Żywot i myśli Zygmunta Podfilipskiego/VIII
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Żywot i myśli Zygmunta Podfilipskiego |
Rozdział | VIII. Ustronie |
Wydawca | Wydawnictwo Polskie <R. Wegner> |
Data wyd. | 1932 |
Druk | Concordia Sp. Akc. |
Miejsce wyd. | Poznań |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Była to garkuchnia podmiejska, do niedawna bardzo licha. Od czasu jednak, jak wyższe towarzystwo wprowadziło zwyczaj jeżdżenia tam po wyścigach, na obiady i kolacje, knajpa wyświeżyła się, restaurator postarał się o dobrą kuchnię, o dobre wina i zarabiał poczwórnie.
W gruncie rzeczy zabawa polegała na tem: wchodziło się z pewnemi ostrożnościami, aby nie spotkać jakiego niepowołanego towarzystwa. Ale ponieważ właściciel restauracji był uprzedzony, usunął już dawno wszelkie niebezpieczeństwa, wychodził sam do zajeżdżających powozów z ustami pełnemi tytułów, schylony we dwoje.
Panie wchodzą jednak do gabinetu z wyrazem ciekawości, trochę stropione. Więc to jest knajpa? Gdzież są niebezpieczeństwa? Zostały usunięte. Lekkie rozczarowanie ogarnia płeć piękną.
Siada się do stołu zastawionego byle jak, chociaż z możliwym przepychem: ananasów jest aż dziesięć na piramidach owoców; astry rozsiane między talerzami. Na osobnym stole stoi niepospolita ilość przekąsek do wódki: wszystkie odmiany śledzi, kilek, sardynek, sardeli, serów i wędlin. To dla upiększenia i dla rachunku; wszyscy jedzą tylko kawior, który jest wyborny.
Ozwal się kwartet wiedeński, słyszany już niejednokrotnie; ale tutaj gra z większą fantazją. Przytem wszystko pachnie wsią, niespodzianką i trochę karczmą. Przynajmniej coś nowego. Jest wesoło, musi być wesoło, bawmy się!
Powodzenie tych wypraw zależy najzupełniej od składu towarzystwa, tak naprzykład, jak kręcenie stolików. Jeżeli wszyscy chcą koniecznie, aby się stolik kręcił, będzie się kręcił. Jeżeli wszyscy chcą się bawić w Ustroniu, Ustronie będzie zabawne.
Granowski z żoną, ładną i wielką śmieszką, Fred Zbarazki, Podfilipski, podniecali ciągle wesołość. Dwie jeszcze panie, także ładne, jedna z mężem, druga z bratem, — a wreszcie Kostkowie, pierwszy raz przybywający do Warszawy po swym romantycznym ślubie, stanowili ciekawą nowość, element również pobudzający umysły. Zpoczątku byliśmy jednak mało rozmowni; trudno też było się słyszeć nawzajem z powodu muzyki, grającej w sąsiednim pokoju przy drzwiach otwartych; muzykanci honorowali nas całą siłą rozpędzonych smyczków i pedałów, aż Kostce, który ochrypł już od podnoszenia głosu, przyszła szczęśliwa myśl przymknięcia drzwi — i ulepszenie to odrazu podnieciło wesołość.
Henryk musiał najprzód mówić, aby uczynić zadość ogólnym, bardzo naturalnym pytaniom: cóżeście porabiali przez trzy lata? Ponieważ jednak nie chciał bynajmniej mówić o historji rozwodu, ani uczucia, opowiadał o podróżach, które odbył już z panią Elizą, bo byli razem w Azji Mniejszej i w Afryce.
Lubię opowiadającego Kostkę. W mowie jego jest zwięzłość i ścisłość człowieka, nawykłego do myślenia 1 formułowania swej myśli na papierze. Pod tym względem przewyższa on może nawet Podfilipskiego, chociaż nie dorównywa mu w błyskotliwości wymowy. Mówi przytem tylko, kiedy ma coś do powiedzenia, a to nie zawsze się zdarza. Czasem milczy i słucha trochę ironicznie opowiadań cudzych. Panu Zygmuntowi zaś nigdy słów nie zabraknie: o czemkolwiekby wszczęto rozmowę, on gotów jest ją podtrzymać, oświetlić lub sprowadzić do ogólniejszych wywodów. Wie także, jak i co gdzie mówić.
