[229]
(URYWEK)
I.
Nie ciebie wzywam ja, o Apollo,
Któremu na nieśmiertelnej cięciwie
Tętnią strzały, gdy z bark otrząsasz włos.
Tyś rumieńcem dogmatu młodego ludu,
Tyś energji harmonją...
Lecz ku tobie wołam, o Apollinie.
Którego akademicki ton i postać
Wielokrotnie i najróżnotrafniej
Pisarz brał i malarz kleił na mur,
Nie twe dając ci ciało, nie twe, równe
[230]
Ładem linji i barwy harmonją,
Nagie zawsze, nigdy rozebrane,
Ale ciało męża, co szaty zwlekł,
Myślę, że człowieka poczciwego,
Z narobionych to widać rąk, z chyłego karku,
Z nóg, co zdarły obuwia różny rodzaj.
Tak cię nieraz Holender obfitym pendzlem
Z dziewięcioma dziewki stawia na płótnie.
I nie nudzisz się przecie, lubo Olimp,
Przez mieszkańca mokrych kreślony równin,
Zielenieje warzywem, a wiatr jest chłodny
I nieumiejętnie pannom szarpie suknie.
One myślą coś przecie, zacne blondyny,
Silne w piersiach i w biodrach szerokie.
Koń się pasie zdala biały i tłusty,
Admetowy[2] (podejrzewam) pegaz!
*
Onego ja ciebie niedaremnie
Wzywam dziś na wszczęciu Odyssei:
— Pchnij mi muzę, rękopisów praczkę! —
U spółczesnych ukształconych ludzi
Wszak się mówi: «Pchnij z listem człowieka».
Człowiek bowiem cóż jest?...
...Cóż jest człowiek?!
*
Człowiek jest to ktoś, co sobie idzie
Gdzieś przez pole, i ty widzisz jego,
Drogą jadąc. Parskają twe konie —
«Człek» uchyla czapki i żegna się...
Lekkie chmury wyżej, niżej łany
Grzywami bujnych kłosów trzęsą —
Stoi zdala zamyślony bocian
Był w Egipcie, wrócił od piramid;
Faraonów nędze znając, duma
O robaczka, o wężu... i o człowieku!
*
Muzo! Bywa, że jedynie bocian
Poważnym jest miejsc obywatelem,
Gdzie wzywałem był ciebie i kędy
Błądzić uważałem za rozsądne...
Muzo! Nie ty, dostojna u Hellenów
Panno, rozmyślna w pewnej rzeczy,
Która, śród dziewięciu zalotności
Jednej swoją przyznając podnietę,
Czynisz ją poważną i dawasz sobie
Osobną stateczność — nie ty, która —
Mówią, iż attyckie wiodłaś damy
Do niebieskich potęg ziemskiego wdzięku,
Lecz ty, córo czasów, tylokrotnie
Na kurtynach malowana oper,
Na wachlarzach, na pudełkach perfum...
Ty gwoli mojemu zejdź wołaniu.
*
Strony różne, rozliczny obyczaj
Poznawając, winienem mieć słowo
Kolibrowem skrzące się skrzydełkiem,
Ton winienem mieć nie jednotężny:
Od cygańskiej drumli[3], co w zębach wre,
Jak zgryzione jestestwo konające,
I trzepoce się w wargach, — aż do organu,
Swoje długie rozwlekającego brzmienia,
Ileż strun, ustrojów ile mam poruszyć,
Względów jak niemałą zachować liczbę!
*
Po trojańskiej wojnie w sporo już czasu,
Kiedy nominalny ostatni król
Panował w królestwie nominalnem,
Jechałem był (pomnę) «borem lasem» —
Sosn szeregi za mną i przede mną.
Jak chór grecki zbiegały się w epod[4].
Ale koła skrzyp, ale zacięcie bicza,
Ale wiatr gdzieś suchą łamiący gałąź,
Ale pijanego słodyczą kwiatów bąka
Pieśń pijana, z kielicha niesiona w kielich,
Ale żaby skrzek w pobliskim bagnie,
Lazurową pstrem niezapominką,
Zagajały tysiąc podrzędnych tonów,
Podchwytujących główny pieśni ustrój.
