Żywota i spraw imć pana Symchy Borucha Kaltkugla ksiąg pięcioro/Księgi piąte i ostatnie

<<< Dane tekstu >>>
Autor Klemens Junosza
Tytuł Żywota i spraw imć pana Symchy Borucha Kaltkugla ksiąg pięcioro
Wydawca Księgarnia Teodora Paprockiego i S-ki
Data wyd. 1895
Druk Emil Skiwski
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


KSIĘGI PIĄTE I OSTATNIE.

W których opisane są świetne czasy bohatera i jego wiek sędziwy.

Bieży czas jako woda w strumieniu, leci jako ptak na lotnych skrzydłach, przechodzi, mija i nie masz siły, która mogłaby go wstrzymać w pochodzie. Bieży i w biegu swoim figle różne wyrabia: jednemu siwizną głowę i brodę popruszy, innemu blask z oczu zdmuchnie, innego do ziemi przygniecie i przygarbi, a iluż to ludziom zupełnie oczy zamknie i do innego życia ich powoła. Wszystko się starzeje, a czas idzie niczem niepowstrzymany, kroki jego zawsze jednakie, mierzone, nie mniejsze i nie większe, wciąż jednakowe. I nie tylko na ludziach, ale i na domostwach, na budowlach piętno swoje wyciska, dzieło zniszczenia czyniąc.
Ot, choćby ta karczemka w Bielicy — cóż się z niej zrobiło? Była niegdyś nowa i piękna, o ścianach gładkich, o złocistym dachu słomianym — dziś poczerniała, przygarbiona, dach ma wystrzępiony i brudny. Pokudłał się od wichrów, poczerniał od deszczu, gnić zaczął miejscami; szybki w oknach przybrudziły się, poprzypalały od słońca, drzwi i okiennice poczerniały zupełnie. Z kuźni, w której Nechemiasz z synami takie nadzwyczajne podkowy robił, śladu już niema. Ze ścian jej zbudowano obórkę dla krowy, a komin okopcony stoi samotnie, opłukuje go deszcz, cegła po cegle odpada i w końcu zrobi się z niego rumowisko.
W karczmie mieszka Mendel, najmłodszy brat Symchy, człowiek już żonaty, ojciec rodziny, szynkarz wielki; ale nie robi takich interesów, jak niegdyś jego brat.
Ludzi zdolnych brak... Złe losy powołały ich gdzieindziej, a chociaż, poszukawszy dobrze, możeby się znaleźli drudzy zdatni i ryzykowni, ale niema głowy, któraby wszystkiem pokierować umiała — niema Gansfedera!...
Zniknął on jak kamfora, z żoną i dziećmi, tylko pamięć o nim pozostała. O jego czynach bohaterskich ojcowie opowiadać będą synom, dziadkowie wnukom, a że każdy od siebie coś dorzuci, więc z czasem utworzy się o dzielnym Gansfederze legenda arcywspaniała...
Wiedzie Mendel w Bielicy żywot cichy, trochę z wódki, trochę z drobnego handlu czerpiąc dochody, lecz pociesza się nadzieją, że zebrawszy kapitalik, podwoi obroty, że poszuka sobie wioski ludniejszej, gdzie znajdzie więcej pola do rozwinięcia swych zdolności.
Imć pana Dawida Kaltkugla, rodziciela Symchy Borucha, niema już w Trzmielu i nigdzie go już niema na tym świecie. Zaziębił się, powracając z jarmarku, zachorował i po tygodniu cierpień przeniósł się do lepszego życia.
Stało się to niedługo po wyjściu Symchy Borucha na wolność. Jako najstarszy syn, Imć pan Kaltkugel stawił się przy łóżku chorego. Stary Dawid nie był jeszcze bez nadziei, doktor obiecywał nawet polepszenie. Pomimo tego Imć pan Dawid miał przeczucie śmierci, obojętnie przyjmował lekarstwa, a natomiast kazał sobie sprowadzić kilku nabożnych żydów i prosił ich, aby się modlili i czytali psalmy. Kiedy czuł się gorzej, rozkazał wszystkim wyjść ze stancyi i został tylko sam z Symchą Boruchem.
— Słuchaj — rzekł do syna — dni mego życia są skończone, lada chwila zamknę oczy moje na zawsze.
— Nie mówcie tak, ojcze, będziecie żyli jeszcze sto lat.
— Daj pokój, czuję, że duch mój uchodzi... Dlatego kazałem cię zawołać, aby ci powiedzieć kilka słów.
— Mówcie, ojcze.
— Nie wiem czy usłuchasz, bo mądrość swoją wysoko cenisz i zdania ojca nigdy nie miałeś w poważaniu.
— Ale...
— Nie zaprzeczaj, bo tak było... ale posłuchaj. Umierający lepsze ma oko i dalej widzi niż ten, kogo życie zaślepia... ja ci chcę coś powiedzieć.
— Słucham was, ojcze.
— Ja ci chcę powiedzieć, że dużo felerów jest w naszem życiu.
— W czem, ojcze?
— W życiu naszem jest felerów dużo, my błądzimy.
— Ale w czem?
— We wszystkiem.
