołanie straszliwe. I opuściły mnie czucia wszystkie, gdy się łamała pieczęć siódma...“
Wypadły przeorowi z rąk te karty.
Ile żeś ty człecze przemarnotrawił ducha w waganctwie! — Bo oto i w tem miejscu urywa się rzecz twoja... I nie wiadomo: one mnichy czarne, — nie dominikany-ż to czasem? za ogniami zapalonych przez się stosów? i siarkowym dymem onych piekieł, któremi zastraszą świat?... Ów zaś ich krzyk okrutny, który ciebie z nóg zwalił, — nie wzywanie-ż to było Boga mściciela, na dominikańskich stosów zapalanie po świecie?!... Możeś ty, bracie poeto, doznał w onej chwili widzenia wróżebnego? Może za oną siódmą pieczęcią tajemnicy ujrzałeś przeznaczenie wszystkich jasnych dążeń z ducha: — zwycięstwo ponurości w sercach człeczych i okrutną nad duchem przemoc prostactwa?!...
„A na zwiastowanie Ewangelii wiecznej długo przyjdzie czekać człowieczeństwu!“ — powracał uparcie do swych obliczeń niedawnych w celi.
I szeptała doń melancholia przypomnieniem tej dziwnej opowieści z jakowychś ksiąg kacerskich:
„Niecierpliwił się w niebie duch Święty przed innemi osobami Trójcy, kiedyż mu nareszcie zstąpić na ziemię, wedle pragnienia apostołów i obietnicy Chrystusa. Pokazał mu na to Zbawiciel ranę boku swego i znaki po koronie cierniowej. „Heu mihi! — westchnął Duch święty, — lecz wiem teraz, co mi czynić: zjawię im się w postaci takiej, której tknąć nie śmią.“ — Rozłożył mu na to Zbawiciel przed oczyma swe dłonie przebite...“
Czarne skrzydła melancholii wygarnęły się zmorą z kostnicowej ściany i objęły starca po raz wtóry.
Otaczał go tymczasem las kolumn niskich i te dołem ścielące się blaski od ołtarza, — gdyby błędne ścieżyny światła przez życia pomroki, aż po grobów niemą ścianę. Woń popiołów z szuflad stalli, kapturów mniszych warta nad zmarłym, białe karty brewiarza w czyichś dłoniach, odczytywanego pacierza pomruki i te kucia młotów w wieko trumny. Z nad ołtarza wychylają się ku niej, — pogrozą raczej niźli błogosławieństwem, — te przydługie palce bizanckiej Bogarodzicy.
Sądu Ostatecznego przedsienią zdawała się krypta klasztorna.
Joculatory tymczasem, z pokornego po grodach nawyku, nie śmieli wykraczać z przedsieni kościoła. Kilku z nich przekradło się jednak do organów, by tłumionemi akordy poddać towarzyszom pienia żałobne. W goliardową pieśń uderzyli igrce, a tak żarliwie, że rybałt, w śpiewaniu przodowny, wysunął się poniewoli na środek kościoła — z zamkniętemi nieomal oczyma i szyją wyciągniętą — jak ten ptak rozśpiewany.

Te Verbum incarnatum
clamant fide
s, spes, caritas!
......

Nad prochami poety, Ucieleśnionemu Słowu skarżyła się w pieśni — wiara, nadzieja i miłość.


Gdy organów tony wyciągnęły ich z kruchty na środek kościoła, zapomnieli wraz igrce o pokorze swej z przed chwili. I po odśpiewaniu modłów, tak się rozwałęsali po nawach wszystkich, takim gwarem wypełnili cisze zakonne, że przeor ocknąć się musiał z zadumy, w przypomnieniu obowiązków gospodarza:
„Który z braci, — obwoływał, — spowiadać ich tu zechce, niech się ku temu przysposobi pacierzem... W piekarni zasię posiłek dla tych ludzi narządzić... A sztuk mi żadnych, — hej tam, igrce! — ani opowiadania romansów przed mnichami po kątach nie wszczynać! Bo nie rozgrzeszę. A jeść nie dam“.
