Żywot i myśli Zygmunta Podfilipskiego/VII

<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Weyssenhoff
Tytuł Żywot i myśli Zygmunta Podfilipskiego
Rozdział VII. Wyścigi
Wydawca Wydawnictwo Polskie <R. Wegner>
Data wyd. 1932
Druk Concordia Sp. Akc.
Miejsce wyd. Poznań
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
VII.
WYŚCIGI.

Pan Zygmunt nie posiadał stajni wyścigowej i zawsze go to korciło. Nie miał stałej wiejskiej siedziby, w którejby mógł chować stado poważne. Wyborny znawca końskiego sportu, członek wszystkich większych towarzystw wyścigowych, miewał zwykle po parę koni na torze warszawskim, które stały u Tomasza w Cisowie, pielęgnowane jak koń-konsul Kaliguli, ale nie biegały ani pod nazwiskiem, ani w barwach Podfilipskiego. Chciał on bowiem kiedyś wystąpić ze stajnią pierwszorzędną, taką, któraby podniosła znaczenie warszawskiego toru do wysokości chociażby wiedeńskiego.
Chciał to zrobić dla kraju.
— Wprowadziłem do kraju obce kapitały — mawiał — działam tu, jak mogę: drwię, budzę, otwieram niejedne oczy na rzeczywiste zadania życia; pragnąłbym jeszcze zapisać się w pamięci społeczeństwa, które dziwnym wypadkiem mnie wydało — i wystąpić z taką stajnią, o jakiej się dotąd naszym hodowcom nie śniło. Kiedy moje barwy ukażą się przy starcie, to już tam nie będzie gadania: muszą być pierwsze i będą pierwsze. Ja znam konia tak, jak człowieka — a to dużo powiedziałem; klimat nasz jest dla chowu koni wcale niezły choć nie tak wyborny, jak angielski, albo francuski; dlaczego nie mielibyśmy zająć trzeciego miejsca w Europie? W ostatnich latach postąpiliśmy znacznie pod tym względem. Jest w tem, choć może nieprzyznana, choć nie dla wszystkich widzialna, cząstka mojej roboty. Ale możemy pójść jeszcze dużo wyżej.
Jedną z tych rozmów toczyliśmy z panem Zygmuntem, jadąc na jesienne wyścigi roku 189..
Piękny dzień wrześniowy. Powietrze rzadkie, błękitnawe ponad dachami domów Nowego Świata. Miga na chwilę długa, spadająca perspektywa ulicy Książęcej; tu niebo trochę złote, jakby zabarwione odblaskiem żółkniejących ogrodów. Zamknąwszy oczy na kościół św. Aleksandra, na którym odnowiono zburzone w Rzymie „ośle uszy Berniniego“, wyjeżdżamy tęgim kłusem w Aleję Ujazdowską, warszawski „Prater“. Mimo, że jedziemy dobrze, prześciga nas kilka powozów, zaprzężonych kłusakami; panowie powożą sami, kłaniają się zręcznym ruchem bata. Szereg powozów gęstnieje w miarę zbliżania się do skrętu na pole wyścigów. Wszystko strojne: powozy, konie i ludzie. Czasem tylko jakaś krzywa jednokonna dorożka lub powóz emeryta, wyrażający całością niby przypomnienie: „memento mori“ — psują ogólny pozór wielkomiejski. Ale całość dobra, sam pan Zygmunt jest zadowolony i w wesołem usposobieniu.
Całego wykładu, który miał wtedy do mnie o sporcie końskim, dokładnie odtworzyć tu nie mogę. Przyszłoby mi to z trudnością, gdyż, nie będąc dostatecznie wtajemniczony w angielską terminologję, rozumiałem raczej wyniki, niż wywody szczegółowe, które przez to samo muszą pozostać stracone dla moich czytelników. Pocieszam się jednak nadzieją, że pan Zygmunt mówił mi rzeczy, często powtarzane innym, zdolniejszym do przechowania słów jego w pamięci. Wiem, że miano go ogólnie za wyrocznię w sprawach hodowli i wyścigów; raz tylko bowiem słyszałem, że się Podfilipski nic nie zna na koniach, ale słyszałem to od kogoś, o którym pan Zygmunt miał tę samą opinję. Ja tam wolę wierzyć Podfilipskiemu. W zasadniczych dyskusjach o sporcie, przy których byłem obecny, jego zdanie miało zawsze przewagę.