— Tak wam się zdaje, ojcze, my czynimy tylko co możemy, jak możemy i jak nam się uda.
— To właśnie bardzo źle, myśmy powinni czynić to, cośmy powinni.
— Ojcze, jesteście chorzy, nie trudźcie się mówieniem, doktor zakazał wam męczyć się. Ja wam dam trochę wody z winem albo lepiej samego wina i wy próbujcie zasnąć. Spanie pokrzepi was.
— Nie, nie, Symcha, tobie nie idzie o to, żebym ja wina się napił i zasnął, tylko żebym nie mówił. Wy jesteście teraz tacy mądrzy, że wcale nie chcecie słuchać starszych, a ty nie ciekawyś nawet dowiedzieć się, co myśli twój umierający ojciec! Ma się rozumieć! On stary, on prostak, co on może powiedzieć tobie, który jesteś mądry, wypraktykowany, obrotny. Ma się rozumieć! Twój ojciec nie zarobił tyle przez dziesięć lat, ile ty potrafiłeś zarobić w ciągu roku... Masz racyę, tyś mądrzejszy, na co masz słuchać starego!?
— Z wielkiem przeproszeniem... nie gniewajcie się. Owszem, ja mogę posłuchać co wy mówicie, tylko idzie mi o was. Tymczasem spocznijcie, nabierzcie trochę siły, a gdy się wzmocnicie, mówcie ile wam się podoba.
— Nie; ja chcę teraz powiedzieć. Jutro już moje usta mogą być zamknięte, a język martwy... Symcha! w naszem życiu jest dużo felerów, a nasza zguba nie od żadnych narodów przyjdzie, ale od nas samych. Tak napisano jest, tak zawsze mówił twój nieboszczyk dziadek Migdał, człowiek nabożny i spokojny. My sami sobie wrogami jesteśmy, gdyż żądamy za wiele...
— No, no; ja się bardzo dziwię, że mówicie takie słowa. Sami uczyliście mnie, że świat do nas należy.
— Tak, ale trochę i do nich... miarę trzeba znać...
— Czy wyście inaczej robili, niż my...
— Inaczej... myśmy skubali po trochu, aby żyć i nie przeszkadzaliśmy żyć drugim... wy chcecie wszystko pochłonąć od razu. Symcha, słuchaj mnie, to duży feler jest i od tego feleru przyjdzie wasza zguba. Moje oczy zamkną się niezadługo i może dlatego lepiej widzą teraz... Ja proszę cię, Symcha, jeżeli chcesz być szczęśliwym na tym świecie, nie żądaj za wiele, nie bierz za wiele...
To były prawie ostatnie słowa Imć pana Dawida Kaltkugla; gwałtowny kaszel nie pozwolił mu dokończyć tego, co chciał synowi powiedzieć, a kiedy kaszel przeszedł, chory wpadł w takie osłabienie, że nie mógł mówić i leżał prawie nieprzytomny, dysząc ciężko — i już do samego zgonu w takim stanie pozostał.
Kiedy Dawid Kaltkugel zamknął oczy na zawsze i kiedy go uczciwie, w najbliższem miasteczku, na żydowskim cmentarzu pochowano, Symcha Boruch, według starego obyczaju, szatę na sobie rozdarł, obuwie z nóg zrzucił, głowę popiołem posypał i tak osiem dni na pokucie przesiedział. Spełniwszy ten ostatni względem zmarłego ojca obowiązek, zaraz odjechał i już go nigdy w okolicy jego rodzinnej nie widziano — ale mówiono o nim dużo.
Dochodziły wieści, że powodzi mu się doskonale, że wyborne interesa robi, kapitałami znacznymi obraca, że i pod względem powierzchowności tak się zmienił, że z dawnych znajomych niktby go nie poznał. Osoba to, jak mówią, wspaniała, aż blask od niej bije. Tuszę ma dobrą, twarz jego lśni od zdrowia i dostatku. Nie żałuje sobie najedzenie, a ubiera się... jak się ten człowiek ubiera! Nie tak jak panowie, którzy noszą się całkiem krótko, ani nie tak jak zamożni kupcy, noszący się całkiem długo. Strój Symchy jest pomiędzy tymi dwoma rodzajami pośredni; to też mąż ów wygląda jak największy pan pomiędzy kupcami i jak najwspanialszy kupiec między panami. Ma na sobie buty lakierowane z cholewami na wierzchu, kamizelkę aksamitną, na niej łańcuch szczerozłoty możliwie najgrubszy, z masą świecideł i breloków, surdut angielski długi za kolana i stosownie do pory roku, albo kapelusz cylindrowy, albo czapkę futrzaną z jakiegoś bardzo kosztownego zwierzęcia.
Człowiek, który tak się wspaniale stroił, musiał też i odpowiednio mieszkać. Symcha Boruch zajmował apartament na pierwszem piętrze w bardzo okazałej kamienicy, w najpiękniejszym domu, jaki przyozdabiał żydowską dzielnicę miasta gubernialnego.