Tutaj, ponieważ byliśmy w knajpie, Podfilipski zastosował rozmowę o półświatku. Opowiedział dobranemi słowy bardzo pieprzną anegdotę o dwóch znajomych, którzy obaj starali się o względy jednej kobietki i obaj te względy posiadali, ale każdy mniemał, że jest kochankiem od serca i jedynym. Komizm tego opowiadania, okraszonego obrazami i giestem, spotęgowany był przez to, że znaliśmy wszyscy obu tych panów i obaj byli fizycznie potworni. Aż nareszcie zaszła kolizja. Jeden z nich, otyła figura z dużemi łzawemi oczami, spostrzega u drugiego (który znów jest łysy i wygląda na Don Kiszota w podeszłym wieku), — spostrzega symboliczną obrączkę, ofiarowaną niegdyś w przystępie wspaniałomyślności owej donnie.
— Skąd ty masz tę obrączkę, pyta i wytrzeszcza na tamtego swe namiętne oczy, które państwo znacie. A tamten odrzuca połę od surduta i zakładając wielki palec na kamizelkę, mówi:
— Dała mi to na amulet jedna śliczna kobietka.
— A czy jest w środku data?
— A tak — jest data — w tej dacie właśnie jest siła amuletu.
Naturalnie, obrączka była ta sama.
— No i cóż — zapytał Granowski — rzucili się na siebie jako dwa jelenie na rykowisku?
— Gdzie tam — odpowiedział pan Zygmunt — rzucili się sobie ze łzami w objęcia, przyczem Don Kiszot, jako wyższy, napłakał w kamizelkę tamtego, a znów tamten nie wiem co już mu tam zamoczył...
Ściany Ustronia, posłyszawszy nareszcie coś zwykłego i swojskiego, odpowiedziały sympatycznem echem.
— To mnie samemu coś podobnego się zdarzyło — rzekł Granowski. — Onego czasu, kiedym jeszcze nie był żonaty, dostałem od bardzo ładnej aktoreczki w Wiedniu pantofle; ale nie takie pantofle, wyszywane w paciorki i niezapominajki, tylko doskonałe pantofle z miękkiej skóry, podszyte zamszem. Miały jedną oryginalność — czerwony obcas. No, więc bardzo ci dziękuję, moja... tak a tak — i noszę sobie te pantofle. Aż przychodzi do mnie raz rano Sigi Hohensteg, wiecie? ten Hohensteg-Wildstein, co to się nawet ożenił z kuzynką twoją, Henryku. A był to swego czasu straszny... jak to tutaj powiedzieć?... wielbiciel płci nadobnej. — Siedzę więc sobie rano w pantoflach, a ten przychodzi. Patrzy na moje pantofle, łapie mnie za nogę, zdziera pantofel i ciska o ziemię:
— Donnerwetter! co to za bestje te kobiety! Zostawiłem u kilku nowiuteńkie takie pantofle, bo w innych chodzić nie mogę, a tu już drugą parę spotykam po ludziach!
— Haha! — zaśmiał się krótkim, nerwowym śmiechem Fred Zbarazki, rozwierając nozdrza — toś i ty chodził w pantoflach Hohenstega? Kto w nich nie chodził!
— To już chyba inne, w których ty chodziłeś, mój Fredzie.
— Są widać całe pokolenia pantofli Hohenstega — odezwał się sentencjonalnie Podfilipski.
Mężczyźni wpadali w werwę, a panie poczęły dla proporcji rozmawiać między sobą, chociaż słuchały jednem uchem lekkich anegdot. Nawet pani Granowska śmiała się szczerze, mrużąc bardzo duże, wesołe oczy i pokazując białe zęby. Dwie inne panie uznały za stosowne spoważnieć. Najmniej bawili się oboje Kostkowie. Pani Eliza patrzała roztargnionem okiem na opowiadających, bez uśmiechu; raz nawet skrzywiła się nieznacznie podczas anegdoty Podfilipskiego.
Granowski, który mimo swe okrągłe pozory dobrego chłopca jest bardzo wytrawnym światowcem, zmienił kierunek rozmowy przez toast zręcznie wzniesiony:
— Nie proponuję tu, w Ustroniu, pić za zdrowie państwa Kostków, których tak miło nam oglądać znowu w Warszawie. Ale chciałbym ich przywitać u siebie, jeżeli będą łaskawi z dzisiejszem towarzystwem przyjść do nas pojutrze na obiad. A tymczasem tak pod sekretem...
Trącił z przymileniem o szklankę siedzącej obok pani Elizy, przyjaźnie pokiwał głową w stronę Henryka i nieznacznie skinął brwią na żonę.