Mówiono tego roku powszechnie o wyścigach. W lepszem męskiem towarzystwie nie słyszałem nawet innej rozmowy. Był to początek, pierwszy wzlot owego wielkiego porywu ku wykształceniu sportowemu, który ogarnął Warszawę i prowincję i nie ustaje dotąd bynajmniej. Bogatsza młodzież znalazła sobie rzadkie u nas pole do rozwinięcia skrzydeł, ujście dla nagromadzonej w każdem miodem sercu ambicji. Wykształcenie sportowe, popieranie wyścigów, puszczanie własnych koni na tor straciło charakter mody, urosło do rozmiarów powołania, wytworzyło nowy stan, nową arystokrację. Można powiedzieć, że nawet patrjotyzm nasz wszedł na nowe tory.
I pytam się, zastanawiając się nad tą epokową ewolucją w społeczeństwie naszem, do czegoby to doszło, gdyby Podfilipski zdążył był założyć stajnię i stanąć, jeżeli nie urzędowo, to moralnie na czele tego ruchu.
Gdyśmy stanęli na placu, pierwszy wyścig już był „biegany“. Wracały właśnie do wagi cztery konie, pokryte pianą, uspokojone przez wysiłek. Na zwycięzcy, witanym dyskretną aklamacją członków towarzystwa, siedział karłowaty żokej, lekkiemi skinieniami głowy dziękując za pochwały. Pan Zygmunt obszedł dokoła wszystkie konie po rozsiodłaniu ich, jednemu z trenerów rzekł dwa słowa po angielsku, i ponieważ następny wyścig nie obiecywał żadnych osobliwych wrażeń, poszedł do lóż, aby przywitać się z paniami.
Dużo było pań. Podfilipski skierował się najprzód na lewo od środkowego kurytarza prawej trybuny, gdzie loże zajęte były przez najwytworniejsze towarzystwo. Trzeba było widzieć stopniowaną serję jego ukłonów, uśmiechów i uściśnień rąk. Bystry spostrzegacz, gdyby nie znał warszawskiego „towarzystwa44, mógłby ułożyć całą jego hierarchję i budżet, patrząc tylko na pana Zygmunta. Były to jednak odcienie subtelne, niedostrzegalne często dla tych, do których je stosował; można je było dopiero ocenić przez porównanie.
Pieniądzom bez nazwiska kłaniał się Podfilipski poważnie, długiem, sztywnem poruszeniem niepokalanego cylindra. Nazwisko bez pieniędzy witał ukłonem, wyrażającym jakby litosne współczucie. Dopiero gdy w jakiej loży zeszło się nazwisko z pieniędzmi i to w osobie ładnej kobiety, pan Zygmunt przesadzał się w finezjach swego wybornego wychowania. Tam, gdzie mógł, rozrzewniał się po przyjacielsku.
— Nareszcie panią hrabinę spotykam — szukałem już w alejach — jak jasno w lożach od tej pani tualety.
Gdy nie mógł tak poufale, przystępował z pewnego rodzaju nieśmiałością. Z natury nie był ani trochę nieśmiały, przybierał tylko taki pozór, jako w danym razie właściwy: zmieniało mu się coś w twarzy, falowało w łopatkach; wydawał się niepewnym siebie młodzieńcem; przy ukłonie, gdy mu podawano rękę, nie nakrywał głowy, lecz przekładał z prawej ręki do lewej swój niepokalany cylinder. Nie było w tem jednak serwilizmu, tylko jakiś szczery ton admiracji, sympatycznie ujmujący.
Tak pan Zygmunt umiał oddawać każdemu, co się należy.
Z mężczyznami załatwiał się prościej; cieniował także swą przyjaźń i poufałość, nie bez uwagi na wyżej przytoczone względy, ale z mniejszem wykończeniem.
Podczas drugiego wyścigu, który go nie zajmował, Podfilipski zwrócił się do lóż prawych, mniej wykwintnie obsadzonych. Było tam jednak jeszcze parę pań „ze świata“, nadąsanych widocznie, że nie siedzą w lewym szeregu. Obie, bez pytania, odezwały się do nas jednobrzmiąco:
— Przyjechałam wczoraj (druga rzekła: niedawno) i nie mogłam dostać porządnej loży.
W tym rzędzie były też panie „z miasta“, wcale nie nadąsane, bawiące się wybornie, uśmiechnięte, niektóre bardzo ładne i otoczone mężczyznami. W jednej z ostatnich łóż siedziała Falbanka z panią Malwiną.