W mieszkaniu Symchy Borucha, złożonem z czterech stancyi oraz z kuchni, był salon urządzony wykwintnie. Stała w nim kanapa i dwa fotele zielonym adamaszkiem obite, stół orzechowy, dwa fotele czerwone i kilka krzeseł krytych materyą w tureckim guście. Naczelne miejsce w tym salonie zajmował fortepian, a na nim duży tombakowy samowar i cztery wysokie lichtarze mosiężne. Ze środka sufitu zwieszał się żółty świecznik na grubym postronku, a pomiędzy oknami było lustro, stłuczone wprawdzie, i to w dwóch miejscach, ale duże i imponujące ramami przeraźliwie złotemi.
W tymto salonie przyjmował Imć pan Symcha Boruch gości, czasem w syberynowym szlafroku z czerwonymi wyłogami, opasany grubym również czerwonym sznurem, czasem w angielskim surducie, a zawsze w mycce jedwabnej na głowie. Mycka to była nie zwyczajna, okrągła, nie taka, jakie żydzi noszą zazwyczaj, ale stojąca, wysoka. Wzór do niej wziął Symcha Boruch z oleodrukowego portretu sir Mozesa Montefiore, wielkiego filantropa i wielkiego żyda angielskiego. W tej mycce przyjmował Symcha licznych swoich faktorów i klientów; starą zaś aksamitną jarmułkę przywdziewał jedynie podczas świąt uroczystych i sobót, gdy znajdował się w ścisłem gronie rodzinnem.
Bywały zdarzenia, że zgłaszali się do niego hrabiowie nawet, ma się rozumieć podupadli finansowo — on ich zawsze jak najuprzejmiej przyjmował.
Do jednego młodzieńca o ślicznem nazwisku i o szkaradnej hypotece wychodził w szlafroku, aby dać poznać, że z młodym arystokratą łączą go poufałe stosunki.
— Pan hrabia wybaczy mi mój szlafrok — mówił — ale ja jestem delikatny na zdrowiu, mam parę kilka felerów i ufam, że, ze względu na nasze przyjacielskie stosunki, ta poufałość będzie wytłómaczona.
Młodzieniec, któryby wziął pieniądze nie tylko od izraelity w syberynowym szlafroku, ale nawet od samego Belzebuba w jeszcze grubszym negliżu, uśmiechnął się przyjaźnie i mówił, że jest zachwycony tym dowodem zaufania i przyjaźni.
Zupełnie też słusznie mógł potem mówić Symcha Boruch, że z młodym hrabią X. żyje jak z przyjacielem, i że ten nigdy inaczej do niego nie mówi, jak: kochany Symchusiu.
— Symchusiu, daj pieniędzy.
— Bardzo owszem... ile pan potrzebuje?
— Tysiąc rubli.
— Na co?
— A tobie co do tego?
— Pan mnie nie rozumie, panie hrabio, ja się pana nie pytam, na jaki wydatek pan użyje moje pieniądze; tylko na co ja je mam dać?
— A no... oczywiście na niżej podpisanego.
— Mnie się zdaje, że niżej podpisany nie ma żadnej ewikcyi.
— Przepraszam cię, Symchusiu, mam jeszcze ciotkę, a wiesz, że ta jest coś warta...
— Oj, oj, i jak warta, ale tymczasem ona sobie żyje zdrowa.
— No, kiedyś przecie...
— Panie, ja mam honor znać tę osobę. Ona mi wygląda na okropnie długi termin, to kamienna kobieta, to żelazo. Chyba żeby chciała za pana weksel podpisać.
— Wątpię.
— Dlaczego?
— Ona pisać nie lubi.
— Niech ją pan grzecznie poprosi... Zresztą pan wie, że ja nie będę sprawdzał... wystarczy mi pańskie słowo, że to podpis cioci. Ja...
— Ostatecznie możebym podpis dostał, ale potrzeba mi bardzo pilno... Mój Symchusiu, jesteś moim dobrym przyjacielem. Wszak prawda?
— No, tak... zapewne.
— Więc radź, rób co chcesz. Ja dziś potrzebuję koniecznie, nieodzownie... gwałtownie!
— Ja chcę panu pokazać, że jestem przyjacielem; ja panu tymczasem dam pięćdziesiąt rubli, do jutra rana to powinno wystarczyć; a jutro, jak pan przyniesie podpis cioci, to pogadamy o dalszym interesie...
Symcha Boruch obrał sobie specyalność interesów wątpliwych i niepewnych.
Kto nigdzie nie mógł dostać pieniędzy, kto miał wszędzie zamknięty kredyt, ale jeszcze jakiekolwiek resztki lub cienie widoków na przyszłość posiadał, ten szedł do Symchy jak w dym i nigdy z próżnemi nie odchodził rękami. Kapitalista ten pożyczał pieniądze na ślad ewikcyi, oczywiście płacąc śladem waluty; nabywał sumy hypoteczne, figurujące na ostatnich najniepewniejszych numerach, i płacił za nie w stosunku pięć lub dziesięć za sto — swoją drogą robił doskonałe interesa. Żywiła się przy nim cała rzesza faktorów, czynnych, myszkujących zawsze po sądach, hypotece, po wszystkich hotelach w mieście.
Sam o sobie Symcha mówił, że nie jest człowiekiem grymaśnym.
