<<< Dane tekstu >>>
Autor Klemens Junosza
Tytuł Abram Pinkt i Mateusz Sikora
Podtytuł Dwaj filozofowie współcześni
Pochodzenie Fotografie wioskowe
Wydawca Księgarnia Teodora Paprockiego i S-ki
Data wyd. 1895
Druk Emil Skiwski
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały zbiór
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


I.

Tęga i długa była zima w r. 187... — mróz, jak wziął w końcu listopada, tak trzymał bez pofolgowania do pierwszych dni marca, a śniegu nazbierała się moc wielka. Grubym, białym kożuchem rozłożył się on na polach, łąkach, wodach zamarzniętych, — a po lasach, gdzie wiatr mu nie przeszkadzał i nie miał do niego łatwego przystępu, tak się ułożył i umocnił, jak gdyby aż do czerwca miał leżeć.
Nie bardzo dobra taka zima... Bydło świata nie widzi, stoi jak zamurowane w oborach, z paszą trzeba się skrupulatnie liczyć, a i na dzikiego zwierza głód przychodzi taki, że rozzuchwala się i do siedzib ludzkich zagląda. Gdzie całemi latami nie słyszano o wilkach, to się czasu takiej zimy przypomną; lisy, niby złodzieje, podkopują się do kurników, żeby gęś albo kurę porwać; nawet psy muszą się dobrze pilnować — bo wilk, gdy głodny, to i swego stryjecznego brata się czepi.
Gajowy Koguciński, który pod samym lasem mieszkał, a na zwierza był bardzo zawzięty, wypatrywał dobrze wszelkie ślady i ścieżynki w lesie, znał dróżki, któremi zwierzyna chodzi, zastawiał żelaza, trutki kładł, ze strzelbą się nocami zaczajał i nie jednego szkodnika uśmiercił, — to też miał w komorze coś siedem skór lisich i parę kunich, i obiecywał sobie, że jeszcze to bogactwo powiększy.
Miał już i kupca na ten towar — bo ile razy w miasteczku był, tyle razy Abram Pinkt zaczynał z nim rozmowę w tym przedmiocie... Byliby już dawno skończyli tranzakcyę, ale Koguciński drożył się, a Abram znów za bezcen chciał kupić; nawet przemówili się kilkakrotnie z tego powodu. Abram za wygranę nie dawał — wiedział, że skórki prędzej czy później nabędzie, bo kupowanie skórek było jego specyalnością, i nikt mu w tem nie przeszkadzał, konkurencyi nie robił i targu nie psuł.
Mając dość wolnego czasu, Abram zastanawiał się głęboko nad istotą handlu skórkami i nad misternem urządzeniem tego całego interesu. Trochę skombinowany on jest, ale czysty jak kryształ i uczciwy. Dlaczego nie miałby być uczciwy? Powiadają, że Koguciński sprzedaje pańskie zające, że Mateusz Sikora poluje na cudze zające. To fałsz! Czyją własnością jest zając żywy? — niczyją. Szlachcic powiada, że jego — głupstwo!... Zając ucieknie do drugiego lasu, do trzeciego, do dziesiątego — i już po własności. Abram ma przecież w miasteczku połowę domu własnego; na tym domu jest dach, a na dachu siadają bardzo często wróble i wrony. Czy Abram może powiedzieć, że to jego wrony? — Wcale nie — Abram taki głupi nie jest, bo wrona mogłaby frunąć i zażartować z jego twierdzenia. Tak samo i zając — dopóki żyje, jest niczyj... co najwyżej, należy do swojej żony, jeżeli ją ma; człowieka-właściciela znajduje dopiero po śmierci, chociaż go szuka za życia. Mateusz postawi wnyki, zając się w nie złapie, Mateusz go schowa do torby — wtenczas zając jest własnością Mateusza. Potem przychodzi Abram, kupuje zająca za swoje pół rubla własne, chowa go w swój własny worek i jest właścicielem zająca — ale na krótko, bo zaraz sprzedaje go za 60 kopiejek — i po kilku dniach kupuje z niego skórkę za małe pieniądze.
Abram jest mały kupiec, nabywa skórki pojedynczo, dla takiego, co zbiera ich pełne wozy, — a ten znów dla takiego, co puszcza w świat całe wagony skórek.
