Żywot i myśli Zygmunta Podfilipskiego/III

<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Weyssenhoff
Tytuł Żywot i myśli Zygmunta Podfilipskiego
Rozdział III. Historja Tomasza
Wydawca Wydawnictwo Polskie <R. Wegner>
Data wyd. 1932
Druk Concordia Sp. Akc.
Miejsce wyd. Poznań
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
III.
HISTORIA TOMASZA.

Z Lublina wyjechaliśmy razem do Cisowa, do państwa Tomaszów Podfilipskich. Zanim jednak opowiem tę wizytę, muszę czytelnika zaznajomić z przyjacielem moim, Tomaszem.
Cała jego postać moralna, jego poglądy na świat, na społeczeństwo i na kobiety są niby odpowiedzią na wyżej przytoczone rozmowy moje z Zygmuntem, odpowiedzią gorącą, przeciwną i słabą. Tomasz bał się starszego brata, nie mógł wytrzymać porównania z nim, ani dyskusji; nie zbudowany, ani uzbrojony do walki tak potężnie, jak Zygmunt, marzyciel ten szukał w życiu urzeczywistnienia różnych mrzonek i naturalnie rzadko je znajdywał. Gnębiło to jego wrażliwą duszę.
Kiedym wstępował do uniwersytetu w Doparcie, Tomasz był tam „omszałą głową“, czyli studentem od lat wielu. Zaczął studja historyczno-filologiczne w Dorpacie, pojechał na dalsze do Lipska i powrócił, aby się magistrować. Poznałem go wtedy, i zawiązała się nasza przyjaźń.
Trudno było nie lubić tego człowieka, stworzonego na przyjaciela młodzieży i kobiet. Umiał bawić się i uczyć, był powagą na fakultecie i w „konwentowem mieszkaniu“ i w tradycji burszowskiej. Znał wszystkie nasze pieśni, niektóre z nich były jego pióra, znał wszystkie gatunki piwa, wszystkie kąty tego miasta, zostającego pod przeważnem panowaniem studentów; znał też i nas wszystkich i każdego niemal stosunki, upodobania, potrzeby. Tam, na gruncie wulkanicznym i urodzajnym, gdzie falowało młode zboże i dojrzewały dziwne, wybujałe rośliny różnego gatunku, w atmosferze poetycznej awantury, Tomasz był naprawdę niepospolitym i pożytecznym człowiekiem. Jako towarzysz, doradca, rozjemca w krwawych często sprzeczkach, zapisał swe imię w tych drobnych, a jednak niebezowocnych dziejach.
Czekało go jednak u wyjścia z progów almae matris twarde i szersze życie. Nie był to już ten światek przyjaznych i przeważnie młodszych kolegów, rozwielmożniony w małem mieście, ale szeroki, zimny świat, który go przyjął, jak każdego, zapytaniem: „skąd przychodzisz? co ze sobą przynosisz w głowie i w kieszeni? ile jesteś dla nas wart? czy mamy się bać siebie, czy cię wyrzucić poza mury?“ Tomasz nie był na to przygotowany i nie potrafił dać takiej odpowiedzi, jak Zygmunt, który przychodził z szerszej szkoły życia i znał sposoby torowania sobie drogi. Tomasz zaś kochał ludzi i pragnął wielu rzeczy nieziszczalnych: wpływu na współczesnych, odmiany przesądów, rozpowszechnienia pięknych i dobrych uczuć. Był poetą w życiu, niepraktycznym idealistą.
Poetą w literaturze naprawdę nie był. Miał niezaprzeczony talent i znowu zamało siły do wykonania swych dużych pomysłów. Zaczynał pisać różne dzieła, ale porzucał je prędko, bo nie mógł znieść rozdźwięku, istniejącego zawsze między dziełem wymarzonem, a napisanem. Ideał jego był zawsze we mgle i w niedościgłem oddaleniu. W literaturze i życiu miał tę samą nieuleczalną chorobę.
