<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Weyssenhoff
Tytuł Żywot i myśli Zygmunta Podfilipskiego
Rozdział V. Falbanka
Wydawca Wydawnictwo Polskie <R. Wegner>
Data wyd. 1932
Druk Concordia Sp. Akc.
Miejsce wyd. Poznań
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
V.
FALBANKA.

Rozmawiając z panem Zygmuntem dużo i o wszystkiem, co się życia tyczy, często zastanawialiśmy się nad kobietą. Pobłażliwy dla kobiet w życiu, Podfilipski nader był surowy dla nich w teorji; lecz, choć nie podzielałem w zupełności tych jego poglądów, widzę teraz ich doniosłość, ich niezbędne miejsce w całokształcie jego filozofji. Im bliżej przyglądam się spiżowej postaci Podfilipskiego, im dokładniej odtwarzam ją z rozpierzchłych wspomnień i rysów, tem bardziej rośnie mi ona w posąg jednolity, pełen harmonji.
Gdyby naprzykład pan Zygmunt cenił te władze, które pospolicie nazywamy sercem, możeby kochał kobietę dla niej samej, dla piękności uczucia, dla wewnętrznej rozkoszy odnalezienia swojego piękna w innej duszy ludzkiej. Ale pan Zygmunt nazywał serce „pierworodnym osłem, którego w sobie nosimy“.
Gdyby zwykłe zasady dobra i obowiązku były jego zasadami, szanowałby niektóre kobiety. Ale on miał własną, indywidualnie wyrobioną moralność.
Gdyby się sam czuł niedoskonałym, przebaczałby może innym błędom. Ale on z pewną słusznością mógł się uważać za doskonałego w swoim rodzaju. Pospolite więc poglądy nie miały przystępu do tej niepospolitej głowy, i nie można go mierzyć zwykłą miarą. Hasłem jego było: „wyższy ponad wszystko“.
Szczególniej często wracała rozmowa między nami o pani Elizie. Ten wybitny okaz lubił brać Podfilipski za ilustrację do swoich teoryj o kobietach.
W roku następującym po powyżej opowiedzianych zdarzeniach, rozwód pani Elizy z pierwszym mężem i małżeństwo jej z Henrykiem Kostką zostały urzędowo ogłoszone. Skoro tylko Podfilipski wrócił jesienią do Warszawy, skorzystałem z pierwszego z nim spotkania, aby mu powiedzieć:
— A widzi pan, że historja pani Elizy nie jest tak mętna, jak pan przypuszczał.
— Dzielna kobietka, niema co mówić — odrzekł pan Zygmunt, — zwracam jej mój szacunek co do sprytu. Zamieniła lichego gbura na pokaźnego i bogatego człowieka. Brava Lisa! — Ale to, panie, moich poglądów na kobiety nie zmienia bynajmniej, moich teoryj nie narusza ani trochę. Ta pani potrafiła zlegalizować swoje popędy, — bardzo się dla niej cieszę. Cóż to jednak dowodzi o jej przeszłości, o charakterze kobiet wogóle? Teraz tylko powstaje pytanie, jak pójdzie nowe stadło? Zpoczątku pójdzie dobrze, s’ils nont pas pris trop d’acomptes. Ale później czy Kostka potrafi tę kobietę opanować? A ja panu mówię, że kobieta tyle tylko jest warta, ile wart mężczyzna, który ją ma. Trzeba ją ujarzmić, odjąć jej indywidualność.
— To się nie zawsze udaje. A przy tem — cóż z tego za korzyść? Chyba zadowolenie miłości własnej?
— Zadowolenie wogóle. — Zna pan Falbankę?
— Panią Darnowską? Spotykam ją tylko na ulicy i zatrzymuję się zawsze, aby na nią popatrzeć, ale osobiście jej nie znam.
— No, to niech się pan jutro ubierze o wpół do 10-tej w smoking — nie we frak — i przyjdzie do mnie. Pójdziemy do niej na herbatę.
— Czy to tak można?
— Już skoro ja panu to powiadam...
Wiedziałem, że pan Zygmunt nie omyli się w sprawach przyzwoitości, ani jest w stanie narazić mnie na rzecz niestosowną; przyjąłem więc zaproszenie.