Rzadko widywałem panią Darnowską; od dnia, w którym ją poznałem, upłynęło wówczas już trzy lata, przez które pani Anna dużo podróżowała. Zmieniła się trochę, chociaż bynajmniej nie zbrzydła: przybyło jej wyrazu, oczy okoliły się lekkim bronzowym cieniem, stały się wymowniejsze; ale nie dostrzegłem już tego dziecinnego uśmiechu, który ją czynił komicznie ponętną, bo nie kwadrował wcale z jej niezależną, trochę nawet dwuznaczną pozycją. Dzisiaj miała na twarzy gorączkowe rumieńce. Zostawiając przez chwilę rękę w dłoni witającego się z nią pana Zygmunta, patrzyła na niego głębokiem spojrzeniem, wyrażającem niby skargę:
— Czemu dopiero teraz przychodzisz?
A może i pytała smutnemi oczami:
— Czy bardzo ci się podoba ta hrabina?
Podfilipski usiadł w jej loży tylko na czas trwania drugiego biegu, poczem wstał pośpiesznie i udał się ze mną na trybunę członkowską.
Zbliżał się trzeci wyścig, do którego stawało siedm koni wysokiej krwi i równej prawie wartości. Pan Zygmunt podążył do miejsc, gdzie oprowadzano przyszłych współzawodników, okrytych szczelnie kapami, stanął we środku kręgu, oparł się oburącz o laskę i czynił przegląd.
Zdjęto już kapy i poczęto siodłać. Konie obudziły się, jęły przebierać niecierpliwie nogami, niektóre trzeba było prowadzić u pyska. Jedna drobna klacz gniada szła zupełnie spokojnie. Gdy zdjęto z niej kapę, wstrząsła się tylko i parsknęła, zwracając suchą, mądrą głowę w stronę siodłającego masztalerza, jakby chciała zapytać, kto na niej pojedzie.
Wsiadł na nią żokej Dent. To dobrze.
Podfilipski rozpytał się, czy klacz jadła dziś, jak należy, dowiedział się, że tak, obrzucił ładne zwierzę przyjaznem spojrzeniem i rzekł do mnie półgłosem:
— Według wszelkiego prawdopodobieństwa Iris weźmie. Spójrz pan na nią, co to za nerwy; spokojna, jak owca, a każdy muskuł naciągnięty. Bardzo wysoka krew, trening zagraniczny, nic tłuszczu. Jeżeli pójdzie z miejsca pod Dentem, a tamci zaczną manewrować, wygra napewno. Brak jej trochę finish’u, ale klacz silna, płuca doskonałe — duża klasa.
— To ja postawię na nią kilka groszy — rzekłem znęcony, bo widziałem, że mało kto za nią się zakładał.
— Ja nigdy nie radzę, ale sam za nią trzymam.
Poszedłem spiesznie do totalizatora i zdążyłem jeszcze wziąć parę biletów.
Stanąłem znowu obok pana Zygmunta na trybunie członkowskiej. Niedługo czekaliśmy na rozpoczęcie biegu. Ozwał się dzwonek — start udał się odrazu. Bieg szedł od stajen, raz wokoło. Ujrzeliśmy więc zaraz kłębek koni, który przed nami dopiero rozwinął się, mijając metę i ukazał konie w takim porządku:
Przodem ponosił jakiś kasztan, piłowany niemiłosiernie przez żokeja, nie mogącego mu dać rady. Tuż za nim szła Iris, położona wybornie w cuglu, pochylając nieco lewe ucho ku środkowi hipodromu; tułów jej nie falował wcale — sunął, a żelazne nogi wybijały sprężysty, pośpieszny rytm prawdziwym heksametrem.
Iris szła klasycznie: cała jej postać i oko wyrażały szlachetną dumę, poczucie obowiązku.
— Doskonale! — mówił pan Zygmunt — ten fryc będzie jej wiatr przecinał aż do pierwszego skrętu, a na pół mety Dent ją wypuści i nasza Iris przyjdzie.
Jakby Podfilipski kierował skrytym mechanizmem, posuwającym konie — rzeczywiście, przy pierwszym zakręcie toru, przodujący kasztan zatoczył tak duży łuk odśrodkowy, że Iris, trzymana tuż przy barjerze, wyprzedziła go odrazu i szła teraz na czele, o kilka długości przed resztą koni. Od pół mety zaczęła się właściwa walka. Widocznie Dent puścił cugle, bo dzielna klacz położyła się całym tułowiem poziomo i mknęła pełną szybkością, nie tracąc nic ze swego wysunięcia się naprzód. Kłębek koni za nią wydłużał się, jeden tylko duży skarogniady koń pozostawał wciąż drugim.
— Kto jest drugim za Iris? — spytałem pana Zygmunta.
