<<< Dane tekstu >>>
Autor Klemens Junosza
Tytuł Abram Pinkt i Mateusz Sikora
Podtytuł Dwaj filozofowie współcześni
Pochodzenie Fotografie wioskowe
Wydawca Księgarnia Teodora Paprockiego i S-ki
Data wyd. 1895
Druk Emil Skiwski
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały zbiór
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


II.

We wsi Kurkach, nieopodal lasu położonej, w chacie na samym skraju błysnęło światełko. Przez małe okno o czterech szybkach można było dostrzedz sylwetkę człowieka, uwijającego się po izbie przy jaskrawem, migotliwem świetle łuczywa. Człowiek ten wdział na siebie sukmanę, przepasał się rzemieniem, włożył czapkę na głowę, wyciągnął z za pieca krótką strzelbę, i zagasiwszy ogień na kominie, wyszedł z domu.
Zawiejka ustała, śnieg już nie padał, księżyc ukazywał się chwilowo, to znów skrywał się w szarych chmurach. Było już późno. W którejś chacie kur zapiał; za nim odezwał się drugi, trzeci, dziesiąty, i odgłos tego piania, niby hasło czuwających stróżów nocnych, po wsi się rozlegał. Człowiek z krótką strzelbą na ramieniu nie udał się drogą przez wieś, lecz zaraz, za chatę swoją wyszedłszy, zwrócił się w pole i dążył pewnym krokiem w stronę lasu. Ciemno było, zadymka zatarła wszelkie ścieżki i pozawiewała brózdy, ale człowiek ów szedł śmiało, pewno, jak gdyby o południu. Mogło się zdawać, że ciemności nie istnieją dla niego, że idzie na pamięć.
Nie było w tem nic dziwnego. Mateusz Sikora w tej wiosce się urodził, w tej okolicy blizko sześćdziesiąt lat przeżył; znał prawie każde drzewo w okolicznych lasach, każdy krzak, kamień, rów. Przez bagna dla nikogo niedostępne potrafił przechodzić suchą nogą, po kępach, pniach nawpół spróchniałych, kłodach drzew, od niepamiętnych czasów przez burze zwalonych. Rzeka ani jezioro nie miały dla niego tajemnic — znał wszystkie brody, mielizny, głębie. Wiedział, gdzie raków szukać, gdzie wędy zarzucić, gdzie więcierze lub bębenki zastawiać. A i myśliwy był z niego znakomity — szedł do cudzego lasu jak do własnej śpiżarni i brał co chciał i co mu było potrzeba. Strzelbę nosił z sobą, ale używał jej rzadko — wolał polować po cichu, żeby i prochu nie marnować i hałasu niepotrzebnego nie robić. Na lisy miał trutkę, na zające wnyki, ptactwo w sidła brał, lub innymi sposoby, a zawsze zręcznie, cicho, nieznacznie. Nie chwalił się talentem swoim, rozgłosu unikał — a ile zwierzyny, ile skórek w swem życiu sprzedał, o tem Abram Pinkt mógłby dużo powiedzieć...
Mateusz umiał nawet i obstalunki załatwiać. Ileż to razy zgłaszali się do Abrama różni panowie z miasta, żądając kuropatw, zajęcy, czasem nawet sarny — na dzień oznaczony. Abram przyrzekał, że będzie — i szedł, jak w dym, do Mateusza. Mateusz przyrzekał, że dostarczy — i szedł, jak w dym, do lasu... a zawodu nigdy nie zrobił. Słowny chłop — można było na jego zapewnieniu polegać — i z tej przyczyny w mieście doskonale wiedziano, że słowo Abrama, w razie potrzeby, znaczy zupełnie to samo, co zaduszony zając...
Z powierzchowności Sikora wcale na wielkiego myśliwca nie wyglądał — był chłop niepokaźny, nizki, krępy, o twarzy wygolonej, nie zdradzającej ani inteligencyi, ani sprytu; tylko w małych, czarnych oczach jego malowało się życie i przebiegłość. On od tylu lat ścigał zwierzynę i sam nieustannie był ścigany od ludzi, którzy o własności wyrobili sobie najdziwaczniejsze pojęcia. Gdy Mateusz tropił zwierzynę, jego samego tropili gajowi, leśniczowie, nadleśni... Umiał ich jednak unikać. Borsuk nie potrafił tak zręcznie skryć się w jamie, zając nie umiał tak przycupnąć w podorywce, jak Mateusz wywijał się swoim prześladowcom.
I za co go prześladowali? Za co grozili mu karami, sądem, a niekiedy nawet dobrym nabojem śrótu?