Pani Anna Darnowska, z domu Falb, pochodzi z zamożnej i wykształconej rodziny mieszczańskiej. Mąż jej, niegdyś osiadły szlachcic, dzisiaj spekulant niewyraźnego gatunku, po niecałym roku pożycia z żoną, opuścił ją zupełnie i nie troszczył się o nią wcale. Ona zaś mieszkała sama w Warszawie i bez męża jeździła zagranicę. Wiedziałem, że pan Zygmunt bywał u niej często, rozciągał nad nią prawie urzędową opiekę i poufałym żartem nazywał „Falbanką“ tę młodą kobietę, którą znał, gdy była jeszcze panną Anną Falb. Obecnie pani Darnowska nie należała właściwie do żadnej warszawskiej koterji. Rodzice jej już nie żyli, mąż ulotnił się gdzieś, podobno do Ameryki. Głownem jej towarzystwem był Podfilipski i ci, których on do niej wprowadził.
Wszedłem z panem Zygmuntem do ładnego saloniku, gdzie już około pani domu siedziało kilku mężczyzn. W pokoju panował półcień różowy od lamp, przyćmionych czerwonemi abażurami. Uderzył mnie zapach tego wnętrza, i myślałem przez chwilę, co mi przypomina; poznałem niebawem tę samą woń, której pan Zygmunt używał do skrapiania swych mebli — coś bardzo subtelnie pachnącego nicejską roślinnością.
Podfilipski przywitał wesoło gospodynię, podając jej lewą rękę, i równie wesoło przedstawił mnie. Zauważyłem odrazu wielką fizyczną wytworność tej zagadkowej dla mnie postaci. Ubrana była strojnie i skromnie. Ciemne włosy, uczesane w półkola na skroniach i przykrywające górną część uszu, okalały twarz zupełnie idealną, o drobnych, regularnych rysach, niby jakiś portret francuski z r. 1830; usta dość duże, przybierały w ruchu kształty czerwonego roztulającego się kwiatu. Była prześliczna. Gdym się trochę zapatrzył po przy witaniu, pan Zygmunt uśmiechnął się do mnie, jakby mówił:
— A co?!
Zwrócił się potem do niej i, biorąc jej drobną rączkę w obie dłonie, rzekł:
— I znowu zapięliśmy się pod szyję i wykrygowaliśmy się w gorsecie, jak na popołudniowe wizyty?
Rzucił po niej wzrokiem krytycznym, choć zadowolonym, a ona patrzyła mu w oczy, podnosząc trochę brwi, stropiona, jak zganione dziecko, aż zaczerwieniła się tak mocno, że mimo czerwone światło lamp, dostrzegłem jej rumieniec.
— Pan dawniej chwalił tę suknię...
— Niema nieszczęścia, niema — uspokoił ją Podfilipski, pieszcząc ciągle jej rękę.
Zaczem siedliśmy w półkole i rozmawialiśmy. Jeden z gości, malarz, mówił o przeszłym paryskim „Salonie“. Mówił dość zajmująco i ze znajomością rzeczy; wyliczył też polskie obrazy, które tam były wystawione, i żałował, że Chełmoński nic w tym roku nie posłał do Paryża.
— Był zato Chełmiński — odezwał się Podfilipski. Ja bardzo lubię Chełmińskiego; jego obrazy są zawsze ozdobne i nadają się do upiększenia mieszkań. Może to stanowisko trochę praktyczne, jednak trzeba malować tak, aby innym zrobić przyjemność i znęcić nabywcę. Te wieczne pejzaże mazowieckie, błota, czajki...
— Ach, jak ja lubię Chełmońskiego! — odezwała się pani Darnowska, jakby zbudzona z zapatrzenia się na rozprawiającego pana Zygmunta.
— Chełmońskiego czy Chełmińskiego? — zapytał Podfilipski z uśmiechem, ale patrząc jej prosto w oczy.