— Ferment. Niezły koń, ma długi skok — a przytem Iris niesie nadwagę, jako zagraniczna.
Przy ostatnim skręcie Ferment zbliżył się, chociaż Iris nie opuściła ani na łokieć barjery. I od dystansu rozpoczął się jeden z tych biegów efektownych, roznamiętniających, przy których publiczność krzyczy, biegnie, popędza, bierze ciałem i duszą udział w wyścigu.
Iris szła wyciągnięta do ostateczności, bez bata, bo żokej rozumiał, że więcej nie można żądać od zacnego zwierzęcia. Ferment pod młyńcem szpicruty jeźdźca pędził coraz szybciej, nareszcie zrównał się z Iris przed wielką trybuną. Krzyk urósł we wrzask:
— Ferment! Iris! Ferment! Batem ją!
Żokej, jadący na Fermencie, opuścił szpicrutę i jednym z tych gwałtownych ruchów cugli i łydek, któremi jeździec unosi, zdaje się, konia, pchnął go pół długości naprzód. Tak też stanęły u celownika: Ferment pierwszy, Iris druga.
— To nadzwyczajne — rzekł pan Zygmunt, kręcąc głową. — Byłem przy galopach — Ferment dobry koń, silny, duży i z mniejszą wagą — ale pobić Iris?! Coś tam musiało się stać.
Zeszedł nadół i oczekiwał powrotu koni.
Wjechał najprzód zwycięzca, witany gromem oklasków — żokej rozpromieniony, a koń schlastany strasznie, na drżących kolanach, z krwawemi od ostróg bokami, ciężko dysząc. Za nim szła Iris, niecierpliwsza teraz, niż przed biegiem, cała pokryta siecią cienkich żył; rozwierała nozdrza, jakby krzywiąc się z wyrazem zawodu i pogardy. Dent miał także niewyraźną minę — ramionami i rękami dawał znaki, że więcej ani on, ani klacz zrobić nie mogli.
Po chwili u wagi wszczął się rumor. Gdym się chciał dowiedzieć, co się dzieje, natknąłem się na wychodzącego już stamtąd pana Zygmunta, który triumfalnie oświadczył mi:
— Wie pan? ten żydziak, co siedział na Fermencie, stracił tylko ośm funtów wagi, a że miał już mniej o siedm, biedna Iris niosła aż piętnaście funtów więcej! Teraz bierzmy nasze pieniądze — Iris wygrała.
Wypadek ten uczynił mnie bogatszym o paręset rubli, gdyż za Iris płacono 105 za 10. W dodatku zaś miałem przyjemność stwierdzić nadzwyczajną biegłość pana Zygmunta.
— Ten szelma Zygmunt musi zawsze wygrać — rzekł hrabia Granowski, sięgając po pugilares i dobywając kilka sturublówek — daje mi całe pole przeciwko Iris 1 naturalnie musi jeden cymbał wyłamać, drugi stracić wagę dlatego, żeby sobie Filipek wygrał. Masz. — Ostatni raz z tobą się zakładam; przeciw takiej „wenie44 nie można walczyć.
— Mój najdroższy! — odpowiedział Podfilipski — taka „wena“ jest prawie matematyczna. Trzeba się tylko znać.
Hrabia Granowski, zajmujący wysokie stanowisko w sporcie krajowym, poczuł się dotkniętym.
— Już tam niech sobie Filipek co chce mówi, żeby Ferment nie stracił tych paru funtów, przyszedłby tak samo pierwszy.
— Żeby nie stracił ośmiu funtów, przyszedłby o pół długości drugi — rzekł pan Zygmunt, chowając pieniądze do kieszeni, zupełnie pewny swojej sprawy.
— Filipkowi się zdaje, że już wszystkie rozumy posiadł. Kiedy w przeszłym roku mówiłem, że niema u nas lepszej krwi, jak Rulerowicze, toście się śmieli, a teraz...
Dalszej rozmowy nie dosłyszałem, bo ci panowie wzięli się pod ręce i odeszli w innym kierunku. Spierali się często, ale i lubili. Podfilipski umiał zachować umiarkowanie w żarcie, był też Granowskiemu potrzebny i nawzajem go potrzebował. Prowadzili nawet na współkę różne interesy. Oprócz pieniędzy, każdy z nich przynosił do współki coś indywidualnego: jeden — nazwisko dużo głośniejsze od Podfilipskich (bo tylko biegli w heraldyce i genealogji wiedzą o „starożytnej znaczności“ Podfilipskich), drugi dawał swą zręczność i doświadczenie finansowe.
