Fotografie wioskowe/całość
<<< Dane tekstu | ||
Autor | ||
Tytuł | Fotografie wioskowe | |
Wydawca | Księgarnia Teodora Paprockiego i S-ki | |
Data wyd. | 1895 | |
Druk | Emil Skiwski | |
Miejsce wyd. | Warszawa | |
Źródło | Skany na Commons | |
Inne | Pobierz jako: EPUB • PDF • MOBI | |
| ||
Indeks stron |
Klemens Junosza.
FOTOGRAFIE WIOSKOWE.
WARSZAWA.
NAKŁADEM KSIĘGARNI
Teodora Paprockiego i S-ki.
41. Nowy-Świat 41.
—
1895. Дозволено Цензурою.
Варшава, 30 Октября 1894 года.
Warszawa. Drukiem Emila Skiwskiego.
|
Tęga i długa była zima w r. 187... — mróz, jak wziął w końcu listopada, tak trzymał bez pofolgowania do pierwszych dni marca, a śniegu nazbierała się moc wielka. Grubym, białym kożuchem rozłożył się on na polach, łąkach, wodach zamarzniętych, — a po lasach, gdzie wiatr mu nie przeszkadzał i nie miał do niego łatwego przystępu, tak się ułożył i umocnił, jak gdyby aż do czerwca miał leżeć.
Nie bardzo dobra taka zima... Bydło świata nie widzi, stoi jak zamurowane w oborach, z paszą trzeba się skrupulatnie liczyć, a i na dzikiego zwierza głód przychodzi taki, że rozzuchwala się i do siedzib ludzkich zagląda. Gdzie całemi latami nie słyszano o wilkach, to się czasu takiej zimy przypomną; lisy, niby złodzieje, podkopują się do kurników, żeby gęś albo kurę porwać; nawet psy muszą się dobrze pilnować — bo wilk, gdy głodny, to i swego stryjecznego brata się czepi.
Gajowy Koguciński, który pod samym lasem mieszkał, a na zwierza był bardzo zawzięty, wypatrywał dobrze wszelkie ślady i ścieżynki w lesie, znał dróżki, któremi zwierzyna chodzi, zastawiał żelaza, trutki kładł, ze strzelbą się nocami zaczajał i nie jednego szkodnika uśmiercił, — to też miał w komorze coś siedem skór lisich i parę kunich, i obiecywał sobie, że jeszcze to bogactwo powiększy.
Miał już i kupca na ten towar — bo ile razy w miasteczku był, tyle razy Abram Pinkt zaczynał z nim rozmowę w tym przedmiocie... Byliby już dawno skończyli tranzakcyę, ale Koguciński drożył się, a Abram znów za bezcen chciał kupić; nawet przemówili się kilkakrotnie z tego powodu. Abram za wygranę nie dawał — wiedział, że skórki prędzej czy później nabędzie, bo kupowanie skórek było jego specyalnością, i nikt mu w tem nie przeszkadzał, konkurencyi nie robił i targu nie psuł.
Mając dość wolnego czasu, Abram zastanawiał się głęboko nad istotą handlu skórkami i nad misternem urządzeniem tego całego interesu. Trochę skombinowany on jest, ale czysty jak kryształ i uczciwy. Dlaczego nie miałby być uczciwy? Powiadają, że Koguciński sprzedaje pańskie zające, że Mateusz Sikora poluje na cudze zające. To fałsz! Czyją własnością jest zając żywy? — niczyją. Szlachcic powiada, że jego — głupstwo!... Zając ucieknie do drugiego lasu, do trzeciego, do dziesiątego — i już po własności. Abram ma przecież w miasteczku połowę domu własnego; na tym domu jest dach, a na dachu siadają bardzo często wróble i wrony. Czy Abram może powiedzieć, że to jego wrony? — Wcale nie — Abram taki głupi nie jest, bo wrona mogłaby frunąć i zażartować z jego twierdzenia. Tak samo i zając — dopóki żyje, jest niczyj... co najwyżej, należy do swojej żony, jeżeli ją ma; człowieka-właściciela znajduje dopiero po śmierci, chociaż go szuka za życia. Mateusz postawi wnyki, zając się w nie złapie, Mateusz go schowa do torby — wtenczas zając jest własnością Mateusza. Potem przychodzi Abram, kupuje zająca za swoje pół rubla własne, chowa go w swój własny worek i jest właścicielem zająca — ale na krótko, bo zaraz sprzedaje go za 60 kopiejek — i po kilku dniach kupuje z niego skórkę za małe pieniądze.
Abram jest mały kupiec, nabywa skórki pojedynczo, dla takiego, co zbiera ich pełne wozy, — a ten znów dla takiego, co puszcza w świat całe wagony skórek.
Interes skórkowy — to zegarek. Małe kapcany i łapserdaki — to małe kółka w nim; one chodzą z głośnym gangiem, z brzękiem, obracają się jak waryaty, szybko, żywo, ciągle, oprócz szabasu. Większe łapserdaki — to większe kółka, mają poważniejszy obrót, nie są tak ruchliwe; za temi znów większemi kółkami siedzi osoba — sprężyna! Ona się prawie wcale nie rusza, a wszystkiemu ruch nadaje — to jest król od zajęczych skórek.
Dla tej sprężyny kręcą się małe kółeczka, obracają większe; dla niej Mateusz zastawia wnyki, a Koguciński zasiada nocą, przy księżycu, koło owsianych snopków, rzuconych na przynętę.
Abram lubił rozmyślać o handlu skórkami, lubił zastanawiać się nad nim, i nie tylko nad nim, ale nad wieloma innymi objawami życia. Mało go obchodziło cudowne urządzenie natury, jej harmonia, piękność, siła, jej potęga, — ale natomiast upajał się harmonią geszeftów.
Rozmyślania nie przeszkadzały Abramowi oddawać się handlowi — owszem, miał go zawsze na pierwszym planie. Skórki Kogucińskiego spać mu nie dawały. Lisie skórki! to nie zwyczajny towar, to już coś w wyższym stylu — a kunie!...
Abram wie doskonale, że jeden wielki more-morejne w miasteczku potrzebuje dwóch skórek na odnowienie kołnierza przy futrze i że rządca z Kobyłek marzy od dawna o sprawieniu sobie lisiurki. Interes gotów, nawet dwa interesa, — tylko ten Koguciński twardy chłop. Uparł się jak kozieł i nie chce ustąpić. Powiada: „wolę wcale nie sprzedać, niż tanio sprzedać...“ Czysty waryat! Co on sobie myśli? Czy ja mu nie pieniędzmi płacę, czy mało zajęcy od niego wykupiłem?
Ostatecznie postanowił Abram udać się do Kogucińskiego osobiście. Mila drogi wcale niewielki interes, zwłaszcza dla człowieka, który od wczesnej młodości tylko na piechotę handluje.
Bagatela to. Ileż mil drogi odbył w swojem życiu, od wioski do wioski, od miasteczka do miasteczka kursując!
I dziś postanowił pójść. Wprawdzie już się ściemnia — ale to bajki! droga znana i niedaleka, a przytem księżyc świeci.
Abram wdział na siebie gruby chałat, podpasał się krajką, lisią czapkę nasunął na oczy i poszedł.
Żona odradzała mu tę wyprawę.
— Słuchaj — mówiła, zanim wyszedł, — lepiej ty jutro rano idź, lepiej nocuj w domu, jak przystoi na bogobojnego, sprawiedliwego żyda...
Abram nie słuchał.
Tej nocy księżyc był jakiś bardzo marny i nędzny. Tak niewyraźnie błyszczał z za chmur, jak pani burmistrzowej lampa z poza firanek i rolety płóciennej. Abram dobrze tę lampę znał, bo świeciła wprost okien jego stancyi, świeciła się nieraz długo, bardzo długo, prawie do samego rana. I w tem nic nadzwyczajnego niema, ponieważ burmistrz może mieć tańszy gatunek nafty, niż zwyczajny człowiek.
Księżyc nie świecił długo. Wyglądał coraz mizerniej, aż nareszcie całkiem przestał wyglądać — zniknął. Natomiast zaczął prószyć drobny śnieg. Abram rozmyślał nad tem zjawiskiem i żałował, że zamiast śniegu nie pada kasza, taka prawdziwa kasza, co można ją sprzedawać po kilkanaście groszy kwarta. Dlaczego nie? Przecież raz już było takie zdarzenie z manną — ale wówczas żydzi nie umieli się poznać na czem dobrem i robili grymasy. — Dobrze im tak, niech teraz jedzą śledzie z cebulą.
Śnieg pada coraz gęstszy, zalepia Abramowi oczy. Wogóle głupi to interes — ale pół drogi już zrobione, pozostaje druga połowa; kawałek drogi do lasu, potem las, w lesie z gościńca na prawo, potem trochę na lewo, dalej przez krzaczki na prost, przez mostek na strumieniu, przez łączkę na lewo, znów na prawo w las — i może najwyżej o sto kroków Kogucińskiego chałupa.
Dziwna rzecz wszakże, skąd się ten śnieg bierze? Sypie coraz gęstszy i gęstszy, tak, że niema już nieba, ziemi, lasu, pola, tylko sam śnieg. Pełno go w górze i na dole, pełno z wierzchu, z pod spodu, ze wszystkich czterech boków; nie widać ani drogi, ani ludzkiej siedziby, ani drzewa — nic, jest tylko śnieg.
Na domiar złego, zrywa się wiatr i zaczyna tym śniegiem kręcić w niegodziwy sposób. Białe płatki, które dotychczas spokojnie i równo osadzały się na wąsach, brodzie, brwiach i rzęsach Abrama, zaczynają figlować, wciskają się w nos, w usta, za kołnierz, w rękawy; zasypują drogę, niszczą ślady sani, sprowadzają na manowce...
Abram czuje pod nogami jakieś nierówności, uderza się o krzak, zapada w rów, a przytem doznaje dziwnego, nieokreślonego uczucia... jakby strachu. Może żona miała racyę, zatrzymując go w domu? Może — kto wie? Wychodząc z domu, Abram wiedział, że udaje się do Kogucińskiego; cel miał określony jasno — a teraz sam nie wie, dokąd go nogi zaprowadzą. Jest mu na przemian zimno i gorąco, męczy się.
Stanął, żeby skombinować, gdzie jest, i czy ma iść na prawo, czy na lewo, na przód, czy w tył. Kombinacya niełatwa. Świat wydaje się niby wielki garnek, napełniony rozwodnionem mlekiem i krupkami, garnek, w którym niewidzialna żydówka miesza wciąż niewidzialną kopyścią.
Czemże jest Abram w tym garnku? Nędzną krupką, która, będąc cięższą niż inne, spadła na dno i nie wiruje wraz ze wszystkiemi, ale ma jeszcze gorszy los, bo leży na spodzie, słaba, bezsilna, a nad nią kłębią się miliony krup i rozwodnione mleko... A co będzie, jak owa żydówka niewidzialna do samego dna kopyścią dostanie i pchnie tę cięższą krupkę, Abrama, w wir szalony?...
To jest całkiem pfe! Żona miała słuszność; po co było chodzić na taką noc szkaradną? W dodatku do wszystkiego złego jest cisza. Żadnego głosu nie słychać, żadne stworzenie żywe, żaden człowiek nie odzywa się. Czemuż chociaż z daleka nie dochodzi wołanie „hetta!“ lub „wiśta!“ Czemu jaki chłop nie jedzie?
Czy potrzeba dowodzić, że w takiej chwili głos pijanego chłopa byłby się wydał Abramowi słodszym nad dźwięki „Pieśni nad pieśniami,“ nad najpiękniejszą melodyę?
Niestety, niema nikogo!
Może po raz pierwszy w życiu handel skórkami zajęczemi nie wydał się Abramowi tak słodkim interesem, jak zwykle — ale, bądź-co-bądź, trzeba było iść i dotrzeć do chałupy Kogucińskiego.
Jest już i las. Duży bór, drzewa w nim wysokie, potężne; między niemi Abram bezpieczniejszym się czuje, odwagi nabiera, kroczy śmielej.
Kilka razy się potknął, parę razy zaczepił kapotą o jakiś krzak — ale to nie zatrzymywało go, szedł ciągle. Miarkował, że już musi być dość późno — i to przejmowało go obawą. W normalnych warunkach mógł był już od godziny być w chacie Kogucińskiego — a teraz sam nie wie, gdzie jest. Może blizko od niej, może daleko. Kto podczas zawiei potrafi zbadać, w jakiem się miejscu znajduje?
Abram czuł, że, pomimo zimna, krople potu występują mu na czoło, — przyśpieszył kroku, jak gdyby uciekając przed nieznanem niebezpieczeństwem.
Naraz rozległ się jakiś dziwny krzyk.
Co to jest? Żyd stanął, zaczął nasłuchiwać. Krzyk powtarzał się raz po raz płaczliwie, a dochodził z tej właśnie strony, w którą Abram dążył.
Czy iść na przód, czy wrócić się?
Zdawało się Abramowi, że ten krzyk obcym mu nie jest, że już go nieraz w życiu słyszał... owszem, nawet dość często słyszał, — lecz kiedy? gdzie? w jakich okolicznościach? Kiedy przed paroma miesiącami kupił gęś i zamknął ją w drwalni, ona zupełnie tak samo krzyczała... ale, szczególna rzecz, cóżby teraz gęś miała robić w lesie, nocną porą, podczas zadymki? Może dzika? Skądby się w zimie znalazła?
Głos dochodzi coraz wyraźniej — Abram nie ma już najmniejszej wątpliwości; istotnie, jest to gęś — bardzo szacowny ptak.
Abram szedł w stronę, z której głos dochodził, trochę śmiało i trochę ostrożnie, właśnie jako przystoi na człowieka, który łączy w sobie odwagę lwa i przezorność wężową... Szedł trochę śmiało, gdyż wiedział, że gęś nie jest ptakiem drapieżnym i nie rzuca się na ludzi, — a trochę ostrożnie, ponieważ nie można twierdzić bezwzględnie, że stworzenie, odzywające się głosem gęsi, ma być koniecznie gęsią... Nawet w razie, gdyby posiadało wszystkie zewnętrzne cechy tego ptaka: dziób, pierze, nogi, gdyby gęgało i znosiło jajka, to jeszcze mogą być pewne wątpliwości... Abram wie o tem, ponieważ czytał wiele, słyszał opowiadania ludzi mądrych i rozumiał doskonale, że nawet w takiej na pozór prostej rzeczy może być ukryte nieszczęście lub oszukaństwo. W danym wypadku mogą być, opuszczając wiele innych subtelnych i wyrafinowanych, trzy przypuszczenia najprostsze: albo gęgające stworzenie jest zwyczajną gęsią, przypadkowo znajdującą się w lesie; albo jest formą, naczyniem, w którem ukrył się zły duch dla uczynienia Abramowi psoty; albo wreszcie jest czasowem siedliskiem jakiej duszy żydowskiej, pokutującej za grzechy. Umysł Abrama skłaniał się ku pierwszemu i trzeciemu przypuszczeniu; przekładał nawet trzecie nad pierwsze, gdyż zabrawszy gęś i zjadłszy ją, uwolniłby zarazem pokutującą duszę, co jest uczynkiem bezwzględnie dobrym. W miarę zbliżania się do miejsca, z którego głos dochodził, Abram czuł, że serce coraz silniej w nim kołacze, ale wysiłkiem woli opanowywał wrażenie i do pewnego stopnia zapanował nad niem w rzeczy samej; raz dlatego, że gęś, choćby nawet najchudsza, warta jest przynajmniej pół rubla, a powtóre, że handlując przez całe życie skórami dzikich stworzeń i zwierzyną, człowiek mimowolnie zyskuje na odwadze, jak herbata w sąsiedztwie świec łojowych zyskuje na zapachu.
Idąc wciąż ostrożnie, nasłuchując i wytężając wzrok, Abram doszedł do krzaka, poza którym rozlegało się wyraźnie gęganie. Przystanął, wychylił głowę z poza gałęzi... i ujrzał w odległości trzech kroków od siebie prawdziwą, dużą, siodłatą gęś. Doskonale można było na śniegu widzieć jej szare skrzydła, któremi trzepotała rozpaczliwie, mając prawdopodobnie związane nogi.
Abram szybko skombinował, że jego drugie i trzecie przypuszczenie upada, że nie ma przed sobą zamaskowanego szatana, ani pokutującej duszy, lecz zwykłą gęś, którą prawdopodobnie pijany chłop miał na wozie i nie zauważył, że spadła. Doskonały interes do zrobienia — tylko się schylić, gęś zabrać, zanieść do domu i urządzić z niej wspaniałą ucztę dla rodziny.
Wobec tak pięknego a niespodziewanego zysku Abram postanowił, w razie gdyby Koguciński bardzo się przy cenie skórek upierał, postąpić mu po sześć groszy na lisich, a po dziesięć na kunich.
Niech się i on zbogaci!
Niestety, wszelkie wogóle kombinacye ludzkie mają tę wadę, że bywają niepewne i omylne. Niewiele też na nich można budować.
Gdy Abram prawą ręką chciał wziąć gęś, stało się coś nadzwyczajnego... Ziemia się zapadła i biedny handlarz skórek wraz ze swą niespodziewaną zdobyczą wpadł w przepaść.