Musimy się zapoznać bliżej z Mateuszem. Niebogaty człowiek to był. Miał całej fortuny dziewięć morgów, z serwitutem na lesie i na ugorach; miał stodołę, oborę i zwykłe chłopskie obejście, konia, kilka sztuk bydła, trochę gadziny... Dla jednego byłoby to aż nadto, ale Mateusz nie był jeden. Nie licząc dozgonnej towarzyszki życia, miał dwóch synów, dwie synowe, córkę i zięcia. Wszystko to siedziało na owych dziewięciu morgach, chciało jeść dobrze, ubierać się, a nawet i pieniądze składać — bo już taka ludzka natura: jak kto ma grosz, to chce dwóch, — ma dwa, żąda pięciu, a potem mu już i tysięcy mało.
Mateusz gospodarstwo dzieciom oddał, a sam przemysłem własnym żył — tyle, że mu od czasu do czasu jeść dali w chałupie. I tam co prawda rzadkim gościem bywał. Czasem na dwa, na trzy dni znikał, i nie wiadomo gdzie się podziewał. Gospodarstwa nie lubił, głównie polowaniem się trudnił; czasem w dobrej kompanii po drzewo do cudzego lasu się wybrał i sosenkę lub dębczaka tak cicho wywiózł, że straż nie domyśliła się wcale; czasem znów puszczał się w drogę na dłużej, w dalsze okolice, a co tam robił — tego nikt nie wiedział i nie domyślał się nawet. Mateusz ani czytać, ani pisać nie umiał, obce mu były również wszelkie cyfry, ale z rachunkami dawał sobie radę. Robił kozikiem różne znaczki na kiju, a takie akuratne i dokładne, że nawet Abram Pinkt, który w buchalteryi kredą na szafie bardzo był biegły, nigdy Mateusza w pole wyprowadzić nie mógł. Chłop ząb za ząb się kłócił i zawsze żyda przekonał. Najczęściej wynikały spory przy rachunkach za kwiczoły, jemiołuszki i wogóle drobne ptaszki. Abram mówił:
— Słuchajcie, Mateuszu, we wtorek był jeden mendel i trzy ptaszki, we czwartek jeden ptaszek i dwa mendle... to razem dwa mendle i pięć...
Mateusz uśmiechał się tylko.
— No, mówię wam wyraźnie: dwa mendle i pięć sztuk... Co więcej żądacie?
— Nic... jeno mi Abram zapłać, co się należy.
— Owszem, zapłacę.
— To liczcie jeszcze raz.
— We wtorek mendel i trzy.
Mateusz spojrzał na swój kij, policzył palcem karby, kiwnął głową i rzekł:
— No, tak.
— We czwartek — mówił dalej Abram — jeden i dwa mendle.
Mateusz znów spojrzał na kij.
— Juści — rzekł, — dwa i jeden. Sprawiedliwie...
— Ja zawsze sprawiedliwy jestem... i dlatego zapłacę wam zaraz za dwa mendle i pięć ptaszków.
— Nie, Abram zapłaci za trzy mendle i cztery ptaszki.
— Za ile? za ile?
— Za trzy mendle i cztery...
— Dlaczego?
— Bo tak stoi na kiju.
— Nie, ja wam zapłacę za dwa mendle i pięć, bo tak stoi na szafie...
— Ja biorę podług kija...
— Co to za gadanie! niby to wasz kij ma być mądrzejszy niż moja szafa...
— Bo i nie co.
— Wy macie źle w głowie, Mateuszu.
Chłop obojętnie przyjmował takie wymówki, a gdy się trochę zniecierpliwił, mówił z pozornym spokojem:
— Abramie, czy wy macie całe kości?
— Co to za głupie pytanie!
— Tedy radzę po dobremu zapłacić ile się patrzy, bo mogę wpaść w gniew i przetrącić wam jaki gnat!...
— Stary rozbójnik! Tfy!...
— Stary cygan!
Często zdarzały się takie sprzeczki, ale ostatecznie kończyły się zgodnie. Chłop oszukać się nie dał i Abram płacił co się należało. Cóż miał robić? Z natury handlu, jakiemu się oddawał, wielce cenił dobry i stały stosunek ze znakomitym tępicielem zwierzyny; musiał mu nawet pochlebiać, częstować go niekiedy, a w potrzebie i drobnym kredytem wygodzić. Specyalność, jakiej się Mateusz oddawał, nie była łatwą. Tropił ciągle i sam był tropionym, co wymagało wielkiej przytomności umysłu, bystrego oka i ucha. To też wyrobił sobie wzrok koci, a słuch zajęczy; jednak, mimo tego, dostawał się niekiedy przed kratki sądowe i kilkakrotnie w kozie siedział. Pierwszy raz trzy, potem miesiąc, ostatnio dwa...