Dzień, o którym piszę, należał do najwspanialszych dni wyścigowych ostatnich czasów pod względem świetności towarzyskiego zebrania, obrotu totalizatora i wypadków na torze. Nie mówiąc już o drugich miejscach, zajętych przez tłum sportsmenów minorum gentium, którzy, z powodu święta i pogody, przyszli piechotą, albo przyjechali tutaj tramwajami, główne zagrodzenie zapełnione było prawie, jak sala balowa. Loże przepełnione były wystrojonemi kobietami. Przechadzało się też sporo kobiet. Miejscami cylindry, zbite w zwartą kupę, przypominały pola wyścigowe paryskie. Około totalizatora tłum był oryginalniejszy, ubiory rozmaite. Stwierdzało się wogóle obecność wszystkich prawie znajomych twarzy, nawet niespodziewanych tutaj.
Wszędzie kręcił się też Fred Zbarazki. Skoro ukazywał się na widocznem miejscu, otaczali go znajomi z najrozmaitszych światów: salonowego, sportowego, knajpowego i innych. Ciągnęli nawet za nim, jak ogon za kometą. Ale on często dawał nurka w tłum i nagle spotykało go się rozmawiającego na uboczu z jakąś jaskrawą parasolką. Znikł znowu — aż wraca już z przeciwnej strony, asystując paniom, które wyszły z lóż, aby się przyjrzeć siodłaniu koni. Jego długa, zręczna sylwetka miga po rozmaitych miejscach i wszędzie wywołuje zalotne uśmiechy kobiet, przyjazne mężczyzn.
Podfilipski nie towarzyszy mu dzisiaj, nie chce należeć do ogona komety — spotkają się wieczorem.
Przed jednym z następnych biegów odszukałem znowu pana Zygmunta, aby go zapytać, czy warto co postawić na Nikanora.
— Koń jest najzupełniej pewny — odpowiedział mi — ale cóż pan może wygrać? Nikanor jest faworytem nawet tych tam panów.
Wskazał laską przez ramię na środek pola.
Nikanor, ogier złoto-gniady, szedł do walki z fantazją. Pyszne, duże zwierzę, jednym ruchem głowy naprzód ściągało prawie z siodła wątłego żokeja, a rzutem wbok ciskało, jak piłką, prowadzącym go masztalerzem. Po wejściu na tor w kilkunastu skokach odsądził się odrazu od mety, jakby dla pokazania galopu trybunom, poczem uspokoił się i stanął na miejscu startu.
Znowu dzwonek oznajmił, że konie ruszyły. Biegano dwa razy wkoło, chodziło więc o to, żeby koni nie zmęczyć przedwcześnie. Pierwszy raz przeszły przed celownikiem dużym galopem, gdyż Nikanor, choć trzymany z całych sił, przyspieszał szybkość ogólną. Szedł trzeci, kręcąc głową, zmieniając nawet nogę, bardziej w jelenich susach, niż wyścigowym galopie. Dawał się wyprzedzać jeszcze w drugim kręgu, dopiero gdy zbliżano się do ostatniego półkręgu, powiedział mi ktoś z obok mnie stojących sportsmenów:
— O, teraz!
Szybkość zwiększyła się odrazu ogromnie i widać było złotą plamę Nikanora przesuwającą się kolejno między ciemniejszemi ciałami współzawodników. Minął już dwóch — ostatniego minął na skręcie, choć biegł zewnętrznem kołem, i, nie wyciągając się nawet bardzo, szedł dumnie na czele, drwiąc z reszty.
Nagle zachwiał się — odskoczył od barjery, ale podniósł zwycięsko głowę do góry i trochę zwolnionem tempem przyszedł pierwszy do mety. Sto kroków jednak za celownikiem zachwiał się na dobre i upadł. Zerwał się znowu i stał.
Cała fala ludzi rzuciła się, po przejściu reszty koni, na miejsce wypadku. Nikanor miał nogę złamaną pod kolanem — biegał po raz ostatni: miał dostać kulą w łeb, jako nieuleczalny.
Nie zapomnę nigdy tego umierającego zwycięzcy. W nieszczęśliwym skoku, złamawszy nogę jeszcze przed metą, zebrał ostatnie siły, aby dojść. Może nawet tem się dobił? Teraz, otoczony grupą ludzi, których współczucie dla tego zwierzęcego bohatera podzielałem bardzo szczerze, dumny koń wspinał się na zadzie, skacząc na trzech nogach i rżąc z boleści. Nie chciał uklęknąć — szedł tak z głową nadmiernie wzniesioną, z rozwartem nozdrzem, aż do celownika. Gdy doszedł ze strasznym trudem przed trybunę sędziów, otoczyły go pstrym wiankiem kobiety, czyniąc mu także przedśmiertną owację. Nikt nie zawołał brawo, słychać było tylko przyciszone, żałosne słowa.
