Żywot i myśli Zygmunta Podfilipskiego/IV
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Żywot i myśli Zygmunta Podfilipskiego |
Rozdział | IV. Na łonie rodziny |
Wydawca | Wydawnictwo Polskie <R. Wegner> |
Data wyd. | 1932 |
Druk | Concordia Sp. Akc. |
Miejsce wyd. | Poznań |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Wyjechaliśmy z Lublina bardzo rano, mając przed sobą do przebycia kilka mil szosy i kilka mil bocznej drogi. Cisów leży głęboko na prowincji. Ponieważ jednak dzień był pogodny i niezbyt gorący, podróż nie była uciążliwa. Pan Zygmunt przed tygodniem był jeszcze zagranicą, ale porównanie tamtych szos i tamtych powozów z naszemi nie drażniło go tym razem, wywoływało tylko stosowny uśmiech i uwagi. Lubił też wracać do Cisowa dla wspomnień pierwszej młodości i miał tam swoje mieszkanie, skoro zdarzyło mu się być latem w kraju. W żadnym z własnych folwarków nie mieszkał, bo były to głównie przestrzenie i fabryki leśne, bez domów odpowiednio zagospodarowanych; w Cisowie zaś urządzono dla niego osobną oficynę i otaczano go wszelkiemi względami. Oczywiście — należało mu się to.
Z prawdziwą przyjemnością zajechałem przed kolumny Cisowskiego dworu. Krótkie dawne moje wrażenie tej siedziby było smutne; teraz dostrzegłem różne szczegóły, jakby uśmiechnięte do nowego życia: budynki otynkowane, ogród przystrojony kwiatami i jakiś szmer i ruch, świadczący, że są pszczoły w ulu, a nie sama tylko matka siedzi w nim samotna.
Oboje państwo Tomaszowie stali przed drzwiami i powitali najprzód mnie, bo pierwszy wyskoczyłem z powozu. Pani Alinie bardzo do twarzy z uśmiechem, którego dawniej prawie nie znałem. Poczem Tomasz podszedł do stopnia i przywitał starszego brata z nieśmiałą serdecznością. Pan Zygmunt rzekł mu tylko:
— No, mój Tomku, jak się masz?
Ale w tych prostych wyrazach było dużo patrjarchalnej powagi, o której naczelnik rodu Podfilipskich nigdy nie zapominał. Z bratową przywitał się weselej, całując ją w twarz. Pani Alina pochyliła ku niemu twarz z pewnem zakłopotaniem.
Zasiedliśmy zaraz do śniadania; podano wszystkie wiejskie nalewki, wszystkie gatunki owoców; śniadanie było smaczne, a przedewszystkiem wesołe.
Cóż robi gość na wsi, gdy niema sąsiedzkiego zjazdu, albo polowania? Je, pije, ogląda i obowiązkowo podziwia pokoje, budynki, konie, spacery. Wieczorem zaś rozmawia dopóty, aż ktoś skorzysta z żartu, który się udał w rozmowie, aby dać hasło do snu. Miałbym ja wprawdzie o czem mówić, i długo, z Tomaszem, nie był jednak rozmowny, jak zwykle; wolał słuchać.
Po pierwszem „dobranoc“ zadawałem sobie pytanie, co mu jest. Czyżby tak się kochał, że aż zgłupiał? — i to się zdarza. Czy może przestał już żyć mózgiem i gorączką, a chce tylko spokoju, skoro go osiągnął nareszcie razem z tą swą jedyną kobietą?
Nazajutrz dopiero zmiarkowałem, że nie te powody przygasiły jego humor, ale obecność starszego brata. Dziwna rzecz, jak go się Tomasz bał. Pan Zygmunt nie był przecie ludożercą, miał charakter przyjemny, umysł pełen wdzięku. Ale widocznie wyższość jego pod każdym względem tak ciążyła na słabej i wrażliwej duszy Tomasza, że uszanowanie dla brata zabijało w nim swobodę myśli.