Pani Anna nie mogła się dobrze wytłumaczyć. Lubiła błota i czajki, ale lubiła też i Chełmińskiego. Pod wzrokiem pana Zygmunta sądy jej o obrazach pomieszały się. Wyszło prawie na to, że Chełmiński malował rozpędzone, jak wiatr, konie i nasze łąki i lasy.
Niektórzy zaśmieli się. Malarz umilkł. Rozmowa rozpierzchła się w rozmaitych kierunkach. Ci, którzy siedzieli obok pani Darnowskiej, korzystali z chwilowego gwaru, by się przechylić ku jej fotelowi i szeptać zapewne jakieś uwielbienia o jej oczach.
Pan Zygmunt nie lubił tego — nie przez zazdrość, której nie ulegał, jako uczuciu właściwemu słabym i niezaufanym w sobie, ale dla przyzwoitości. Gdy zauważył teraz jakieś zwierzenie, czynione pani Darnowskiej przez jej sąsiada, zwierzenie, pełne ruchów admiracyjnych i załamywania rąk, wstał i odezwał się głośno:
— Chciałem Falbance coś powiedzieć.
Ona zerwała się natychmiast i pobiegła ku niemu. Nie słyszałem ich przyciszonej rozmowy, ale nie było tam z pewnością żadnych wymówek. Wpadło mi tylko w ucho imię „Fred“, więc pomyślałem o młodym księciu Zbarazkim, arcy-miłym urwisie, i wniosłem, że go oczekują tutaj.
Pani Anna wyszła z salonu i wróciła po chwili. Wkrótce potem otworzono narozcież drzwi do jadalnego pokoju i służący skłonił się na progu. Gospodyni prosiła uprzejmie o przejście do jadalni na kieliszek wina, podając mi rękę, jako pierwszy raz ją odwiedzającemu.
Zasiedliśmy do stołu. Było nas dziewięciu mężczyzn, pani Darnowska i jakaś pani Malwina, niewyraźnie wyglądająca osoba w średnim wieku. Zjawiła się dopiero przy siadaniu do stołu. Pan Zygmunt zajął miejsce naprzeciwko pani domu.
Pokój jadalny był rzęsiście oświetlony, a że miał jasne ściany i meble, światło w nim było ostre. Dostrzegłem teraz pewne wady w piękności pani Anny: twarzy brakło trochę ruchliwości i wyrazu; ustawiczne wpatrzenie w Podfilipskiego nadawało jej pozór kobiety, magnetycznie uśpionej.
Przychodząc tu, nie spodziewałem się kolacji, a trafiłem na lukullusową ucztę. Znać było rękę i smak Podfilipskiego w zastawieniu stołu, w podaniu lekkich i wytwornych potraw, w doborze win.
Byliśmy pogrążeni w milczeniu i w doskonałych tuczonych ostrygach, gdy obudziło nas silne uderzenie w dzwonek. Wszedł służący z oznajmieniem:
— Książę pan przyjechał.
Podfilipski surowo spojrzał na lokaja. Znaczyło to zapewne:
— Nie mówi się: „książę pan przyjechał“, ale trzeba anonsować: „książę Zbarazki“.
Ukazał się zaraz we drzwiach Fred w szarem, podróżnem ubraniu. Wszedł z wybornie udaną nieśmiałością i tłumaczył się:
— Bardzo przepraszam, że przychodzę tak późno. Wracam z polowania: nawet kufry jeszcze nie przyszły. Ale zastałem w domu fioletowy bilecik z zaproszeniem, nie mogłem wytrzymać — przyszedłem tak, jak stoję.
Pocałował panią Annę w dłoń, odwróciwszy jej rękę, zaczął się witać z nami, śmiejąc się przytem tak wesoło, że wszyscy chórem mu odpowiedzieli:
— Ależ siadaj, siadaj, już dobrze, wybaczamy.
— Falbanka mi przebacza?
Pani Anna spojrzała na Podfilipskiego, jakby w jego oczach wyczytać stosowną odpowiedź; poczem uprzejmie skinęła głową księciu Zbarazkiemu.
— W takim razie — hop la! — zawołał Fred i, gimnastycznym skokiem przesadziwszy poręcz pustego krzesła, usiadł tak prędko pomiędzy nami, że niektórzy wcale nie zauważyli, jakim sposobem znalazł się przy stole.