I wstąpił między te postaci pstrokate, obcałowywany wraz przez nich po dłoniach i rękawach. Nad goliarda końcem użalali się przed nim, oczywiście, od pierwszego słowa. Żaki winili w tem lekarza, który mu wczoraj w gospodzie krew puszczał, choć był to dzień świętego Floriana, niedobry na krwi puszczanie. „A lekarz wiedzieć o tem powinien... Nieuk!“
Wczoraj na rękach przez nich obnoszony „doctor miraculosus et admirabilis“ poniewierany był teraz bez miary w kłótliwych gawędach żaków. (Biada temu, kto stoi o żaków chwalbę i porywy!)
Przeor wiedział snadź o tem coś niecoś, bo z uśmiechem pobłażania przytakuje niedbale ich słowom. Wiedział ponoć, że dobry i zły porywają zarówno te dusze, — acz obaj nie na długo. — Wiedział, że niechby Judasz sam, ze swym postronkiem na szyi, z grobu wstał i siarczyście im przypochlebił, pójdą za nim i w piekło. Daremnie byś wtedy im przekładał: „Żaki, Judasz-że to: Pana Boga przedał!“ — „Niemoże-ż to być — odpowiedzą, — by człowiek o tak pięknej wymowie...“ — Z czasem, gdy doń ostygną, raczą przyznać niedbale: Pewnie tak było, jak powiadałeś. Ale przedał, czy nie przedał, to ich, żaków, teraz już nic nie obchodzi. Gdzie te czasy! gdzie te kalwarje! Życie naprzód pędzi. A żakom pilno w życiu.
Najtrudniejsza to na świecie sprawa i nielada pasterza rzecz pasać trzody takie. Niestatek szukania ważniejszy im zawsze będzie nad wszystko, co się statkiem zdobyć daje. Ów kur świtów wszystkich, — młodość, — ma jednak osobliwy zmysł przeczuć duchowych, acz pogrążony w niewiedzy i zamętach życia stadnego.
Więc mimo wszystko czuł przeor słabość do żaków. Oto raz po raz kładzie rękę na jedną z tych głów rozgadanych, jakgdyby rzec chciał: „Ucisz-że się w sobie, sięgnij w przeczuć twych milczenie!“ — A gdy nie przestawali się uskarżać nad stratą goliarda, przerwał im wreszcie:
„Nie przystoi młodości być płaczką nad grobami; osobliwie, że w każdej żałobie nawet waszej będzie zawsze więcej wnętrznego swaru, niźli łez. Zaś te utyski wasze, że właśnie temi dniami tylu z was skończyło z przyczyn wszelakich...? Nie baczą na to nigdy ludzie, acz przytrafia się to, że nie wedle ciał starości śmierć kosi, lecz wedle ducha, który już się postarzał. Może u Muz minęło właśnie jakoweś lat 30: przeżyło się jedno pokolenie z Ducha... Nie wam, przedsię, żaki, lecz dla was. Dla was! zrozum każdy. I korność przed tem miej. Zmarłe wprowadzają cię we wrota życia“.
Żak niejeden rozełzawił się w tej chwili, bo słyszało się to nieomal, jakgdyby przeor ofiarowywał i życie i serce swe stare — młodości ducha i nadziei nowej.
Że przeor „jest mądry!“ murem pewności stanęło natychmiast w sercach młodych. (Najmądrzejszy dla nich zawsze ten, kto ich rozrzewni i przypochlebi im zarazem). Więc już ani na krok nie odstępowali od niego. Gdziekolwiek przeor się ruszy, oni trzodą całą za nim, — jak to żaki!


Igrce tymczasem już się pokłócili ze sobą, w którą stronę nazajutrz wyruszyć, do jakiego miasta dążyć. Niejeden tak się przy swojem upierał, że innych, którzy z nim iść nie chcieli, do djabła odsyłał. Wywiązała się z tego zwykła sprzeczka: która sztuka Bogu i ludziom milsza, a która temi czasy całkiem już nie potrzebna. Że zaś zbrakło między nimi goliarda, który, choć z pustym mieszkiem, respekt wzbudzał śród towarzyszy, — więc oto zarobków grodzkich miarą oceniano teraz sztuk ważność. A nie tylko przodownik ubył im; lecz i ta ,królowa cygaństwa‘, a matka beztroski: — skoczka, pełna zawsze pogardy dla każdego grosza, którego nie przepito, nie przebawiono gdzieś na świecie. Gdy zaś gromadzie jakiej ubędzie onego respektu przed czemkolwiek, co się zyskiem nie wypłaca w życiu, gdy wystygnie i on zapał, który się żywi beztroską wszystkich, — wonczas samolubstwo przezorne wypełza z każdego serca. Tak się rozbijają gromady wszelkie, — osobliwie te, które skojarzył duch czasów.