We wsi Kurkach, nieopodal lasu położonej, w chacie na samym skraju błysnęło światełko. Przez małe okno o czterech szybkach można było dostrzedz sylwetkę człowieka, uwijającego się po izbie przy jaskrawem, migotliwem świetle łuczywa. Człowiek ten wdział na siebie sukmanę, przepasał się rzemieniem, włożył czapkę na głowę, wyciągnął z za pieca krótką strzelbę, i zagasiwszy ogień na kominie, wyszedł z domu.
Zawiejka ustała, śnieg już nie padał, księżyc ukazywał się chwilowo, to znów skrywał się w szarych chmurach. Było już późno. W którejś chacie kur zapiał; za nim odezwał się drugi, trzeci, dziesiąty, i odgłos tego piania, niby hasło czuwających stróżów nocnych, po wsi się rozlegał. Człowiek z krótką strzelbą na ramieniu nie udał się drogą przez wieś, lecz zaraz, za chatę swoją wyszedłszy, zwrócił się w pole i dążył pewnym krokiem w stronę lasu. Ciemno było, zadymka zatarła wszelkie ścieżki i pozawiewała brózdy, ale człowiek ów szedł śmiało, pewno, jak gdyby o południu. Mogło się zdawać, że ciemności nie istnieją dla niego, że idzie na pamięć.
Nie było w tem nic dziwnego. Mateusz Sikora w tej wiosce się urodził, w tej okolicy blizko sześćdziesiąt lat przeżył; znał prawie każde drzewo w okolicznych lasach, każdy krzak, kamień, rów. Przez bagna dla nikogo niedostępne potrafił przechodzić suchą nogą, po kępach, pniach nawpół spróchniałych, kłodach drzew, od niepamiętnych czasów przez burze zwalonych. Rzeka ani jezioro nie miały dla niego tajemnic — znał wszystkie brody, mielizny, głębie. Wiedział, gdzie raków szukać, gdzie wędy zarzucić, gdzie więcierze lub bębenki zastawiać. A i myśliwy był z niego znakomity — szedł do cudzego lasu jak do własnej śpiżarni i brał co chciał i co mu było potrzeba. Strzelbę nosił z sobą, ale używał jej rzadko — wolał polować po cichu, żeby i prochu nie marnować i hałasu niepotrzebnego nie robić. Na lisy miał trutkę, na zające wnyki, ptactwo w sidła brał, lub innymi sposoby, a zawsze zręcznie, cicho, nieznacznie. Nie chwalił się talentem swoim, rozgłosu unikał — a ile zwierzyny, ile skórek w swem życiu sprzedał, o tem Abram Pinkt mógłby dużo powiedzieć...
Mateusz umiał nawet i obstalunki załatwiać. Ileż to razy zgłaszali się do Abrama różni panowie z miasta, żądając kuropatw, zajęcy, czasem nawet sarny — na dzień oznaczony. Abram przyrzekał, że będzie — i szedł, jak w dym, do Mateusza. Mateusz przyrzekał, że dostarczy — i szedł, jak w dym, do lasu... a zawodu nigdy nie zrobił. Słowny chłop — można było na jego zapewnieniu polegać — i z tej przyczyny w mieście doskonale wiedziano, że słowo Abrama, w razie potrzeby, znaczy zupełnie to samo, co zaduszony zając...
Z powierzchowności Sikora wcale na wielkiego myśliwca nie wyglądał — był chłop niepokaźny, nizki, krępy, o twarzy wygolonej, nie zdradzającej ani inteligencyi, ani sprytu; tylko w małych, czarnych oczach jego malowało się życie i przebiegłość. On od tylu lat ścigał zwierzynę i sam nieustannie był ścigany od ludzi, którzy o własności wyrobili sobie najdziwaczniejsze pojęcia. Gdy Mateusz tropił zwierzynę, jego samego tropili gajowi, leśniczowie, nadleśni... Umiał ich jednak unikać. Borsuk nie potrafił tak zręcznie skryć się w jamie, zając nie umiał tak przycupnąć w podorywce, jak Mateusz wywijał się swoim prześladowcom.
I za co go prześladowali? Za co grozili mu karami, sądem, a niekiedy nawet dobrym nabojem śrótu?
Musimy się zapoznać bliżej z Mateuszem. Niebogaty człowiek to był. Miał całej fortuny dziewięć morgów, z serwitutem na lesie i na ugorach; miał stodołę, oborę i zwykłe chłopskie obejście, konia, kilka sztuk bydła, trochę gadziny... Dla jednego byłoby to aż nadto, ale Mateusz nie był jeden. Nie licząc dozgonnej towarzyszki życia, miał dwóch synów, dwie synowe, córkę i zięcia. Wszystko to siedziało na owych dziewięciu morgach, chciało jeść dobrze, ubierać się, a nawet i pieniądze składać — bo już taka ludzka natura: jak kto ma grosz, to chce dwóch, — ma dwa, żąda pięciu, a potem mu już i tysięcy mało.
Mateusz gospodarstwo dzieciom oddał, a sam przemysłem własnym żył — tyle, że mu od czasu do czasu jeść dali w chałupie. I tam co prawda rzadkim gościem bywał. Czasem na dwa, na trzy dni znikał, i nie wiadomo gdzie się podziewał. Gospodarstwa nie lubił, głównie polowaniem się trudnił; czasem w dobrej kompanii po drzewo do cudzego lasu się wybrał i sosenkę lub dębczaka tak cicho wywiózł, że straż nie domyśliła się wcale; czasem znów puszczał się w drogę na dłużej, w dalsze okolice, a co tam robił — tego nikt nie wiedział i nie domyślał się nawet. Mateusz ani czytać, ani pisać nie umiał, obce mu były również wszelkie cyfry, ale z rachunkami dawał sobie radę. Robił kozikiem różne znaczki na kiju, a takie akuratne i dokładne, że nawet Abram Pinkt, który w buchalteryi kredą na szafie bardzo był biegły, nigdy Mateusza w pole wyprowadzić nie mógł. Chłop ząb za ząb się kłócił i zawsze żyda przekonał. Najczęściej wynikały spory przy rachunkach za kwiczoły, jemiołuszki i wogóle drobne ptaszki. Abram mówił:
— Słuchajcie, Mateuszu, we wtorek był jeden mendel i trzy ptaszki, we czwartek jeden ptaszek i dwa mendle... to razem dwa mendle i pięć...
Mateusz uśmiechał się tylko.
— No, mówię wam wyraźnie: dwa mendle i pięć sztuk... Co więcej żądacie?
— Nic... jeno mi Abram zapłać, co się należy.
— Owszem, zapłacę.
— To liczcie jeszcze raz.
— We wtorek mendel i trzy.
Mateusz spojrzał na swój kij, policzył palcem karby, kiwnął głową i rzekł:
— No, tak.
— We czwartek — mówił dalej Abram — jeden i dwa mendle.
Mateusz znów spojrzał na kij.
— Juści — rzekł, — dwa i jeden. Sprawiedliwie...
— Ja zawsze sprawiedliwy jestem... i dlatego zapłacę wam zaraz za dwa mendle i pięć ptaszków.
— Nie, Abram zapłaci za trzy mendle i cztery ptaszki.
— Za ile? za ile?
— Za trzy mendle i cztery...
— Dlaczego?
— Bo tak stoi na kiju.
— Nie, ja wam zapłacę za dwa mendle i pięć, bo tak stoi na szafie...
— Ja biorę podług kija...
— Co to za gadanie! niby to wasz kij ma być mądrzejszy niż moja szafa...
— Bo i nie co.
— Wy macie źle w głowie, Mateuszu.
Chłop obojętnie przyjmował takie wymówki, a gdy się trochę zniecierpliwił, mówił z pozornym spokojem:
— Abramie, czy wy macie całe kości?
— Co to za głupie pytanie!
— Tedy radzę po dobremu zapłacić ile się patrzy, bo mogę wpaść w gniew i przetrącić wam jaki gnat!...
— Stary rozbójnik! Tfy!...
— Stary cygan!
Często zdarzały się takie sprzeczki, ale ostatecznie kończyły się zgodnie. Chłop oszukać się nie dał i Abram płacił co się należało. Cóż miał robić? Z natury handlu, jakiemu się oddawał, wielce cenił dobry i stały stosunek ze znakomitym tępicielem zwierzyny; musiał mu nawet pochlebiać, częstować go niekiedy, a w potrzebie i drobnym kredytem wygodzić. Specyalność, jakiej się Mateusz oddawał, nie była łatwą. Tropił ciągle i sam był tropionym, co wymagało wielkiej przytomności umysłu, bystrego oka i ucha. To też wyrobił sobie wzrok koci, a słuch zajęczy; jednak, mimo tego, dostawał się niekiedy przed kratki sądowe i kilkakrotnie w kozie siedział. Pierwszy raz trzy, potem miesiąc, ostatnio dwa...
I za co?
Za to tylko, że sędziowie mieli dziwaczne pojęcia o własności... i nie mogli zrozumieć, że co innego ukraść, a co innego wziąć...
Bywają takie twarde głowy!
Mateusz nieraz zastanawiał się nad tym szczególnym objawem nieudolności ludzkiego umysłu. Dlaczego lada kto rozumie, że co innego jest młócić, a co innego strzelać, co innego orać, a co innego gwizdać, a „wziąć“ i „ukraść“ biorą za jedno!
Aczkolwiek prosty chłop i niepiśmienny, Mateusz przecież coś rozumie — zdaje mu się nawet, że dużo rozumie. Nieraz, mając czas wolny, położy się w polu pod krzakiem, albo zimową porą w izbie na przypiecku, i myśli. Myśli o zwierzynie, ptakach, sidłach, a wreszcie i o sobie samym, o nieustannym zatargu z tymi, którzy go śledzą i tropią, jak dzikiego zwierza. Jest na świecie dużo rzeczy niezrozumiałych... Abram, na przykład, nie może zrozumieć, dlaczego wolno zabić zająca w grudniu, a nie wolno w maju; dlaczego w pewnym okresie czasu zabity zając jest przedmiotem wolnego handlu i może być sprzedany tak jak jest; w innym znów ma koniecznie mieć pieczęć lakową na uchu... a jeszcze w innym okresie staje się kontrabandą, którą zabierają, konfiskują, jak defraudowaną wódkę lub szwarcowany tytuń.
Abramowi to się w głowie nie mieści!... boć przecie dla zająca jest wszystko jedno, czy zostanie zjedzony w tym lub owym miesiącu, czy po śmierci będzie miał opieczętowane ucho, czy nie... On zapewne wolałby żyć i nie spotykać się nigdy ani z Mateuszem, ani z Kogucińskim, ani z tymi panami, co urządzają sobie polowania dla zabawki...
Myśli, zaprzątające Mateusza, są cięższe, poważniejsze, a co prawda i trudniej rodzą się w mózgu, niż myśli Abrama... Żyd, jak żyd — do spekulacyi wszelakich ma dar, kombinuje szybko; w chłopskiej głowie idea obraca się powoli, niby koło ciężkiego wozu w piasku... pojęcie urabia się z trudnością, rośnie jak drzewo, wolno, po troszeczku, — ale też zato, jak się urobi, wyrośnie, jak korzenie zapuści, to już go ani naruszyć, ani wyrwać; trwałe jest jak mur, niewzruszone jak skała...
Mateusz idzie ku lasowi zadumany — bo i ma o czem.
Za kilka dni wypada mu stawić się do sądu — i o co? o głupi dąbek, wywieziony nocną porą, cichaczem. Ze sprawy nie będzie nic, bo za rękę nie złapali, dowodów niema, a poszlaki niewiele znaczą... Koguciński za świadka ma stawać — ale, choć przed ludźmi za Mateuszowego wroga uchodzi, w gruncie za jedno z nim trzyma... i sam zresztą nie jest czysty jak szkło... Koguciński sprawy nie popsuje, ale trzeba się z nim porozumieć, naradzić, żeby niby oskarżał, a w rzeczywistości bronił, mówił i tak i siak, i to i owo, a jedno żeby się drugiego nie trzymało. Wreszcie i Abram będzie za świadka podany, ażeby zeznał, że tej nocy, podczas której dąbek skradziono, Mateusz w miasteczku był i właśnie u Abrama nocował. Dziesięciu żydków to widziało i w razie potrzeby mogą nawet zaprzysiądz...
Sędzia będzie na to zeznanie głową kiwał — niech sobie kiwa; głowa należy do niego i wolno mu z nią robić co chce; ale kiwanie prawdy nie wzruszy...
Powiadają, że dąbek ukradziono nocy czwartkowej i oskarżają o to Mateusza — a przecież faktem jest, że Mateusz sprzedał w miasteczku jakiś dąbek we czwartek i tego dnia nie powracał do domu, lecz nocował u Abrama. To jest prawda sprawiedliwa; różnica, może być tylko w definicyi, która właściwie noc jest czwartkowa: czy ta, co idzie po środzie i poprzedza czwartek — jak myśli sędzia; czy ta, co idzie po czwartku i poprzedza piątek — jak sądzi Abram i jego przyjaciele. Wolno sędziemu myśleć tak, Abramowi wolno myśleć inaczej, ale racyę ma Abram.
Dlaczego? Dajmy na to, że kobieta stała się wdową i powtórnie wyszła za mąż. Któż jest jej mężem: czy ten, co przeszedł, przeminął i nie jest; czy ten, który żyje? Oczywiście ten drugi... Tak samo i noc nie mogła należeć do czwartku, który jeszcze nie istniał... Możnaby w tem dowodzeniu, chcąc przedmiot do gruntu wyczerpać i wszechstronnie go zbadać, odwrócić kota ogonem i przedstawić rzecz z innej strony, naodwrót i jeszcze raz naodwrót — ale w danym przypadku nie idzie o dysputę, tylko o sąd... więc można poprzestać na skróconej procedurze myślenia...
Wobec takich świadków i wobec Kogucińskiego, Mateusz nie lękał się sądu, ale przykra mu była mitręga, włóczenie się, strata czasu. Tej nocy, na taką niepogodę, wolałby spać, aniżeli iść do Kogucińskiego; ale trudno — w kozie siedzieć nie rozkosz... lepiej wnyki na zające zastawiać, lub lisy truć...
Idąc, rozmyślał — czuł się obrażonym. Zapozwano go o kradzież, to znaczy, że pośrednio nazwano go złodziejem — a on przecież złodziejem nie jest... i nigdy nim nie był. W Boga wierzy, pacierz mówi, dziesięcioro przykazań umie na pamięć. Wie, że siódme przykazanie głosi; „nie kradnij“ — i on nie kradnie. Nie wyprowadził nocą konia ze stajni, nie sięgnął do cudzej kieszeni, nie wyniósł cudzego zboża ze śpichrza, nie wyłamał zamków, nie rozbił cudzej skrzynki, ani kufra — i nazywają go złodziejem! Za co? że wziął jakiś marny dąbek!
I znowuż ta niezrozumiana przez ludzi różnica pojęć...
Mateusz zastanawia się i pyta sam siebie:
Czy jest złodziejem ten, kto pije wodę z cudzej studni? — Nie.
Czy jest złodziejem, kto odpoczywa w cieniu przydrożnego drzewa? — Nie.
Czy człowiek zbierający grzyby lub jagody w boru cudzym jest takim samym łotrem, jak ów, co kradnie gospodarzom konie? — Nie. Siódme przykazanie powiada: „nie kradnij...“ — ale nie mówi: „nie bierz.“
Mateusz, gdyby go zaproszono na konferencyę i kazano mu wymotywować szczegółowo swoje poglądy, nie wywiązałby się z zadania. Co najwyżej, podrapałby się w głowę, przestąpił parę razy z nogi na nogę i uśmiechnął się z politowaniem nad ignorancyą swych przeciwników...
Bo i czego oni właściwie chcą?
Zabrać komu bicz z fury — to znaczy ukraść, zerwać grzyb w lesie — to znaczy wziąć. Bicz kupił właściciel od żyda na targu i zapłacił, jak wiadomo, trzy grosze; grzyb wyrósł z ziemi sam, z woli Bożej, nikt za to grosza nie dał... Sądy tego nie rozumieją... podług nich wszystko jest kradzieżą; a czy kto bierze tylko, czy kradnie, nazywają go jednakowo złodziejem...
W tem właśnie krzywda i niesprawiedliwość.
Idzie Mateusz, rozmyślając o tem, idzie, nie patrząc na drogę, którą na pamięć zna... idzie szybko, bo mu zimno, bo wiatr dojmujący dmie przez sukmanę, przez kożuch, wierci jak świderkiem, aż do kości...
Taki najgorszy. Lepiej w trzaskający mróz wędrować, niż podczas wiatru.
Już jest las — jeszcze kawałek do chaty Kogucińskiego, najwyżej pół godziny drogi. Trzeba pośpieszyć.
Stary wyga Kogut, przez grzeczność Kogucińskim nazwany, choć jego dziad i pradziad Kogutem po prostu się zwał, ma różne sposoby na rozgrzanie. Drzewa nie kupi — więc piec u niego w izbie zawsze gorący, a i flaszę niejedną chowa w ukryciu... Taki ma życie porządne. Pensya go dojdzie, ordynarya, fantowe, a i za skórki coś kapnie... Słowem pan — i nie goni go nikt, po sądach nie włóczy, wyrokami nie trapi, kozą nie grozi...