W gościnie na wsi, po wyczerpaniu słodyczy przyrody, pozostaje jedno prawdziwie zabawne zajęcie: obserwować ludzi w pantoflach i w szlafroku, poznawać ich drobne przyzwyczajenia, wglądać w stosunki wzajemne kilku osób. Żyjąc ciągle razem, będąc świadkiem od rana do nocy wszystkich niemal ruchów i słów, nabierasz mnóstwo drobnych spostrzeżeń, które dają ci obraz człowieka dokładniejszy; wszelka poza jest utrudniona. Gościa wiejskiego trzeba się strzec. Nie potrzebowali jednak wystrzegać się mnie państwo Podfilipscy, o których nikt nie mógłby powiedzieć czegoś na niekorzyść.
Ponieważ obaj z Tomaszem lubimy polowanie, zaraz na drugi dzień mieliśmy bardzo rano wyjść na dubelty. Nie będzie dubeltów — to będą kszyki, a w braku tych, choćby kurki wodne, lub gołębie. Byle trochę powłóczyć się wśród wilgotnych zapachów łąk. Wstaliśmy więc rano i piliśmy kawę w jadalnym pokoju cicho, aby nie obudzić pani.
Ale usłyszałem w korytarzu szmer sukni i przyciszony głos kobiecy, wydający jakieś rozporządzenia.
— O, już Alinka wstała — odezwał się Tomasz, i oczy zaiskrzyły mu się miłosnem rozrzewnieniem.
— To ruszajmy prędko — odpowiedziałem — im wcześniej, tem lepiej.
— Zaraz, poczekajmy parę minut na Zygmunta — rzekł Tomasz.
— A czy on idzie z nami?
— Nie — tylko, widzisz, łąka, od której zaczniemy, jest blisko domu, a jeżeli będziemy strzelali... on nie znosi hałasu przy obudzeniu — dostaje bólu głowy.
— Aha!
Zawsze uprzejmy pan Zygmunt ukazał się jednak niebawem, pogodny. Innemi drzwiami weszła pani Alina, w rannej sukience, świeża i miła. Chociaż podobna do matki, ma wiele wdzięku, tego osobnego wdzięku bardzo uczciwej kobiety.
— Ode mnie nikt nigdy raniej nie wstanie — rzekła wchodząc.
Pan Zygmunt ujął bratową za obie ręce, wyrażając bardzo ciepło uznanie dla dobrego wyboru sukni — i pocałował ją w policzek. Należało to widocznie do jego patrjarchalnych przyzwyczajeń.
Wybraliśmy się na dubelty, których okazało się mnóstwo. Kanonada trwała do południa, a gdyśmy zasiedli do śniadania, jeszcze echa naszych bajecznych strzałów brzmiały w opowiadaniach.
Ale spostrzegłem, że pan Zygmunt nie jest w najlepszym humorze, a pani Alina także wydaje cię czemś rozdrażnioną. Podczas gdyśmy polowali, zaszła zapewne pomiędzy nimi jakaś sprzeczka. Wkrótce i Tomasz spochmurniał, więc, chociaż kawę podano w ogrodzie, w ślicznem miejscu między lipami, tworzącemi ogromną altanę, milczeliśmy wszyscy. Rozkosz wsi i trawienia służyła nam za wymówkę.
Bywają takie dni, zwłaszcza na wsi, gdzie wszystko idzie naopak i drażni nerwy. Zaledwie usiedliśmy w altanie, przyniesiono panu Zygmuntowi telegram, znacznie spóźniony. A chodziło tam o coś ważnego, bo pan Zygmunt począł się zżymać:
— Naturalnie! depesza wysłana wczoraj rano, ale jak zaczęła się błąkać po wiejskich stacjach, jak zaczęli szukać pieszego posłańca... A mówiłem ci, Tomku, żebyś lepiej urządził odbiór poczty i telegramów, bo te niedokładności mogą narazić na duże straty, zwłaszcza kiedy ja tu jestem. Teraz muszę natychmiast wysłać depeszę terminową. Masz kogoś pod ręką?