Stanąwszy trochę opodal, objąłem okiem grupę.
Wysoko ponad schylone, cisnące się postacie ludzkie wznosiła się pyszna głowa Nikanora. Rżał od czasu do czasu, jak gdyby mówił:
— Żegnam was, towarzysze, żegnam w piękny dzień — nie zginę stary, u zapomnianego żłobu — położę się tutaj, na polu mego zwycięstwa.
Nie było w nim nic umierającego gladjatora: do trybun nie dolatywało we rżeniu: ave Caesar! — nie, to triumfator, umierając, żegnał swój lud.
Nigdy triumf konia nie wydał mi się wspanialszym.
Może pod wpływem tego epizodu wyniosłem dziwne wrażenie z owych wyścigów. Do koni, które lubiłem zawsze, nabrałem odtąd szacunku. Jest to rasa, pełniąca od wieków zaszczytnie swoje zadania, rasa historyczna, nie bez wpływu na ogólny rozwój świata. Posiada też swoją autentyczną, wylegitymowaną arystokrację. Ta arystokracja wobec rozrostu wrogich maszyn lokomocyjnych, zamiast opuścić uszy, doskonali się ciągle, ma jeszcze przyszłość; odznacza się szlachetnością, ambicją, poczuciem obowiązku.
Tak, tego dnia zaimponowały mi konie; przeniosłem nawet na nie część szacunku, należnego ludziom, bo ci nic jakoś ostatniemi czasy imponującego nie zrobili.
Coś w rodzaju tych uwag powiedziałem Podfilipskiemu przy wyjściu z wyścigów. Odpowiedział mi z uśmiechem:
— Pan by może napisał coś wierszem o śmierci Nikanora? Niech się pan przyzna, że serce w panu „wzbiera falami poezji“, jakby to powiedział jaki wierszopis warszawski. Mówiąc serjo — szkoda Nikanora. Wypadek jest dość pospolity, bo pamiętam już z pięćdziesiąt takich złamań nóg w płaskim biegu — jednak Nikanor był jednym z naszych wielkich koni. Dzisiaj nie tęgo był jeżdżony: żokej siedział na nim niespokojnie i pozwalał mu ciągle zmieniać nogę. To są szczegóły dnia dzisiejszego. Ale z tem wszystkiem cieszę się, że pan się zapalił trochę do naszego sportu. Jest to najbardziej wydoskonalony, można powiedzieć — najszlachetniejszy sposób zabawy, — a ostatecznie zabawa jest celem życia. Powie mi tam jakiś naiwny moralista: praca. Wcale nie. Nawet w pierwotnej filozofji — w biblji — praca jest nazwana przekleństwem życia. I każdy to wie, że praca jest nakręcaniem machiny życiowej, a zabawa — samą jej funkcją i przeznaczeniem. Każdy tak czuje, tak działa, ale rzadko kto zda sobie jasną sprawę z własnego postępowania.
Weszliśmy w środek hipodromu, gdzie czekała nasza dorożka. W tej chwili zobaczyliśmy brek Freda, przez niego samego powożony, wynoszący się pełnym kłusem ku oddaleńszym ujściom pola wyścigowego. Obok niego siedziała pani Darnowska, a w pudle z tyłu, pani Malwina i furman.
Podfilipski zmrużył trochę oczy, popatrzył i rzekł:
— Dobrze — niech się Falbanka przejedzie. Może ją to trochę otrzęsie z melancholji. Czy pan ją widział po ostatnim przyjeździe?
— Dopiero dzisiaj — ale nie rozmawiałem z nią.
— To pan zobaczy, gdy ją spotka. Przewróciło jej się w głowie. Jakieś aspiracje do poszanowania, do pozycji. To także choroba kobieca te aspiracje! Zaczyna być niespokojna, zazdrosna. Czy ja jestem jej mężem? Opiekuję się nią, jako miłą kobietą i dawną znajomą — ale obowiązków nie mam przecie żadnych. A ona, nie wiem, czegoby chciała? Abym się z nią ożenił? albo innym sposobem stworzył jej jakie stanowisko?
— Mówi pan, że staje się zazdrosną?
— A tak. Jest to wprawdzie taka platoniczna zazdrość, bo przecież... nic nas nie łączy; ale skoro tylko zobaczy mnie z jaką inną młodą kobietą, zaraz co najmniej chmura, a czasem i deszcz. O, panie — ja tych łez znosić nie mogę. Niewiadomo, co począć z płaczącą kobietą — pozostaje tylko uciekać od niej.