I za co?
Za to tylko, że sędziowie mieli dziwaczne pojęcia o własności... i nie mogli zrozumieć, że co innego ukraść, a co innego wziąć...
Bywają takie twarde głowy!
Mateusz nieraz zastanawiał się nad tym szczególnym objawem nieudolności ludzkiego umysłu. Dlaczego lada kto rozumie, że co innego jest młócić, a co innego strzelać, co innego orać, a co innego gwizdać, a „wziąć“ i „ukraść“ biorą za jedno!
Aczkolwiek prosty chłop i niepiśmienny, Mateusz przecież coś rozumie — zdaje mu się nawet, że dużo rozumie. Nieraz, mając czas wolny, położy się w polu pod krzakiem, albo zimową porą w izbie na przypiecku, i myśli. Myśli o zwierzynie, ptakach, sidłach, a wreszcie i o sobie samym, o nieustannym zatargu z tymi, którzy go śledzą i tropią, jak dzikiego zwierza. Jest na świecie dużo rzeczy niezrozumiałych... Abram, na przykład, nie może zrozumieć, dlaczego wolno zabić zająca w grudniu, a nie wolno w maju; dlaczego w pewnym okresie czasu zabity zając jest przedmiotem wolnego handlu i może być sprzedany tak jak jest; w innym znów ma koniecznie mieć pieczęć lakową na uchu... a jeszcze w innym okresie staje się kontrabandą, którą zabierają, konfiskują, jak defraudowaną wódkę lub szwarcowany tytuń.
Abramowi to się w głowie nie mieści!... boć przecie dla zająca jest wszystko jedno, czy zostanie zjedzony w tym lub owym miesiącu, czy po śmierci będzie miał opieczętowane ucho, czy nie... On zapewne wolałby żyć i nie spotykać się nigdy ani z Mateuszem, ani z Kogucińskim, ani z tymi panami, co urządzają sobie polowania dla zabawki...
Myśli, zaprzątające Mateusza, są cięższe, poważniejsze, a co prawda i trudniej rodzą się w mózgu, niż myśli Abrama... Żyd, jak żyd — do spekulacyi wszelakich ma dar, kombinuje szybko; w chłopskiej głowie idea obraca się powoli, niby koło ciężkiego wozu w piasku... pojęcie urabia się z trudnością, rośnie jak drzewo, wolno, po troszeczku, — ale też zato, jak się urobi, wyrośnie, jak korzenie zapuści, to już go ani naruszyć, ani wyrwać; trwałe jest jak mur, niewzruszone jak skała...
Mateusz idzie ku lasowi zadumany — bo i ma o czem.
Za kilka dni wypada mu stawić się do sądu — i o co? o głupi dąbek, wywieziony nocną porą, cichaczem. Ze sprawy nie będzie nic, bo za rękę nie złapali, dowodów niema, a poszlaki niewiele znaczą... Koguciński za świadka ma stawać — ale, choć przed ludźmi za Mateuszowego wroga uchodzi, w gruncie za jedno z nim trzyma... i sam zresztą nie jest czysty jak szkło... Koguciński sprawy nie popsuje, ale trzeba się z nim porozumieć, naradzić, żeby niby oskarżał, a w rzeczywistości bronił, mówił i tak i siak, i to i owo, a jedno żeby się drugiego nie trzymało. Wreszcie i Abram będzie za świadka podany, ażeby zeznał, że tej nocy, podczas której dąbek skradziono, Mateusz w miasteczku był i właśnie u Abrama nocował. Dziesięciu żydków to widziało i w razie potrzeby mogą nawet zaprzysiądz...
Sędzia będzie na to zeznanie głową kiwał — niech sobie kiwa; głowa należy do niego i wolno mu z nią robić co chce; ale kiwanie prawdy nie wzruszy...
Powiadają, że dąbek ukradziono nocy czwartkowej i oskarżają o to Mateusza — a przecież faktem jest, że Mateusz sprzedał w miasteczku jakiś dąbek we czwartek i tego dnia nie powracał do domu, lecz nocował u Abrama. To jest prawda sprawiedliwa; różnica, może być tylko w definicyi, która właściwie noc jest czwartkowa: czy ta, co idzie po środzie i poprzedza czwartek — jak myśli sędzia; czy ta, co idzie po czwartku i poprzedza piątek — jak sądzi Abram i jego przyjaciele. Wolno sędziemu myśleć tak, Abramowi wolno myśleć inaczej, ale racyę ma Abram.