— Jeszcze trwa odpoczynek południowy — powiedział Tomasz przez roztargnienie.
Pan Zygmunt zerwał się nerwowo z krzesła i zawołał:
— Otóż to! wszystko u nas jest niepodobieństwem! Już sam kraj zapadły, a jeszcze ludzie do niczego!
— Ale nie — zaraz! Daj tę depeszę — poślę stajennego chłopca na mojej klaczy — dojedzie do stacji telegrafu za godzinę.
I wybiegł Tomasz, aby dać rozkaz, pani też odeszła; pan Zygmunt poszedł pisać telegram, a ja już pierwej oddaliłem się nieco dla obejrzenia rosnącego w pobliżu żywopłotu z dzikich róż.
Lubię bardzo dzikie róże.
Popołudniu mieliśmy jechać do lasu na rydze. Zajechały przed dom dwie bryczki, bo po wąskich leśnych dróżkach nie można było jeździć powozem.
Pan Zygmunt odezwał się do mnie:
— Może pan pojedzie z Tomaszem? I zwracając się do pani Aliny z komicznym, niskim ukłonem:
— A łaskawa pani może pozwoli sobie towarzyszyć? Ale pani Alina, rozejrzawszy się szybko po nas wszystkich i po bryczkach, jakby szukając natchnienia, odpowiedziała:
— Najlepiej wpakujemy się wszyscy na jedną bryczkę — tak będzie weselej — wszyscy razem.
Nie czekając długo, wskoczyła na kozioł bryczki, na której siedziałem już ja z Tomaszem, i ujęła lejce.
Panu Zygmuntowi uśmiech wykrzywił się jakoś zagadkowo. Skończyło się na tem, że pozostał w domu, bo przypomniał sobie, że ma dużo listów do pisania.
Pani Tomaszowa nie doceniała szwagra i nie ulegała jego wdziękowi. Widocznie istnieją antypatje we krwi, w instynkcie — i te bywają dziedziczne. Pani Alina, jak niegdyś jej matka, przyznawała starszemu Podfilipskiemu zaledwie niektóre zasługi. Instynkty kobiece nie zawsze są uzasadnione. Przeciwnie, pan Zygmunt nietylko był dobroczyńcą brata, ale i szczerym przyjacielem bratowej. Słyszałem od niego często gorące dla niej pochwały, zwłaszcza dawniej. Następnie mawiał, że ta kobieta rdzewieje w „parafjalnem nabożeństwie“. Wzajemne o sobie zdania tych państwa przytaczam tylko, aby uwydatnić, jak natury bogate i wybitne indywidua odpychają się często od siebie, dla braku pospolitego łącznika jakiegoś fizycznego pokrewieństwa.
Pojechaliśmy tedy do lasu bez pana Zygmunta i choć rydzów znaleziono tylko dwa, rozłożyliśmy ogromny ogień, aby te rydze upiec. Tomasz rozweselił się, zaczął improwizować zabawne wiersze. Skakaliśmy potem przez ogień, pani Alina także i nie gorzej od nas. Pierwszy raz widziałem ją tak rozbawioną: była ładniejsza jeszcze, niż zwykle, zupełnie ponętna. Pocałowała przy mnie Tomasza w same usta, mnie uderzyła silnie po ramieniu. Nie spodziewając się po niej takiej „gaminerji“, wspomniałem teorje pana Zygmunta o zalotności kobiet. Pomyślawszy jednak chwilę, nie znalazłem zastosowania tych teoryj do pani Aliny. Jej wesoła zalotność jest poprostu wdziękiem, i pewny jestem, że w nieobecności męża nie pozwoliłaby sobie nawet na tak niewinną kokieterję.
Znów po obiedzie, wieczorem, wystąpiła sprawa opóźnionego telegramu. Widocznie sprawa była ważna, skoro nią pan Zygmunt tak długo nas zajmował.
Tomasz milczał, ale pani słuchała coraz mniej cierpliwie.