— Do mnie przychodzi młody panicz, chce pieniędzy... ja mu daję pieniędzy. On mi powiada, że na wekslu jest podpis ojca, matki, wuja, brata... ja mu wierzę. Ja kupuję weksel. Jeżeli jest prawdziwy, to mi zapłacą; jeżeli fałszywy, także mi zapłacą, gdyż nie zechcą dopuścić, żeby piękne nazwisko siedziało w kryminale.
Doprawdy nazwisko to jest śliczna rzecz, a honor jeszcze piękniejsza. Wogóle rozumował sobie Symcha: najlepsze interesa są to tak zwane „złe interesa.“ Można je bowiem nabywać prawie za darmo, a choć się czasem straci, strata jest bardzo niewielka, zaś gdy się zarobi to porządnie.
Bardzo Symcha Boruch protegował młodzież i był niezmiernie usłużny dla takich kawalerów, którym pilno było do pełnoletności... Rozumiał ich położenie i wchodził w nie — a chociaż nie mógł przyśpieszyć biegu czasu, jednak wyprzedzał go niekiedy.
Czasowi nie czyniło to żadnej ujmy, a młodziutki interesant miał wygodę.
— Opieka to jest wielkie udręczenie — mówił, przyznając klientowi zupełną słuszność — potrzebna ona jak dziura w moście.
— O, tak...
— Ja wiem... ja znałem wielu paniczów w podobnem położeniu, co oni mieli ambarasu z opiekunami! I po co? na co? Nie dzieci przecież, ale panowie... u nas taki kawaler już jest ożeniony. Całe szczęście dla nich, że mnie znali, a ja jestem bardzo usłużny, nieraz na tem tracę... ale cóż robić... taka moja natura!
Wyprzedzał Symcha czas, a młodzieniec urządzał wyścig dystansowy z majątkiem.
W mieszkaniu Symchy Borucha znajdowała się kasa ogniotrwała, żelazna, w niej chował wszelkie dowody, pieniądze zaś puszczał wciąż w ruch.
— Moja kasa — mówił nieraz — podobna jest do dużego miasta.
— Jakto do miasta? — zapytał klient.
— Bo mieszka w niej bardzo wiele osób... i jakie to osoby, sami panowie, same państwo.
— A, zapewne... a jak też ludne to pańskie miasteczko?
— Nawet sam nie mógłbym zrachować jego mieszkańców... dość powiedzieć, że ich jest dużo... i nie tylko z miasta, ale z okolicy... nie tylko z bliższej okolicy, ale i z dalszej... Tu każdy trafi, każdy wie, że gdy nigdzie nie znajdzie ratunku, to u Symchy na pewno...
Rzeczywiście, każdy trafiał do Symchy, a mówiąc dokładniej, Symcha trafiał do każdego, miał bowiem na swe usługi gromadę faktorów, którzy mu sprowadzali interesantów.
Jednego lata Symcha Boruch, dla poratowania zdrowia, udał się do Karlsbadu i tam niespodziewanie spotkał swego teścia, wielce szanowanego Gansfedera.
Ten także się zmienił, posiwiał i nabrał dobrej tuszy.
Teść z zięciem przywitali się bardzo po przyjacielsku, nawet z okrzykiem radości. Wypytywaniom końca nie było, jeden i drugi miał dużo do powiedzenia i ta tylko była w ich wzajemnych zwierzeniach różnica, że Gansfeder guldenami pstrzył swoją mowę, Symcha zaś swoją rublami bogato haftował.
Gansfeder zarzucił dawny strój zupełnie i ubierał się po mieszczańsku, brodę strzyżoną miał, głowę błyszczącym kapeluszem przykrywał...
Teść zapytał o Bielicę, jeziora, lasy.
— Jest Bielica — odrzekł Symcha — ale to już nie ta Bielica co dawniej, są jeszcze lasy i są jeziora, ale dziś to już nic nie warto.
— Dlaczego?
— Niema ludzi, ludzi brak...
— No, no.
— Od czasu, jak wyście wyjechali, od czasu tej nieprzyjemnej sprawy, wszystko zmarniało.
— Szkoda.
— Zapewne że szkoda... były to złote interesa, śliczne interesa!
— Dlaczegóż mówisz: były?... mogą się jeszcze powtórzyć.
— Przepadły już.
— Ty tego nie mów, Symcha, nic nie przepadło w Bielicy, to, co zarobiliśmy tam, stało się podstawą dzisiejszych naszych interesów i dzisiejszego majątku... Ja bo mam już trochę majątku.
— I ja mam...
— Chwalić Boga, ja wiedziałem, że ty nie będziesz kapcan, że się dorobisz.
— Korzystałem często z waszej rady, a wyście mi zawsze dobrze radzili.
— Tak jest: ja miałem kawałek głowy w swoim czasie. Nie potrzebuję się chwalić, ale miałem.
— Czy wam dziś brak?
— Już to nie to, co dawniej było... Zrobiłem się delikatny przy mojem teraźniejszem zatrudnieniu, nie mam ruchu i przez to nie czuję się tak lekkim i żwawym jak dawniej... Powiedz mi, co się dzieje ze starym Nechemiaszem?
— Umarł.
— Szkoda... a jego synowie starsi?