— Ach, bardzo prosimy — rzekła pani Granowska.
— Dziękuję, dziękuję — odpowiedziała pani Eliza — jutro już wybieraliśmy się do was.
— Proszę was, bez wizyt niepotrzebnych! Będziecie ich mieli dosyć temi dniami: przyjdźcie do nas poprostu na obiad pojutrze — rzekł znowu Granowski.
Do końca obiadu rozmawialiśmy już tylko o sprawach bieżących, o przyszłych wyścigach, o osobach, które są w Warszawie.
Ponieważ wieczór był pogodny i ciepły, jakby w lecie, podano kawę w ogrodzie. Właściciel pozawieszał na naszą cześć po drzewach kilkanaście kolorowych lampek; stół pod drzewami oświetlono jak najrzęsiściej. Pod wpływem wesołego obiadu i dobrego powietrza obrazek ten wydał się wszystkim ponętnym. Podobał się i pani Elizie:
— Pamiętasz, Henryku, ogródek hotelowy w Kairze?
— A tak, masz rację — a mnie to jeszcze przypomina jeden obrazek z Louvre’u — szkoła francuska — koniec przeszłego wieku — nie pamiętam już czyj...
Tu, w ogrodzie, zaczęło być naprawdę wesoło. Ożywili się wszyscy naraz; pili kawę stojąc, krążąc od jednej pani do drugiej. Mogłem się i ja teraz przysiąść do pani Elizy, od której podczas obiadu siedziałem daleko.
— Pamięta pani naszą dawną rozmowę w Lublinie, wtedy, kiedy jeszcze było tak burzliwie i niepewnie na świecie?
— Ach, pamiętam, że nam pan wtedy był życzliwy.
Ładnym, serdecznym ruchem podała mi rękę i zwracając się zaraz do męża, który siedział blisko i flegmatycznie puszczał dym z cygara, rzekła:
— Wiesz, Henryku, że pan jest jednym z naszych dawnych, prawdziwych stronników?
Kostka nie odrzekł nic, tylko wyciągnął do mnie rękę z chwilowym błyskiem oczu, — poczem zapadł znów w swą pozorną obojętność.
— Przyjechaliśmy tu na dłuższy czas — mówiła pani Eliza — mamy dość duże mieszkanie i, z wyjątkiem kilku wizyt na wsi, chcielibyśmy zimę tu przepędzić. Mam nadzieję, że pan nas będzie odwiedzał? A czy pan myśli — dodała z pewnem wahaniem — że tutejszy świat trochę się przekonał do nas? bo wtedy...
— Ponieważ jestem pani gazetą i wtedy donosiłem plotki (wprawdzie na żądanie), teraz oświadczam w artykule wstępnym, że będziecie państwo „królami sezonu“. Ledwo się państwo ukazali, ledwo miałem czas zobaczyć trzy osoby, a trzy razy usłyszałem: „no cóż? jak wygląda? czy zawsze taka piękna? czy zostaje na zimę? czy przyjmować będą?“ Pani chyba ze mnie żartuje, bo wie dobrze sama, że dobijać się będą wszyscy do drzwi waszych, zakupywać łaski odźwiernego...
— Nie przypuszczam nawet, aby mogło być inaczej — odezwał się Henryk, utkwiwszy dumne, ironiczne spojrzenie gdzieś w ciemny kąt ogrodu.
Kiedyśmy tak rozmawiali, powstał nowy projekt: zatańcować!
Granowski kazał przywołać właściciela restauracji.
— Kogo tu pan masz dzisiaj wieczorem?
— Nikogo niema, oprócz jaśnie państwa, panie hrabio. Kazałem nawet lokal zupełnie zamknąć.
— No, to dawaj nam tutaj muzykę!
— W tej sekundzie, panie hrabio.
Zaraz ozwały się z pod drzew miękkie tony wiedeńskiego walca. Granowski i Zbarazki puścili się w taniec; pierwszy zaprosił panią Elizę, ta jednak nie chciała rozpoczynać, więc wziął inną panią. Fred tańczył z panią Granowską. Ta rumiana, świeża, lekka, poszła w taniec z najżywszą przyjemnością; są kobiety, które tak lubią taniec, jak naprzykład mężczyźni lubią kobiety. Pokręcono się jeszcze w innych kombinacjach par, ale ponieważ były nieliczne, wkrótce wyczerpały się.
Fred stanął pośrodku i zawołał:
— Co tam tańczyć walca! wykonajmy jaki taniec z charakterem, naprzykład menueta, albo pavanę.