Więc, wzdychając po goliardzie, użalał się każdy właściwie nad samym sobą. Spochmurniał nawet gadkarz, wyskarżając się ludziom, że nad sztukę gadkarską wolą dziś mieszczany grodzkich ucieszników urągliwe wyskoki przed cudzemi oknami; że od najpiękniejszych gadek ze świata ciekawsze im zawsze najbliższych sąsiadów sprawy i dole; że na nich to, na sąsiadów, gadki układać proszą, — a i szczodrymi być obiecują.
„Przyjdzie na te ciężkie czasy imać się tego rzemiosła; żonkę i bachory tu sprowadzić i osiąść w tem mieście jako magister sedentarius“.
„Niema to, jak sztuka opowiadania romansów! — powiadają inni. — Dość spojrzeć na dumne szaty panów żonglerów. Rychło patrzeć jak taki rumaka dostanie i samopas w świat ruszy, chełpliwie spoglądając na dobrych niegdyś kompanów Muzy pedestris“.
„Nie drażnić bestji!...“ — rozległ się w tej chwili głos niedźwiednika z przed kościoła.
Ten bo nawet progu kościelnego przekroczyć nie mógł, największy zawsze niewolnik sztuki swojej. Tymczasem oganiał swego zwierza, jak od much, od pustoty rybałtek. Goliarda pożałował było pacierzem, jako chrześcijanin, bo nie jako towarzysz: miał z nim porachunki zazdrości o skoczkę; a teraz i za śmierć jej winić go musiał. Tam oto, za fossę i wał klasztornej granicy rwało się przygnębienie jego. Wyprosiwszy wreszcie od mnichów łopatę i latarnię, ruszył wraz z niedźwiedziem, by pogrześć tę resztę, jaka z niej pozostała — dla nikogo już teraz.
A przedzierając się wraz ze zwierzem przez ciernie na wale, wspominał jej chwile ostatnie, na które nadbiegł jeszcze z towarzyszami. Goliard już nie żył było, a przecie głową tak się jeszcze rozpacznie do jej piersi tulił, że ona, nieprzytomna już całkiem, głaszcze go wciąż jeszcze po włosach i powiada cicho: — „Żeście mi dziecka nie dali, jeszcze mi wam i matkować...“
To było jej słowo ostatnie, — za kobiecego życia pieczęć na ustach.
Przedarł się wreszcie niedźwiednik przez te ciernie. W ponurych ciemnościach śród ruin, błyskiem latarni nagle objęte, leżało — żywym kamieniom, rzekniesz, na wyzwanie, — skoczki ciało nagie.
I w czarodziejskiem jakby okolu tego światła, na złem miejscu, za klasztoru granicą, święcić się począł tej nocy — żądz sabat wtóry. Wzgardzony za życia kochanek, pełza oto na klęczkach wokół tego ciała i całuje bez pamięci jej włosy, usta, kolana i stopy.
Aż niedźwiedź, niuchem poczuwszy trupa, począł trącać swego pana: „Spójrz, co czynisz!...“ A gdy w swej trosce nazbyt natarczywy się stał i kadłubem owo całym odpychać go począł, oba kułaki pana bić go jęły po łbie:
„Przez ciebie to, bestjo okrutna, od której ani na krok w życiu oddalić się nie mogłem! Przez ciebie, krwiopijco mój!... Jakże mi było o kobiece łaski zabiegać — z tobą, upiorze?!... Każdy był przede mną zalotnik ruchliwszy i rywal szczęśliwy! Dawnoby ona moją była, gdybym ja od cię wolny był!“
Niedźwiedź obity przyległ jak pies, pysk na łapach położył, nos w ziemię wbił. I u kopanej oto mogiły zdał się rozmyślać nad tem, że w onym dole, zasypane piargiem, w marmuru biel zastygnie z czasem nimfy ciało doskonałe.