— Nie wiadomo gdzie są. Gdy ich wypuścili stamtąd wreszcie, poszli w świat i wcale o nich nie słychać.
— A Wulf i Nuta trzymają jeszcze jeziora?
— Zbiednieli. Nuta na wieś poszedł, handluje trochę z babami, Wulf uczepił się przy jednym kupcu leśnym... bardzo biedni... Wszyscy nasi spólnicy dawno podupadali i interes upadł, bo niema kto nim pokierować.
— To mnie dziwi, byli przecież ludzie zdatni, ja pamiętam, strach na nich poszedł wielki, ja sam bałem się, niech Bóg broni. Uciekłem do miasta. Co prawda, bez nas Bielica nie miała już dla nich żadnego znaczenia. Do miasta przyzwyczaiłem się bardzo prędko...
— To się rozumie. W mieście jest zupełnie inne życie, ale przyjemne i wygodne. My zawsze wolimy być tam, gdzie jest więcej ludzi i większy ruch. Zarobek w takiem mieście większy.
— Jak wam wiadomo z moich listów, zacząłem handlować pieniędzmi i z początku nie było wielkich rzeczy, ale po kilku miesiącach, po pół roku ogromny ruch się zrobił. Ciągle interesanci przychodzili i przyjeżdżali, a teraz nie jest nic nadzwyczajnego zobaczyć powóz przed domem, w którym ja mieszkam. Zawsze miałem na myśli wasze słowa, że najlepsze interesa są tak zwane „złe interesa.“ Doprawdy, to bardzo mądre słowa, złote słowa...
— Ja się bardzo cieszę, że ty, Symcha, moje rady masz w pamięci.
— Dlaczego nie miałbym mieć ich w pamięci? Wasza rada to moneta, to pieniądz. Z początku okrzyczano mnie za waryata.
— Ciebie? kto?
— Żydki nasze... później mówili, że jestem nadzwyczajny ryzykant, a teraz, jak się przekonali, że odzyskałem w całości sumy nabyte za bezcen, że odebrałem należności od ludzi uważanych za zupełnych bankrutów, to zazdroszczą mi i mówią, że mam wielki rozum. Znaleźli się i tacy, co mi chcą robić konkurencyę.
— Wszystko to przez zazdrość.
— Co szkodzi! niech robią. Takich klientów, którzy do mnie przychodzą, jest jak piasku w morzu. Nie spodziewam się, żeby mi ich kiedy zabrakło... Jako dowód, że ludzie ufają w mój rozum, powiem wam, że bardzo porządni ludzie z naszych przychodzą do mnie po radę, gdy chcą zbankrutować.
— I cóż ty robisz w takim wypadku?
— Przystępuję do interesu, jako niby spólnik. Doprawdy, to nie jest zła rzecz.
— Niby ja nie wiem! Bardzo się cieszę, że ci się tak powodzi.
— Spodziewam się, że i wy także nie macie powodu narzekać.
— Nie, tylko zdrowie mi nie bardzo służy. Doktor mi każe co rok jeździć do wód... to kosztuje. Słuchaj, Symcha Boruch, na przyszły rok ty przyjedź z żoną tu; ja też przyjadę i może moje córki przyjadą z mężami. Zrobimy sobie taki zjazd familijny. Mnie będzie to bardzo przyjemnie. Twojej żony już tak dawno nie widziałem... musi być ładna kobieta.
— Bardzo... nie wiem czy w całem mieście znajdzie się druga taka wspaniała żydówka... to dama jest... przekonacie się na przyszły rok, jak tu przyjedziemy. Ona też potrzebuje Karlsbadu...
— A cóż ty robisz ze swymi chłopcami?
— Cóż mam robić? prowadzę ich wysoko... praktykują przy mnie, ożenią się bogato... Córki moje, a żebyście zobaczyli moje córki... to też damy, zawsze bardzo wystrojone i bardzo eleganckie. Gdy pokażą się w ogrodzie na spacerze, każdy się za niemi ogląda. O najstarszą starają się już; kilka razy swat przychodził, ale ja się nie śpieszę, czekam, może się jeszcze coś lepszego trafi.
— Masz racyę; na dobry towar kupiec się znajdzie.
Przez całe cztery tygodnie Symcha Boruch cieszył się towarzystwem swego teścia, w jednej stancyi mieszkali, razem stołowali się, razem chodzili na wody i odbywali wycieczki piesze, w celu pozbycia się nadmiaru tuszy.
Symcha poznał kilkunastu bardzo porządnych kupców i aferzystów, nasłuchał się nader ciekawych opowiadań o wielkich interesach, o giełdzie wiedeńskiej, rozjaśnił horyzont swoich pojęć o kilkanaście procentów. Taka wycieczka pod wieloma względami dobrze robi, nie tylko bowiem ratuje zdrowie i daje wielką sumę przyjemności, lecz zarazem odświeża umysł, naprowadza go na nowe myśli, zbiera obfite żniwa z doświadczenia innych ludzi, z ich pomysłów i kombinacyi, powiększa i wzbogaca zapas wiadomości, zaostrza dowcip, ćwiczy w sztuce opowiadania i wogóle odświeża człowieka i orzeźwia, jak kąpiel w czystym strumieniu, po długiej i nużącej podróży.
