Żywot i myśli Zygmunta Podfilipskiego/VI
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Żywot i myśli Zygmunta Podfilipskiego |
Rozdział | VI. Z oddalenia |
Wydawca | Wydawnictwo Polskie <R. Wegner> |
Data wyd. | 1932 |
Druk | Concordia Sp. Akc. |
Miejsce wyd. | Poznań |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Z lat, kiedy Podfilipski przekroczył czterdziestkę, z tej epoki przełomowej, którą nazywamy u mężczyzny siłą wieku, najmniej mam o nim wspomnień osobistych. Coraz dłużej przesiadywał zagranicą, coraz rzadziej mogłem z nim obcować. Jednak zajmował mnie ciągle, widziałem w nim bowiem — nie człowieka przyszłości (tytuł ten, często zawodny, nie kwadruje z jego postacią moralną), ale człowieka doby obecnej. Nic śmiałbym twierdzić, że takich ludzi nam potrzeba, bo wstąpiłbym w zakres moralistyki i zboczył ze skromnej ścieżki moich zamiarów; ale Podfilipski był typowo taki, jacy my jesteśmy w Warszawie na pewnych wyżynach społecznych; dlatego nazywam go człowiekiem doby obecnej. Umysł jego, nie przeładowany zbytnim balastem nauki teoretycznej, szybował swobodnie we wszystkich sferach myśli; sumienie jego, nie skrępowane dogmatyzmem, dawało sobie radę z życiem; a szczęście, zakreślone w obrębie rzeczy dostępnych i realnych, było mu wierne. Nie mogę powiedzieć, że nie znałem ludzi od niego mądrzejszych, wyżej stojących moralnie, albo inaczej szczęśliwych, ale nie spotkałem tak doskonale wcielonego powodzenia „złotej mierności“, jak życie pana Zygmunta. Skądinąd przymiotniki: mierny, średni nie przystoją mu bynajmniej. Im bliżej chcieć tego człowieka określić słowami, tem bardziej wymyka się z pod formuły. Nazywajmy go więc raczej tak, jak się nazywa. Możnaby innych nazwać Podfilipskimi, gdyby zdołali tak zrozumieć życie, jak pan Zygmunt.
Wspominam tu czasy, kiedy go rzadko spotykałem. Wtedy tylko przychodziły mi do głowy pytania: kto to jest? do jakiej należy kategorji? Gdym go widział zbliska, wątpliwości te nikły; tak był sam w sobie doskonały i skończony, tak zastosowany wybornie do swego sposobu życia, tak słusznie zadowolony z roli, odgrywanej w tej komedji, którą, zdawało się, sam dla siebie napisał.
Kiedy bawił zagranicą, dochodziły mnie o nim wieści. Ale te wieści były jednostajne: zrobił taki interes, tyle wygrał, tam i tam go widziano w gronie wytwornych mężczyzn i przyjemnych kobiet... Miał dar czynienia ozdobnie i naturalnie tych samych rzeczy, które inni czynią niezgrabnie, wywołując wrzenie opinji. Nigdy nie krzyczano na niego, nie oburzano się na jego postępki. Wieść o nim nie wpadała do Warszawy w postaci burzy, przychodziła owszem rzadko i w formie przyjemnej, jak fata morgana. Widywano u nas, niby odbitego na zachodnich blaskach chmur, pana Zygmunta, siedzącego przy zielonym stole w „Epatant“, albo w gabinecie u Paillard’a; widywano jego ozdobną sylwetkę na trybunach wyścigowych, na wielkich schodach giełdy paryskiej; widywano go w towarzystwie takiej a takiej pani bez męża, w takiej a takiej ekscentrycznej wyprawie. Ale gdyby go zobaczono nawet w lichej kompanji, lub zaaresztowanego przez policję (co jest niepodobieństwem), powiedzianoby jeszcze, jak zwykle:
— Ten szelma Zygmunt umiał sobie życie urządzić!
I na tem westchnieniu, raczej zazdrosnem, niż oburzonem, skończyłoby się opowiadanie o Podfilipskim.
„Umiał sobie życie urządzić“... Te proste słowa zawierają może więcej mądrości, niż cały traktat Cycerona „De officiis“ i „Pan Podstoli“, którego nam Krasicki chciał narzucić jako wzór obywatela.