Śnieg ścieżki pozawiewał, ale to dla Mateusza głupstwo. Idzie śmiało, nie pyta — byle prędzej pod dach, do ciepłego pieca, do flaszy... Wiatr szkaradny z każdą chwilą się wzmaga... szczęśliwy, kto nie potrzebuje domu w takiej chwili opuszczać!
Kiedy się stało to nieszczęście, że ziemia się zapadła i Abram z gęsią znikł w przepaści — to była chwila okropna...
Jedno gęgnięcie krótkie, urwane w połowie, ostatnie, jeden jęk przeciągły, trzask łamanego chróstu czy gałęzi, a potem cisza... cisza, ciemność i chłód...
Abramowi zdawało się, że spada długo, bardzo długo, choć w rzeczy samej w oka mgnieniu na dnie owej przepaści się znalazł; gęsi zapewne nie zdawało się nic, bo raz, jako gęś, nie miała wyrobionego sądu o rzeczach, a powtóre Abram ją tak fatalnie przygniótł ciężarem swego ciała, że od razu wyzionęła ducha...
Na głowę Abrama spadła cała fura chróstu, za kołnierz nasypało mu się z garniec śniegu...
Na razie, oszołomiony, przytomność stracił — i upłynęło pewnie z dziesięć minut, zanim przyszedł do siebie o tyle, że mógł zawołać: — aj waj!
Jest to dobry znak. Człowiek, który w nieszczęściu może to słowo wymówić, nie jest całkiem zgubiony — jeszcze ma apelacyę... Gorzej bywa, gdy krzyknąć wcale nie potrafi, gdy niemoc zwiąże mu język, a strach zamuruje usta jak cementem.
Z początku zdawało się Abramowi, że wybiła ostatnia jego godzina; ale uszczypnąwszy się mocno w policzek, uczuł ból — a cóż jest wymowniejszym dowodem życia, niż cierpienie? Zresztą, gdyby nie żył, musiałby przedtem widzieć, chociaż przez chwilę, strasznego anioła śmierci, patrzącego groźnie tysiącami oczów i wstrząsającego mieczem, na którego ostrym końcu wiszą trzy krople trucizny... Gdyby umarł, bolałaby go dusza, rozłączona nagle z ciałem... a tymczasem boli go tylko kolano, które stłukł sobie, padając...
Cóż go więc spotkało? gdzie jest?
Otóż to najważniejsze pytanie. Może go piekło pochłonęło żywcem, wraz z ową gęsią-kusicielką, która istotnie mogła być posłanniczką złego ducha... Ale nie... W piekle nie może być tak zimno. Twierdzą uczeni, że piekło ma siedemdziesiąt tysięcy ścian — tu niema wcale ściany; w każdej ścianie siedemdziesiąt tysięcy szpar — tu niema wcale szpary; w każdej szparze siedemdziesiąt tysięcy bardzo brzydkich owadów — tu ich także nie widać... Można namacać ręką jakieś gałęzie i śnieg, dokoła ziemię gliniastą... można, rzuciwszy okiem w górę, zobaczyć cokolwiek przeświecający księżyc i na tem bledziuchnem tle czarne gałęzie sosen...
To nie jest piekło — nie, to ziemia, z drzewami, z wiatrem, od którego gałęzie skrzypią i szum się robi. To nie jest życie zaświatowe, ale to, które Abram od kolebki praktykuje, które miało piękne chwile, piękne skórki, i tylko wyjątkowo teraz stało się nad wyraz ciężkiem i paskudnem...
Jest to wielka prawda psychologiczna, że człowiek, który w co niedobrego wpadł, ma tylko jedną myśl: jakby się z tego niedobrego wydobyć... Nie mówiąc o topielcach, prawdę tę mogą poświadczyć obywatele siedzący w kozie, mężowie kłótliwych żon, procederzyści oskarżeni o kontrabandę i wielu, wielu innych, niemających szczęścia do handlu.
Abram do wyjątków także nie należał. Szukał wyjścia. Obmacał ściany przepaści — były dość gładkie; zaczął poszukiwać na dnie, czy nie znajdzie jakiego narzędzia, sznura, drabiny, czegokolwiek. Namacał przeklętą gęś. Była jeszcze trochę ciepła, ale martwa i nieruchoma. Kopnął ją nogą ze złością — czemu nie trzeba się dziwić: ona była główną sprawczynią nieszczęścia, więc też Abram nie uważał za konieczne być względem niej uprzedzająco grzecznym i galantem. Gdyby nie ona, nie jej głupie gęganie, Abram siedziałby teraz w ciepłej stancyi u Kogucińskiego, targował się z nim o skórki, może byłby je już nabył dotychczas — a tak...
Są podobno jakieś pół-kobiety pół-ryby śpiewające, które zamieszkują w wodach i wdzięcznym głosem wabią nieostrożnych na pewną śmierć lub nieszczęście. Warte one akurat tyle, co ta gęś!
Abram mozoli się, szuka sposobów wyjścia z jamy, ale nie może ich znaleźć. Wpada w gniew, złorzeczy i na płacz mu się zbiera, a zarazem czuje się zawstydzonym — dlaczego dał się skusić? On! mądry człowiek, stateczny mąż, pierwszy znawca skórek, dał się oszukać głupiej gęsi.
To istotnie wstyd!
Wydobyć się z przeklętej jamy niesposób. Żeby choć było widno — ale księżyc taki dziś skąpy, żałuje odrobiny światła. Do dnia czekać... Zimowa noc długa jest jak nieszczęście — można zmarznąć, zanim widno się zrobi. Już półtorej godziny szarpał się Abram w swem więzieniu, gdy nagle uszu jego doszedł odgłos jakiś niewyraźny — zdawało mu się, że ktoś idzie, bo stukanie powtarzało się równo, miarowo, czasem cichsze, widocznie przez śnieg tłumione, to znów wyraźniejsze nieco, to wywołujące suchy trzask. Widocznie idący nastąpił na zeschłą gałązkę i złamał ją.
Nie ulegało wątpliwości, że ktoś idzie i że zmierza wprost ku przepaści. Ktokolwiek jest, poratuje, da pomoc, — ale trzeba mu dać znać o sobie, niech nie ominie tej jamy, nie zwróci kroków w inną stronę, niech wie, że nieszczęśliwy potrzebuje ratunku. Była chwila wahania... Abram pomyślał, że może ten, co nadchodzi, jest zły człowiek, rozbójnik? Ale nie. Cóżby robił w lesie o tej porze? Zapewne jest to jaki gajowy, kłusownik, złodziej leśny — takich zaś Abram zna i nie obawia się wcale.
Gdy Abram zaczął wołać o pomoc głosem wielkim, odgłos kroków ucichł. Idący zatrzymał się, stanął za sosną i słuch wytężył, nie mogąc sobie na razie zdać sprawy z tego, co się dzieje.
Tymczasem płaczliwy lament nie ustawał. Mateusz — gdyż on to właśnie szedł, — mający niezmiernie czułe ucho na wszystkie szmery leśne, łowiący najmniejszy szelest i zawsze zdolny rozróżnić, skąd on pochodzi, tym razem nie mógł nic wymiarkować. Głos był przytłumiony, dobywający się jak gdyby z piwnicy. Mateusz poznał tylko, że to lamentuje żyd i że głos jego dziwnie jest podobny do głosu Abrama.
Co, u licha?
Powoli, z zachowaniem wszelkich ostrożności, szedł Mateusz ku miejscu, z którego odzywały się jęki, a po chwili nie miał już żadnej wątpliwości, że ratunku wzywa Abram.
— Abramie! Abramie! — zawołał — gdzie jesteście?
— Albo ja wiem? — odezwał się głos płaczliwy, prawie przy nogach Sikory — albo ja wiem?... Jestem w bardzo niedobrem miejscu.
— Skądżeście się tu wzięli?
— Ja nie wiem, dalibóg! Była gęś... gęgała... chciałem ją wziąć... ziemia się zapaliła, wpadłem... gdzie?... może do piwnicy, może do suchej studni...
— Aha! — rzekł Mateusz — to już wiem: wpadliście w wilczy dół.
— Wszystko mi jedno, gdzie wpadłem, tylko pomóżcie mi wyleźć, mój panie Mateuszu, ja was bardzo proszę, pomóżcie mi... ja wam doskonale sprawę poprowadzę, ja wam świadków dobrych dam, ja was poczęstuję, tylko mnie stąd wyciągnijcie...
— Cicho! no cicho! — odezwał się chłop — nie potrzeba krzyczeć, ani głośno gadać, bo to las, a w lesie sosny mają uszy... Czekajcie-no...
Mateusz zdjął z siebie pas rzemienny, wydobył z kieszeni kawał sznura, i związawszy jedno z drugiem, miał czem Abrama wyciągnąć. Zbliżył się do dołu i jeden koniec sznura wpuścił w głąb’.
— Przewiążcie się w pasie mocno — rzekł, — to was wyciągnę. Też ochota, żeby w wilczy dół włazić... Nie wiem, co wam się na starość przywidziało...
Mateusz mruczał gniewnie, Abram tymczasem przewiązywał się rzemieniem.
— Aby mocno związać — radził Sikora.
— Nu, nu, już ja skrępuję się na moc, na dziesięć węzłów. Oj, Mateuszu, panie Mateuszu, chyba was sam Pan Bóg w to miejsce przyprowadził. Skąd wyście się tu wzięli po nocy?
— A wy skąd?
— Ja do Kogucińskiego szedłem za skórkami, i przez tę gęś... niech ją licho porwie!...
— Ja też do niego. No, związaliście już?
— Już. Albo czekajcie, jeszcze jeden węzeł... zawsze będzie bezpieczniej. No, już!...
— Ciągnę, a wy rękami i nogami pomagajcie sobie... aby na wierzch.
— Aj, aby na wierzch!...
Mateusz oparł się silnie na nogach i ciągnąć zaczął. Nie łatwo to szło, bo Abram był ciężki; uniósł go jednak na pół łokcia w górę.
Nagle Abram zawołał:
— Czekajcie!
— Cóż?
— Spuśćcie mnie jeszcze na dół... zapomniałem...
— Czego?
— Nu, trzeba przecie zabrać gęś... po co ona w dole ma zostawać...
— Toć nie wasza.
— Jakto nie moja? czyja ma być?
— Tego, który dół zrobił.
— Niech go nieszczęście spotka za ten dół, a gęś moja, bo ją znalazłem; niech choć to mam za moje cierpienie, za strach...
— Owaryował stary! — mruknął Mateusz, popuszczając sznur.
Abram namacał przedmiot swych poszukiwań, uczepił go u pasa i zawołał:
— Nu, Mateuszu, już!
Chłop wytężył wszystkie siły, pociągnął... ale zaledwie do wysokości łokcia mógł Abrama podźwignąć. Ziemia była pokryta śniegiem, więc punkt oporu dla nóg niepewny — śnieg się z pod nich usuwał.
Próżno Mateusz używał całej siły swych jędrnych muskułów — nie mógł poradzić. Żyły, jak baty grube, wystąpiły mu na skronie.
— A bodajże cię! — mruczał — toćby wołu już wydobył. Sposobu niema... takie żydzisko ciężkie.
— Oj, żeby moje wrogi takie ciężkie życie mieli...
— A, wrogi... wy zawsze z wrogami! Puśćcie-no w ruch nogi i ręce, drapcie się po ścianie, bo ja rady nie dam.
— Nie mówcie takie słowo!
— Sprawiedliwie... Ciemno, choć oko wykol... miesiąc za chmury się schował. Żeby było widno, wiedziałbym przynajmniej, o co się oprzeć...
— No, nie straszcie mnie, Mateuszu... ciągnijcie mocno. Wy, taki silny mężczyzna, co się pięciu gajowych nie zlękniecie, nie dalibyście rady biednemu żydkowi?... Co ja ważę?... ja nic nie ważę... trzy skórki zajęcze mają większą wagę, niż ja... Ciągnijcie, proszę was...
— Dalibóg, nie dam rady...
— To co będzie? — zapytał niespokojny Abram.
— Albo ja wiem?
— Bójcie się Boga, Mateuszu, przecie ja tu nie mogę nocować w tym szkaradnym dole...
Mateusz nie odpowiadał — namyślał się.
— Słuchajcie-no, Abramie — rzekł już po chwili, która się Abramowi wiekiem wydała, — tu jeszcze z godzinkę posiedzicie...
— Co?
— A tak. Wy tu zostaniecie, a ja pójdę po Kogucińskiego; we dwóch wydźwigamy was... ja sam nie potrafię. Odwiążcie sznur.
— To nie może być, ja was nie puszczę — zawołał Abram pół z płaczem, — wy musicie mnie wydobyć!...
— Próbowałem, ale nie mogę.
— Nie, wy możecie, wy musicie módz... ja wam każę módz... ja was proszę, Mateuszu... ja z wami tyle lat handlowałem, ja was nigdy nie ukrzywdziłem... ja was wynagrodzę, ja was pieniędzmi obsypię, ja wam całe dwa złote dam...
— Mój Abramie, co to pomoże? — tłómaczył chłop — nie dam rady i tylo. Po co bałamucić i tracić czas... Idę.
— Proszę was, jeszcze raz spróbujcie.
— Et! próżny zachód, i tyle.
— Spróbujcie... ja wam pomogę, będę się czepiał rękami i nogami... Mój Mateuszu!...
— Skoro koniecznie, spróbuję... ale już ostatni raz.
Owinął sznur koło ręki, oparł się mocno nogami i z całych sił ciągnąć zaczął. Abram gramolił się po ścianie dołu, wykrzykując radośnie:
— Git, git!... jeszcze trochę... aj, Mateuszu, wy macie moc... wy ciągniecie jak maszyna parowa... wy wielki mocarz... wy jesteście...
Nie dokończył zdania, gdyż ziemia, naciśnięta ciężkim butem, osunęła się i chłop wpadł do dołu.
— A niechże cię siarczyste! — zawołał — potrzeba mi było żyda słuchać...
Abram dygotał z przerażenia.
— Chyba cię tu na pieprz utłukę, stary cyganie...
— Wyście mnie już i tak utłukli — jęczał Abram. — Zbiłem sobie drugie kolano... a co teraz będzie? co teraz będzie?
Chłop milczał.
— Mateuszu, ja was pytam: co teraz będzie?
— Będziemy siedzieli w dole, jak wilcy, dopóki nas kto nie wydobędzie. Dobrze mi tak, że głupiego słuchałem... i strzelba tam została pod drzewem... Żeby was!... — mruczał dziad jak niedźwiedź, a był tak rozgniewany i zły, że Abram bał się odezwać.
Wtulił się w kąt i przykucnął na ziemi, zdawszy się zupełnie na wolę losów. Już nie wysilał mózgu nad sposobami wydobycia się z kłopotu. Na co? Jest przecie Mateusz — niech psuje sobie głowę; on się na takich rzeczach rozumie lepiej, niż najlepszy handlarz skórek... Z gorszej biedy wydobywał się nieraz.
Chłop czasu nie tracił: Wydobył zapałkę z kieszeni, potarł o szorstki rękaw kapoty, zaświecił. Dół był głęboki, ściany miał ścięte równo; na dnie leżało trochę chróstu.
Mateusz ostrożnie zgasił zapałkę — ciemność wydała się jeszcze większa.
— Na co gasicie ogień? — odezwał się Abram szeptem.
— Bo tak trzeba — odrzekł kłusownik szorstko.
Przykucnął na ziemi i zaczął po omacku szukać między chróstem grubszych gałęzi. Znalazł kilka, połamał je i usiłował wbijać w ścianę dołu.
— Żebym choć brzegu ręką dostał — mówił.
Ale kołki niezaostrzone nie dały się utkwić w twardej ziemi, zresztą nie było czem wbijać. Widząc, że nie da rady, chłop dał za wygranę; wydobył krótką fajkę z kieszeni, zapalił ją i usiadł na ziemi.
— Co wy myślicie robić? — zapytał Abram.
— Czekać dnia — rzekł Mateusz flegmatycznie.
— Całą noc?
— A juści!... zanim dzień będzie, to noc upłynie. Od niepamiętnych czasów tak bywało...
— Wy chyba jesteście drewniany człowiek, Mateuszu! — zawołał Abram.
— Dlaczego?
— Jakto?... tu jest dół, dziura w ziemi, noc, nieszczęście!... a wyście sobie siedli, jak u siebie w izbie, i palicie fajkę! Tfy!... tak tylko głupi ludzie robią.
— A cóż mądrzy powinni czynić?
— On się pyta, co czynić! Ratować się, szukać sposobu, skakać do góry, krzyczeć gwałtu!
— Ja wolę fajkę palić...
— Ja wiem... on woli fajkę palić! Możebyście woleli położyć się całkiem i spać na tych patykach i na śniegu, jak na pierzynie?...
— A jakby Abram wiedział; skoro mi się spać zachce, to się położę i zasnę.
— Czysty waryat! A co ja mam robić?
— Abram niech skacze do góry i prosi Boga, żeby kto trzeci do naszej kompanii nie przyszedł.
— Jaki trzeci? skąd? co on za jeden jest?
— Wilk.
— Pfe! dajcie pokój, niech jego nieszczęście, niech on lepiej nogę złamie!... co on ma do nas za interes?...
— Do Abrama wilk zawsze ma interes, bo nosi na sobie skórę na sprzedaż; piękna skóra kilka rubli warta... potargujcie...