W teorji i w praktyce bracia poszli zupełnie innemi drogami. Spotkali się jednak niegdyś, za młodu, przy jednej i tej samej kobiecie. Zdarzenie to wyjaśni się, gdy dodam, że panna Alina mieszkała w sąsiedztwie starych Podfilipskich, że pałac jej rodziców, Wyżewskich, panował nad kilku parafjami okazałością i znaczeniem, i że panna Alina była dla okolicy tą królewną, o której z urzędu marzyły matki dla synów, a synowie dla siebie.
Zygmunt i Tomasz bywali oddawna w Cisowie u bogatych sąsiadów; przyjmowano ich chętniej, niż ich rodziców, bo Zygmunt był już wówczas paryżaninem bardzo obiecującym, a Tomasz miał wiele wdzięku i słynął jako poeta. Obaj naturalnie „mieli się“ ku pannie Alinie, tylko każdy inaczej. Nie dowiedziałem się nigdy, czy Zygmunt kochał się naprawdę, ale to wiem napewno, że w owych jeszcze czasach powstało gorące, niezachwiane uczucie Tomasza dla Aliny.
Wtedy nie mogło być jednak mowy o projektach małżeństwa między Podfilipskim, a Wyżewską. Stawała na przeszkodzie różność stanowisk społecznych i jawna niełaska matki, okazywana Zygmuntowi, a przeniesiona trochę i na biednego Tomasza. Pan Wyżewski lubił starszego Podfilipskiego, lubił go za jego rozum, za cywilizację zachodnią i za prawdziwy, pełen względów afekt, który Zygmunt mu okazywał. Jegoby może w ostateczności przyjął za zięcia, lecz nie Tomasza, którego miał poprostu za nic — za syna dzierżawcy i poetę.
Położenie zmieniło się zupełnie ze śmiercią pana Wyżewskiego. Śmierć ta ujawniła najgorszy stan majątkowy. Ogłoszono już po okolicy bankructwo i konieczność sprzedaży Cisowa, ale tu wystąpiła na widownię pani Wyżewska, matka Aliny.
Pamiętam tę panią, choć raz ją tylko widziałem. Nie była słodka. Mieszkała w wielkim dworze opustoszałym, bo po śmierci pana Wyżewskiego sprzedano wszystkie kosztowniejsze sprzęty. Stajnia bez koni, wozownie bez powozów, w parku zasiany owies i konopie — wszystko to było smutne, twarde; a pani Wyżewska, ze swą postawą przysadzistą, z siwemi włosami w nieładzie około zwiędłej twarzy, ze wzrokiem jasnym i przenikliwym, krzątała się, dawała dyspozycje ekonomom, jeździła sama za interesami do Lublina. Opieka, ustanowiona po śmierci męża, orzekła, że długi nieboszczyka przenoszą wartość pozostawionej przez niego ziemi, że niema nic do roboty, jak tylko ziemię sprzedać i długi zapłacić, chociażby niezupełnie. Ale wdowa oparła się temu tak stanowczo, że reszta opiekunów musiała ustąpić od swego zdania. Zaczęła się więc ta „babska gospodarka“, o której słyszałem często od pana Zygmunta.
Dziwny był wstręt wzajemny ku sobie tych łudzi niepospolitych w swoim rodzaju: pani Wyżewskiej i pana Zygmunta Podfilipskiego.
Po śmierci Wyżewskiego nadzieje Tomasza przybrały pozory nieśmiałej prośby. Wtedy on już tylko sam pozostał na placu, jako aspirant do ręki panny Aliny, i chyba tylko raz w życiu odniósł pewne zwycięstwo nad starszym bratem, jedyne małe zwycięstwo w jednem sercu kobiecem, o które przecie Tomasz dbał więcej, niż o wszystkie inne powodzenia życiowe. Niewłaściwie nawet nazywam zwycięstwem tę korzyść, odniesioną przez Tomasza nad Zygmuntem. Zygmunt, skoro utracił swego stronnika w Cisowie — starego Wyżewskiego, skoro przejrzał bystrem okiem nieprzyjazne usposobienie matki i smutny stan interesów, cofnął swoją kandydaturę.