Jak urządzał życie swe zagranicą, mniej to nas obchodzi, bo mniejszą ma wartość przykładu. Ale, siedząc nawet w Paryżu lub u wód, zajmował się pan Zygmunt sprawami swojemi w kraju, a nawet i sprawą ogólną. Miał wówczas rozsiane po prowincji i po Warszawie nieruchomości, powierzone rządcom; zwierzchni jednak nadzór i kontrolę prowadził sam. Tylko w epoce, o której mówię, kiedy właściwie mieszkał zagranicą — nadzór ten powierzył bratu Tomaszowi. Znał on ludzi i wiedział, że Tomasz nie przysporzy mu dochodów przez swe finansowe pomysły, ale wiedział także o jego bezwzględnej, drobiazgowej uczciwości. Tę siłę brata potrafił zużytkować. Tak wódz biegły nie odda oficerowi komendy, ale z korzyścią użyje go w swej kancelarji.
Powierzał tedy Tomaszowi rachunki swych tartaków leśnych, zestawienie budżetów gospodarczych, zbieranie komornego z domów warszawskich, chów koni, na którym Tomasz się znał itp. Młodszy brat miał sobie wypełnienie zleceń pana Zygmunta za obowiązek, pomny zawsze otrzymanych dobrodziejstw. Często te zlecenia były długie, wymagały dużo czasu i licznych podróży. Zygmunt pisywał do Tomasza manifesty w rodzaju rozkazów dziennych, a przynajmniej tygodniowych. Takich parę dokumentów zdarzyło mi się widzieć, bo zwykle Tomasz przyjeżdżał z niemi do Warszawy.
Pamiętam jeden, który przepisywał: 1. sprzedaż akcyj po oznaczonym minimalnym kursie i nabycie innych, przyczem oznaczał maximum oferty; 2. skasowanie obory w folwarku X. i przeprowadzenie jej na zimę do Cisowa; 3. zrobienie kosztorysu na sklepy w jednej z kamienic warszawskich; 4. zawierał żądanie przetłumaczenia na język polski broszury niemieckiej o przetworach smolnych, które wyrabiano w jednym z folwarków pana Zygmunta. Po paru jeszcze punktach następowała część teoretyczna o ubiorze parobków i służących folwarcznych, który powinienby być ozdobniejszy i jednostajny. Pan Zygmunt opisywał ubiór w Tyrolu, w Bretanji, dawał współobywatelom pomysły do reform.
W innych listach bywały nawet ustępy ogólniejsze o cywilizacji, których, mocno żałuję, że nie mam dzisiaj pod ręką, dla dopełnienia mych wspomnień.
Tomasz najdokładniej spełniał zlecenia określone, praktyczne, tyczące się posiadłości brata; teorje zaś oderwane i pomysły, rzucane w kilku słowach dla dobra ogólnego, traktował lekko. Robota dla brata zabierała mu jednak wiele czasu i sprawy Cisowa mogłyby na tem cierpieć, gdyby pani Alina nie zaproponowała mu wtedy objęcia majątku w zarząd. Tomasz zgodził się bez najmniejszego oporu: wszystko w tem małżeństwie szło gładko. Tym sposobem został wilk syty i koza cała: pan Zygmunt miał plenipotenta w kraju, a Cisów zyskał może nawet na zmianie zarządu.
Tak, chociaż nieobecny, działał u nas Podfilipski z oddalenia. A że przytem wiodło mu się, że miał szczęśliwą rękę, wzrastał stale w majątku i w poszanowaniu u ludzi. Jeżeli różne były o nim zdania, to tylko przypisać można „platonicznej naszej zazdrości“, której tak trafnie dopatrzono między błędami narodowemi, a także chwiejności opinji. Wobec historji jednak Podfilipski zostanie wybitnym okazem pokolenia „pracy organicznej“.
Pilno mi przejść do bliższych dnia dzisiejszego wspomnień, do owego roku, który pan Zygmunt przepędził prawie cały w Warszawie. Ostatecznie już sformułowany — jeżeli tak o człowieku można się wyrazić — poważny zasługą i tą pewnością siebie, którą daje powodzenie, zaszczytnie znany, niemal sławny — zabłysnął wtedy całym swym blaskiem. I ja też wówczas, nie opuszczając go prawie, przebyłem jakby drugi uniwersytet w nauczającej jego kompanji. Nigdy tyle nie skorzystałem w szkole życia.
Po trzech prawie latach rozłączenia, z których mam zaledwie jeden od niego list i to w interesie, spotkaliśmy się w Warszawie w porze wyścigów jesiennych.
— Mój stały odbiorca filozofji! — zawołał pan Zygmunt, spotykając mnie. — Jakże się pan miewa? Cóż, będziemy znowu filozofowali? Ale tymczasem siadaj pan ze mną do dorożki, bo przecie dzisiaj wyścigi.
Wspominam z rozrzewnieniem tę chwilę. Równa się ona dla mnie uniwersyteckiej immatrykulacji, gdy mi podał rękę „Rector magnificus“.