— Już to przyznać trzeba — mówił poszkodowany — że to wasze wiejskie ustronie bardziej nadaje się do sielanki, niż do interesów.
— Musiał o tem Zygmunt wiedzieć — odcięła się pani Alina — przecież nie pierwszy raz tu przyjeżdża.
— Może za często? — odrzekł starszy brat, i twarz jego przybrała szlachetny wyraz cierpienia.
— Ależ Alinko! — ale mój Zygmuncie! — łagodził Tomasz.
Nie powiedziano już nic więcej. Pani Alina wcześniej poszła do swego pokoju, i pozostaliśmy we trzech.
Miałem tu nową sposobność podziwiania taktu i smaku Zygmunta Podfilipskiego. Jego wybornie wychowana dusza nie znosiła przykrych starć, a potężny umysł umiał zawsze opanować zły humor lub niesmak. Skoro doszedł do wniosku, że bez tak zwanej „sceny“ byłoby lepiej albo piękniej, omijał scenę. I wtedy zauważył może zbytni nacisk, położony na swoje potrzeby, w domu, bądź co bądź, cudzym, chociaż braterskim i zobowiązanym tylu dobrodziejstwami; chciał mi dowieść, jakim być umie i jak wszelkie jego czyny i słowa nie są rezultatem przypadku, lecz namysłu.
— Tomku! każ dać wina — tego, co ci przywiozłem z Francji — pogawędzimy trochę. Poco sobie psuć krew napróżno? Z kobietami, nawet najmilszemi, nie można rozmawiać poważnie. Kto nawykł do filozofji, wie o tem. Ale myśmy ze sobą niejedną już kwestję przenicowali i tak i napowrót — prawda, panie? Pan jest młodszy, ma pan często poglądy, które i ja miewałem dawniej, nie zawsze bywamy jednego zdania, ale ostatecznie wyświetli się nam przez dyskusję niejedno — prawda?
Stał się odrazu miłym i podniosłym.
— Teorji nie można wypowiedzieć nagle, bez powodu. Gdyby kto wszedł do pana i, stanąwszy we drzwiach, bez przywitania, palnął jaki moralny aforyzm, wziąłby go pan za warjata. Ale przy sposobności zwracać uwagę otaczających na niektóre rzeczy, mówić prawdę, moralizować, apostołować — powinno być zadaniem ludzi wytrawniejszych. Te słowa wydają się panu zaduże? Użyjmy mniejszych. Ci ludzie powinni poprawiać, gderać. Ile razy mówiliśmy o brakach naszej cywilizacji! Mówi się to — a życie płynie po staremu, ledwo się rusza. Dlatego przy codziennych szczegółach, niemal dotykalnie trzeba wskazywać palcem i nauczać: o tu — mogłeś wygodniej się urządzić, łatwiej skorzystać. Z takich drobiazgów, gdy je kto ma w głowie ujęte w pewien system, składa się umiejętność życia.
Nie trzeba wpadać w pedanterję i nudzić. Jeżeli was dziś znudziłem, to omyłka. Ale rozwinąwszy myśl od pojedynczego zdarzenia do teorji, — systematyczny wpływ na otoczenie, na towarzystwo, na kraj, jest zadaniem, o którem ja często i bardzo mozolnie myślałem.
Tu przerwał i pociągnął wina.
Tomasz połykał kieliszek po kieliszku. Pan Zygmunt rzekł z uśmiechem:
— Nie umiesz pić.
Tomasz bywał przy winie śmielszy nawet z bratem. Odpowiedział wesoło:
— To zależy, czy człowiek stworzony dla wina, czy wino dla człowieka. Ja wolę wino pić, niż je cenić i rozmyślać nad teorją picia.
— Tak? — uśmiechnął się pan Zygmunt ironicznie. — Ty zapewne, patrząc na wino, masz jakieś poetyczne wrażenie? Przyznaj się, że zamiast w butelce, zamykasz wino w jakiejś formułce, naprzykład: „wino, kobieta i śpiew“.
— Nie. Formułka ta zestarzała się; zmieniłem ją pod wpływem nowszych prądów cywilizacyjnych na „sport, kokota i paradoks“.