— Wy, Mateuszu, macie taką lekkość do żartów, jak krowa do tańca... po co takie głupstwa powiadacie?... jeszcze w takiem miejscu i po nocy!
Chłop najobojętniej fajkę palił i milczał. W tej sytuacyi niewesołej różnica temperamentów obu przyjaciół, ich usposobień i poglądów, uwydatniała się bardzo jaskrawo. Abram nie mógł ustać na miejscu; przestępował z nogi na nogę, dreptał, wzdychał, jęczał, klął, patrzył w górę, nasłuchiwał, obmacywał ściany dołu... Mateusz zaś siedział nieruchomo, pociągał dym z fajeczki i z cierpliwością przedziwną czekał dnia i przybycia Kogucińskiego. Taką już miał naturę.
Nieraz zdarzało się, że potrzebował paszportu, i przyszedłszy o dwie mile drogi do gminy, dowiedział się, że pan pisarz pojechał i wróci dopiero wieczorem. Gdyby Abram, przyszedłszy do magistratu, miał takie zdarzenie, toby przedewszystkiem badał policyanta, woźnego, sekreterza, kasyera... dopytywałby się, kiedy burmistrz wyjechał? do kogo? po co?... dostałby się do kuchni, zapytał służącej pani burmistrzowej, dzieci pana burmistrza, piętnaście razy w ciągu dnia wpadłby się dowiedzieć, czy burmistrz nie przyjechał, czy przypadkiem nie przysłał depeszy albo listu, czy się nie zrobiła jaka odmiana? Mateusz wprost przeciwnie: siedział na progu, jadł chleb, palił fajkę, potem napił się wody ze studni, znów jadł chleb, znów palił fajkę — i tak do samego wieczora, a czasem i do rana oczekiwał.
Abram myślał sobie w duchu, że Mateusz jest głupi, cham nieokrzesany, że jego mózg śpi, a jeżeli się przebudzi, to tylko na to, żeby obmyśleć, w jakiem miejscu wnyki pozastawiać, albo ile za zająca zażądać.
— Słuchajcie-no, Mateuszu...
— Co?
— Czy wam się nie przykrzy tak siedzieć?
— Nie.
— Ja nie rozumiem. Mnie się zdaje, że wy macie taką kamienną naturę, że gdyby nawet śmierć przed wami stanęła, to wy nie wypuścilibyście swojej kochanej fajki od gęby...
— Wypuściłbym...
— Aj, aj! no, nie spodziewałem się po was takiej gwałtowności...
— Wypuściłbym fajkę dlatego, że skorobym wiedział, że mnie zaraz śmierć czeka, to mówiłbym pacierz i prosił Boga miłosiernego, żeby mi odpuścił grzechy...
— Alebyście się bardzo lękali?...
— Czego?
— Śmierci!
Chłop się roześmiał.
— Mój Abramie — rzekł, — nie wiem ja, jakie są wasze żydowskie stare zakony, ale podług naszego, śmierci się lękać nie godzi, a i niema też czego. Pan Bóg życie daje i Pan Bóg je odbiera, a przeciw woli Jego żaden mocarz nie poradzi. Niema się czego bać, bo naprawdę umiera tylko ciało, a duszę Pan Bóg bierze i podług zasługi sprawiedliwość jej wymierza. Dobra śmierć to jest łaska Boża, i każdy człowiek powinien się modlić, aby dobrze umarł.
Abram obruszył się:
— Co wy pleciecie dziwnego, mój Mateuszu. Małe dzieckoby tego nie powiedziało. Jakto: dobrze umarł? Co to jest? Kto kiedy nie dobrze umarł?
— Oj, oj!...
— Fe, Mateuszu! dziwno mi, dalibóg. Wiadomo, że krawiec może źle uszyć kapotę, szewc sfuszerować parę butów, ale śmierć nie fuszeruje nigdy... jak kogo, broń Boże, zadusi, to dobrze...
— Nie o takiej dobrej śmierci ja mówię.
— Ona zawsze jest niedobra... niech naszych wrogów spotka!
— Z woli Boskiej idąca.
— Nu, to prawda; ja nie powiadam, że inaczej... owszem, to od Pana Boga jest, to musi być; ale nie wiem, czy to taki dobry interes, żeby o nią prosić... Lepiej prosić o życie...
— Czy tak, czy siak, umierać trzeba...
Abram zadumał się.
Śmierć — myślał — pochodzi od Boga, tak jak i życie... ale człowiek życia pragnie, a śmierci nie pożąda. Kto nie chce żyć? kto się od śmierci nie broni? ktoby nie chciał uciec przed nieubłaganym jej aniołem, wykonawcą Boskich wyroków? Przecież nie tylko mali, zwyczajni ludzie, ale tacy wielcy, jak król Dawid, jak prorok Mojżesz, nie chcieli umierać. Abram czytał o tem dwie prześliczne legendy. Król Dawid wiedział, że umrze w sobotę — i anioł śmierci na próżno usiłował go zabić, aż dopiero za pomocą dowcipnego podstępu życie mu odebrał. Mojżesz groźno i z gniewem przemówił do anioła śmierci, nazwał go łapserdakiem i wcale nie chciał mieć z nim do czynienia, tak, iż sam Bóg zawołał do siebie tę duszę wielką i hardą... Tacy ludzie, a przecież nie chcieli umierać... cóż dopiero mówić o zwykłych, pospolitych żydkach... Czy dziwić się, że w czasie niebezpiecznej choroby wielu z nich zmienia imię swoje... aby tem anioła śmierci w błąd wprowadzić? Każdy ratuje się, jak może... a ten głupi chłop gotów spokojnie czekać na śmierć, jak na pieniądze za skórkę, lub jak na paszport w gminie... Dziwny chłop... co się w jego głowie dzieje!... Ale oni wszyscy tacy sami. Zdarzyło się już Abramowi widzieć chorego chłopa, który ostatkiem sił wywlókł się na podwórko, aby wybrać suche deski na trumnę...
Abram chciał dysputować na ten temat, ale Mateusz nie odpowiadał wcale, zdrzemnął się, a może i usnął na dobre...
Długo oczekiwany świt przyszedł nareszcie. Konary drzew zarysowały się na szarem, zachmurzonem tle nieba, śnieg nie padał. Abram powitał tę chwilę z najwyższą radością i natychmiast zaczął budzić Mateusza.
— Nu, obudźcie się! — wołał, szarpiąc chłopa za ramię — dzień jak wół.
— Już?
— To jest ładne słowo to wasze „już...“ Widać spaliście doskonale, skoro tak prędko noc wam zeszła.
— A juści! — odrzekł Mateusz, ziewając.
— No, ruchajcie się teraz, radźcie co... już widno.
Mateusz wstał, przeciągnął się i myślał jakiś czas.
— Nu co? nu co? — pytał z niepokojem Abram.
— Ha, no nic.
— Jakim sposobem może być nic?... musi coś być...
— Bajki!
— Co to znaczy „bajki?“
— Żeby noc nie była taka ciemna, byłbym się wnet z tego dołu wydobył.
— A teraz?
— Zaraz wylezę.
— Nie będziecie czekali na Kogucińskiego?
Mateusz, nic nie mówiąc, wydobył z kieszeni nóż, zaostrzył nim kawałek gałęzi, znaleziony na dnie, i zaczął wybijać wgłębienie w ścianie dołu. Gdy ich zrobił kilka, dostał się po nich w górę, tak, że rękami dostał brzegu jamy. Tyle mu tylko było potrzeba. Uchwyciwszy się za wystający z ziemi korzeń, wzniósł się na rękach do góry i z wielką zręcznością na powierzchnię się wydobył.
— A ja?... a co ze mną będzie? — wołał Abram.
— Zaraz, zaraz... a! jaki to w gorącej wodzie kąpany! Zróbcie tak samo, jak ja.
— Nie potrafię; oj, Mateuszu, nie zostawcie mnie bez pomocy... poratujcie!
— A to niezdara! — mruczał chłop, i związawszy rzemień ze sznurem, spuścił go na dół.
— Obwiążcie się, albo bierzcie powróz do ręki... spróbuję was wyciągnąć; teraz, kiedy już widno, nie wpadnę.
Oparł się silnie o drzewo i dźwigał. Wtem nagle z poza drzewa dał się słyszeć gruby, basowy głos:
— A, dalibóg, Mateuszu! co za wiele to nie zdrowo... Przyjaźń przyjaźnią, a interes interesem. Mało wam dąbka, mało zajęcy, jarząbków, cietrzewi... teraz wam się zachciało wilka! Żebym tak zdrów był, nie dam! Mój dół i wilk mój!
Mateusz poznał od razu głos Kogucińskiego.
Nie odwracając się i nie puszczając sznura z rąk, rzekł:
— Bierzcie go, Janie; sprawiedliwie on wasz i ja z niego żadnej korzyści nie chcę mieć.
— A cóż wy żywcem go bierzecie? — zapytał Koguciński.
— Aha...
— Eh! to na nic... zastrzelić bestyę i już... dużo on mi utrapienia i szkody narobił... takiego mi pieska dobrego zadusił, żebym za niego dziesięciu rubli nie chciał. Palnąć mu w łeb i już...
— A to palcie — odezwał się Mateusz.
Abram, który tę rozmowę doskonale słyszał, wrzasnął na cały głos:
— Panie Koguciński! nie bądźcie wy waryat! ja was proszę, ja Abram.
— Wszelki duch Pana Boga chwali! — zawołał gajowy — a to co?
— A to taki wilk — rzekł Mateusz. — Z wieczora szedł do was za skórkami, usłyszał, że gęś gęga, chciał ją wziąć i wpadł w jamę; ja przed północkiem szedłem do was, usłyszałem krzyk... chciałem żyda ratować i też wpadłem w dół. Siedzieliśmy w dole do świtu; teraz ja wydobyłem się i jemu pomagam, ale kaducznie ciężki.
Przy pomocy Mateusza i Kogucińskiego Abram wydobył się na powierzchnię. Otrzepał kapotę z ziemi i śniegu i rzekł:
— Nie spodziewałem się po panu Kogucińskim, że mi takiego figla zrobi.
— Alboż Abram jest wilk? Na was nie robiłem dołu.
— Ale zawsze... Kto widział, żeby w lesie urządzać takie interesa. Może przechodzić podróżny, dobry człowiek, najlepszy przyjaciel... pfe! Ja wam powiadam, że wy to wszystko robicie przez złość do żydów.
— Do żydów?
— No, a dlaczego na przynętę wzięliście gęś?
— A cóż miałem wziąć?
— Trzeba było użyć na taki interes taką malutką, całkiem malutką, za pozwoleniem... świnkę, to jabym w dole nie nocował, ani Mateusz też.
— A kto was tam wiedział, że się złakomicie — rzekł gajowy.
— Już przepadło — rzekł Abram; — co się zrobiło, to się nie odrobi; tymczasem, panie Koguciński, ja do was szedłem według tych skórek.
— Jak dobrze zapłacicie, to sprzedam.
— I ja też do was szedłem, Janie — dorzucił Mateusz.
Koguciński na niebo spojrzał.
— Jeszcze ludzie śpią — rzekł, — ale trzeba się śpieszyć. Abram, jak Abram... może u mnie w chałupie być; ale Mateusz... Niechnoby przypadkiem leśniczy albo rządca obaczył go w mojej stancyi, toby mnie w net na cztery wiatry przepędzili... a co prawda miejsce złe nie jest.
— Ja wam też, Janie, przeszkody robić nie chcę — odezwał się stary kłusownik; — cały mój do was interes to jeno według owego głupiego dąbka, co mi o niego sprawę zrobili.
— Niby jak?
— A no, żebyście, Janie, w sądzie nie opowiadali za dużo.
Koguciński śmiechem parsknął.
— Alboż mi to pierwszyzna? Nie bójcie się, Mateuszu, wyjdziecie ze sprawy czyści jak szkło... nic wam nie będzie. Ja nie głupi.
— Aj, panie Koguciński — wtrącił Abram, — ja wiem, wy na taki interes macie rozum, tylko na drożenie się ze skórkami to wy żaden rozum nie macie.
— Ja — rzekł Mateusz — nie będę was, Janie, dłużej frasował; pójdę sobie lepiej wprost do domu, żeby nie było na was jakiego posądzenia... a wy z Abramem handle swoje prowadźcie.
Nie bardzo Koguciński zatrzymywał Mateusza, gdyż, bądź-co-bądź, dla gajowego, jako dla stróża lasów, towarzystwo kłusownika i rabusia leśnego jest do pewnego stopnia kompromitujące. Co w sercu, co w myśli — to swoja rzecz, ale dla oczu ludzkich potrzebne jest decorum. Pies nie będzie się przyjaźnił z kotem, ani wilk z barankiem... wobec ludzi wrogami trzeba być... Szczerze też wdzięczny był Koguciński Mateuszowi, że sobie poszedł i że go obecnością swoją nie kompromitował.
Znajomość z Abramem również nie mogła być uważana za zaletę Kogucińskiemu, jako gajowemu — ale ostatecznie jeszcze to uchodziło.
Abram jest żyd, a to zupełnie zmienia postać rzeczy. Sam hrabia-dziedzic ma żyda, plenipotent główny również, rządca także, leśniczy nie inaczej — dlaczegóżby jeden Koguciński miał być tego przywileju pozbawiony?
Byłoby to niesprawiedliwie. Zresztą wiadomo, że Abram handluje skórkami, a Koguciński ma w kontrakcie wyraźnie, że wolno mu truć i tępić wszelkimi sposobami dzikie zwierzęta i szkodniki. Skoro wolno tępić, to wolno i skórki sprzedawać — stąd też wizyta Abrama może mieć niejakie pozory legalności.
Szli sobie tedy w dobrej komitywie, gawędząc, trochę żartując, a trochę o interesie mówiąc — zwyczajnie jak dwaj przyjaciele.
— Chciałbym jak najprędzej być u was w chałupie — rzekł Abram, wstrząsając się nerwowo.
— Tak wam o skórki chodzi?
— Co prawda, najbardziej o moją własną skórę, bo strasznie przeziębłem.
— Toć ognia na kominie nie brak, w lesie mieszkam.
— Aj, to dobrze... ale mnie i we środku bardzo zimno... zdaje mi się, że jestem, broń Boże, worek wypchany samą frybrą.
— Gorzałkę mam z kroplami, i taki znów spirytus, co nalany jest na brzozowe pączki, i taki, co na mrówki, i taki, co na żywokost, het precz od każdej słabości, i zioła leśne, insze do picia, insze do kadzenia, insze znów do czego innego, i skrom zajęczy, i borsukowe sadło i różne różności.
— Takiem prawem to wy macie więcej lekarstw, aniżeli nasz aptekarz w miasteczku.
— Więcej nie, ale lepsze, bo aptekarze najwięcej trzymają proszków doktorskich na lekką śmierć, a ja według poratowania zdrowia.
— Poratujcie mnie od frybry.
— A dawno was trapi?
— Tymczasem nie trapi, ale będzie trapiła; ja czuję, że ona już we mnie siedzi.
— Nic wam nie będzie, rozgrzejecie się w izbie.
Doszli do chałupki Kogucińskiego.
W pierwszej izbie przy kominie uwijała się baba lat średnich, krępa, przysadzista, o wejrzeniu ponurem i niechętnem.
— O! — zawołała, ujrzawszy Abrama — tak rano wyszliście cyganić... co?
— Najpierw ja pani Kogucińskiej — odrzekł — powiadam w grzeczny sposób „dzień dobry,“ zdrowia pani życzę.
— Eh! dzień, komu dobry, to dobry... a zdrowie mogę mieć z Boskiej łaski, nie z żydowskiej.
— Mnie się zdaje, co pani miała dziś przykre spanie...
— Jakie miałam, to miałam. Komu do tego zasię!
— Jagno — zaczął Koguciński, — nie bądź ty taka sprzeczna... dalibóg, słuchać niemiło.
— To sobie uszy zatkaj pakułami.
— Jaguś, pókim dobry...
— Bądź sobie zły... garnek z gorącą wodą jest...
— Na co państwo w kłótni macie być... — rzekł poważnie Abram — ja tu naumyślnie, w pani Kogucińskiej interesie, przyszedłem.
— Co?
— Żebym tak zdrów był.
— To gadajcie żywo.
— Wolę poczekać, aż pani będzie dobra... zresztą maleńki to interes.
— Czy duży, czy mały, trzeba powiedzieć.
— Po co? Ja nawet nie wiem, czy pani lubi korale; nawet wiem na pewno, że pani nie lubiła nigdy...
— Korali?
— No, takich czerwonych korali, co kobiety na szyi noszą.
— Pokażcież je żywo!
— Ja wcale nie powiedziałem, że mam korale przy sobie, tylko że przyszedłem rozmówić się według korali. Czasem bywa takie zdarzenie, że się trafia rarytna rzecz, a bardzo tanio...
Kogucińska zmieniła od razu humor i stała się nader uprzejmą. Wybiegła też zaraz do komory, żeby przynieść flaszkę z jakimś rozgrzewającym kordyałem.
Gajowy z podziwieniem spojrzał na Abrama.
— Skąd wam korale na myśl przyszły?
— Aj, panie Koguciński, niby z was wielki myśliwy, a takiej prostej rzeczy nie znacie. Wiecie, że wilka trzeba łapać na gęś, a nie możecie zmiarkować, że babę bierze się na korale.