Wykonał kilka przesadnych choreograficznych poruszeń, przypominających bardziej pantominy cyrkowe, niż menueta.
— Ej, Fred! — zawołała rozbawiona pani Granowska — uważaj, bo cię stąd wyrzucą!
— Dobrze — będę poważny. Proszę panów — rzekł, zwracając się ruchem mistrza ceremonji do muzyki — zagrać nam kontredansa. Pierwsza figura — la poule!
Fred tańczył z panią ***, ładną blondynką, naprzeciw Kostki z panią Granowską. Wysunął szyję z kołnierza i unieruchomił ją w położeniu pochylonem naprzód; tańczył przytem, jakby był z drewna, poruszanego przez mechanizm.
— Fred! tańcuj przyzwoicie! — odezwała się znowu pani Granowska, zanosząc się od śmiechu.
— Jakże mam tańcować? — rzekł Zbarazki, zatrzymując się. — Tańczę po angielsku, kiedy nie wolno po francusku — muszę być sztywny.
Pozostał więc przy swym „angielskim“ sposobie, ozdabiając go od czasu do czasu jakąś niespodziewaną pozą. Aż przy szóstej figurze nie wytrzymał i, zachowując niby sztywną pozę, począł drgać, skakać, wyłamywać w takt galopady nogi, ręce i palce. Wpadał rzeczywiście w „charakter“. Ale skoro tylko panie przestały śmiać się, i on przestał, zakomenderował koło i zakończył.
Zagrano jeszcze walca, potańczono trochę — i urwało się. Panie, zapłonione od ruchu, uciekły do pokoju, bo bądź co bądź noc była wrześniowa.
— Co to jednak jest Warszawa, — mówiła pani Eliza — jakie ognisko wesołości! Zdaje mi się, że od pięciu lat pierwszy raz tańczę, a jestem tu dwanaście godzin.
— A cóż ja dopiero! — dodał Kostka. — O ile pamiętam, ostatni raz tańczyłem z Malajczykami na wyspie Celebes.
— To musiało być wesołe, no i — rozebrane — wtrącił Podfilipski.
— Jadę na Celebes! — zawołał Fred — tu mi nie dają rozwinąć moich talentów choreograficznych. A teraz co zrobimy?
— Pojedziemy do domu — odpowiedziała pani Eliza — ja przynajmniej. Ostatnią noc przepędziłam w wagonie. Trzeba się trochę szanować w moim wieku.
— O, doprawdy! — rzekł Podfilipski płaczliwym tonem. — Może my, młodsi, zaniesiemy panią w lektyce do domu?
— Nie, pojadę sama, to jest z Henrykiem.
I sprężyście powstawszy z fotelu, wyprostowała swą ponętną i wytworną kibić. Ciężkie jej włosy, poruszone przez taniec, usunęły się z pod szerokiego kapelusza i spadły na ramiona. Chwyciła je pośpiesznie, ale już fala popłynęła wzdłuż jej postaci, aż do kolan. Przez sekundę zobaczyliśmy ją wszyscy w tym złotym płaszczu.
Panie pomogły jej skręcić jako tako włosy i schować je pod kapelusz. Poczem pani Eliza, zarumieniona, uciekła z mężem, wołając:
— Do widzenia, do widzenia! stajemy się niemożliwi!
Rozjechaliśmy się już po północy, rozweseleni, a nie wyczerpani, jak się to często zdarza po nieudanych wycieczkach.
Zbarazki zabrał Podfilipskiego i mnie do swego breku.
— Ależ te twoje konie są z żelaza — rzekł pan Zygmunt — od kiedy trzymasz je w zaprzęgu?
— Wysłużyły się dzisiaj — odpowiedział Fred — bo wiesz, że woziłem Falbankę po Łazienkach? — Potem ona mi znowu wzięła brek na parę godzin i odesłała tutaj. Ja przyjechałem dorożką. Ale co się stało Falbance? jakaś niespokojna, wzdychająca...
— Eh, z kobietami niewiadomo nigdy; czasem są wesołe, dlatego, że pogoda, a czasem smutne, także dlatego, że pogoda.
Jechaliśmy, jak wiatr, mimo ciemności.
Odezwał się Zbarazki:
— Dobrze dziś było w Ustroniu, prawda? A jakie też ta pani Eliza ma włosy!
— Sławne włosy — odrzekł pan Zygmunt.
Pędziliśmy teraz, wymijając liczne jeszcze dorożki, przez Nowy Świat.