Dlaczego? Dajmy na to, że kobieta stała się wdową i powtórnie wyszła za mąż. Któż jest jej mężem: czy ten, co przeszedł, przeminął i nie jest; czy ten, który żyje? Oczywiście ten drugi... Tak samo i noc nie mogła należeć do czwartku, który jeszcze nie istniał... Możnaby w tem dowodzeniu, chcąc przedmiot do gruntu wyczerpać i wszechstronnie go zbadać, odwrócić kota ogonem i przedstawić rzecz z innej strony, naodwrót i jeszcze raz naodwrót — ale w danym przypadku nie idzie o dysputę, tylko o sąd... więc można poprzestać na skróconej procedurze myślenia...
Wobec takich świadków i wobec Kogucińskiego, Mateusz nie lękał się sądu, ale przykra mu była mitręga, włóczenie się, strata czasu. Tej nocy, na taką niepogodę, wolałby spać, aniżeli iść do Kogucińskiego; ale trudno — w kozie siedzieć nie rozkosz... lepiej wnyki na zające zastawiać, lub lisy truć...
Idąc, rozmyślał — czuł się obrażonym. Zapozwano go o kradzież, to znaczy, że pośrednio nazwano go złodziejem — a on przecież złodziejem nie jest... i nigdy nim nie był. W Boga wierzy, pacierz mówi, dziesięcioro przykazań umie na pamięć. Wie, że siódme przykazanie głosi; „nie kradnij“ — i on nie kradnie. Nie wyprowadził nocą konia ze stajni, nie sięgnął do cudzej kieszeni, nie wyniósł cudzego zboża ze śpichrza, nie wyłamał zamków, nie rozbił cudzej skrzynki, ani kufra — i nazywają go złodziejem! Za co? że wziął jakiś marny dąbek!
I znowuż ta niezrozumiana przez ludzi różnica pojęć...
Mateusz zastanawia się i pyta sam siebie:
Czy jest złodziejem ten, kto pije wodę z cudzej studni? — Nie.
Czy jest złodziejem, kto odpoczywa w cieniu przydrożnego drzewa? — Nie.
Czy człowiek zbierający grzyby lub jagody w boru cudzym jest takim samym łotrem, jak ów, co kradnie gospodarzom konie? — Nie. Siódme przykazanie powiada: „nie kradnij...“ — ale nie mówi: „nie bierz.“
Mateusz, gdyby go zaproszono na konferencyę i kazano mu wymotywować szczegółowo swoje poglądy, nie wywiązałby się z zadania. Co najwyżej, podrapałby się w głowę, przestąpił parę razy z nogi na nogę i uśmiechnął się z politowaniem nad ignorancyą swych przeciwników...
Bo i czego oni właściwie chcą?
Zabrać komu bicz z fury — to znaczy ukraść, zerwać grzyb w lesie — to znaczy wziąć. Bicz kupił właściciel od żyda na targu i zapłacił, jak wiadomo, trzy grosze; grzyb wyrósł z ziemi sam, z woli Bożej, nikt za to grosza nie dał... Sądy tego nie rozumieją... podług nich wszystko jest kradzieżą; a czy kto bierze tylko, czy kradnie, nazywają go jednakowo złodziejem...
W tem właśnie krzywda i niesprawiedliwość.
Idzie Mateusz, rozmyślając o tem, idzie, nie patrząc na drogę, którą na pamięć zna... idzie szybko, bo mu zimno, bo wiatr dojmujący dmie przez sukmanę, przez kożuch, wierci jak świderkiem, aż do kości...
Taki najgorszy. Lepiej w trzaskający mróz wędrować, niż podczas wiatru.
Już jest las — jeszcze kawałek do chaty Kogucińskiego, najwyżej pół godziny drogi. Trzeba pośpieszyć.
Stary wyga Kogut, przez grzeczność Kogucińskim nazwany, choć jego dziad i pradziad Kogutem po prostu się zwał, ma różne sposoby na rozgrzanie. Drzewa nie kupi — więc piec u niego w izbie zawsze gorący, a i flaszę niejedną chowa w ukryciu... Taki ma życie porządne. Pensya go dojdzie, ordynarya, fantowe, a i za skórki coś kapnie... Słowem pan — i nie goni go nikt, po sądach nie włóczy, wyrokami nie trapi, kozą nie grozi...
Śnieg ścieżki pozawiewał, ale to dla Mateusza głupstwo. Idzie śmiało, nie pyta — byle prędzej pod dach, do ciepłego pieca, do flaszy... Wiatr szkaradny z każdą chwilą się wzmaga... szczęśliwy, kto nie potrzebuje domu w takiej chwili opuszczać!







Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Klemens Szaniawski.