Gdy Kogucińska powróciła do izby, Abram zaimprowizował na poczekaniu cały poemat o tych nadzwyczajnych, wyjątkowo pięknych koralach. One pochodzą z zagranicy, z takiego miasta, co nad wielkiem morzem leży. Kupione zostały przez jakąś bardzo bogatą hrabinę, która potem zapisała je swojej wnuczce, ta wnuczka później wyszła za mąż i zbiedniała. Korale znalazły się w zastawie, potem przepadły; nareszcie znalazły się i znów poszły w zastaw, później ukradli je. Złodziej sprzedał bardzo tanio, kupiła je i nosiła jedna bardzo znaczna kupcowa, ta kupcowa później podupadła i skapcaniała, a teraz można je kupić za darmo — i niezawodnie w księgach przeznaczenia zapisano, że właścicielką ich zostanie pani Kogucińska... Opowiedział dalej Abram, jak te korale wyglądają: są czerwone jak krew, bardzo czerwone, a każdy co do wielkości jest prawie taki jak orzech, a przynajmniej jak duży groch, albo wreszcie jak ziarnko pieprzu. Bywają przecie małe orzechy i duże ziarnka pieprzu... Ostatecznie najpierwsza dama może taką ozdobę na szyi zawiesić.
Kogucińska była nadzwyczaj zaciekawiona.
— Drogież one? — zapytała.
— Mówiłem pani Kogucińskiej, że tanie jak barszcz. Za marne pieniądze można je kupić. Żydówka nie zna się... sama nie wie, co ma. Zresztą nasze żydówki nie są amatorki na korale. Co innego perły. Moja żona przez siedem lat suszyła mi głowę, żeby jej perły kupić.
— Napijcie się, Abramie, wódki — rzekła baba, nalewając kieliszek.
— Aj, aj! owszem, bardzo chętnie. Niech będzie na zdrowie pani Kogucińskiej.
— Pijcie zdrowi.
Abram przeprosił gospodarzy, włożył czapkę i modlitwę krótką odmówił, potem wychylił kielich.
— Aj! — rzekł — teraz mi lepiej. Ja powiadam, że czasem kieliszek wódki wart jest tysiące. Teraz, panie Koguciński, możemy pogadać o skórkach; ja umyślnie za tem przyszedłem; wezmę wszystkie, ile macie... i lisie i tchórze.
— Dobrze.
— Tylko niech usłyszę od was ostatnie słowo.
Gajowy powiedział cenę, na którą Abram się oburzył.
— Jak żyję, nic podobnego nie słyszałem! — zawołał. — Co to jest... za głupiego tchórza żądać jak za niedźwiedzia... a za lisy! Żeby one z czystego jedwabiu szerść miały, jeszcze nie byłyby tyle warte. To jest świat! aj waj! czy to można handlować?... czy można żyć?...
— Ja nie odstąpię.
— Nie odstępujcie. Wasze skórki, wasza wola; moje pieniądze, moja wola. Ja też nie odstąpię. Tylko moje pieniądze nie zepsują się i będą zawsze pieniądze, a wasze skórki wylenieją i zmarnują się. Będziecie z nich mieli sobole... co w plecy kole.
— Nie kupicie wy, to kupi kto inny... Żydów na świecie dość...
— Owszem, może zawieziecie do Warszawy?... wieźcie. Tu koło nas nie będzie nikt Abramowi handlu psuł. Niech pani Kogucińska tę sprawę osądzi... teraz korale za bezcen, a on chce za skórki brać jak za złoto!
— Bo pewnie, że się za bardzo drożysz — wtrąciła baba.
Koguciński spojrzał na żonę zdumiony.
— Toć sama kazałaś — rzekł bojaźliwie.
— Ja? ani mi się śniło.
— Wyraźnie powiedziałaś, żebym się ani ważył, bo...
— Przywidziało ci się. Żeby inszemu żydowi, to rozumiem... ale Abram spokojny człowiek, krzywdyśmy od niego nie mieli...
— To jest słowo sprawiedliwe i mądre — rzekł Abram. — Zaraz poznać kobietę rozumną, choć tego po sobie nie pokazuje... W oczach ma złość, ale w sercu dobroć. Jak przemówi, myślałby kto, że smoła i siarka z niej leci, a to jest sam miód. Wy nie jesteście warci takiej kobiety, panie Koguciński, naprawdę wam powiadam.
— Bo mu też opuść, Janie, proszę cię.
— Ha, skoro tak żądasz, to opuszczę. Przybijam!
Klapnął Abrama w dłoń, aż się rozległo po izbie.
Żyd się skrzywił, lecz z targu był kontent.
Koguciński przyniósł z komory skórki; obliczyli, ile za wszystkie razem wypada, przyczem nie obeszło się bez sprzeczek, ale ostatecznie doszli do ładu.
— No, Bogu dzięki, już! — rzekł Abram — teraz będę mógł spokojnie iść do domu.
— A, jeszcze nie...
— Dlaczego?... Przecież wam za wszystko zapłaciłem co do grosza...
— Należy się jeszcze za gęś.
— Co?... albo ja u was kupowałem kiedy gęś?...
— Wszystko jedno... zadusiliście mi jedną tam w dole.
— Wstydźcie się, panie Koguciński, takie głupstwa powiadać... Gdzie w tem rozum, myśl? Aj, jaką ciężką głowę macie! Wam się należy za gęś, którą miał zjeść wilk... Gdyby ją zjadł istotnie, czy zapłaciłby za nią?...
— Zdjąłbym z niego skórę.
— To nie jest moneta.
— Ja z was też zdejmę kapotę, skoro pieniędzy dać nie chcecie.
Koguciński spojrzał przy tem tak ponuro i groźnie, że Abram cofnął się przestraszony.
— Ej, stary! — odezwała się baba — tylko Abrama nie strasz.
— Niech zapłaci za gęś.
Wywiązała się długa dyskusya, a w końcu stanęło na tem, że Abram tylko czwartą część wartości gęsi zapłaci — chociaż i to wydało mu się bardzo niesłusznem i nieuzasadnionem.
— Jakże z tymi koralami? — zapytała Kogucińska.
— Oj, oj! jak pani chce. Kiedy pani będzie w miasteczku, to ja przyniosę i pokażę.
— Mam ja i dziś właśnie do zrobienia sprawunek — rzekła baba, a zwracając się do męża, dodała: — Zaprzęgnij-no, stary, szkapę do sanek, to pojedziemy. Niema w domu soli, pieprzu też potrzeba... różności...
Koguciński zaczął się drapać po czuprynie.
— No, czegóż stoisz? słyszysz, że soli niema w chałupie.
— Kiedy-bo, widzisz, bez pozwolenia od leśniczego nie mógłbym pojechać.
— To nie jedź.
— A jakże będzie?
— Pojadę sama z Abramem. On zdrożony, to będzie bardzo rad, że mu się okazya trafi.
Abram zerwał się z ławki.
— Pani Kogucińska! — zawołał — ja pani bardzo dziękuję za grzeczność, za łaskę... ale jechać z panią nie mogę.
— Dlaczego?
— Dlaczego? zaraz dlaczego... Nie mogę. Ja lubię bardzo chodzić na piechotę; moje nogi mają taką naturę, że jak się rozmachają, toby szły, szły, szły... choćby na sam koniec świata.
— Abram coś kręci.
— Wcale nie, broń Boże!... tylko ja powiem prawdę: ja zupełnie w inną stronę mam iść.
— A dokąd?
— Do Wólki.
— Możemy pojechać i przez Wólkę; pół milki w bok... nie koniec świata. Idź, Janie, zaprząż.
Koguciński roześmiał się głośno.
— Kobieto — rzekł, — ty Abrama nie namawiaj... on z tobą nie pojedzie. Nie wolno mu podług jego zakonu.
— Co?
— Niech sam powie.
— Owszem, dlaczego nie? Wolno... tylko trzeba, żeby z nami jeszcze kto jechał... nie wiele osób: pięć, trzy, choćby wreszcie jedna, byleśmy sami nie jechali... bo, widzi pani Kogucińska... niby tak we dwoje to nie pasuje...
— Chyba wyście, Abramie, owaryowali na starość... Co też wam do głowy przychodzi!... czy myślicie może, że ja się was boję? Koniec świata prawdziwie!... jak żyję, nic podobnego nie słyszałam...
— Niech się pani nie obraża, niech się pani nie gniewa... Pani wiadomo, że ja jestem stateczny żyd, stary człowiek i że mam w głowie same skórki; mnie też wiadomo, że pani Kogucińska jest kobieta stateczna, też już niemłoda...
— No, no... chyba mi Abram w zęby nie zaglądał...
— Aj, aj! o co się gniewać? Pani Kogucińska jest kobieta godna, porządna, a w tej chwili ma w głowie tylko trochę soli, trochę pieprzu i trochę korali... więcej nic. Oddzielnie to pani Kogucińska jest osoba, i ja też jestem osoba... ale w drodze to my potrzebujemy jeszcze jednej osoby... Niech Koguciński jedzie z nami.
— Mówiłem, że o pozwolenie trzeba prosić.
— To co? jechać na leśniczówkę i poprosić.
Koguciński spojrzał na żonę, a ta skinęła głową nieznacznie — poszedł więc konia zaprządz. Baba wybiegła do komory, aby się ubrać do drogi i pieniędzy wydobyć trochę z ukrycia. Abram, sam w izbie zostawszy, grzał ręce przy kominie i myślał.
Przedewszystkiem zastanawiał się nad kwestyą, skąd dostać korali, po które Kogucińska jedzie, — bo te, o których jej opowiadał, istniały tylko w jego fantazyi. Trzeba było czemś babę zainteresować, ułagodzić jej gniew, skłonić do zniżenia ceny skórek — więc Abram wykoncypował korale. Cóż teraz robić? Przedewszystkiem trzeba skorzystać z bezpłatnej furmanki i wygodnie pojechać do domu; w domu poprosić żony, żeby przepytała znajomych żydówek, czy która nie ma jakich korali na sprzedaż. Jeżeli znajdzie się taka, to dobrze — można będzie od jednej i od drugiej strony coś zarobić; jeżeli się nie znajdzie, to także dobrze. Abram powie, że właścicielka korali akurat na ten czas wyjechała na parę tygodni, a przez ten czas można będzie nie tylko jeden sznur, ale choćby całą ćwierć używanych biżuteryi sprowadzić.
W najlepszej harmonii i zgodzie państwo Kogucińscy i Abram usadowili się w sankach i pojechali. Abram obliczał w duchu, ile na skórkach zarobi; baba marzyła o koralach, a Koguciński o osobliwej jakiejś wódce, do której zawsze miał pociąg.
Leśniczy, aczkolwiek z trudnością, pozwolenie udzielił, podróż odbyła się pomyślnie. Po dokładnem wybadaniu wszystkich niemal żydówek w miasteczku, pokazało się, że korali niema. Abram musiał opowiedzieć historyę o niespodziewanym wyjeździe właścicielki.
Kogucińska wpadła w bardzo zły humor, ale Abram nie wzruszył się tem wcale. Od tego jest mąż — niech on cierpi.
— Oj, Mateuszu, Mateuszu — mówił Abram wzdychając, — na świecie nie zawsze dobrze jest. Człowiek żyje, handluje, czasem trochę szachruje, zarobi albo straci... ma z tego kawałek chleba.
— Ha, jak na świecie. Każdy podług swojej kalkulacyi.
— Nie do tego ja moją mowę prowadzę, Mateuszu, wcale nie do tego. Zarobić każdy potrzebuje... tak czy owak... zapłacą mu lepiej, albo gorzej... to zwyczajna rzecz, na to jest świat, na to handel; ale czasem trafi się taki interes, co nie jest handlowy, a gorszy niż najgorszy handel.
— Nie wiem, o czem chcecie mówić.
— Moi kochani, narzekacie nieraz, że obrachunek z żydem jest ciężki; ale wierzcie mi, że sto razy cięższy jest rachunek z ludzką sprawiedliwością. Z żydem może być tylko kwestya o parę złotych, o parę rubli: wy mówicie, że, dajmy na to, dziewięć... ja powiadam cztery; wy trochę opuścicie, ja cokolwiek postąpię... zgodzimy się na cztery i pół. Jest jedna kwestya tylko: wam chodzi o pieniądze i żydowi chodzi o pieniądze... więcej o nic. Z sądem wcale co innego. Spalił się żydowski dom... dlaczego nie miał się spalić? przecież nie jest ze szkła, tylko z drzewa, płaci się od niego fajerkasę, podatki. Spalił się... Kogo to ma obchodzić? Gospodarza. Tymczasem wdaje się w ten interes sąd. Pyta się... O co?... Wiadomo, że ogień to jest ogień, nieszczęście, zdarzenie, wypadek.. prawda, Mateuszu?
— Juścić prawda.
— No, widzicie; a sąd powiada, że nie: że ogień nie jest wypadek, ani nie jest zdarzenie, tylko podpalenie... i zaraz gwałt, pisanie, sprawa, kryminał... cała awantura. Znaliście młodego Icka Kruka?
— Dyć znałem.
— Bardzo porządny żydek, krewny mój nawet; handlował sobie spokojnie solą, postronkami, smołą, olejem, naftą... zwyczajnie jak kupiec. Miał też połowę domu obok czarnego Berka. Było nieszczęście... ten dom się spalił, i dom, i smoła, i nafta, i postronki, i osiemnaście domów obok. Było niemało zmartwienia. Icek płakał, Ickowa mdlała, dzieci pochorowały się ze strachu. Czy to małe nieszczęście? Widać, że jeszcze za małe... bo przyszli dwaj strażnicy i zabrali Icka do kozy.
— A wiem, już chyba z półtora roku siedzi.
— Siedzi i jeszcze będzie siedział, i za co? Za to, że mu się dom spalił... za to, że Icek handlował olejem, smołą i naftą. Co w tem za grzech? Przecież nie każdy może handlować brylantami... Oj, to jest ładne życie, Mateuszu!
— I co z nim będzie?
— Nie wiadomo; sprawa jest w apelacyi: Adwokat powiada, że Icek wygra.
— O!
— Wygra... to znaczy, że pójdzie na cztery lata do kryminału.
— No, więc przegra.
— Podług adwokackiego powiadania wygra; bo mógłby dostać wyrok na osiem lat, a tak będzie miał cztery lata w zysku. Taki młody, taki porządny żydek, co on już wycierpiał!
— Powiadają, że w kryminale źle nie jest.
— Jak dla kogo. Chłop taki, co potrzebuje na kawałek chleba siekierą pracować, albo łopatą, to ma w kryminale rajskie życie. Dostanie dobrze jeść, może leżeć cały dzień i nic nie robi. Ale żydek wcale co innego. On handlujący jest, musi się ruszać, jeździć, myślenie mieć, rozmaite interesa prowadzić. Z kim je będzie w takiem paskudnem miejscu prowadził? Każdy dzień to jest czysta strata. Po co te sądy wymyślili, ja nie wiem. Tylko na przykrość ludzką, na nieszczęście.
— Aj, mam i ja z nimi dosyć skrętu.
— Albo nie? W tej chwili pewnie wolelibyście spać, i jabym wolał spać. Jest noc, jest zimno, a my musimy siedzieć na saniach i wlec się do sądu, żeby rano już stać przed kratkami. Za co? Za to, że was posądzili o dąbek. Ja wiem, żeście go nie ukradli; wy powiadacie do mnie pod sekretem, żeście go wzięli, a sędzia będzie gadał, żeście go nie wzięli, tylko ukradli. Chciałbym ja kiedy na swoje stare lata zobaczyć taką sztukę, żeby kto czego nie wziął, a ukradł. Chybaby samo do niego przyszło... a w takim wypadku też nie byłaby kradzież, tylko przyjście. Dużo złego jest w świecie, Mateuszu, dużo krzywdy, niesprawiedliwości, przykrości.
Rzekłszy to, Abram westchnął kilka razy głęboko i jęknął, jak gdyby owe niesprawiedliwości ludzkie sprawiały mu ból fizyczny w głowie, w sercu, w wątrobie i we wszystkich kościach.
Było ciemno, droga wyboista, nierówna. Mateuszowa szkapa wlokła się powoli, a właściciel nie przynaglał jej do pośpiechu. Nie jadą przecież na wesele, tylko do sądu; a choćby człowiek był niewinny jak nowonarodzone dziecko, to także po wyrok nie pędzi jak szalony.
Kilku żydków, mających stwierdzić, że Mateusz czwartkową noc przepędził w miasteczku, odjechało pierwej na wynajętej furmance. Opuścili oni swe ogniska domowe jeszcze za dnia, gdyż mieli zamiar zrobić w okolicy kilka tranzakcyi na kury, jaja, masło i inne produkta gospodarskie. Abram z Mateuszem razem pojechał, bo mu tak było najdogodniej; przytem w drodze, po nocy, handlarz skórek bezpieczniejszym się czuł w towarzystwie swego generalnego dostawcy i przyjaciela.
— Co wam tak dolega, Mateuszu? — zapytał Abram. — Czy boicie się o sprawę? Wierzcie mi, że niema o co. Nie z takich interesów ludzie wychodzą... A może martwicie się, że tej zimy bardzo lasów pilnują? I to bajki... Ja wiem, że przed wami oni niewiele upilnują... Aj, ten koziołek, cośmy go temu trzy tygodnie przehandlowali, to był piękny kawałek zwierzyny! Na moje sumienie, śliczna sztuka... On pewnie z hrabiowskiego lasu pochodził?