Nadzwyczaj przyjemna wycieczka i Symcha postanowił sobie powtarzać ją corocznie.
Pożegnanie z teściem, również jak przywitanie, było bardzo czułe — przyrzeczono sobie nawzajem możliwie częstą wymianę listów.
Zjazd familijny odbył się tylko dwa razy, na trzeci albowiem wielce szanowny Imć pan Gansfeder stawić się już nie mógł, gdyż zakończył swój pożyteczny i pracowity żywot. Symcha musiał z tego powodu odbyć podróż za granicę. Przyjechał razem ze swoją małżonką, chodziło bowiem o odebranie spadku, który, jak słusznie należało przewidywać, nie był do pogardzenia.
Wiele ambarasu przytem było, wiele sporów i kłótni, atoli, po kilku tygodniach, wszystko ułożyło się pomyślnie; interesa nieboszczyka Gansfedera zlikwidowano, odstąpiono je miejscowym aferzystom, zrobiono akuratny podział i państwo Symchowie powrócili do domu, przywiózłszy z sobą dość pokaźną sumkę, którą Symcha niebawem puścił między ludzi, aby nie próżnowała, lecz przynosiła dochody jak należy.
Rok biegł za rokiem, Symcha Boruch wciąż cieszył się zdrowiem, tylko broda zaczęła mu siwieć. Zyskał przez to na powadze... Z siwą brodą do twarzy mu było, choćby ze względu na różne honorowe funkcye, do jakich go powoływano.
Cała ludność żydowska dużego dosyć miasta zapraszała Imć pana Symchę do zarządu ogólnymi jej interesami; cokolwiek się w jej gospodarstwie robiło, Kaltkugel musiał w tem udział przyjmować.
I pysznił się z tego Imć pan Symcha i w ambicyę się wbijał, gdyż ta jest zazwyczaj ludzkich pożądań gradacya, że najpierw człowiek pieniędzy pragnie, a gdy je posiądzie, tedy mu się honorów, poszanowania i miru zachciewa. Jużby rad na świeczniku stać i hołdy zewsząd odbierać, już mile go wszelkich pochlebstw kadzidło łechce po nosie, już chce paść oczy widokiem pochylonych głów i zgiętych grzbietów. A choć to głowy mizerne, nędznemi, staremi czapkami pokryte, choć na owych grzbietach pochylonych łachy się trzęsą, jednak i to pysze Symchy Borucha pochlebia, że się gną przed nim i kłaniają. On zadziera głowę do góry i zda się mówić: patrzcie com ja, bogacz, a co wy, marni nędzarze!...
Całe żydowstwo ubogie, głodne, obdarte, czasu ostrej zimy lub też przed uroczystemi świętami, ciśnie się do drzwi Imć pana Symchy, który na czele kahalnej dobroczynności stoi i ofiary miłosierdzia zbiorowego między wszelakich łapserdaków rozdziela. On i sam potrafi rzucić datek hojny, byle tylko mówiono o nim, byle sława jego czynów i jego imienia rozchodziła się po świecie.
I rozchodziła się ona też daleko i szeroko, aż do mieściny rodzinnej, do Trzmiela, do karczemki bielickiej, nad jeziora, do lasów.
Symcha Boruch! Któż nie znał tego imienia? Kaltkugel — któż nie znał tego nazwiska! Bogacz, kapitalista, wielka głowa, kahalny macher, mąż zaufania, sławny człowiek, bez którego żadna ważniejsza rzecz w mieście stać się nie może.
On patrzy dziś na ludzi z góry — a jak niegdyś na niego patrzono?!
Gdyby nagle groby się otworzyły i umarli z nich powstali, jakżeby się zadziwili, ujrzawszy dzisiejszego Symchę! Jakżeby szeroko otworzył usta ten mełamed, który przepowiadał, że Symcha Boruch na zawsze osłem wielkim i nieukiem zostanie — i ci wszyscy niby mądrzy ludzie, a przedewszystkiem pachciarz z Trzmiela — ci wszyscy mądrzy ludzie, z których żaden nie chciał dać młodemu wówczas Kaltkuglowi córki za żonę! Oni nie chcieli!... niechże go zapytają teraz, czy onby chciał obecnie dla którego z synów swoich wziąć podobne ordynaryjne i proste, a niebogate żydówki.
Niech się zapytają, niech spróbują, a odejdą zawstydzeni i oczów nie będą śmieli pokazać... Ale... nie próbowaliby nawet, ba, żaden swat nie podjąłby się tak bezczelnie zuchwałej propozycyi! Symcha Boruch? Schody do tego szczytu już nie z setek są ułożone, ale z tysięcy. On sam się ślicznie dorobił i po takim ślicznym człowieku jak Gansfeder sukcesyę dostał i takich kilka nadzwyczajnych interesów zrobił, że tradycya o nich, niby legenda najpiękniejsza, niby poema epiczne, z pokolenia w pokolenie przejdzie, i takich sztuczek kilka urządził, takich figlów mądrości, że jeszcze je wnuki i prawnuki wspominać, rozbierać i komentować będą...