Zaczął opowiadać o jakichś awanturach z dzikami. Mówił żywo i zabawnie, paliło mu się w ciemnych oczach, w żyłach, w głowie, a zachowywał mimo to w ruchach i w głosie pewne estetyczne umiarkowanie.
Podfilipski kiwał głową potakująco i uśmiechał się do niego, jak starszy, ale bardzo przyjaźnie. Odezwał się:
— Strzelaliśmy i my za młodu... dziki.
— Chcesz powiedzieć: bąki — zaśmiał się Fred. — Nie, tyś nigdy w życiu bąka nie strzelił, mój Filipku. Tyś już pewno w pieluszkach filozofował z mamką.
Tu zawinął się w serwetę, wytknął z niej jeden palec i, udając dobrze giest i głos Podfilipskiego, mówił:
— Patrzcie — musiało być tak: „ja ci powiem, mamko, że z naszym brakiem cywilizacji nawet porządnego mleka dostać nie można“. O!
Wszyscy parsknęli śmiechem, pan Zygmunt razem z innymi. Fred zaś ujął kieliszek i przymilnie spojrzawszy na Podfilipskiego, rzekł:
— Za twoje zdrowie, Zygmuncie!
I wychylił duszkiem.
Kolacja, już od początku wesoła, stała się jeszcze weselszą z przybyciem Zbarazkiego. Piliśmy też dużo doskonałego wina. Nareszcie gwar tak urósł, że już ogólna rozmowa stała się niepodobną.
Siedząc przy pani Annie, próbowałem z nią rozmawiać, ale nie szło jakoś. Roztargniona, zwracała się często do Podfilipskiego, a czasem do Freda. Zygmunt panował nad nią niepodzielnie i kierował nawet, zdawało się, jej spojrzeniami; kierunek ku Zbarazkiemu był widocznie panu Zygmuntowi po myśli. Zadziwiło mnie trochę, że Fred nazywa ją, narówni z Podfilipskim, „Falbanką“. Nikomu innemu do głowy nie przychodziła taka poufałość z panią Anną, która w salonie i przy rozpoczęciu kolacji utrzymywała się najswobodniej w roli pani domu, prawdziwej pani; można jej było prawić komplimenty, ale nie zapominając o uszanowaniu. Z kilku zamienionych z nią zdań przekonałem się też, że otrzymała wychowanie staranne; o jej osobistych zasobach umysłowych mało co mogłem wnioskować. Wyglądała mi też na osobę, nie wdrożoną bynajmniej w ten lekki ton, panujący zwykle przy kolacjach, gdzie kilku mężczyzn otacza jedną ładną kobietę. (Zapominam umyślnie o pani Malwinie.)
Pod koniec kolacji pani Anna rozruszała się. Zaczęła najprzód śmiać się głośniej i częściej; może też miała trochę w swym ładnym czubku, bo wypiła kilka kieliszków. Sam Podfilipski zachęcał ją do picia. Stała się rozmowniejszą; już i Podfilipskiego i Zbarazkiego nazywała po imieniu. Ktoś zanucił. Pani Anna spojrzała na tego gościa zdziwiona, ale po chwili roześmiała się tylko.
Kolacja dana była widocznie dla Zbarazkiego, który, po długich polowaniach, dorwał się do miasta, do wesołej kompanji i był w doskonałym humorze. Kiedy zabawił znów całe towarzystwo jakimś udatnym żartem, powstał śmiech ogólny, i w chwili ciszy, która potem zapanowała, ozwał się ochrypły głos pani Malwiny, zwracającej rozrzewnione spojrzenie ku Zbarazkiemu:
— Jaki ten książę dzisiaj czarujący!
— Podobam się pani? Niech pani wyjdzie za mnie! — zawołał Fred, zerwał się z miejsca i komicznie ukląkł przed starą kwoką. Gdy ta, rozbawiona, zaczęła stroić dziwaczne miny, wstał znowu Zbarazki, pobiegł do pani Anny, rzucił się jej do kolan i ze szczerszym dużo zapałem mówił:
— Ręka Malwiny pewno od ciebie zależy. Daj mi ją, Falbanko; uczyń dwoje szczęśliwych!