Interes skórkowy — to zegarek. Małe kapcany i łapserdaki — to małe kółka w nim; one chodzą z głośnym gangiem, z brzękiem, obracają się jak waryaty, szybko, żywo, ciągle, oprócz szabasu. Większe łapserdaki — to większe kółka, mają poważniejszy obrót, nie są tak ruchliwe; za temi znów większemi kółkami siedzi osoba — sprężyna! Ona się prawie wcale nie rusza, a wszystkiemu ruch nadaje — to jest król od zajęczych skórek.
Dla tej sprężyny kręcą się małe kółeczka, obracają większe; dla niej Mateusz zastawia wnyki, a Koguciński zasiada nocą, przy księżycu, koło owsianych snopków, rzuconych na przynętę.
Abram lubił rozmyślać o handlu skórkami, lubił zastanawiać się nad nim, i nie tylko nad nim, ale nad wieloma innymi objawami życia. Mało go obchodziło cudowne urządzenie natury, jej harmonia, piękność, siła, jej potęga, — ale natomiast upajał się harmonią geszeftów.
Rozmyślania nie przeszkadzały Abramowi oddawać się handlowi — owszem, miał go zawsze na pierwszym planie. Skórki Kogucińskiego spać mu nie dawały. Lisie skórki! to nie zwyczajny towar, to już coś w wyższym stylu — a kunie!...
Abram wie doskonale, że jeden wielki more-morejne w miasteczku potrzebuje dwóch skórek na odnowienie kołnierza przy futrze i że rządca z Kobyłek marzy od dawna o sprawieniu sobie lisiurki. Interes gotów, nawet dwa interesa, — tylko ten Koguciński twardy chłop. Uparł się jak kozieł i nie chce ustąpić. Powiada: „wolę wcale nie sprzedać, niż tanio sprzedać...“ Czysty waryat! Co on sobie myśli? Czy ja mu nie pieniędzmi płacę, czy mało zajęcy od niego wykupiłem?
Ostatecznie postanowił Abram udać się do Kogucińskiego osobiście. Mila drogi wcale niewielki interes, zwłaszcza dla człowieka, który od wczesnej młodości tylko na piechotę handluje.
Bagatela to. Ileż mil drogi odbył w swojem życiu, od wioski do wioski, od miasteczka do miasteczka kursując!
I dziś postanowił pójść. Wprawdzie już się ściemnia — ale to bajki! droga znana i niedaleka, a przytem księżyc świeci.
Abram wdział na siebie gruby chałat, podpasał się krajką, lisią czapkę nasunął na oczy i poszedł.
Żona odradzała mu tę wyprawę.
— Słuchaj — mówiła, zanim wyszedł, — lepiej ty jutro rano idź, lepiej nocuj w domu, jak przystoi na bogobojnego, sprawiedliwego żyda...
Abram nie słuchał.
Tej nocy księżyc był jakiś bardzo marny i nędzny. Tak niewyraźnie błyszczał z za chmur, jak pani burmistrzowej lampa z poza firanek i rolety płóciennej. Abram dobrze tę lampę znał, bo świeciła wprost okien jego stancyi, świeciła się nieraz długo, bardzo długo, prawie do samego rana. I w tem nic nadzwyczajnego niema, ponieważ burmistrz może mieć tańszy gatunek nafty, niż zwyczajny człowiek.
Księżyc nie świecił długo. Wyglądał coraz mizerniej, aż nareszcie całkiem przestał wyglądać — zniknął. Natomiast zaczął prószyć drobny śnieg. Abram rozmyślał nad tem zjawiskiem i żałował, że zamiast śniegu nie pada kasza, taka prawdziwa kasza, co można ją sprzedawać po kilkanaście groszy kwarta. Dlaczego nie? Przecież raz już było takie zdarzenie z manną — ale wówczas żydzi nie umieli się poznać na czem dobrem i robili grymasy. — Dobrze im tak, niech teraz jedzą śledzie z cebulą.
Śnieg pada coraz gęstszy, zalepia Abramowi oczy. Wogóle głupi to interes — ale pół drogi już zrobione, pozostaje druga połowa; kawałek drogi do lasu, potem las, w lesie z gościńca na prawo, potem trochę na lewo, dalej przez krzaczki na prost, przez mostek na strumieniu, przez łączkę na lewo, znów na prawo w las — i może najwyżej o sto kroków Kogucińskiego chałupa.