Paskudne, za przeproszeniem, po prostu psie języki ludzi zazdrosnych, złośliwych, a pysznych i nie uznających zasług cudzych, wspominają z przekąsem o tych smutnych chwilach, które Symcha Boruch na rozmyślaniu w samotności przepędził.
Wspominają o tem po cichu, gdyż głośno odzywać się nie śmią; Symcha Boruch bowiem ma wpływy, ma długą i ciężką rękę, którą może dosięgnąć — i zemścić się za szkalowanie swego honoru.
Ci ludzie wymawiają po cichu brzydki wyraz: kryminał.
I cóż stąd?
Czem właściwie kryminał różni się od zwyczajnej kamienicy? Powiedziawszy prawdę, tylko większą solidnością murów i tem, że w pierwszym ludzie mieszkają niedobrowolnie i darmo — w drugiej z własnej ochoty i za pieniądze.
Symcha Boruch, mówią, siedział dwa lata — iluż to jest ludzi, którzy nad książkami przesiadują całe życie, ilu takich, co nie przez dwa, ale przez dziesięć lat leżą w łóżku chorzy! Czy człowiek może być odpowiedzialny za nieszczęście? Stanowczo nie. Nikt bowiem, o ile nie jest pozbawiony zdrowych zmysłów, nieszczęścia nie szuka, a jeżeli ono samo go spotka, to jest przypadek, taki sam jak pożar, złamanie nogi, wpadnięcie do wody. Ilu ludzi najporządniejszych i najzacniejszych miało w swojem życiu przypadki i do tego nawet bardzo brzydkie!
„Świat jest podły — powiedział raz Symcha Boruch w przystępie rozżalenia — jest brzydki, dziki i niewdzięczny; liczy każde potknięcie się człowieka na równej drodze, a nie chce pamiętać, ile śmiałych, ryzykownych kroków człowiek ten na ślizkiej dróżce postawił.“
Żona Symchy Borucha jest dama co się zowie; atłas, aksamit, koronki ozdabiają jej wspaniałą i masywną postać; złota, pereł, drogich kamieni ma na sobie tyle, co w jubilerskim sklepie. Chodzić prawie nie może, z powodu otyłości nadmiernej — poświęca się jednak dla ludzi i nie chcąc ich pozbawiać widoku strojów i bogactwa, wytacza się do ogrodu, czyniąc wysiłki nadzwyczajne — i zasiadłszy na ławce, jaśnieje w słońcu nie jak brylant, ale jak sklep z kosztownościami, jak... lombard. Całe miasto przechodzi, patrzy i podziwia, całe miasto, a najbardziej ta część jego ludności, która postępuje najsłuszniej, obliczając wartość człowieka na gotówkę.
Córeczki Symchy Borucha to panienki, a jakie panienki — prawdziwe hrabiny, ubierają się podług ostatniej mody, a mówią po francusku tak jak po żydowsku, z takim samym akcentem, z wielką pewnością siebie. Ojciec kilka razy miał z niemi ostrą przeprawę z powodu, że wyrażały się z lekceważeniem o ludziach nieubranych podług ostatniej mody i o kapotowych konkurentach.
Symcha Boruch bardzo się rozgniewał z tego powodu, ale w duchu szczycił się, że ma córeczki takie pyszne i edukowane.
Z wyborem zięciów pewne przewidywał trudności. Panienki tego rodzaju nie chciałyby się może zgodzić na mężów ze sfery prostych, ordynaryjnych ludzi, Symcha Boruch zaś w tej właśnie kandydatów na zięciów upatrywał. Pocieszał się atoli myślą, że bogactwo młodzieńców przeważy na szali, i że panienki zgodzą się na oblubieńców kapotowych, jeżeli ci zaimponują im majątkiem. Niezadługo w domu Imć pana Symchy Borucha rozpoczął się okres bardzo gorączkowego życia: zaręczyn, szycia wypraw, wesela. To ostatnie odbywało się rzeczywiście z wielką pompą i wystawnością; to tylko Symchę martwiło, że obecność ubogich krewnych przyćmiewała nieco blask jego bogactwa. Nie zapraszał on tych familiantów, przyjechali sami, trudno było drzwi zamknąć przed nimi.
Nie upłynęło wiele czasu, a Symcha córki za mąż powydawał, synów pożenił i po kilku latach miał sporo delikatnych wnuczków i mógł być pewnym, że nazwisko, tak uświetnione przez niego, nie zaginie.
Pomimo że się rodzina znacznie zmniejszyła, Symcha apartamentów nie zmienił. Przyzwyczaił się on już do wygody i komfortu, do swojej kanapy zielonej, na której drzemał codzień po południu, do wielkiego fotelu z wysokiem oparciem... Lubił siedzieć na nim i rozmyślać o interesach korzystnych, o przeszłości, i przyszłości, lubił siedzieć godzinami całemi i wpatrywać się w szafę żelazną, obok stojącą przy ścianie.
Było mu dobrze i wygodnie. W szlafroku, w mycce na głowie wyglądał co się zowie okazale i na pierwszy rzut oka można było poznać, że to był mąż wielce poważny i szanowany.