Na cmentarzu żywych kamieni, śród gruzów i szczętów pogaństwa, wyrasta świeżej mogiły kopica. Za krzyż u wezgłowia stoi nad nią opodal owa postać w marmurze, z odbitą głową; a pobok ów cokół z przyrosłemi stopami wraz z tym napisem, żłobionym w głazie:
Aphroditae, divinae, sacrae...“


Śpieszy przeor przez środkową nawę, — żaki za nim, — i już ma zstąpić do krypty, gdy z pod ramienia wywinął mu się przed oczy wagant któryś.
„Mistrz kamieni żywych, — zaleca swe usługi.“
„Witaj, mistrzu!... Wiem, — za śmiercią ludzi drogich, lub cennych, następuje w ślad sztuka wasza. Ale nie u nas franciszkanów“.
Niezrażony tem, jął mu mistrz wykładać, jakby to on, u ściany kruchty bodaj, zdziałał goliardowi nagrobek. Wpodłuż by go postacią ułożył, niby na kamieniu przydrożnym wsparłby głowę jego, stopy zaś nie o lewka, jak u panów, lecz o księgę, na znak że człek oświecony spoczął tu na wieki. Za tarczę i miecz — gęśle i smyczekby mu dał, by ludzie rozumieli, że poeta tu leży. I choć nie w zbroję, lecz w płaszcz i kaptur klerka przyodzieje go, wszystko inne, — w każdym szczególe, — zdziała jak na grobowcu wędrownego rycerza. Tak mu zbodzie, shaczy stopy długie, taką mu osmętnicę da w pierś, ulgłą pod brzemieniem zadumy, tak mu osępi, skobuzi lico pod kapturem, na sumienia frasobliwość wielką.
Dziwi się przeor, ale potakuje.
„Widzę! — rzecze. — Jużeś to wszystko zdziałał ustami, już tu ręka mistrza nic ponoć nie doda... Nakazuję wciąż memu bratu Łukaszowi milczenie w mowie innej, nad pędzle i farby, aby tem wymowniejszą stała się przed Bogiem tamta jego mowa. Ty, baczę, nie otwierasz okna milczenia dla onej gołębicy, która w czas pracy najchętniej nas nawiedza... Bowiem nie ty, mistrzu, lecz Duch, żywemi czyni i kamienie... Obawiam się bardzo, zali dokonywane bywają zamierzenia twoje“.
Cmoknął mistrz przeora w łokieć, niby w podzięce za duchowne pouczenie, a właściwie po to, by mu przeor gadać nie przeszkadzał.
Gadał tedy dalej, wywodząc gorączkowo: jak to on zamierza, — jak uczyni, — co to z tego będzie... W racjach i kauzach bardzo wymownych tłómaczy, jaka to wogóle powinna być expresja żywych kamieni.
Dziwi się przeor bardzo, ale potakuje wciąż. Wreszcie przerywa mu:
„Czynienie w milczeniu jest powagą rzemieślników Bożych. Takimi byli budowce onego tumu w grodzie: — zawzięci w milczącem przykraiwaniu ciosu i kamieni, od grubych głazów na podwalinę, po najlotniejszą strzelistość wież. I, nie doczekawszy się nawet dokonania dzieła, obliczonego na trud pokoleń kilku, schodzili w grób, po dwakroć bezimienni, — bo za życia i po śmierci, — jako my franciszkany... Tedy i goliard nie będzie miał nagrobka w kościele moim: raz, że ty go wogóle nie zdziałasz, powtóre, że przeciwi się to regule naszej. Vale“.
„A marmuru tyle poniewiera się za wałem klasztoru!“ — sarkał mistrz.
Idzie przeor dalej, — żaki za nim, — gdy z ciemnej nawy występuje ku nim brat Łukasz, cały schowany w kapturze i sam jak ta zmora ciemności. Ujął przeor chorego za rękę i prowadzi między żaki, jakgdyby go z nimi zaprzyjaźnić chciał.
„Oto mój najcichszy, — powiada, — mój najbardziej milczący! I nieustannie w sobie pracujący, — w lęku wątpliwości ciągłych... Przydajcie mu, żaki, nieco własnej lekkomyślności, obudźcie w nim wasze młode władze radości i śmiechu, — beati ridentes!“
I objąwszy go wpół przed oczyma żaków, błaga ich nieomal:
„Zleczcie mi go chłopcy, bo starość moja bezradna jest przed Acedią duszy młodej. Jeśli cieniem samego siebie ma się wałęsać po klasztorze, raczej tańczyć mi go nauczcie. Bo tańczyć brat Łukasz (widziałem) nie umie wcale“.