Tak nietylko w romanckich płodach późniejszych
Z doryjskiego na frygijskie schodzi
Rzecz poety, snując się napozór
W barbarzyński i dziwaczny sposób.
I lud dawny tak samo, w teatrach
Gdy długie go umartwiało patos.
Wołał przecież: «Dlaczego nic niema
W tych tragedjach gwoli Bachusowi?» —
Lud klasyczny więc wchadzał do chóru,
Apostrofującym tym wykrzykiem
Naglił formę, tok przerywał zrzędny,
Oratorstwem grożący na scenie.
Owszem — właśnie, że za dni Nerona
Przepis prawa i sam oklask objął.
Równo było, metrycznie i sfornie,
Arcymiernie było... nie było nic!
*
Przez las jadąc, myśliłem te rzeczy
Za dni epoki «nominalnej»,
Gdy — jak długie królestwo i szerokie —
Było równo... U słupów przy drodze
[231]
Mało dbale nie mogłeś się oprzeć,
Wszystkie bowiem mokry zwilżał pendzel
Kolorami monarszej chorągwi.
I to nigdy nie schło: słupy, bramy.
Skazodrogi, co cię garną w uścisk,
Szubienice... wszystko pendzlem jednym
Malowane, na żółto, na czarno...
Tak, gdy domu jakiego lub zakładu
Właściciele mienią się i zarząd,
Przedmiot wszelki nowa przybiera postać,
Zawieszona jest czynność gospodarcza,
Szyld jaśnieje pod pendzlem i woła ludzi,
Odrzwia cieką farbą... Wszystko piękne —
Lecz ostrożnie tam idź — lub iść tam nie czas!
Tam nic niema, tam jeszcze porządek,
Mieszkać tam nie można ani gościć.
W drogę, w drogę, podróżny człowieku!
Tobie tylko iść zostawa ówdzie!
Nie zatrzymuj się nigdzie, lub ile wielbląd...
Tak począłem — cóż było tam począć?...
II.
W Serjonicach dziś jestem. Serjonice
Że poważnym były ongi grodem,
Gwagnin pisze, kawaler złotej ostrogi[5].
I kronikarz inny to powtarza;
Kronikarze zaś cokolwiek skreślą,
Dla mieszkańców starczy — starczy ile?
Świadczą o tem baszty, gdzie stopa ludzka
Nie zbłądziła od lat niepamiętnych.
Cóż dopiero, by miał te ruiny
Dotknąć rydel niebaczny i ciekawy,
Podejmując pierwszy gmachu abrys[6].
Bywa wszakże (wyznać się to godzi),
Że przejezdni drogą budzą woźnicę,
Lub woźnica ich budzi — i powstają,
Ku szczerbatym poglądając wieżom;
Bywa nawet, iż panny stopy lekkiemi
Wyskakują z bryk, podbiegną nieco
I fijołek uszczkną tam i owdzie.
Na podzamczu Serjonic, także i w karczmie,
Nieobojętny jest lud dla dziejów miejsca:
Z różnoszybnych gdy poziera okien
I dzban chyli, gada coś o duchu...
*
Serjonicki pan arcy jest znany
Pod przezwaniem «Salomon» (herbu «Przyjaciel»);
Człowiek zacny i który świat widział,
Znan jest w Wiedniu, gdzie u arcyksięcia,
Gdy wenecki udawano zapust,
Dam dwie było niesłychanie świetnych:
Równe miały klejnoty, lecz jeden dowcip,
Obie się przebrały za jedną Sabę[7],
Skąd dwie było Sab! Spojrzały na się
Okiem strasznem, tak, że arcyksiążę
Delegował wtórego Salomona —
A to był szambelan serjonicki,
Do dziś tak zwan i nie innym umrze.
Żony nie ma, nigdy onej nie miał,
Córki nie ma, jedno siostrzenicę.
Tej ja postać i urok wiewnej postaci
Opiewałbym rymem Virgiliusa,
Danta rymem jej oczy, Hafiza[8] zwrotką
Drżący jej włos na czole...