— A juści.
— Wy jesteście cały mechanik, Mateuszu: na tyle gajowych, co tego lasu pilnują, potraficie...
— Ej, co tam!... żeby ich było dwa i trzy razy tyle, nicby mi nie zrobili, zresztą nie zabiłem koziołka w hrabiowskim lesie, ale na chłopskim gruncie pod lasem.
— Mój Mateuszu, skąd wyście mogli wiedzieć, że on tam jest?
Chłop się roześmiał.
— A skąd Abram wiedział, że u Kogucińskiego są skórki z tchórzów?
— Koguciński mi mówił, a wam koziołek nie mógł powiedzieć...
— Ja go też nie pytałem.
— Ciekawość, doprawdy, jak wy z tą zwierzyną radzić sobie umiecie! A może macie sposoby sekretne?
— Co o tem gadać... Człowiek zabiega i pracuje, jak umie, aby dalej, aby dalej, do śmierci...
— Fe, Mateuszu, wstydźcie się. Co wy macie za przyjemność ciągle tylko śmierć wspominać!... co w niej dobrego? Człowiek nie powinien tego słowa wymawiać, bo czasem można w złą godzinę... Wam się zdaje, że jak człowiek umrze, to mu już dobrze... Aj, Mateuszu, jemu wcale nie dobrze, bardzo nie dobrze; jemu przykro, on jest przestraszony, on cierpi, on się boi, on krzyczy.
— Bajki!... skoro umrze, to już nie cierpi; a jeżeli żył uczciwie i przykładnie, według przykazań Boskich, jeżeli nie pomarł w grzechu, to mu na tamtym świecie lepiej. Tam wszyscy równi, wszyscy pocieszeni, szczęśliwi...
— To wszystko może być, Mateuszu... ale ja wolałbym do końca świata skórami handlować; na tamte szczęśliwości zawsze człowiek ma czas. One nie uciekną i nie ominą... Są na świecie ludzie uczeni, mądrzy, nabożniki; oni się znają na piśmie, oni wiedzą, co było, co jest i co będzie; dla nich nie sekret, co w wodzie, co na ziemi, co między gwiazdami; oni mają sposoby na złe duchy, mogą się z nimi mocować, bić, szarpać; znają sposób na sposób, figiel na figiel; potrafią odpowiedzieć na każde pytanie, odwrócić kota ogonem, i znowu łbem i znowu inaczej; oni mogą rozpoznać każdą rzecz z wierzchu, z pod spodu, ze wszystkich czterech boków i ze środka; oni mają kombinacye swoje, obrachowania... a jednak, wierzcie mi, Mateuszu, i dla nich, i dla takich mędrców, śmierć jest straszna... mówić o niej nie lubią. Dlaczego? To bardzo prosty interes. Oni wiedzą, jak odpędzić złego ducha; oni wiedzą, jak poradzić na złe oko; oni mają sposób na zrobienie kozła z barana... ale na śmierć nic nie mogą poradzić. Pomimo ich mądrości, ludzie umierają, giną jak muchy.
— Juści prawda — rzekł Mateusz.
— To, widzicie, jedni; prócz nich, są drudzy... nawet wstyd przyznać, między naszymi żydkami. Są paskudniki, bezbożniki, apikoresy, niedowiarki, zdrajcy, trefniaki, gałgany, którzy powiadają, że człowiek zaczyna się w tej godzinie, w której na świat przychodzi, a kończy się wtedy, gdy ostatni dech oddaje... Ci mówią, że to, co tu na ziemi, to nasze, a potem niema nic.
— O, to nieprawda.
— Te łajdaki powiadają, że prawda... i dlatego, że tak powiadają i że w to wierzą, boją się śmierci jak ognia. Teraz, czy wiecie, Mateuszu, dlaczego ja wam to mówiłem?
— No, dlaczego?
— Dlatego, żebyście się przekonali, że i nabożny człowiek i apikores, gałgan, co niby jest żyd, a nie żyd, co za rubla może się zrobić nawet Cyganem albo Turkiem, także śmierci nie lubi i nie pragnie. Ja wam więcej powiem: to nasze życie, tu na ziemi, to jest gotówka, moneta; dla jednego czyste złoto, dla innego same miedziaki, ale zawsze moneta; tamto znów drugie życie, za światem, to tylko kwitek, karteczka od uczonych ludzi. Cóż lepsze: gotówka czy kwitek?
— Nie obrażajcie Boga, Abramie. Jego obietnice z kwitkiem równać... grzech.
— Ja wcale nie równam, tylko mówię, że to, co jest, jest; a to, co będzie, nie jest to, co jest. Prócz tego, wiadomo dobrze od nabożników i uczonych, że dusza od ciała nie oddziela się łatwo i że musi przy tem dużo cierpieć.
— O! o!...
— Nie myślcie, że jest inaczej. Najpierw, biedny chory, co mu już koniec życia przeznaczony, ujrzawszy anioła śmierci, przeraża się okropnie, tak, że ani słowa z wielkiego strachu przemówić nie może; po drugie, ciało jego cierpi. Nie wiem, czy zrozumiecie moje słowa, więc chcę wam dać przykład. Człowiek żyjący, ciało i dusza, to jest jedno, całość; dusza sama jest część człowieka. Chcecie poznać, jaki jest smak odrywania części od całości, to idźcie do cyrulika i każcie sobie wyrwać parę zębów, albo dajcie psu rękę, żeby odgryzł od niej palec, a przekonacie się, jakie to cierpienie. Cóż dopiero, kiedy się odrywa od ciała dusza, która nie jest przyszyta, jak kołnierz do kapoty, ale siedzi głęboko we wszystkich dwustu czterdziestu ośmiu częściach człowieka! Aj, Mateuszu, korek z butelki wyjąć... i to trudno, cóż dopiero duszę z ciała!
— Widziałem ja ludzi, którzy umierali cicho, spokojnie, bez krzyków i bez strachu... ot, niejeden przysposobi się na śmierć, a gdy ona przyjdzie, westchnie tylko, i już po nim... Dusza uleci, niby gołąbek, a umarły leży sobie, jakby spał. Owszem, wypięknieje nawet na gębie i uśmiech taki ma, jakby mu bardzo błogo było...
Żyd aż podskoczył na saniach.
— Niech nasze wrogi taką błogość w sercu mają! Wy jesteście gruby człowiek, wy się nie znacie na takich interesach, wy nie wiecie nic...
— A cóż wam wiadomo?
— Nawet nie wiem, czy warto wam opowiadać, czy wy potraficie to zrozumieć.
— Ha, dlaczego nie? toć się słyszało niejedno.
— Nie będę wam mówił, jak wygląda anioł śmierci... niech jego moje oczy nie widzą!... nie będę wam mówił, z jakim bólem dusza z człowieka wychodzi... bo powiadacie, że ona wyfruwa, jak ptaszek... Dobrze, ale co dalej ten ptaszek robi? z kim ma do czynienia?
— Albo ja wiem, jak po waszemu tłómaczą takie rzeczy.
— Słuchajcie. Jeżeli człowiek myśli o nabożnych rzeczach, jeżeli się modli, jeżeli czyni dobrze, daje jałmużnę, jedzie do rabina, mówi sprawiedliwe słowo... to z każdego takiego pomyślenia, mówienia, czynienia rodzi się anioł. Jeżeli znów ten człowiek źle myśli, opuszcza modlitwę, mówi paskudne słowo, źle robi... to z każdego takiego pomyślenia, mówienia i czynienia rodzi się dyabeł. Gdy dusza wychodzi z ciała i idzie do góry, przylatują ci wszyscy aniołowie i ci wszyscy dyabli, chwytają duszę, szarpią, ciągną do siebie, z gwałtem, z krzykiem, z bitwą. Robi się okropna wojna, szum... jedna strona chce mieć górę, druga także. Czy to żarty są?
Chłop kiwał głową przecząco, a Abram mówił dalej z zapałem:
— Jak kury o ziarnko zboża, tak oni, ci dobrzy i ci źli, wojują o duszę... a dla duszy to przykro jest.
— Wiadomo, że skoro broiła, to musi cierpieć.
— Ej, choć nie broiła, to też w pierwszej chwili ma duży ambaras. Ona cierpi i ciało cierpi.
— Nie plećcie oto! Jakże nieżyjące ciało może cierpieć?
— Co wy wiecie! — rzekł niechętnie Abram. — Powiadacie, że ciało nie cierpi; niech i tak będzie; a ja wiem, że cierpi.
Abram umilknął, a w duchu rozmyślał o strasznym aniele, który chodzi ślad w ślad za aniołem śmierci i szarpie wnętrzności umarłych... czem im sprawia ból niesłychany. Sama myśl o tem przejmuje drżeniem i strachem.
Mateusz odezwał się:
— To wy dużo jednak wiecie różności!
— Ja niewiele, ale są tacy, co wszystko wiedzą jak najlepiej. Nie każdy może mieć to szczęście. Oni się uczą i uczą, od małego dziecka aż do późnej starości, do samej śmierci siedzą nad księgami. Oni wiedzą o duszach.
— Cóż mogą wiedzieć?... Dobrej duszy na tamtym świecie nagroda, złej kara: oto i wszystko.
— Wy, Mateuszu, jesteście pierwszy majster na zwierzynę, ale do delikatnego myślenia mechanik z was zły. Wy tylko wiecie, że bywa źle, albo dobrze; ale jak bywa źle, albo jak bywa dobrze, co w tem dobrem albo złem jest za interes, to wy wcale nie wiecie. Wam się zdaje, że koza to koza, kura to kura, a gęś gęś.
— Juścić, że gęś nie pies, tylko gęś.
— Cha! cha! A czy wiadomo, co w niej we środku jest?...
Chłop się na cały głos śmiać zaczął.
— A toć dopiero historye!... co jest w gęsi! Grzdyka, wól, lekkie, wątroba...
— Aj, aj! lada baba wie...
— No, a wy się pytacie...
— Ja się pytam, bo chcę was nauczyć, co się może dziać z duszą ludzką po śmierci.
— Toć dusza nie gęś.
— No, a co wy myślicie? Może gęś była kiedyś znaczną kupcową, nosiła perły na szyi, pyszniła się ze swego bogactwa, sklepu, dzieci, może ona gęgała ludzkim głosem, szczypała nie dziobem, ale rękami, lubiła się sprzeczać ze swoim gąsiorem, niedomierzyć płótno w sklepie...
— Ha, toć nie gęsi tak robią, jeno żydówki...
— Aj, Mateuszu! nie wiadomo, w jakie stworzenie dusza ludzka może się dostać... W niejednym narownym koniu siedzi szlachcic i szarpie się, dopóki go żydki nie ujeżdżą; w niejednej kozie ma swoje posiedzenie ubogi żydek handlujący, w wielu wołach siedzą najprawdziwsi chłopi... Ja słyszałem o jednym złym człowieku, co wielu biednych ukrzywdził i gałgan był. Wiecie, co się z nim stało?
— No?
— Dusza jego weszła, za pozwoleniem, w kurę. Ten człowiek kurą został i należał po kolei do wszystkich, których ukrzywdził.
— To ci komedya!
— Ładna komedya!... On musiał ciągle jajka nosić, dopóki nie zniósł tyle, ile wartość krzywdy wynosiła.
— Abramie — przerwał Mateusz, — mnie się widzi, że takiem prawem wasza dusza wejdzie w zająca.
— Tfy!
— Skoroście skórkami handlowali... może was jeszcze kiedy na wnyk złapię.
— Wstydźcie się! paskudną gębę macie... nie można z wami rozmawiać jak się należy.
— Bo też gadacie nie wiadomo co.
Abram przestał mówić. Aż nadto rozumiał, że od ciasnej, zakutej chłopskiej głowy delikatne słowo odskakuje jak groch od ściany. Czy warto rzucać perły przed takim? Nie.
Noc już była na schyłku, na wschodzie zaczynało przeświecać, w oddaleniu błyszczało czerwonawe światełko.
— To w karczmie na Wygnance się świeci — rzekł Mateusz.
— Pewnie; Berek bardzo rano wstaje.
— Widać przejezdni są...
— Berek zawsze rano wstaje, a czasem nawet się wcale nie kładzie. On ma taką naturę, że w powszedni dzień nie lubi spać... woli się wyleżeć w szabas. Dla niego dość zdrzemnąć się trochę za stołem i już na całą noc jest gotów...
— Powiadają ludzie, że on nie bardzo czyste interesa prowadzi...
— Co plotek słuchać... na was powiadają, że drzewo z lasu kradniecie, a to przecież nieprawda. Tak samo i o nim mówią, że lubi kupić jaką rzecz i nie pytać skąd ona pochodzi... Po co ma pytać, przecież nie jest ani sędzia, ani prokurator... jest biedny żydek, handluje czem się trafi, aby żyć...
— Nie zawsze jego handle piękne są.
— Aj, Mateuszu, jaki z was dziwny człowiek! nie zawsze piękne jego handle! a czy on ma swoje dobra ziemskie? czy jest wielkim panem, czy ma dochody jakie? Nie ma nic... żyje z wiatru, a wiadomo, że kto z wiatru żyje, musi brać to, co wiatr mu przyniesie... Że wiatr nie przynosi złota, brylantów, pereł, tylko za pozwoleniem śmiecie i lekkie rzeczy, to nie jest wina Berka, ani moja, tylko wiatru...
Szkapa, nie zatrzymywana przez Mateusza, przed karczmą stanęła.
— Widzicie — rzekł Abram, — wasz koń też ma rozum, a może też siedzi w nim taka dusza, co za życia lubiła stawać przed karczmą...
Wygramolili się z sanek; Mateusz rzucił koniowi kłak siana, poczem obadwaj z Abramem udali się do Berka.
Przed chałupą, w której posiedzenia odbywał sąd gminny, było bardzo gwarno. Na ulicy stało kilkanaście furmanek, przy płocie kilka koni osiodłanych, a i pieszego ludu zgromadziło się niemało. Chłopi, baby, żydzi stali grupami, rozmawiając, gestykulując, krzycząc. Dwaj chłopi, którzy byli skłonni do polubownego załatwienia sprawy, omawiając punkta przedugodne, zaczęli się przekomarzać, popychać, szturchać, nareszcie pobili się na piękne, i gdy ich rozdzielono, jeden miał podbite oko, a drugiemu brakowało dwóch zębów. Obecny przy tem pokątny doradca wygłosił zdanie, że zapalczywi chłopi w nieszczęściu mają szczęście, bo gdyby fakt zdarzył się nie przed sądem, lecz w sądzie, to rzecz pachniałaby kryminałem.
Abram ledwie mógł się powstrzymać od śmiechu, usłyszawszy te słowa. Co za różnica, pomyślał, czy wybić komu zęby na świeżem powietrzu, czy pod dachem!
Zainterpelował też pokątnego doradcę.
— Panie adwokacie — rzekł, — pan umie wszystkie kodeksy na pamięć?
— Phi! nawet więcej...
— Co pan głowę chłopom zawraca temi sądowemi zębami?
— Nie znasz się, Abramie, na procedurze, lepiej swoich skórek pilnuj...
— No, właśnie, że ja swojej pilnuję i dlatego pan adwokat nie miał jeszcze, Bogu dzięki, żadnej sprawy ode mnie...
— Za dużo gadasz, panie Abramie, a to nie jest bezpiecznie.
— Oj, oj, jak dla kogo... co ja mogę do tego interesu dołożyć? ja chłopom zębów nie wybijam...
— Ale w sądzie Abram bywa, sprawy ma...
— Jak czasem. Komu się nie trafi być w sądzie?
— Z sądu do kryminału niedaleko...
— No, to po co pan adwokat codzień w sądzie jest?
— Słuchaj-no, Abramie, to obelga.
— Jaka obelga, to może być dobra rada, ostrzeżenie.
— Żebyś ty zmarniał, gałganie...
— Mnie się zdaje, że to jest prawdziwa kodeksowa obelga...
— To jest tylko przyjacielskie życzenie.
Rzekłszy to, pan adwokat splunął i odszedł.
— Widzi mi się, Abramie — rzekł Mateusz, — że was ten kręciciel krzynkę zdyfamował... ja mogę być świadkiem.
— Na co?
— Żebym świadczył, jako prawda.
— I co z tego?
— Niechby się choć strachu najadł.
— Po co? Żeby się procesować z każdym psem co szczeka, toby człowiek nie handlował skórkami, nie kupował od was zwierzyny, tylkoby musiał mieszkać koło sądu i codzień tam chodzić...
— Juści i to prawda.
— Skoro Abram co mówi, to zawsze prawda. Abram nigdy żadnego fałszu nie robi...
— No, czasem, jak co kupujecie...
— Aj, Mateuszu, Mateuszu, sami sprawę macie, koło sądu stoicie, i nie możecie zrozumieć, że co innego jest fałsz, a co innego rachunek. Jeżeli teraz, rano, ja powiem, że jest noc, to będzie fałsz; jeżeli gdy wy żądacie trzy ruble, a ja powiem, że wam się należy tylko półtora, to będzie rachunek. Zając nie jest kuna, a kuropatwa nie sarna; tak samo fałsz nie może być rachunkiem, ani rachunek fałszem...
Na drodze dał się słyszeć brzęk dzwonków od sani.