Zapalił wraz żaków ten apel do ich władz dusznych, — już okrążają mnicha.
Lecz on nachylił się tymczasem przeorowi do ucha i szepce coś tajemniczego, wskazując po za się, — w ciemności, za ołtarzem.
„Zwidy to i zmory, bracie, — przerywa mu ojciec. — Z żądz zatajonych rodzą się one wszystkie“.
Opadły przeora żaki, w gwałtownem rozciekawieniu: co też się mnichowi zwiduje po ciemnościach?
„Powiada, że na fletni mu wciąż przygrywa w uszach, a podczas i wyskakuje przed niego, — pląsający na kopytkach swoich“.
Faunus! — odgadują żaki radośnie. — Pan!
„Ci!..“ — zgromić ich musiał przeor za takie uradowanie się w kościele.
„Że zwid, wiadomo, — tłómaczył za wszystkich żak najroztropniejszy. — Aleć i taki bodaj nawet, — nie z piekła on rodem. Bowiem święty Antoni wywiódł ich z ciemności pogaństwa; sami się o to doń zgłosili na pustyni egipskiej“.
Powtarzał żak akuratnie to, co dzień przed tem usłyszał było w gospodzie od goliarda. Ale po rozważeniu dodaje ku temu racje już własne:
„Za radosnością ciągnęło ich naturę zawsze. Aż ich dowiodła ta tęsknota do nowiny najradośniejszej, jaka kiedykolwiek była: — do betlejemskiej!“
Tu przeor zagarnął oburącz głowę żaka i wycałował policzki jego świeże.
„Dobrześ to rzekł, bracie żaczku! Sam brat Leon, najpogodniejszy przyjaciel Franciszka, nie powiedziałby lepiej“.
Mnich tymczasem szepce dalej przeorowi na ucho, — że na nic teraz i klasztorowi pacierze jego: że między trędowatych mu teraz iść, ich rany omywać, wszy z ich łachmanów wygarniać: — dobroczynność sprawować“.
Smętnie kiwa przeor głową na to:
„I taką bywa ostatnia ucieczka nierządnego smutku! A w misercordię dla się radeby zamienić wszystką serc szczodrobliwość — corda miserorum.“
Tu żak roztropny aż ręce w zdumieniu załamał:
„I franciszkanin taką rzecz powiada?! Tak miłość dla ludzi poniża?“
Przeor poklepał go tylko dłonią po czubie:
„Jakto mistrz i po śmierci nawet z ust żaków gada! Słowo w słowo słyszałem to już od niego. Jakbym z goliardem wciąż jeszcze rozmawiał tu, w waszej kompanii“.
Widząc jednak pewne zaniepokojenie sumienia w wejrzeniach młodzieży, dodać musi po chwili:
„Więdnie wszystko, co nie wyrasta z korzenia miłości. Przedsię, nie amor, nie misercordia, lecz caritas zwie się miłość nasza. Tu zaś (wskazał w dół, jakby na fundamenty klasztoru), tu, posiewem Franciszka, najgłębiej w łono ziemi sięgnął ów korzeń. Więc młodym płonkom z niego nie bluszczem czepiać się ziemi, lecz drzewem ku górze wyrastać!“


Zstępuje przeor do krypty, — żaki za nim, — i zatrzymawszy się nad trumną goliarda, uprzedza żaków zasapanie nagłe:
„Nie masz smutku w śmierci! Żywie goliard w was każdem swem słowem, — słyszałem przed chwilą“.
„Żywie!“ — przytakują smętnie.
„Wodzi was i teraz jeszcze. I tu owo przywiódł was wszakże, — już po skonie.“
„Przywiódł!“ — potwierdzają żałośnie.
Zasiadł przeor w stalli opodal i z pod oka przypatruje się tym żakom wędrownym, którzy wedle ducha wszakże chadzają po świecie.