...zwano ją Różą —
Iż trzeba było nazwać...
...byłaż nazwana?
*
Jak gdy kto ciśnie w oczy człowiekowi
Garścią fijołków i nic mu nie powié —
Jak gdy akacją zwolna zakołysze,
By woń, podobna jutrzennemu ranu,
Z kwiaty białemi na białe klawisze
Otworzonego padła fortepianu —
Jak gdy osobie, stojącej na ganku,
Daleki księżyc wplata się we włosy,
Na pałającym układając wianku
Czoło, lub w srebrne ubiera je kłosy —
Jak z nią rozmowa, gdy nic nie znacząca,
Bywa podobną do jaskółek lotu,
Który ma cel swój, acz o wszystko trąca,
Przyjście letniego prorokując grzmotu,
Nim błyskawica uprzedziła tętno —
Tak...
...lecz nie rzeknę nic, bo mi jest smętno.
*
Nominalny czas dziejów nie trzyma w dłoni
Zamaszystej swej kosy, ani jej ostrzem
Podchwytuje ludzkość i polny kwiat —
On tylko społeczność nominalną
Podsuwa pod profile postaci różnych.
Tak, gdyby kto etruskie czarne rysunki
Na czarne tło przeniósł, znikłyby w tle.
Z niewiasta cóż być ma, gdy społeczność
Nominalnie istnieje? — Ta zaś jest czem,
Skoro senat w mundurach szambelańskich
[232]
Poza ojczyzną — armja gdy w szeregach obcych —
Parlament w dziecinniejącej pogawędce —
Salony ledwo że modą żywe —
A udawającemi zdań zamianę
Monologami są rozmowy!...
«Bawić na wsi!» Te dwa tylko słowa
Pozostają, jak z okrętu okrzyk:
«Ziemia! Ziemia!...» gdy dni wiele i nocy
Żagle twoje pękały od wichru.
Wielokrotnem popstrzone łataniem,
Jak chwiejący się w łachmanie nędzarz,
Drżą, te słysząc słowa: «Ziemia! Ziemia!»
Na wsi bawić, dopókąd wieś jeszcze
Niezupełnie jest czemś nominalnem!
Ziemia bowiem, jakkolwiek pokorna,
Tak, że się ją depcze wciąż i depcze,
Ziemia nawet uprawianą chce być
Ręką wolną! Nienajdłużej ona,
Niewolnikom się ścieląc pod łańcuch ich.
Wdzięczna chce być — i może!
Dnia jednego, jednej nocy... pewnej chwili
Zapomniany zegar, gdzieś na niepomnej wieżycy
Jaskółczemi pozornie osklepion gniazdy,
Zawróci nagle rdzawe koła
I wyjęknie, że czas jest — tylko to rzecze,
Nic nie mówiąc więcej, lecz, że «jest czas».
I odepchnie ziemia pług — i nie raczy
Chcieć, by ją nierozweselony niczem
Oracz tykał, jak błoto kajdaniarz:
Sto ma piersi Cybela[9], karmić gotowa
Dzieci wiele, które ssą z uśmiechem!
To mawiałem, gdym podawał strzemię
Lewej stopie Róży. — — Jeździliśmy...
*
O wsi biała w atłasie kwiatów jabłoni
I w zwierciadłach księżyca,
Jako oblubienica
Na ustroni...
Przeszłość twa — zawsze wczora,
Przyszłość — ręka dosiężna,
U ciebie zawsze — pora!
Tyś wczasów księżna...
Tyś u siebie zawsze, jak umysł zdrów.
Czy w palmowym kraju posuchy,
Czy w zieleni brzóz, w złocie mchów,
Jak gajowe rozkoszna duchy.
Tobie, owszem, dziejów wydąża praca,
Jako trzoda jałówce blędnéjbłędnéj,
Gdy ku tobie i sam pasterz nawraca
Tłum nieoględny —
Alić znagla strach milczkiem blisko
Przypadł: górne prysnęły lody,
Chat stu zgasło ognisko,
Jeziorami ogrody!