Dojechaliśmy do Alei Ujazdowskiej i powóz nasz wmieszał się do powyścigowego corso.
Zaczęła się nieprzerwana serja ukłonów, bo mijaliśmy ciągle znajomych. Więc ukłon sztywny, bez odrywania pleców od oparcia powozu, ukłon roztargniony, ukłon przez wzniesienie dłoni wgórę do wysokości twarzy, skierowany do mężczyzn, ukłon ukradkowy, stosujący się do półświatka, i nareszcie ukłon z nachyleniem się, z uśmiechem, który się dzieli jeszcze na mniejszy i większy. Rozwodzę się dlatego powtórnie nad cieniowaniem oznak grzeczności pana Zygmunta, że były to prawdziwe dzieła sztuki, coś w rodzaju nowoczesnego menueta.
Po jednym z takim ukłonów pierwszej klasy, odezwał się do mnie:
— A! przytryndała się tutaj. Ma rację — jest dużo ludzi, może się umieścić.
— Co też pan mówi?
— Naprzykład, gdyby pan chciał poświęcić wygraną na Iris...
— Nie znam zupełnie tej pani. A pan czy mówi z doświadczenia?
— Gdzie tam! Ja nie poszukuję takich znakomitości.
— A dlaczegóż to pan o niej mówi?
— A pan dlaczego ją broni?
— Tak, bo nie mam żadnych dowodów. Zresztą poprostu przykro mi pomyśleć coś takiego o kobiecie, której kłaniam się z uszanowaniem.
— To są, panie, idee z epoki trubadurów. A co do kłaniania się — co innego sfera społeczna, co innego zaś wartość osobista.
Podfilipski był wogóle surowym sędzią; tego dnia jednak był wyjątkowo sceptyczny.
Spotkaliśmy znów pana ***, bardzo przedsiębiorczego człowieka, który ciągle powiększał majątek.
— To majster! — rzekł pan Zygmunt. — Patrz pan — tak wygląda powozik za trzy procent na miesiąc; koniki już gorsze — za dwa procent. No, żona tam i córka to wogóle „żaden interes“.
— Czy on bierze takie procenty?
— Nie. Zwykle bierze większe.
— Jednak założył tę kasę emerytalną dla robotników, która go sporo kosztowała.
— Miał z czego.
Teraz przejeżdżał pan ***, sam jeden w dorożce. Podfilipski szepnął mi coś o nim, ale tym razem zaśmiałem się.
— Ależ, panie Zygmuncie! nie jesteśmy przecie na przeglądzie kandydatów na Syberję lub do domu poprawy! Co pana dziś ukąsiło?
— Widzi pan — odrzekł — to jest zabawne wiedzieć wszystko o wszystkich. Naprzykład ten pan. Gdybym nic o nim nie wiedział, nie istniałby wcale dla mnie, A ponieważ wiem, patrzę na niego i myślę: a wiec tak wygląda — no i zajmie mi to pół minuty. Dajmy im zresztą pokój, skoro pana to gorszy.
Wpatrzył się bystro w nadjeżdżający powóz i zawołał:
— O! państwo Kostkowie!
Pani Eliza, w ciemnej aksamitnej sukni, przybranej sobolami, promienna matową białością twarzy i ożywieniem oczu, jak za dawnych czasów, siedziała w otwartym powozie obok męża, który trochę utył i spoważniał.
Wykonaliśmy obaj ogromną owację. Ja chciałem wyskoczyć z dorożki, ale wstrzymał mnie Podfilipski.
Ledwośmy ich minęli, zaczął swoje uwagi:
— Fiu, fiu, fiu jak wygląda! Musi być trochę retuszowana. Nic nie szkodzi — rezultat wyborny. Ileż ona ma lat? Zaraz... Kiedym ja był w Hiszpanji, ona była już podlotkiem, to jest trzymali ją w krótkich sukniach, ale była już panną — zatem 20 i 18 = 38 lat. Tak, ma już pod czterdziestkę.
— Ale gdzież tam, panie! ma najwyżej lat 34; wiem to napewno.
— A ja pana upewniam, że więcej. Zresztą wszystko jedno. Wygląda bajecznie. Henryk zato trochę zeszkapiał i siedzi tak po filistersku przy tej pięknej żonie. Musi tam być już romans na schyłku. Pani powraca do Warszawy, chce się bawić. — A propos — czy pan będzie z nami na obiedzie w Ustroniu?