Tymczasem zaś całował Annę po rękach, i patrzyli tak chwilę na siebie, myśląc zapewne o czem innem.
Nie zauważyłem wtedy w oczach pana Zygmunta owego stanowczego spojrzenia, którem zwykle przerywał zbyt bliskie uwielbienia, skierowane ku Falbance. Miał bowiem dla Freda wyjątkową pobłażliwość. Znał go nie od bardzo dawna, bo wtedy Fred zaledwie przestał być dzieckiem. Na rumianej, jeszcze trochę dziecinnej, chociaż nerwowej twarzy, sypał mu się zaledwie ciemny wąsik. Ale Podfilipski polubił go niezwykle; mawiał, że takich ludzi, jak młody Zbarazki, trzeba koniecznie wyróżniać i pielęgnować, jak szczepy szlachetne, zabłąkane w sadzie, pełnym dziczek i ulęgałek. Wróżył mu przyszłość nietylko w kraju, gdzie rodzice jego mieli ogromny majątek, ale i zagranicą. „Takiego Zbarazkiego można wszędzie pokazać“ — mawiał. „I z nim pokazać się można“ — myślał zapewne.
Pan Zygmunt lubił młodzież pokaźną, obdarzoną przywilejami urodzenia i majątku. Między nią upatrywał rekrutów do swej przyszłej armji cywilizacyjnej, która miała nas zbliżyć do Europy. Dlatego Alfred Zbarazki był jego ulubieńcem. Nie miał on wprawdzie jeszcze osobistego majątku, bo rodzice nie oddali mu nic na własność ze swych posiadłości, a nawet nie byli zupełnie zadowoleni ze sposobu przecierania się Freda między ludźmi. Nosił jednak wielkie nazwisko, był jedynym spadkobiercą starych książąt i miał ogromny kredyt. Podfilipski, wiedząc, że młody musi wyszumieć, dopełniał przestarzałe poglądy wychowawcze rodziców, otaczając Freda swą przyjaźnią i dyskretną protekcją. Wdzięczny mu był za to Fred, który rwał się do życia szerszego, niż familijne i uniwersyteckie. Musiała go też przyciągać Falbanka do pana Zygmunta, jej opiekuna.
Oczywiście, człowiek starszy, nie krewny, aby mieć wpływ na młodego chłopca, musiał go czemś specjalnie do siebie pociągać. Fred był nadto jeszcze młody, aby lgnąć do Podfilipskiego jedynie dla jego zalet towarzyskich i umysłowych. Pan Zygmunt nie zniżał się też nigdy do pochlebstwa, a jednak dbał o Zbarazkiego i umiał go przy sobie trzymać przez tę delikatną pobłażliwość, którą mu okazywał, wyróżniając go w gronie swych przyjaciół i znajomych swej pupilki. Czynił to dla wpływu na wybitną młodzież krajową.
— Cóż pan powie o Falbance? — zagadnął mnie nazajutrz Podfilipski.
— Prześliczna! — odpowiedziałem — ładniejsza jeszcze zbliska, niż zdaleka; i — na śmierć w panu zakochana.
Pan Zygmunt nie uśmiechnął się nawet; zaledwie lekkie zadowolenie odbiło się na jego twarzy. Rzekł:
— Kobieta powinna być zakochana. Jeżeli ten, który ją... formuje, nie jest potworem ani idjotą, doprowadzi ją łatwo do tego stanu. Jest to suggestja, potrzebna do działania na kobietę. Jak panu zawsze mówię — trzeba jej odjąć indywidualność, to jest okrzesać ją z różnych niepotrzebnych zachcianek, nierozumnych aspiracyj, skoro te nie należą do modelu, według którego chcesz ją sobie urobić. Falbanka była dawniej podobna do pani Elizy: także nieszczęśliwa, sentymentalna — tylko nie umiała sobie poradzić. Że ją znam od panieńskich czasów i jest mi bardzo sympatyczna, więc pomyślałem: dajmy jej ten kierunek, którego sama sobie nie nada, weźmy ją w palce i ulepmy sobie przyjaciółkę na obraz i podobieństwo swoje. Inaczej byłaby niewykończoną lalką, mogłaby też wpaść w czyje niezgrabne i brutalne ręce. A teraz kobietka miła, i prawie, że umie obracać się w życiu niezależnem, wydaje się prawie osobą — co? A żeby ją pan widział dawniej, zanim zacząłem się nią zajmować! Nieśmiała, niezaradna, bez najmniejszej cranerie, niezbędnej w jej położeniu. Teraz coraz lepiej.