Dziwna rzecz wszakże, skąd się ten śnieg bierze? Sypie coraz gęstszy i gęstszy, tak, że niema już nieba, ziemi, lasu, pola, tylko sam śnieg. Pełno go w górze i na dole, pełno z wierzchu, z pod spodu, ze wszystkich czterech boków; nie widać ani drogi, ani ludzkiej siedziby, ani drzewa — nic, jest tylko śnieg.
Na domiar złego, zrywa się wiatr i zaczyna tym śniegiem kręcić w niegodziwy sposób. Białe płatki, które dotychczas spokojnie i równo osadzały się na wąsach, brodzie, brwiach i rzęsach Abrama, zaczynają figlować, wciskają się w nos, w usta, za kołnierz, w rękawy; zasypują drogę, niszczą ślady sani, sprowadzają na manowce...
Abram czuje pod nogami jakieś nierówności, uderza się o krzak, zapada w rów, a przytem doznaje dziwnego, nieokreślonego uczucia... jakby strachu. Może żona miała racyę, zatrzymując go w domu? Może — kto wie? Wychodząc z domu, Abram wiedział, że udaje się do Kogucińskiego; cel miał określony jasno — a teraz sam nie wie, dokąd go nogi zaprowadzą. Jest mu na przemian zimno i gorąco, męczy się.
Stanął, żeby skombinować, gdzie jest, i czy ma iść na prawo, czy na lewo, na przód, czy w tył. Kombinacya niełatwa. Świat wydaje się niby wielki garnek, napełniony rozwodnionem mlekiem i krupkami, garnek, w którym niewidzialna żydówka miesza wciąż niewidzialną kopyścią.
Czemże jest Abram w tym garnku? Nędzną krupką, która, będąc cięższą niż inne, spadła na dno i nie wiruje wraz ze wszystkiemi, ale ma jeszcze gorszy los, bo leży na spodzie, słaba, bezsilna, a nad nią kłębią się miliony krup i rozwodnione mleko... A co będzie, jak owa żydówka niewidzialna do samego dna kopyścią dostanie i pchnie tę cięższą krupkę, Abrama, w wir szalony?...
To jest całkiem pfe! Żona miała słuszność; po co było chodzić na taką noc szkaradną? W dodatku do wszystkiego złego jest cisza. Żadnego głosu nie słychać, żadne stworzenie żywe, żaden człowiek nie odzywa się. Czemuż chociaż z daleka nie dochodzi wołanie „hetta!“ lub „wiśta!“ Czemu jaki chłop nie jedzie?
Czy potrzeba dowodzić, że w takiej chwili głos pijanego chłopa byłby się wydał Abramowi słodszym nad dźwięki „Pieśni nad pieśniami,“ nad najpiękniejszą melodyę?
Niestety, niema nikogo!
Może po raz pierwszy w życiu handel skórkami zajęczemi nie wydał się Abramowi tak słodkim interesem, jak zwykle — ale, bądź-co-bądź, trzeba było iść i dotrzeć do chałupy Kogucińskiego.
Jest już i las. Duży bór, drzewa w nim wysokie, potężne; między niemi Abram bezpieczniejszym się czuje, odwagi nabiera, kroczy śmielej.
Kilka razy się potknął, parę razy zaczepił kapotą o jakiś krzak — ale to nie zatrzymywało go, szedł ciągle. Miarkował, że już musi być dość późno — i to przejmowało go obawą. W normalnych warunkach mógł był już od godziny być w chacie Kogucińskiego — a teraz sam nie wie, gdzie jest. Może blizko od niej, może daleko. Kto podczas zawiei potrafi zbadać, w jakiem się miejscu znajduje?
Abram czuł, że, pomimo zimna, krople potu występują mu na czoło, — przyśpieszył kroku, jak gdyby uciekając przed nieznanem niebezpieczeństwem.
Naraz rozległ się jakiś dziwny krzyk.
Co to jest? Żyd stanął, zaczął nasłuchiwać. Krzyk powtarzał się raz po raz płaczliwie, a dochodził z tej właśnie strony, w którą Abram dążył.
Czy iść na przód, czy wrócić się?