— Sędzia jedzie, sędzia jedzie, — zawołano w tłumie.
Przed dom, w którym się sąd mieścił, zajechały sanie duże, szerokie, ciągnione przez parę opasłych kasztanów. Z sani wysiadł mężczyzna tęgiego wzrostu, z dużemi blond wąsami, w ogromnem futrze wilczem, i wszedł do sądu.
Po chwili wybiegł stamtąd stróż, chudy człowieczyna, o dziwnie bladej twarzy, z nosem czerwonym, i małemi zaspanemi oczkami.
Stanął na ganku i zawołał:
— Które ludzie sprawy mają, niech się nie rozłażą, bo zaraz się zacznie, a co z woza spadło to przepadło.
Wszyscy hurmem zbliżyli się do świątyni Temidy, w której pan pisarz ze śpiczastą bródką, w jasno-żółtym krawacie i ciemno zielonej marynarce już rozkładał papiery i akta.
Zaraz też wszedł do sali sądowej sędzia, ów właśnie z wielkimi wąsami i dwaj ławnicy chłopi, którym odrazu na widok papierów spać się zachciało, gdyż usposobienie do snu manifestowali ziewaniem.
Osądzono kilka spraw cywilnych bardzo szybko. Żydzi w charakterze powodów występujący nie mieli nawet sposobności do rozwinięcia swej wymowy. Sędzia nie pozwolił im mówić ani o cierpieniach moralnych jakie przeszli, ani o nocach przepędzonych bezsennie z powodu, że Wojtek o terminie zapomniał, ani o utracie zdrowia, fatydze, darciu butów i podobnie ciężkich, oraz jeszcze cięższych przejściach. Sąd wydawał wyroki szybko, bo i nie miał na co czasu tracić. Winien jesteś, podpisałeś, płać i rzecz skończona. Procedura bajecznie prosta i łatwa. To też jak w kalejdoskopie szybko przesuwali się w przybytku sprawiedliwości gminnej: Abram contra Wojtek, Jojna contra Maciek, Symcha contra Jacenty. Pan sekretarz ze śpiczastą bródką smarował wyroki, aż pióro trzeszczało, a chłopi z podziwieniem patrzyli na jego rękę białą, suwającą się po papierze. Raz, dwa, trzy i już człowiek osądzony... lada dzień spadnie na niego wójt z pisarzem, opisze pięknie krowę, konia, pościel, sprzeda je na licytacyi — i dobrze.
Po krótkim odpoczynku w sali narad, a właściwie w małym i dusznym alkierzyku, sąd przystąpił do rozstrzygania spraw karnych. Te nie szły tak szybko, jak cywilne; czytanie skargi, badanie obwinionego i świadków, obrony i repliki zajmowały wiele czasu, i były nużące tak, że gdyby nie tabaka, w obfitych zażywana dozach, ławnicy zasnęliby na dobre.
— Mateusz Sikora, oskarżony o kradzież drzewa z lasu, — zawołał donośnym głosem pan sekretarz.
Rozpychając łokciami tłum, Mateusz wystąpił przed kratki i pokłonił się nizko.
Skarżącym był pan Barnaba, ekonom folwarku, mąż, jak się niebawem przekonamy, w piśmie biegły, nawet stylista, głęboko pojmujący wartość skradzionego dąbka i zadanie sądu.
Przytaczamy, dla jasności rzeczy, dosłowny tekst skargi, na skutek której Mateusz stanął właśnie przed kratkami.
Brzmiała ona tak:
„Prześwietny sądzie! Wiadomo, że ze wszystkich szelmów i gałganów polnych, leśnych i wodnych, jakie ta święta ziemia żywicielka nasza nosi i dziw, że nie otworzy się i żywcem ich nie poźrze, najgorszy i najprzebieglejszy, we wszystkich sztuczkach wypraktykowany jest Mateusz Sikora, włościanin ze wsi Kurki, żonaty, dzietny i trudniący się wszelkiem łajdactwem, jako to polowaniem na cudzym gruncie, łapaniem zwierzyny w sidła, tudzież kradzieżą drzewa w lasach należących do J. W. mego dziedzica, co jest przeze mnie strzeżone niby oko w głowie, albo jeszcze insza droższa rzecz, że więc nocy czwartkowej przerzeczony Sikora z imienia Mateusz, z pochodzenia włościanin, z profesyi łapacz zwierzyny i złodziej leśny, nocy czwartkowej dąbek w lesie ściął, na furę zabrał i takowy ukradł, czego świadkiem Kogut v. Koguciński Jan, gajowy lasów dominialnych, na oczy własne widząc, upraszam prześwietnego sądu, aby za dąbek zapłacił, a za leśne łupiestwo skazany był godnie, bo z takich to ludzi pasy drzeć albo smołą malować, pierzami osypywać i ze wsi wypędzać, co że dziś już się nie praktykuje, więc chociaż do kryminału o wpakowanie takowego upraszam, bo inaczej cały nam las wywiezie i zwierzynę wydusi, że na lekarstwo nie zostanie choćby dziesięć rubli za zająca dawszy, sprawiedliwości słusznej prześwietnego sądu upraszam.“
— Mateusz Sikora! — zawołał sędzia.
— Jestem tu, — odrzekł oskarżony, spuszczając oczy.
— Czy przyznajesz się do winy?
— Nie.
— Nie kradłeś drzewa w lesie?
— Nie.
— Gdzie byłeś nocy czwartkowej?
— W mieście.
— Prześwietny sądzie, — zawołał Barnaba, — on szczeka jak pies...
— Cicho!... zawołać Kogucińskiego...
Gajowy lasów dominialnych stawił się przed kratkami.
— Jak się nazywasz?
— Koguciński Jan.
— Jesteś gajowym?
— A juści, prześwietny sądzie.
— Żonaty?
Koguciński westchnął ciężko..
— A dyć...
— Co ci wiadomo o kradzieży drzewa?
— Juści wiadomo, że to niczyja sprawka, jeno Mateusza Sikory.
— Widziałeś?
— Widzieć nie widziałem, ale wiedzieć to wiem, bo on na takie interesa majster pierwszy...
— Powiedz mi, świadku, kto ci podbił oko? czy nie ten sam człowiek, który drzewo kradł?...
— We służbie leśnej, prześwietny sądzie, taka przygoda częsta, ale w tem zdarzeniu nie złodzieje mi znak na gębie zostawili...
— Któż więc?
— A to dopraszam się łaski prześwietnego sądu... przemówiłem się z żoną...
W sali zrobił się szmer, nawet ponury Mateusz uśmiechnął się pod wąsem.
— Niechże świadek opowie szczegółowo, co mu o kradzieży wiadomo.
— Dużo mi wiadomo, prześwietny sądzie!... Spałem sobie nieco, jako że była noc... aż słyszę piesek mój szczeka... zaraz poznałem, że w lesie są złodzieje. Odziałem się w kożuszynę, wziąłem strzelbę dla życia swego obrony, siekańcami była nabita... i wyszedłem przed dom. Cichość była, a zdaleka kołacze coś raz za razem, właśnie jakby ktoś drzewo ścinał... Jeno nie ścinał, jak to ludzie robią, tylko dziabał raz za razem, nie mocno, żeby wielkiego łoskotu nie robić. Właśnie że to było akurat w moim obrębie, w kotlinie co ją nazywają „Lisicha,“ przeżegnałem się krzyżem świętym i idę, ma się rozumieć powoli, żeby ptaszków moich nie spłoszyć.“
— Mówicie: ptaszków, — rzekł sędzia — więc złodziei było kilku?
— Pewnie, że kilku...
— Ale ilu? dwóch? trzech?
— Nie mogłem porachować, gdyżem ich nie widział...
Barnaba nie wytrzymał, musiał wtrącić uwagę:
— Koguciński złodzieja nie może zobaczyć, ale pensyę i ordynaryę dobrze widzi.
— Toć nie jestem, za pozwoleniem, kot, ani sowa, żebym w nocy mógł widzieć — odciął się Koguciński.
— Do rzeczy, do rzeczy, — odezwał się sędzia. — Niechże Koguciński powie, ilu złodziei było?
— Prześwietny sądzie, nie mogłem porachować, bom ich na oczy nie widział...
— Skądże więc domysł?...
— A tak... ja idę za łoskotem, gdzie niby złodziej rąbie... a ten łoskot naraz słychać gdzieindziej; rąbał ktoś od wschodu, nagle zaczyna od południowej strony, tuż przy mnie. Zdaje się, że dość ręką sięgnąć, aby go złapać... Ja też w te pędy, przypadam... tfu! niema nikogo. Rozstąp się, ziemio! przepadł... a tu znowu zaczyna rąbać prawie że za mojemi plecami. Jużem się rozjadł i sprawiedliwie powiadam, żebym był tylko zobaczył, kto mi takie sztuki robi, tobym nie zważając co będzie, strzelił, jak do jasnej świecy... Coraz tak mnie zwodzili, to tu, to siu, zdeptałem het las... bo mnie ganiali i wodzili do samego rana. Dopiero już na rozwidku dopadłem do miejsca, gdzie naprzód stukało. Patrzę, dąbek ścięty ładnie, przy ziemi, czyściuchno, wierzch odpiłowany i też zabrany, jeno gałęzie zostawione... Szukam śladów, ba! szukajże... zdeptany śnieg w około i skotłowany... Ja sam go najwięcej zdeptałem, biegając od drzewa do drzewa.
— To byli chytrzy złodzieje — wtrącił ławnik, — kradli z omanką.
— A z omanką, proszę prześwietnego sądu, ścinał jeden drzewo naprawdę, drudzy manili i wodzili mnie po lesie.
— Jakże dalej było? — spytał sędzia.
— Rozwidniło się już całkiem, — prawił Koguciński, — ludzkich śladów nie oglądałem, bo najwięcej było moich własnych, ale szedłem za śladem sani... Wyraźny był znak, że przyjechał od gościńca, koło dąbka stanął, zawrócił i wywiózł go też na gościniec. Szkapa była tylko na przednie nogi kuta i podkowy miała stare, stępione... właśnie jak Mateuszowy koń.
— Prześwietny sądzie — rzekł Mateusz, — kowal żyjący jest, może poświadczyć, jako tydzień temu okuł mego konia na ostro... jeszcze mu nawet nie zapłaciłem.
— Przez tydzień podkowy mogą się stępić, — rzekł Koguciński. — Co się macie zapierać, Mateuszu, lepiej się przyznajcie po dobroci, to sąd będzie dla was miłosierniejszy i koza lżejsza...
— Idźcie wy!... Do czego mam się przyznać, skoro nie tylko dąbka, ale nawet patyka marnego nie ruszyłem?
— Sikora nie po raz pierwszy oskarżony jest o tego rodzaju sprawki — rzekł sędzia.
— Złych łudzi nie brak na świecie, — odrzekł chłop poważnie, — skarżyć mogą, bo sąd prześwietny jest cierpliwy i lada bajów słucha, ale za rękę nikt mnie nie złapał...
— Niech Koguciński mówi dalej.
— Prześwietny sądzie! Powiadam i mówię sprawiedliwie... odrazu miałem na Mateusza posądek, bo nawet kiedyś spotkałem go w lesie i widziałem, jak się owemu dąbkowi przyglądał, właśnie tak patrzył na niego miłosiernie, jak kot na sadło, aż się oblizywał, bo też to, proszę prześwietnego sądu, i dąbek był ładny, czy na podwalinkę, czy na słupy samo prawie... Tedy pewny byłem, że to Mateuszowa sprawka; żeby zaś z gołą gębą do prześwietnego sądu nie przychodzić, pobiegłem na wieś, wprost do jego chałupy. Pytam o Mateusza, powiadają, nie masz go; zajrzałem do stajni, konia niema... mówię do jego baby: — Moja Mateuszowa, pożyczcie mi siekiery, bo moją ktoś ukradł. Baba szuka po kątach, siekiery niema... Jego niema, konia niema, siekiery niema... tedy jasne jest, że dąbek ukradł nie kto inny, tylko Mateusz...
— Prześwietny sądzie! — zawołał ekonom, — niech prześwietny sąd wyda surowy wyrok, według tego, żeby na drugi raz cudzego drzewa nie ruszał.
— Co ma na swoją obronę Mateusz Sikora? — zapytał sędzia.
— Po sprawiedliwości powiadam, że Koguciński baje jakby się szaleju objadł; ani mnie nie widział w lesie ani mnie na uczynku nie złapał, bo i nie mógł złapać, skorom nie kradł.
— A gdzieżeście byli czwartkowej nocy?
— W mieście, prześwietny sądzie, z żydami miałem do czynienia.
— Całą noc?
— Do czynienia miałem w dzień i wieczór, a w nocy spałem.
— Gdzie?
— U Abrama Pinkta.
— Któż to widział?
— Właśnie Abram tu jest i jeszcze cała gromada żydów, co może zaraz zaświadczyć, jako powiadam szczerą prawdę, bez żadnego kręcicielstwa.
Sąd zgodził się na zbadanie tych świadków.
Pierwszy stanął przed kratkami Abram Pinkt.
— Czy znacie Mateusza Sikorę? — zapytał sędzia.
— Kto nie zna Mateusza Sikorę? cała okolica go zna. Jest znaczny gospodarz.
— Czy widzieliście go czwartkowej nocy?
— Dlaczego nie miałbym go widzieć? On u mnie nocował. Z wieczora przyszedł i mówi: nie chce mi się po nocy jechać do domu, jestem słaby i prześpię się u was. Dlaczego nie? Miałem mu miejsca na podłodze żałować? Mówię: owszem, kładźcie się, śpijcie z całą wygodnością. On też się układł koło pieca, na podłodze i spał do białego dnia. Już nasz szkolnik do okien stukał, żeby żydzi do bóżnicy szli, a on jeszcze spał; na drugi dzień rano kazał sobie przystawić bańki. Jankiel Mydło, felczer, mu stawiał całe pół kopy. Już było pewnie koło południa, jak Mateusz skończył swoją kuracyę, napił się dwa razy gorzałki i pojechał do domu.
— Czy wiadomo wam, po co Mateusz Sikora przyjeżdżał do miasta?
— Aj, aj... po co miał przyjeżdżać? po to, po co i najpierwsi panowie do miasta przyjeżdżają, chciał dostać trochę pieniędzy od żydków... On czasem bywa w potrzebie, to się chce ratować...
— Jak dawno Abram zna Mateusza Sikorę?
— Dawno... ile lat nie mogę porachować, może dwadzieścia, może trzydzieści, może więcej...
— Proszę pana sędziego, — wtrącił ekonom, — ten żyd to Mateusza spólnik, on kradzioną zwierzyną handluje...
— Niech pan ekonom nie robi komu dyfamacyi, bo ja też mogę powiedzieć, jakiem pan zbożem handluje.
— A tobie co do tego?
— Mnie nic, ale dziedzicowi może... Ja myślę, że dziedzic ma dużą ciekawość do takich spekulacyi.
— Cicho! — zawołał sędzia, — to do sprawy nie należy. Abram ma zeznawać. Więc Mateusz Sikora noc czwartkową przepędził u was w waszym domu?
— Nie mogę powiedzieć, że w moim...
— A w czyim?
— Prześwietny sądzie, ja nigdy nie wdaję się w fałsz, żyję samą prawdą; jak staję za świadka, to choćby za rodzonym ojcem nie powiem gorzej, tylko tak jak prawda, i dlatego nie mogę z czystem sumieniem powiedzieć, że Mateusz w moim domu nocował. Cha! cha! żebym ja miał ten dom! byłbym bogacz, ale prześwietnemu sądowi wiadomo, co to są domy żydowskie... niby jest dom, a nie jest, niby jest gospodarz, a nie gospodarz. Burmistrz, sam pan burmistrz może zaświadczyć, co się dzieje, jak przyjdzie płacić podatki. Czyste rozbójstwo się robi. Biją się, kłócą, krzyczą, ten na tego spycha, tamten na owego, niech Bóg broni.
— To do sprawy nie należy.
— Owszem, proszę prześwietnego sądu, należy i bardzo należy. Sąd się pyta, czy Mateusz nocował w moim domu?
— Tak.
— No, ja przysięgałem, ja chcę czystą prawdę powiedzieć, ani trochę więcej, ani trochę mniej, tylko czystą prawdę jak szkło. Dom nie jest mój, choć nie mogę też przysięgać, że jest wcale nie mój. Ja jestem Abram Pinkt, a do tego domu ma jeszcze prawo Lejzor Pinkt i dzieci Symchy Pinkta, co już nie żyje, i Janklowa Brodawka, i Boruchowa Migdał, co są moje rodzone siostry, a po panieńsku także się nazywają Pinkt. W tym domu nocował Mateusz...
— Dobrze, ale w waszem mieszkaniu?
— Trochę w mojem, a trochę nie w mojem...
— To ma znaczyć, że część nocy przepędził u was, a część gdzieindziej?
— Nie, on wszystkie części nocy przespał u nas; od wieczora do północka, od północka do świtu, i od świtu do białego dnia też...
— Jakto u nas, co mam przez to rozumieć?