Tomasz, będąc już zapewne w porozumieniu z Aliną, jak mógł, starał się przypodobać jej matce, którą czcił, ale też i bał się jej okrutnie. Ofiarował swe usługi do rozgmatwania interesów. Nie przyjęto tej ofiary. Pani Wyżewska nie wierzyła w jego praktyczność i miała może słuszność. Tomasz nie przestawał jednak trzymać się w pobliżu, gotów na każde zawołanie. Wiem nawet, że prawdziwie romantycznych używał sposobów, aby przyjść w pomoc swej ukochanej i jej matce.
Tajemniczo, podziemnie chodził za sprawami Cisowa, wynajdywał, jakie mógł projekty dochodów, starał się o ekonomów, o kupców. Posądzam go nawet nie bez podstawy, że, namawiając jednego kupca na starodrzew w Cisowie, obiecał mu pod sekretem dość dużą sumę od siebie i, gdy kontrakt został zawarty, sumę tę wypłacił. Ponieważ zawsze był biedny, ten wydatek był wielką, nieopłaconą ofiarą.
Kiedyś, znacznie później, posądzenie moje wypowiedziałem panu Zygmuntowi, który mi odrzekł na to:
— Cały Tomasz jest w tym postępku. Zamiast starać się zbogacić i przez to samo stać się potrzebnym, pożądanym tej kobiecie, której pragnął, on swoje mizerne grosze wkłada potajemnie do jej kasy. To niby rozrzewniające, ale gdzież logika? Starasz się o kobietę, używaj środków do jej otrzymania, a nie działaj wręcz przeciw sobie samemu.
Pan Zygmunt miał słuszność: Tomasz nie był praktyczny, nie umiał się też nigdy ani zbogacić, ani osiągnąć stanowiska w świecie. Przypominam bowiem inne fakty podobne.
Raz pan Zygmunt wszedł do mnie po przyjeździe z Berlina, gdzie znajdował się z Tomaszem, wałęsającym się wówczas po świecie burszowskim i naukowym, pijącym nawet z rozpaczy, bo sprawa jego starań o rękę panny Aliny nie postąpiła ani na krok. Pani Wyżewska rządziła dalej w Cisowie, interesy polepszyły się znacznie, procenty od długów płacono regularnie. Tomasz, przyjmowany chłodno przez matkę, a nieśmiało przez Alinę, uciekł i żył trochę na łasce brata, który był zawsze dla niego dobry, jak to później jeszcze będę miał sposobność pokazać.
Tego dnia pan Zygmunt wszedł do mnie wzburzony i, po kilku słowach powitania, rzekł mi:
— Już ten Tomasz ostatecznie dostał bzika. Najprzód zadaje się z taką hołotą, że, mówię panu, trudno z nim mieszkać. Ja przecie sam nie stronię od tak zwanej „inteligencji“, ale od prawdziwej, umiejącej żyć, nietylko bazgrać liche książki i pić piwo. A naprowadzają się do hotelu, w którym wspólny mamy salonik, tacy oberwańcy, że... No, ale mniejsza jeszcze z tem. Posłuchaj pan, jakiego mi splatał figla.