„Nie smućcie się, chłopcy!“
I przypomniawszy sobie coś ze swych medytacyi dzisiejszych w celi, na skrzyni, — poczyna myśleć głośno przed żakami:
„Gdyby brat Łukasz nie zawiódł mnie było dzisiaj, za ostatni rozdział księgi naszej o błędnem rycerstwie dalibyśmy o błędności waganctwa wszelkiego zaświadczenie w prawdzie: jakto nie na kresach świata, nie na zamkach-niewidach zrojeń, lecz u progu nieomal, w pierwszej samotni za grodem znalazł Franciszek Graala! — na starcie smutków z oblicza ziemi, na odnowienie serc wszystkich.... I napisalibyśmy z bratem Łukaszem na sam koniec, jakto nam, franciszkanom, rozmnożył święty w klasztorach swoich on znaleziony zamek graalowego cudu!“
Tu, czarem jakby nagle odmłodzony, porwie się przeor z ławy. I okrzyknie w rozpromienieniu oczu:
„Cieszcie się żaki! — wy jesteście na Monsalwacie!... Tu mury same dyszą wiarą Abrahama, nadzieją proroków i miłością Zbawiciela naszego! Tu odnowicie w piersiach waszych tę nowinę najradośniejszą, jaka kiedykolwiek była: nowinę chrześcijan! A spragnione usta wędrowników przyłożycie do onej czary, która rozjaśni wam w duszach świat cały — do żywego serca Franciszka!“
I nad oną truną czarną z gęślą u wezgłowia wyciąga ku żakom ramiona.
Wy jesteście na Monsalwacie! A chociaż niedługo mi tu, wiem, pozostaniecie, choć was nie przyoblekę w habity nowicjatu, jednak terciarzami Zakonu Ducha czynię was błogosławieństwem mojem... Gdziekolwiek Ducha sprawą jaką podejmiecie młodego serca żarem — ku temu, aby się starły smutki z oblicza ziemi i odnowiły serca człecze, — tam graalową służbę pełnić będziecie!“

Tak żaki wędrowne, za pośmiertnym przewodem poety znaleźli Graala.


(K. CZ. III.)



Wracajcie do domów, — romans już skończony.
Ta jest powieść o duszach tułaczych i o ducha człeczego wiecznym nieukoju in figmentis rzeczy dalekich wam tu wiernie opowiedziana. Sobie i wam wiernie. A i w czwórton, jaki gęśle poddały: — w trubadurski, żonglerów, goliardowy i mniszy ton, by kamieniom wschodów człeczych nadać czasów życie i kolory.
Za żywe kamienie postawiłem wam — błędnych rycerzy, wędrownych igrców, klerków i żaków, oraz wędrowników wedle ducha.
Pomnę... jeszczem głową do szyb okiennych wonczas nie sięgał, gdy na podwórze zaszli raz waganty. Szalone „Bakche!“ brzmiało nieomal w hałasie moim na dom cały. I z oczyma dziecka u szyby, widziałem... Tak cudnie było, że opowiedzieć tego nie potrafię dziś wcale: zbrakło może w duszy tych najświeższych kolorów radosności pierwszych. Może kto z was widział ich również za młodu?.. Ten przypomni może wraz ze mną, że ani skoczki już między nimi nie było, ani gędźca, lub śpiewaka, ani żonglera, ku opowiadaniu romansów, ani poety z gęślą... Więc smęt mnie dziś ogarnia nad tem, że od czasu śmierci goliarda tak się owo rozbiła, rozproszyła familia cała. Ta już tylko uboga gromadka kuglców, z siłaczem i symfonistą włóczy się po świecie. — Daj im Boże zarabiać igrą na chleb powszedni!
My zaś towarzysze Muzy, — którzyśmy dawniej razem z tamtymi po świecie chadzali, a dziś, w odosobnieniu nieufnem, ślęczymy, każdy, po izbach ciasnych, by lucrare scribendo panem nostrum, — czem my lepsi dziś od tamtych poprzedników naszych? czem godniejsi przed ludźmi?... Goliard, mimo licznych grzechów, był przed ludźmi człekiem postokroć wolniejszym niźli my dzisiaj, skoro najbardziej respektowanym osobom w mieście odważył się powiedzieć na rynku, że są wobec Muz rudes et idiotae. Wprawdzie zastawili go sobą towarzysze, obronił rycerz. Za nami nie ujmie się napewno towarzysz żaden, nie wstąpi w szranki żaden rycerz błędny. To też i wolności ducha naszego nie takie dziś wolne, i szyje nie takie zuchwałe. A spragnione usta wędrowników do innej przykładamy dziś czary: niepokój piersi tułaczych koimy najskuteczniej u pierwszej strugi powodzenia... Bo czyż budzą się w nas one ducha troski a nieukoje wzywające wciąż do nowego szukania szukaniem? Hej! ledwie za żakowskich i waganckich lat, gdy nas wodził po świecie zwid rycerzy błędnych na księżycu! — zanim te mieszczan córy, a potem żonka i bachory, te baldachy i pierzyny ludzi osiadłych, nie nauczyły... respektowania respektowanych i pomiatania tem wszystkiem, co się w grze życia nie wygrywa kartą. — Daj Boże i w tym grodów smutku zarabiać Muzą na chleb i szacunek powszedni!