Dęby płyną, wyrwane z ziemi,
Cisza klęski dwakroć przeraża,
Fale brudne przez mur cmentarza
Biją trumny ciężkiemi —
Lecz o górnych kto myślił lodach,
Niskie przecierając szyby?
O rumianych prędzej jagodach
Lub gdzie się węźlą grzyby — —
———————————
O jagodach!... Tych własnie kwiat bieliźniany
Poopadał i, z miękkiemi podmuchy wiatru
Zdala skoro igrał, wraz owoce
Rumieniły się, mieniąc darń w kobierce.
Cicho po nich stąpały konie nasze.
Nie pytaliśmy się o drogę, świadomi dróg,
Ścieżek, stoków i przez nie płasko rzucanych
Głazów, które jak most służą, ustawnie myty
Cienkiemi fal szybami — —
— — błądziliśmy
Umyślnie i bezbłędnie, Róża i ja,
Dwoje tylko, albo w poczcie gości,
Zarówno swobodnie zobcowanych.
Wuj Salomon czekał nas to z obiadem,
Umiejętnie zarządzonym przezeń,
To z wieczerzą: tej miejsce było w ogrodzie,
Gdy biała ćma lamp szuka lub robaczek
Świetlny w głębokich cieniach alei
Przelatuje, skrę niosąc...
— — Pogody równej
W oddechu płuc, w duchu, w biciu serca
Czuć nie może, kto nie zna wsi polskiej,
Społeczności, będącej niby idylą,
Niby wykwintnego świata kaprysem,
Czy ponad, czy poza historycznym,
Nie wiem — świat to osobny, zda się,
Coś, jak fortunne wyspy starożytne[10],
Dziejów mające wdzięk, nie trud i ciąg.
Tak, ubłogosławione owdzie duchy
Polityki zaledwo tyle dopuszczają,
[233]
Ile onej dla zacnych trzeba im rozmów
Wśród alei, nieśmiertelnemi poważnej drzewy,
Gdzie wszelako z zapałem i solennie
I z rodzajem osobnego namaszczenia
Wygłasza coś Brutusa cień lub Katona,
Rozmawiający o Filippi!...[11]
Polityka, zda się, i historja,
Doczesnemi ich strony, temi, które
Do powszednich obowiązują służb i prac,
Nie odwraca się zewsząd — nie wszystkim gwoli...
Czasem tylko Żyd, jak starożytny obelisk
Ten sam, co za faraonów, przy drodze stoi
I odpomina[12] wieki — niekiedy bywa,
Że utrafiony pługa ostrzem pancerz
Wyrzuci kmieć na miedzę, a pacholęta
Pobrzmiewają wen — bywa niekiedy,
Że w zamkowej tej lub owej sali
(Gdzie owoce się suszą) ściemniały portret
Obsunie się wraz z gwoździem, zjedzonym rdzą...
Tyle dziejów! Historja, jako fenomen,
Przypadkami się ledwo odpomina.
U bramy dziś gdy rozmawiałem z Różą,
Gdy Salomon wuj z gośćmi w przedsieniu stał,
Gwar niezwykły powstał, służebni ludzie
Nadbiegali — mąż jakiś rosły i czarny,
Wyłamawszy się z tłumu, podskoczył ku nam,
Do naszych stóp się rzucił konwulsyjnie,
Mówiąc: «Księdzu, panie, każ księdzu twojemu,
Który owdzie nadchodzi i gniewny jest,
By dozwolił na pogrzeb!... Ja idę z książąt
Cygańskiego narodu, i brat mój umarł
W drodze długiej... My nie mamy ziemie.
Ni gdzie pogrześć... Wiatr roznosi popiół
Koczowiska...»
...Ulękła się Róża,
Spazm nerwowy wsparł ją o ramię moje,
Ją, której udatne palce tylokrotnie
Obmywały rany okaleczałego ludu —
Miłosierna będąca, ile piękna!
Atoli nerwy nie są duchem i sercem nie są.
Odpychliwe bywają równie, jak wstępne.