Przychodzi do mnie bankier, mój dobry znajomy, z którym niejeden miewałem interes, i pyta, dlaczego ja odmówiłem mego udziału w puszczeniu w obieg nowych akcyj tramwajowych? Ja? jako żywo, nikt mi o tem nie mówił! — „No, no — odpowiada bankier, (a ma takie oczko jedno mniejsze od ciągłego mrugania) — już to pewno panu obiecał kurtaż mój współzawodnik“ — inny tam jakiś, którego przedsiębiorstwo jest wręcz przeciwne. Nie będę zresztą panu tego tłumaczył, ale niech pan posłucha dalej. Zdziwiony i niezadowolony, tem bardziej że dbam o tego bankiera (bardzo porządny i solidny człowiek), dochodzę do takiego odkrycia. Przysłano do mnie nieznajomego agenta, który, spytawszy o pana Podfilipskiego, zastał w hotelu Tomasza i, zamiast do mnie, udał się do niego z propozycją. Chodziło o zareklamowanie, o przemówienie do kilku znajomych mi wpływowych osób. Ofiarowano mi 30.000 marek, które można było wziąć poprostu za nic i to w przeciągu tygodnia. Interes zresztą doskonały, oparty na rachunku, na firmach poważnych itd. No, a ten idjota Tomasz odpowiedział, że się nigdy kurtażem nie trudnił i trudnić nie będzie. I wie pan? interes przepadł: użyto kogo innego. Gdym zobaczył tego dnia wieczorem Tomasza, wpadłem na niego: nie, to już zanadto dziecinne, poprostu głupie! Zaczął mi coś przebąkiwać o swoim wstręcie do prędkich zysków, nie opartych na pracy osobistej. Napróżno tłumaczyłem mu, że im kto rozumniejszy, tem prędzej zyskuje, że te pieniądze, które on (za mnie!) odmówił, weźmie dzisiaj (może już wziął?) książę taki to, lub najczcigodniejsza matrona, że interes jest najuczciwszy i zasługujący na poparcie, że wreszcie każdy procent od kapitału, każde wzięcie spadku albo posagu nie jest niczem innem, jak zabraniem na swoją korzyść pieniędzy, nie zarobionych przecie pracą rąk własnych, a zatem nie różni się i od kurtażu. Co mu tam gadać! Zwiesił uszy i słuchał.
Taki już był Tomasz: pod wielu względami pozostał dzieckiem.
Historja jego miłości trwała przez wiele lat. Już i panna Alina przeszła pierwszą młodość, a matka jej odbudowywała ciągle ze szczątków i ciężką pracą rodzinny majątek, pragnąc oddać córkę w ręce jakiegoś wymarzonego zięcia, a w ręce ich obojga stary Cisów w dawnej jego świetności.
Nie przypatrywałem się stosunkom matki z córką, sądzę jednak, że były dobre. Alina, jak wszyscy, bała się zapewne matki, ale czciła ją i kochała. Może nie rozumiały się zupełnie, bo dzisiejsza pani Alina innej jest natury, łagodniejszej; może też Alina przenosiła zadowolenie matki nad zadowolenie popędów własnego — serca? Pozostały do końca nierozłączne, wzorowe, jak dwa posągi Spartanek.
Mówię: do końca, bo przyszła śmierć na panią Wyżewską.
— Strzęsła się baba na bryczce i klapła — opowiedział mi pan Zygmunt ten wypadek z nietajoną przyjemnością.
Rzeczywiście, zaziębiła się, jadąc późną jesienią, jak zwykle, za interesami do miasta, i w kilka dni skonała.
Pamiętam, żem się wtedy zamyślił nad tą kobietą prawie nieznaną, ale imponującą, której życie zeszło bez słodyczy i bez sercowych uniesień, lecz nie bez pożytku, ani bez wielkości. I przyszło mi do głowy wiele uwag o tym rodzaju kobiet naszych, pełniących męskie obowiązki za mężów swych i synów, trzymających rodzinną ziemię i tradycję w garści, stwardniałej od zaparcia siebie samych — i umierających na bryczce. Alem się nie podzielił wówczas temi myślami z Podfilipskim, który nie lubił pani Wyżewskiej.
Śmierć ta usunęła przeszkody pomiędzy Tomaszem a Aliną, wzajemną mu oddawna.
Tomasz płakał szczerze na pogrzebie pani Wyżewskiej. Jakakolwiek była dla niego — zawsze to matka tego arcywzoru — Aliny! Następnie widywał Alinę często, ale nie śmiał jej nawet wspomnieć o swej miłości, otaczał ją tylko dalekiem, pokornem uwielbieniem. Sama nareszcie Alina ofiarowała mu swą rękę w kilka miesięcy po śmierci matki; ofiarowała mu ją chętnie, poważnie, pewna, ze spełnia jedno z najmilszych zadań kobiecych — uszczęśliwienie mężczyzny.