Fajkę zupełnie zarzucił. Dobre to dla furmanów, pachciarzy, dla drobnych aferzystów, co od wsi do wsi się włóczą, ale nie dla człowieka mieszkającego w mieście, w pięknym apartamencie, mającego stosunki z panami i z paniczami. Symcha Boruch palił tylko cygara dobre, bo mu się smak bardzo wydelikacił i tanie, gdyż pieniędzy nie lubił na zbytki wydawać.
W apartamencie Symchy Borucha zbierała się sama śmietanka; zwyczajni ludzie przychodzili tam wprawdzie, ale za interesami. Taki przyszedł, powiedział co miał powiedzieć, dostał co miał dostać, ukłonił się nizko, bardzo nizko i poszedł. Co taki kapcan ma mówić, w jakim celu siedzieć? Czy to jest człowiek, z którym można pić herbatę, palić dobre cygaro, grać w karty — w „dreimałkies“ albo w „oko“? Wcale nie, on szuka swojego towarzystwa i doprawdy jemu tam lepiej, niż między znacznemi osobami, on czuje się swobodniejszym i weselszym w swojem gronie. Gąsior nie utrzymuje kompanii z wróblem, indyk nie brata się z wroną, jest arystokracya i jest pospólstwo.
W kompanii zacnej, w towarzystwie samych notablów i honoracyorów Symcha Boruch wszystkie od zajęć wolne chwile przepędzał, zaszczyty z nimi dzielił, na radach zasiadał, swe zdania z ich zdaniami na jednej szali ważył, ręka w rękę szedł i stał się im jako równy, jako brat, i był jako jeden z patryarchów miasta.
I tak się Symcha w tem bogactwie, w tych honorach pomaleńku starzał, aż się zestarzał tak, iż mu broda zbielała jak mleko, jak ów śnieg, co zimową porą na polach się kładzie.
Siwowłosy Symcha Boruch stał się wzorem nabożności i cnót wszelakich. Codziennie wychodził do bożnicy i przykładnie pacierze odmawiał, święta ze wszelkiemi ceremoniami obchodził, książki nabożne czytał, chociaż dokładnie nie rozumiał ich treści, do sławnych rabinów jeździł i z honorami przyjmowany był przez nich, a jak mówił! Jak on mówił, jak przemawiał, jakie budujące zdania wygłaszał, to tylko było słuchać, uczyć się i podziwiać.
Nie tylko młodzi ludzie, ale i dorośli, starzy nawet, słów tych słuchając, budowali się i wzmacniali na duchu, jeden drugiego trącał i szeptał:
— Patrz, ucz się, bierz przykład; żywot sprawiedliwego to księga, w której każdy dzień kartą, rok foliantem. Nie piórem pisana ona, ale czynami, nie litery ją zapełniają, ale cnoty... Przewracaj te karty, patrz na nie pilnie i za przykładem idź, naśladuj, abyś został dobrym i cnotliwym, jako ten, na którego patrzysz i którego słów słuchasz.
Symcha Boruch zachęcał ludzi młodych zwłaszcza, aby szli prostemi drogami, aby nie łakomili się na cudze, aby w pocie czoła pracowali na kawałek chleba.
— Ja tak od małego dziecka robiłem — opowiadał — tych zasad się trzymałem i doszedłem do stanowiska; nikogom nie skrzywdził, niczyjego dobra nie pożądałem, szedłem sobie swoją drogą, prosto... zarabiałem ciężką pracą, a jeżeli teraz mam trochę mienia, to jej, tej właśnie pracy zawdzięczam i jej tylko, więcej nikomu. Wolałem w pocie czoła zapracować na kawałek chleba, aniżeli mieć mięso niesprawiedliwie nabyte. Nieraz traciłem na tem, nieraz zrzekałem się korzystnego interesu, nieraz żona robiła mi wymówki, ale cóż robić. Nie mogłem inaczej — taka już była moja natura. Mam dziś trochę majątku; dlaczego tylko trochę? Ponieważ chodziłem prostemi i uczciwemi drogami; gdybym postępował inaczej, miałbym dziś... miliony.
Tyle Symcha Boruch o swojej wielkiej uczciwości opowiadał, tyle o swoich cnotach mówił, tyle nauk moralnych młodym ludziom dawał, że uznano go w całem mieście za męża, będącego wzorem sprawiedliwości...
I w tych zaszczytach, poszanowaniu, honorach, w dostatku i bogactwie ubiegały dni starości Imć pana Symchy Borucha. Ubiegały spokojnie, jako dni łagodnej jesieni, promieniami słońca ozłocone, ubiegały, dochodziły do kresu, aż wreszcie doszły...
I wypełniły się dni tego męża i umarł — i legł nie jako kwiat kosą podcięty, lecz jako kłos dojrzały, wysypawszy z siebie całe bogactwo ziarna.
Był w mieście płacz, jęk i żal, zbiegła się ze stron różnych rodzina, płaczki zawodziły nad grobem żale głosem wielkim.
I jako żywot Imć pana Symchy Borucha się skończył, tak się i te o nim ksiąg pięcioro zamyka, cnocie bohatera na cześć, sprawiedliwości na świadectwo, potomnym na wzór do naśladowania.


KONIEC.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Klemens Szaniawski.