Szczegół nieraz potoczny podejmą tak,
Że się ogółem stawa, ogół natomiast
Fraszką czyniąc...
Zbliżył się ksiądz sędziwy.
I szambelan z gośćmi przystąpił zwolna.
Kółko nasze, jak harmonijny światek,
Na osi swej zdążało trybem statecznym,
Gdy cygański mąż czarny, jak aerolit[13],
Nie naruszył porządku w rzeczy istocie.
Jako ziemia cmentarzy święta jest
I ogrodzenie onych kanoniczne,
Zacny mówił ksiądz; nie był to misjonarz,
Wzorem był parafji dużej i możnej.
Ze swej strony Salomon wuj dobrotliwie
Skinął ku urzędnikom kasztelanji:
«Ziemi» — rzekłszy — «tak wiele na pograniczu
Serjonickiego dać umiałbym państwa,
Że całe możnaby pogrześć rzesze!»
A rzekłszy to i w rozmowy wziąwszy ogólność,
Szliśmy zwolna ku schodom szerokich przedsień.
Wieczornego powiewu łagodne tchnienie
Przegarniało włos Róży i blade wstążki.
*
«Pani!» — rzekłem — «podjadę konno, wraz powrócę,
Ofiarowanej gdy dojrzę gościnności,
Opowiem obchód...» — Tu wniesiono herbatę,
Której arom azjacki rozszerza nerwy
Poza miejscowość całej części świata.
Przy otworzonym zamyślona fortepianie
Stojąc, z palcem jednym na klawiszu,
Róża rzecze: — «Kanonik z wujem zapewne
W szachy zagra...» Ktoś inny do nas się zbliżył.
Cowieczornym trybem arcypogodnym
Zagaiła się całość serjonickiego kółka,
Całość błoga i zacna.
III.
Jak maluczko jest ludzi, rzekłbym: niema prawie,
Pragnących się objawić. Przechodzą, przechodzą...
Czy się nie odpychają, tańcząc lub w zabawie
Poufnej, czy się oni nie mylą i zwodzą?
Ni spółcześni, ni bliscy, ni istotnie znani.
Ręce imając, kłoniąc się spólnym uściskiem;
Pomiędzy nimi głębia wre i oceani,
Gdy na jej pianach oni zbliżeni nazwiskiem,
[234]
Świat więc mówi: «To swoi, to kółko domowe,
To nasi...»
Szczerzej niebo łączy lazurowe
Ludów tysiąc, co rżną się przez wieki, bo szczerzéj
Z każdego aby jeden wspólne niebo wierzy!
Oni zaś tańczą, łonem zbliżeni do łona,
Polarnie[14] nieświadomi siebie i osobni;
Dość, że jedna nad nimi lampa zapalona,
Że moda jedna wszystkich zarówno podobni
To «nasi!»
— Mapę życia gdyby kto zwysoka,
Jak mapę globu, kreślił góry i pustynie
Przeniosłyby się w krótkie jedno mgnienie oka,
A ocean przepadłby, gdzie ledwo łza płynie.
IV.
Las był zdala, gdzie mnie wiódł konny, przede mną
Pochodnię niosąc, jeździec Róży i Cygan
Na klaczy pstrej, tudzież gruby ekonom.
Przy siodle mem bliski swojem strzemieniem,
Pojękiwały sosny, wzdychał dąb,
Ilekroć wiatr szedł puszczy korytem.
Tak, gdy... (jako wzoruje boski Homer
Lub naucza porównań Virgilius czuły) —
Tak, gdy o nocy letniej, a jednak chmurnej,
Zżyma się morze na zbyt ustaloną pogodę,
Piasek od brzegów śliniąc widny, gdy dalej jest ciemne,
Zmieszane z firmamentem i huczące —
Tak puszczy brzeg po stronach nam się zdawał,
Cwałującym w szesnaście kopyt.
Przecięliśmy gościniec, który las dzieli
I przez który mkną niekiedy sarny;
Cygan ujął się grzywy, wydłużył stopę
Na zad klaczy i świsnął — niebawem ognie...
(Tu rękopis się urywa).
|