Wy zasię, Muzy Terpsychory panie dzisiejsze, nie pogniewajcie się za waszą przodownicę przed wiekami: za skoczkę pląsającą po rynku grodzkim. I, przez wzgląd bodaj na te brylanty dziś wasze, darujcie jej oną suknię z nędzy, tę jej rozpustę, nieopatrznie ladajaką, — w której i największe podonczas ladacznice zachowywały coś z dziecka, nimfy, i matki zarazem: owo niestępiałą wrażliwość kobiety! Onaż to czyniła nieraz i z takiej nawet — królowę cygaństwa, ślepą żórawicę ziemskiego piękna, na czele igrców sztuk wszystkich, po gościńcach swobody i beztroski!
A wy, żaki dzisiejsze, z paznokciami poobgryzanymi od pilnego czytywania ksiąg: — którzy wedle ducha przedewszystkiem szukacie, by najgórniejszym lotem zerwać się do życia... nunquam permanentes! Nie znajdę dla was w sercu lepszego życzenia nad ten żórawiany krzyk zapomnianego Arcypoety. Nie znajdę ponoć i bardziej płonego: osiądziecie rychło i wy — osiadłością wedle ciała i ducha.
Wam zaś, słuchacze miłościwi, za te grosze w czapkę na ławie składane, a bardziej za serc waszych czujność w zasłuchaniu, — to jedno powiem na ostatek:
Omylił się przeor we wróżbnych obliczeniach swoich. Pokolenie Chrystusa i apostołów, jako siewne, liczone być nie powinno: ziarno dojrzewało w następnych, osobliwie od czasu nawrócenia Pawła. Tedy do wróżbnego roku 1890-tego jeszcze jedno pokolenie z ducha: czyli lat 30, dodaćby wonczas należało. Dziś zasię uczynić w tem i drugą poprawkę niewielką, licząc od onego czasu, gdy Papież Grzegorz dobył nas z omylności Cezarowego kalendarza... Zatem: — Ducha królestwo na ziemi: rządy najwolniejszych i najbardziej oświeconych nad wolnymi i oświeconymi, oraz czerpanie z najczystszych źródeł poznania — nastaną... ...Obliczcie sami, lub, co łatwiej: spytajcie błędnych rycerzy czasów naszych.
Gotyckiego tumu strzelistość podniebna, rzuciła, — gdyby cień przez wieki, — tajń dziwnego proroctwa na głowy naszego właśnie pokolenia. I na wspak tym, którzy i dziś brzuchem do ziemi przylgli, nawet u kościoła samego wrót, wywiodła, z kościoła jakby bram, żywe spiże rycerzy błędnych — wiarą w starcie smutków z oblicza ziemi, w odnowienie serc człeczych!
A jeśli i was omylą obliczenia wróżbne, a zawiodą znów rycerzy obietnice, — niechże ten ich duch, odradzający się na ziemi wciąż, uzacni nam dążeniem wszelakie dole ludzi osiadłych!... Może to lepiej nawet będzie, jeśli nie doczekamy się ziszczenia Królestwa Ducha, gdy wzamian pozostanie nam dążenie? Niełacno odnawiają się serca z nawyknień czucia, myślenia i posiadania. Więc lepiej to może będzie, jeśli nowe niebo czasów przyszłych zajaśnieje nad głowami dzieci naszych? gdy stare niebo i ziemia stara — miną wraz z nami.

Kraków 1913/14.
Warszawa 1917.




Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Wacław Berent.
  1. Przypis własny Wikiźródeł Zob. O Fortuna ze zbioru Carmina burana.
  2. Przypis własny WikiźródełZob. In taberna quando sumus ze zbioru Carmina Burana.