— Mówiono mi o nim na wyścigach. Czy to pan go urządza? — To jest ja proponowałem taki piknik dla rozrywki i zmiany lokalu. Więc pan będzie?
— Z przyjemnością.
— Trzebaby koniecznie wciągnąć i Kostków. Cala nasza paczka będzie uradowana z ich obecności.
— A widzi pan — rzekłem — dlaczego nie wyskoczyliśmy do nich?
— Tak, i potem, ponieważ powóz musi iść w szeregu, drałowalibyśmy piechotą po błocie. Zaraz urządzimy to inaczej: staniemy pod Belwederem i zaczekamy na ich przyjazd; zapewne powrócą.
Zdecydowaliśmy się na ten sposób. Tymczasem Podfilipski ciągnął dalej:
— A jaka sprytna! nie pokazała się przedtem na wyścigach, bo byłoby to mniej efektowne — przyjechała na corso wyświeżona, wypoczęta i wita całą naszą procesję ze swego triumfalnego wozu.
— To być może — odpowiedziałem — ale co pana skłania do tych drobnych sądów o ludziach? Że to robią osoby pozbawione zajęcia, skwaszone — to jeszcze rozumiem. Ale pan, będący w pełni powodzenia, w pełni sił cielesnych i umysłowych, pan, którego podziwiam i rozum i zdolność do wszystkiego...
Przerwałem, a on czekał przez chwilę, czy nie powiem jeszcze więcej; lubił bowiem tę nutę. Potem rzekł: — Co mnie do tego pobudza? Czy ja wiem, panie? Chyba to, że czuję ciągły ruch w mózgu, że nawet teraz, podczas spaceru, nie mogę umysłowo drzemać, muszę dać coś do roboty tej nienasyconej machinie.
Uderzył się w czoło:
— To jest przyrząd do przerabiania wszystkiego, co istnieje, na wszystko, co tylko chcę. Można nim czasem rżnąć i sieczkę — zakończył pan Zygmunt, zadowolony ze mnie — no i z siebie.
Zatrzymaliśmy się więc pod Belwederem, i stanąwszy na uboczu od zawracającego tu napowrót corso, czekaliśmy na powóz pani Elizy. Ale rzuciwszy okiem w pustą ulicę Bagatelę, spostrzegliśmy stojący w pewnem oddaleniu brek Zbarazkiego. Freda już w nim nie było; ten zawsze znikał i zjawiał się niespodziewanie; konie trzymał furman, a za furmanem widać było stojącą panią Darnowską, pilnie wpatrzoną w szereg powozów, który zawracał około środkowej latarni placyku przed Belwederem.
— A cóż u licha z tą Falbanką! — rzekł kwaśno Podfilipski — ręczę, że umieściła się na tym posterunku, żeby zobaczyć, kto pojedzie za rogatkę. Ooo! nudna jest. Zróbmy teraz tak: nie warto tu czekać, bo musielibyśmy pójść do tego breku, tymczasem przejechałaby pani Eliza — i rzecz by się nie udała. Wjedźmy znowu w szereg. Jeżeli Kostkowie powrócą raz jeszcze ku Belwederowi, to ich spotkamy i porozumiemy się jakoś. Może też kto inny już im powiedział? To nawet bardzo możebne, bo cała nasza paczka jest tu w alejach.
Wróciliśmy do szeregu. Po kilku minutach spotkaliśmy powóz Kostków. Pan Zygmunt stanął w dorożce i wymownemi giestami wskazał kierunek ku rogatce, jedzenie itp. Pani Eliza zrozumiała natychmiast.
— Już! już! — odezwały się dwa głosy z tamtego powozu, a odpowiednie giesty i uśmiechy oznajmiły nam, że już byli uwiadomieni, że przyjadą.
Podfilipski położył rękę na sercu na znak radości i rozczulenia, potem podniósł kapelusz, jakby krzycząc: wiwat!
Interes nasz był załatwiony.
Pojechaliśmy do miasta, aby się przebrać, i w godzinę później niezmordowana warszawska drynda niosła nas znowu wyciągniętym kłusem ku rogatce belwederskiej.
Przejeżdżając, spojrzeliśmy obaj na prawo, w ulicę Bagatelę. Było już ciemno: na poprzedniem miejscu stał jednak jakiś cień powozu, a także zdało się nam widzieć bliżej, między drzewami, postać kobiecą.
— Jeżeli to ona, — rzekł pan Zygmunt — to doprawdy zwarjowała!
Wkrótce stanęliśmy w Ustroniu.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Weyssenhoff.