Zdawało się Abramowi, że ten krzyk obcym mu nie jest, że już go nieraz w życiu słyszał... owszem, nawet dość często słyszał, — lecz kiedy? gdzie? w jakich okolicznościach? Kiedy przed paroma miesiącami kupił gęś i zamknął ją w drwalni, ona zupełnie tak samo krzyczała... ale, szczególna rzecz, cóżby teraz gęś miała robić w lesie, nocną porą, podczas zadymki? Może dzika? Skądby się w zimie znalazła?
Głos dochodzi coraz wyraźniej — Abram nie ma już najmniejszej wątpliwości; istotnie, jest to gęś — bardzo szacowny ptak.
Abram szedł w stronę, z której głos dochodził, trochę śmiało i trochę ostrożnie, właśnie jako przystoi na człowieka, który łączy w sobie odwagę lwa i przezorność wężową... Szedł trochę śmiało, gdyż wiedział, że gęś nie jest ptakiem drapieżnym i nie rzuca się na ludzi, — a trochę ostrożnie, ponieważ nie można twierdzić bezwzględnie, że stworzenie, odzywające się głosem gęsi, ma być koniecznie gęsią... Nawet w razie, gdyby posiadało wszystkie zewnętrzne cechy tego ptaka: dziób, pierze, nogi, gdyby gęgało i znosiło jajka, to jeszcze mogą być pewne wątpliwości... Abram wie o tem, ponieważ czytał wiele, słyszał opowiadania ludzi mądrych i rozumiał doskonale, że nawet w takiej na pozór prostej rzeczy może być ukryte nieszczęście lub oszukaństwo. W danym wypadku mogą być, opuszczając wiele innych subtelnych i wyrafinowanych, trzy przypuszczenia najprostsze: albo gęgające stworzenie jest zwyczajną gęsią, przypadkowo znajdującą się w lesie; albo jest formą, naczyniem, w którem ukrył się zły duch dla uczynienia Abramowi psoty; albo wreszcie jest czasowem siedliskiem jakiej duszy żydowskiej, pokutującej za grzechy. Umysł Abrama skłaniał się ku pierwszemu i trzeciemu przypuszczeniu; przekładał nawet trzecie nad pierwsze, gdyż zabrawszy gęś i zjadłszy ją, uwolniłby zarazem pokutującą duszę, co jest uczynkiem bezwzględnie dobrym. W miarę zbliżania się do miejsca, z którego głos dochodził, Abram czuł, że serce coraz silniej w nim kołacze, ale wysiłkiem woli opanowywał wrażenie i do pewnego stopnia zapanował nad niem w rzeczy samej; raz dlatego, że gęś, choćby nawet najchudsza, warta jest przynajmniej pół rubla, a powtóre, że handlując przez całe życie skórami dzikich stworzeń i zwierzyną, człowiek mimowolnie zyskuje na odwadze, jak herbata w sąsiedztwie świec łojowych zyskuje na zapachu.
Idąc wciąż ostrożnie, nasłuchując i wytężając wzrok, Abram doszedł do krzaka, poza którym rozlegało się wyraźnie gęganie. Przystanął, wychylił głowę z poza gałęzi... i ujrzał w odległości trzech kroków od siebie prawdziwą, dużą, siodłatą gęś. Doskonale można było na śniegu widzieć jej szare skrzydła, któremi trzepotała rozpaczliwie, mając prawdopodobnie związane nogi.
Abram szybko skombinował, że jego drugie i trzecie przypuszczenie upada, że nie ma przed sobą zamaskowanego szatana, ani pokutującej duszy, lecz zwykłą gęś, którą prawdopodobnie pijany chłop miał na wozie i nie zauważył, że spadła. Doskonały interes do zrobienia — tylko się schylić, gęś zabrać, zanieść do domu i urządzić z niej wspaniałą ucztę dla rodziny.
Wobec tak pięknego a niespodziewanego zysku Abram postanowił, w razie gdyby Koguciński bardzo się przy cenie skórek upierał, postąpić mu po sześć groszy na lisich, a po dziesięć na kunich.
Niech się i on zbogaci!
Niestety, wszelkie wogóle kombinacye ludzkie mają tę wadę, że bywają niepewne i omylne. Niewiele też na nich można budować.
Gdy Abram prawą ręką chciał wziąć gęś, stało się coś nadzwyczajnego... Ziemia się zapadła i biedny handlarz skórek wraz ze swą niespodziewaną zdobyczą wpadł w przepaść.







Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Klemens Szaniawski.