— Zaczynamy być dowcipni — przebąknął pan Zygmunt.
Odezwałem się ja:
— Wracając do naszej rozmowy — pan umie doprowadzać do doskonałości wszelkie wyrafinowanie życia. Choćby i to wino, które pijemy, a które pan podobno kupił we Francji, jest doskonałe.
— A co pan myśli? Tomek, który niby wino lubi, kupiłby je pewnie w Warszawie, gdziekolwiek, i dostałby lurę za podwójną cenę. Życie składa się ze szczegółów. Trzeba rozpocząć od drobiazgów, żeby je przerobić. A gwałtownie potrzebuje u nas przerobienia. Czegóż nam zresztą potrzeba przedewszystkiem? Ulepszeń praktycznych. Trzeba całą siłą rąk i nóg doganiać inne kraje, które nas wyprzedziły o cały wiek, o pół wieku. A skoro będziemy mieli dobre urządzenia praktyczne, wygodę, gdzie potrzeba, oszczędność i zbytek na swojem miejscu, reszta dodana nam będzie: staniemy się nareszcie Europejczykami.
— Ale mój Zygmuncie — odezwał się Tomasz — mieszkamy przecie w Europie, nawet w samym środku. Nie przeczę, że każdy kraj powinien dążyć do wzbogacenia się; żeby jednak każdy miał za cel ostateczny przerobić się na Francję lub Anglję, to mi się w głowie nie mieści. My mamy swoje zwyczaje, swoją przeszłość dość dawną, ażeby na jej podstawie samoistnie rozwijać się. Poco zawsze doganiać kogoś, to jest innemi słowy — naśladować?
— Nasze zwyczaje! toś dopiero wystąpił z argumentem! winszuję ci, Tomku. Gdybyśmy mogli pozbyć się wszystkich swoich zwyczajów i nie mieć żadnych, bylibyśmy dopiero gotowi do przyjęcia cywilizacji. Nasze zwyczaje — to niedbałość, brud, niesforność i tym podobne tradycje, które, wątpię, abyś chciał uprawiać i rozwijać. Naśladować narody cywilizowane, to nie upokorzenie, to trudny i szczytny obowiązek. O cóż nam zresztą może chodzić? Nie jesteśmy narodem; powiem więcej: nie byliśmy nigdy narodem w znaczeniu nowożytnem, to jest takim, od któregoby jakieś wielkie ognisko cywilizacyjne rozszerzyło się po całym świecie, jak sztuka od Włoch, elegancja od Francji, praktyczność od Anglji itd. Mamy naturalnie swoją przeszłość — nie możemy jej nie mieć — a w tej przeszłości niektóre pierwiastki cywilizacyjne, wspólne z innemi narodami. Te właśnie pierwiastki potęgować, zamiast marzyć o rzeczach absolutnie w historji zakończonych.
— Teorja twoja jest tak szeroka — odrzekł Tomasz — że jej nie obejmuję; a co gorsza, nie widzę żadnego jej zastosowania do potrzeb ogólnych, tylko do potrzeb pojedyńczych ludzi.
Pan Zygmunt poruszył się żywo na krześle.
— To właśnie! Przypadkiem powiedziałeś wielką prawdę, boś rozwinął moją myśl. Jesteśmy zbiorem pojedyńczych ludzi; cały świat będzie kiedyś taki, ale my przez okoliczności jesteśmy tem już dzisiaj. Zrozumiejmy więc to. Niech każdy z nas (mówię naturalnie o warstwach wyższych) stanie się bogatszym, wytworniejszym, oświeceńszym, a gdyby to się dokonało, mamy przed sobą bardzo piękną rolę: tę, którą Grecy mieli w pańprosty indyferentyzm.
— To nie myśl społeczna — mruknął Tomasz — to prosty indyferentyzm.
— Die Gleichgültigkeit ist die Unterlage meines philosophischen Schaffens — rzekł Zygmunt w stylu Schopenhauera.