Dobrze, ale co będzie później? — zapytałem.
— Później! Panie, życie jest za krótkie, zanadto przeciążone zadaniami chwili obecnej, aby się troszczyć o historję przyszłego wieku. Później, kiedy się zestarzeje, nie będzie już na wysokości swego powołania, stanie się nieużytkiem, jak każda mniej więcej kobieta stara, a najwyżej jakąś istotą dodatkową, jak ta pani Malwina, którą umieściłem przy niej dla towarzystwa. Dzisiaj staram się nią kierować i uprzyjemnić jej życie. Później? — to jeszcze daleko: ma dopiero 23 lata. Za dziesięć lat i ja już będę starszy. Zresztą nie usunę się od roli przyjaznego doradcy.
Widzi pan — to tylko słabsze męskie indywidua zajmują się losem kobiety tak, że wszystkie siły swe oddadzą na usługi tej istocie, której brak siły. Mój brat Tomasz jest taki. Ja nie mogę; mam zanadto innej roboty w życiu. Gdybym naprzykład, jak Kostka panią Elizę, rozwiódł panią Annę i ożenił się z nią — palnąłbym głupstwo. Najprzód o kobiecie rozwiedzionej mówią zawsze to i owo, a na żony trzeba wybierać kobiety, o których nic nie mówią — no i osoby zupełnie ze swojej sfery. Powtóre — nie chcę się żenić: dla ludzi czynu małżeństwo jest groźne. Potrzecie — kocham Falbankę, jak siebie samego i wolę, żeby za mnie nie wyszła. W stosunku towarzysko-przyjaznym, w którym obecnie względem siebie pozostajemy, jest wiele obustronnej wygody i przyjemności: obowiązki istnieją te tylko, do których naprawdę poczuwamy siq. Gdyby zaś została moją żoną (uśmiechnął się), wymagałbym od niej więcej — nie miłości, ale reprezentacji. I możeby mnie nie zadawalniała? Może stałaby się poprostu ciężarem? A nużby jej strzeliło do głowy, tak około trzydziestki, zakochać się w jakim „przeznaczonym“? Toby dopiero była awantura, gdybym jej wtedy nie mógł pozbyć się odrazu!
Roześmiał się na dobre.
— Mówimy o rzeczach niemożliwych. Ale wracam do niej. Stanowi ona nowy u nas typ kobiety niezależnej, uczciwej bez pedanterji, wolnej od wielu przesądów. Salonik jej nabiera coraz więcej charakteru. Nie zalecam ja, aby ten typ rozpowszechniać, ale w naszych skomplikowanych czasach są sytuacje życiowe, z których inaczej wybrnąć niepodobna. I zamiast być zapłakaną, uciemiężoną, pani Anna jest sobie dzisiaj osóbką zajmującą, której niejedna siedząca na gnieździe kwoczka może pozazdrościć poloru i cywilizacyjnej wartości. Trzeba ją widzieć zagranicą: podróżuje sobie, jak wielka pani, wywiera najkorzystniejsze wrażenie — jest na wierzchu społeczeństwa. Tam, naturalnie, nikt się nie dziwi, że niema przy niej męża. Tam sprawy osobiste — cudze — nie zajmują publiczności, która ma co innego do roboty. Człowieka oceniają według jego pozoru, środków i form towarzyskich — i rzadziej się mylą, niż u nas, gdzie starają się przeniknąć, czy po śmierci ten a ten, ta i ta pójdzie prosto do nieba, czy zabawi czas jakiś w czyśćcu.
Tak mówił Zygmunt Podfilipski.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Weyssenhoff.