W istocie nie widziałem nigdy szczęśliwszego człowieka od Tomasza zaręczonego. Działo się to w Warszawie, więc wpadł do mnie tego samego dnia. Oznajmiwszy fakt, nie mógł się dalej wysłowić, on, który mówił płynnie i wyraziście:
— Widzisz — Ona — to nie jest moja miłość, to moje życie... Pocom ja żył dotychczas? I postarzałem trochę — i pijak ze mnie — i nic wart nie jestem... Ale pomyśl — ona przecie ma wszystko, co tylko kochać można. Ona nie stworzona dla nikogo, albo dla takiego wybrańca losu, że niema co myśleć, abym ja...
Wzruszył ramionami.
— A sama mi powiedziała... niby ręka bogini, wyciągnięta do wskrzeszonego Łazarza — niby święcenie niewolnika na najwyższego kapłana. Czyś ty się kochał kiedy? Nie mogłeś tak — to jest wyjątkowa pozycja dusz względem siebie.
Słuchałem go, jak człowieka, obłąkanego szczęściem, a jednak wtedy najwyraźniej odczułem tę duszę idealisty słabą i lotną, tego poetę dla siebie, nie dla świata.
Nie brakowałoby nic do nowoczesnego raju, gdyby nie potrzeba butów i kucharza. Te zaś szczegóły zapowiadały się niepewnie w nowem małżeństwie. Tomasz nie miał majątku, tylko długi; Cisów zaś był piękną fortuną, ale połowa długów pana Wyżewskiego obciążała jeszcze hipotekę. Dopiero po śmierci pani przekonano się, jaki zniknął genjalny administrator razem z tą dzielną kobietą: połowa dawnych długów wydawała się niemożliwą do spłacenia bez sprzedaży Cisowa, zwłaszcza, że ostrożni wierzyciele, niepewni teraz procentów, wymówili należytości.
Zaczem młodzi państwo Tomaszowie mogli zostać się odrazu bez dachu. Ale tu wystąpił równie wspaniale, jak serdecznie pan Zygmunt: pożyczył bratu potrzebną sumę 75.000 rubli, stał się prawdziwym jego dobroczyńcą.
Po upływie rocznej żałoby odbył się ślub Tomasza z Aliną, i siedmioletnie ich pożycie było pogodne, zasłużone dla obojga, bo on był najlepszym i najserdeczniejszym chłopcem aż do śmierci, a pani Alina — bardzo miłą i niepospolitą kobietą. Jedynie kłopoty pieniężne zachmurzały czasem to życie wiejskie, wzorowe pod względem moralnym. Tomasz bowiem, choć nie był rozrzutny, nie umiał robić pieniędzy; oceniła go niegdyś trafnie pani Wyżewska, nie chcąc przyjąć jego usług w zarządzie Cisowa.
Dzisiaj Tomasz już nie żyje. Jakby zanadto szczęścia i spokoju było w Cisowie, suchoty gardlane zabrały Tomasza rodzinie. Umarł niedawno, przed śmiercią starszego brata.
Zatem pani Alina skazana jest znowu, jak jej dzielna matka, na samotną pracę około majątku i około wychowania dwóch córeczek. I rządzi w Cisowie dobrze, spełnia bez rozgłosu jedną z tych cichych ofiar, nienagrodzonych na ziemi, zastępuje nieobecną siłę męskiej ręki przez skrzętną kobiecą zręczność, tak niedocenianą u nas, że nawet ludzie z najwyższych sfer myśli, jak pan Zygmunt, nie przyznają tych zasług naszym kobietom.
Cisów ma jakby przeznaczenie osłaniać obowiązkową mierność i najtrudniejsze — niepozorne bohaterstwo.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Weyssenhoff.