— Niech prześwietny sąd rozumie, że teraz są ciężkie czasy... człowiek szuka dochodu... bo dochód wcale nie chce szukać człowieka... Chwalić Boga, mam swoją stancyę, ale nie jestem wielki pan, ani hrabia, żebym sam ze swoją familią w całej stancyi mieszkał... więc odnajmuję dwa kąty; jeden trzyma Wigdor Katz, drugi Nehemia Rosendorf, bardzo porządni kupcy, po czterdzieści groszy tygodniowo za komorne mi płacą. Oni też widzieli, jako Mateusz przyszedł z wieczora, jako był trochę słaby na plecy i przez to chciał się wygodnie wyleżeć dla odetchnienia i wypoczynku... Ja mu tego nie broniłem, położył się na ziemi i spał...
— Któż to widział?
— Kto? Wszyscy... Wigdor Katz, Nehemia Rosendorf, oni też spali, każdy na swojem łóżku, a prócz tego byli u nas parę kilku uczciwych żydków: Mendel Kobiałka, Chaim Szymszel Rotfisz, Berek Lejb Kocker, Uszer Dreidełszpil, Chuna Kiwa Kaprawy, Mojsie-Laibele Gancleben... był też i Fiszel Spokojny i Majer Mendel Dubeltówka...
— Dosyć!... Abram wyliczasz cały spis ludności miasteczka...
— Broń Boże, ja tylko powiadam prawdę, kto był...
— W jakim celu zgromadziło się tylu żydów u Abrama?
— Ja powiem całą prawdę... Nehemia Rosendorf, co w mojej izbie mieszka, robił chrzciny dla swego synka, co jem u przybył niedawno... do takiego interesu potrzeba dziesięć żydków; to on ich akurat tyle zaprosił. Osiem gościów, a Wigdor Katz i ja, to razem dziesięć, niech prześwietny sąd sam porachuje. Z tych dziesięciu żydków jest tu dziś we wsi sześciu, oni stoją przed sądem, można ich zaraz zawołać, oni poświadczą, że widzieli, jak Mateusz spał, jak okropnie chrapał... Na moje sumienie, chłopskie spanie musi być bardzo ciężkie, bo takiego chrapania ja w mojem życiu nie słyszałem. Widać Mateusz w sercu miał feler, skoro i bańki także na drugi dzień stawiał...
Sędzia zwrócił się znów do Mateusza.
— Po co jeździliście do miasteczka?
— Podług poratowania zdrowia... jako mnie okrutnie w plecach rozłamało, że całkiem dychać nie mogłem, i podług pożyczenia pieniędzy...
Wezwani żydzi stwierdzili bytność Mateusza w miasteczku nocy czwartkowej.
Sędzia kiwał głową, ławnicy uśmiechali się. Wystąpił przed kratki ekonom Barnaba.
— Cygaństwo to wszystko, prześwietny sądzie, — zawołał, — takich świadków, jak Mateuszowe świadki, można dostać za dwa złote kopę... Zwąchały się żydy z tym oto starym rabusiem i bronią go, ale sprawiedliwość prześwietnego sądu nie da się otumanić... Koguciński jest dawny gajowy, wypraktykowany, złodziejów leśnych zna na durch, po chodzie wymiarkuje każdego... toż skoro Koguciński świadczy, wiara przy nim powinna być... Mateusza w domu nie zdybał, konia nie zdybał, ani siekiery też... a przecie do baniek stawiania siekiera mu nie była potrzebna... Ja z przeproszeniem prześwietnego sądu nosem czuję, że Sikora dąb ukradł. To złodziejstwo w nos bije... Jego sukmanę jeszcze do tej pory czuć świeżą dębiną... jeszcze nie wywietrzała...
— Aj waj, — odezwał się półgłosem Abram, — jaki czujny nos... widać dlatego taki czerwony jest...
Barnaba, nie zważając na przycinek, prawił dalej.
— Wiedzą sąsiedzi jak kto siedzi... wiemy czem się Sikora trudni... Czy go kto widział kiedy przy robocie, jak gospodarza, żeby orał, bronował albo młócił... Żebym tak spuchł, jeżeli ten chłop bierze kiedy cepy do garści... Nocą tylko myszkuje jak borsuk, zwierzynę niszczy, drzewo kradnie, i dopieroż, z kochanym Abramem w handelek się bawi... Abram też znany cygan jest, kradzione kupuje, to właśnie jakoby sam kradł...
— Ja bardzo proszę prześwietnego sądu, — odezwał się Abram, — całe to paskudne gadanie żeby było zapisane... Ja pana Barnabego będę skarżył o potwarz...
— Dość — rzekł sędzia; — Mateusz Sikora, czy masz jeszcze co do powiedzenia?
— Mam.
— Więc mów.
— A to dopraszam się łaski prześwietnego sądu, żeby tego pijaczynę ekonoma i Kogucińskiego wsadzić do kozy za bałamucenie sądu i spokojnych ludzi, jako że każdy ma swoje zatrudnienia.
— To nie należy do sprawy, — mruknął sędzia, i wraz z ławnikami opuścił salę.
— Poczekaj, kochany Mateuszku, — rzekł Barnaba, — wnet się o swoim losie dowiesz... Jak posiedzisz z pół roku w kozie, to ci dębina nie będzie pachniała.
— Aj, proszę pana Barnabego, — rzekł Abram, — za co pan taki zawzięty? za co pan chce gubić Mateusza i pisaniem i gębą i nawet nosem, kiedy ten człowiek całkiem niewinny jest... Za co pan go chce gubić?...
— Bo kradnie...
— Fe, nie trzeba mówić takie brzydkie słowo... prawda, Mateuszu...
— Pewnie...
— Ho, ciekawym dlaczego? — zapytał groźnie ekonom.
— Bo może się stać panu ekonomowi jaka zła przygoda...
— Ho! ho! odgróżki... Nie boję się... nie z takimi ja już miałem do czynienia...
— Ot, co to po próżnicy gadać. Pan ekonom się nie boi, a ja też nie straszę; ale jak pana kiedy dostanę do garści, to zrobię obrachunek sprawiedliwy...
— Cicho, cicho, — mitygował Abram, — na co to gadać... Wynoście się stąd, Mateuszu; zamiast czekać w sądzie, poczekajcie na dworze...
Rzekłszy to, zaczął popychać chłopa ku drzwiom, lecz w tej chwili sędzia z ławnikami wszedł i wygłosił wyrok, uwalniający Mateusza Sikorę dla braku dowodów.
Barnaba za głowę się złapał, Koguciński uśmiechał się pod wąsem.
Mateusz skłonił się sędziemu aż do ziemi i wyszedł wraz z Abramem. Udali się ku karczmie.
— No, widzicie Mateuszu, — mówił Abram, — że nie było czego się bać... jesteście czysty jak szkło...
— Ten ekonom psia wiara...
— Macie racyę, to paskudny człowiek... Możnaby jemu stołka przystawić, ale on przydatny jest innym żydkom...
— Ja się z nim sam rozprawię, abym go tylko gdzie na osobności spotkał...
— Nie radzę wam... Każdy powinien się swoim fachem trudnić... i wy nie polujcie na awanturę i na nową sprawę, tylko na zająca. Ja bardzo potrzebuję dwa zające... obiecałem...
— Na kiedy?
— Na niedzielę; rachowałem na was, Mateuszu, że mi wygodzicie...
— Dlaczego nie? Wygodzę; będą dwa zające... przyniosę w sobotę wieczorem, zaraz po waszym szabasie... ale słuchajcie-no, żeby tego dąbka ekonom w miasteczku nie wywąchał... bo mogłaby być bieda...
— Niech wącha... niech on wącha. Ten dąbek dawno porznięty na kawałki. Kto go tam znajdzie? a może myślicie, że Lejzor będzie się chwalił z tego, że drzewem handluje... Aj, Mateuszu, wy nie znacie naszych żydków, oni skromni są, nie lubią się pysznić.
Abram Pinkt używał szabasu przez całe dwadzieścia cztery godzin. W piątek przed wieczorem szedł do łaźni, potem ubierał się odświętnie w nowy kamlotowy żupan, przepasywał biodra czarnym pasem wełnianym, na głowę wkładał bardzo piękny kołpak lisi i tak wystrojony szedł do bóżnicy. Powróciwszy do domu, zastawał już świeczki zapalone, stół nakryty i zabierał się do wspaniałej uczty. Pił mocną szabasówkę, jadł chałę, rybę, kawałeczek mięsa, potem ze współlokatorami swymi śpiewał „majufes,“ potem czytał trochę nabożną książkę, potem kładł się spać i spał snem mocnym... Rano znów szedł do bóżnicy, modlił się, potem jadł, czytał, spał, znów jadł, śpiewał i znów spał, właśnie jak przystoi na męża, który przez sześć dni dość się natrudził, nagadał, nahandlował, a siódmego dnia chce użyć wczasu i wypoczynku.
W szabas Abram nie myślał nawet o skórkach, ani o zwierzynie, ani nawet o Mateuszu, tylko odpoczywał i ciałem i duchem. Przez cały dzień w myślach jego przesuwały się różne wspaniałe obrazy przeszłości biblijnej, dopiero pod wieczór, gdy szarzeć zaczynało i gdy niebawem gwiazdy miały na niebie zabłysnąć, do głowy Abrama powracały skórki zajęcze.
Właśnie w sobotę wieczorem, gdy światło zapalono, przed dom Abrama zajechał saneczkami Mateusz. Abram ujrzawszy go pomyślał:
— To jest kupiec, słowny człowiek, terminowy człowiek!... ja już mam moje dwa zające, za które mi dobrze zapłacą, podziękują i powiedzą, że takiego słownego handlarza, jak Abram, na świecie trzeba poszukać...
Mateusz wjechał na podwórko, okrył konia starą kapotą, rzucił mu garstkę siana, a sam, wyjąwszy z sani worek, wszedł do izby.
— Jak się macie, Abramie? — rzekł.
— Dziękuję, a wy, Mateuszu, zdrowi jesteście?
— Ot trzymam się, jak groch przy drodze...
Żyd się roześmiał.
— Ny, za to droga nie dobrze się trzyma przy takim grochu, jak wy.
— Albo co?
— Nic, ja sobie tylko tak powiadam, aby coś powiedzieć... ale, Mateuszu, gdzie wasze słowo jest?
— W worku...
— Ho, ho! jakoś bardzo ważne słowo... to chyba nie zające, ale dwa wilki...
— Trzy zające...
— Ja was prosiłem o dwa...
— Cóż zrobić? złapało się trzy...
— Nie strzelaliście?
— Nie. Teraz trudno, gajowi się włóczą jak psi; żeby człowiek strzelił, toby ich cała hurma napadła i wzięliby jak swojego. Więc tedy po cichutku się złapało na wnyki. Na przyszły tydzień, skoro doczekamy, będą miesięczne noce, to u siebie za stodołą parę snopeczków owsa postawię na przynętę, przyjdą jak barany pod strzał.
— Mój Mateuszu, koniecznie trzeba zająców strzelać, bo państwo grymaszą; jak zając nie pokrwawiony, to powiadają, że on swoją śmiercią zdechł... że ja go na polu znalazłem... Akurat, ja nie mam co lepszego do roboty, tylko po polach chodzić i zdechłych zająców szukać! Takie pańskie fanaberye... nie dość, że jedzą zająca, nie dość że jedzą go za niedrogie pieniądze, jeszcze chcą grymasić...
— Pańska moda.
— To jest głupia moda; czy zastrzelony zając więcej waży, niż uduszony?
— Ale skąd?
— No, ja też powiadam, że nie rozumiem czego oni chcą?
— Ja rozumiem i zawsze sprzedaję strzelane zające...
— Kiedy te są duszone.
Mateusz wydobył z worka zająca, który całą głowę i bok miał powalane krwią.
— To strzelany jest — zawołał Abram.
— Akurat! ziarnka śrutu w nim niema, ale moja to rzecz, żeby go ufarbować, bo skoro państwo to lubią i skoro za to płacą...
— Wy jesteście bardzo zmyślny człowiek, Mateuszu; co chcecie za te dwa zające?
— Nie za dwa, ale za trzy...
— Jakim sposobem? przecie ja u was obstalowałem tylko dwa zające.
— A cóż ja z trzecim zrobię?
— Co chcecie; możebym go wziął, ale nie mam na niego kupca teraz; jak poleży i zepsuje się, ja zostanę stratny. Wreszcie słuchajcie, ja mam miłosierdzie nad wami... ja go wezmę, ale nie mogę zapłacić za niego tyle co za tamte. Na żaden sposób...
Zaczął się targ długi, nużący. Chłop opuszczał, żyd postępował. Godzina upłynęła, nim do porozumienia przyszli.
Abram pot z czoła ocierał.
— Wy, Mateuszu — mówił, — jesteście twardy jak kamień, z wami ciężko handlować...
— Idźcie-no do lasu, spróbujcie nabrać zwierzyny, jak na wszystkie strony pilnują, obrachujcie swoją fatygę, pracę, strach i idźcie sprzedać zająca. Ciekawym też, cobyście za niego zażądali?...
— No, ja co innego, ja jestem inny człowiek.
— Macie tak samo nogi, ręce, głowę; któż wam broni próbować...
— Każdy musi żyć podług swego fachu; ja jedno potrafię, wy drugie, a z tego, co my obydwa potrafimy, jest cały handel. My zawsze powinniśmy się trzymać za ręce, bo wy potraficie wyprowadzić zająca z lasu, a ja umiem go wprowadzić w świat... Dlatego ja was tak ratowałem w sądzie, bo ja jestem wasz najlepszy przyjaciel...
— Ekonom się odgraża...
— Co on się może odgrażać?
— Powiedział, że się zaczai w lesie z dziesięcioma fornalami, że mnie złapie, zbije na kwaśne jabłko i do kryminału wsadzi...
— Wy się śmiejcie z tego, Mateuszu, on wam nic nie zrobi, choćby miał stu chłopów.
— Dlaczego?
— Bo wy nie będziecie taki głupi, żebyście szli do lasu akurat wtenczas, kiedy Barnaba z chłopami na was czeka. Tak mi się zdaje....
— Ha... i ja tak myślę; niech on czeka na mnie w jednym końcu lasu, a ja gospodarować będę w drugim, i co mi zrobi? Złodziejstwo mi zarzuca, cygan jeden, jak gdybym ja naprawdę złodziejem był. Kupił bestya las, czy co? Kupił zająca czy sarnę?... Nie urosła to drzewina? nie urósł grzyb, czy jagoda z mocy Boskiej, bez ludzkiego zachodu, bez żadnego kłopotu? Albo i marny zając, czy on dworski, albo chłopski... nie, kto go złapie, ten go ma... Paskudny świat, Abramie... żyć nie dadzą, a najbardziej ci psiawiary ekonomy, rządcy, gajowi... Że to święta ziemia takich nosi cierpliwie...
— Wy macie recht, — rzekł po namyśle Abram, — ale na moje pomiarkowanie, żebyście mieli las swój własny, tobyście może inaczej gadali. Podług mojego rozumienia, człowiek ma swoje myślenie nie tylko w głowie, ale i w kieszeni...
— Żebym ja miał las — mruczał chłop, — żebym ja miał las...
— No to cobyście z nim robili?
Mateusz nie chciał na to pytanie wprost odpowiedzieć.
— A juści — odrzekł, — Abram żeby wielkim rabinem żydowskim został, to coby Abram robił? Pewnie nie latałby po wsiach za skórkami, ale siedział sobie cały dzień w krześle, rybę jadł, śledzia jadł, herbatę z arakiem pił...
— Co wy powiadacie, właśnie, że wielki rabin bardzo mało jada... On i bez jedzenia ma w sobie bardzo wielką moc. Aj, rabin, cha! cha! czy ja mógłbym rabinem być, nawet pomyślenia takiego nigdy nie miałem, nawet mi się to w nocy nigdy nie śniło... Rabin, wy nawet nie wiecie, jakie to wielkie słowo...
— No, i co gadać po próżnicy... wy nie będziecie rabinem, ja nie będę dziedzicem, taki już nasz los... tymczasem ja muszę myszkować po borach, a wy handlować skórkami... Trzeba dziękować Bogu za to, co jest...
— Czy tak podług waszej nabożności wypada?
— Ma się rozumieć... a podług waszego rozumienia inaczej?
— Owszem, jeszcze bardziej, zawsze trzeba dziękować Panu Bogu za to, co już nam dał, a prosić, żeby jeszcze więcej dał i jeszcze więcej...
— Nigdy wam nie dość...
— Aj, Mateuszu, pomyślcie-no, co wyście powiedzieli? jakie wyście rzadkie słowo wymówili i jak niepotrzebnie takie słowo wymawiacie...
— Nie rozumiem was.
— Powiedzieliście „dość.“ Weźcie to na rozwagę, na rozum, i zastanówcie się co to znaczy?
— Dość znaczy dość, do woli, do syta, tyle co potrzeba...
— I kto takie słowo wymawia?
— Juścić nie psi, tylko ludzie.
— Nie wielki z was majster do myślenia. Żeby was na przykład... nie chcę w złą godzinę wymówić... złapał w lesie Barnaba i zaczął łomotać po waszym grzbiecie grubym kijem, tobyście krzyczeli „dość;“ żeby was, niech się na naszych wrogów obróci... trzęsła febra, tobyście też mogli krzyczeć dość; ale gdyby wam kto dawał pieniądze, zboże, perły; gdyby wam toczył z pełnej kufy okowitę, to nie śpieszylibyście się z wołaniem, moglibyście zapomnieć, że takie słowo w mowie ludzkiej jest... Co to znaczy? Bierzcie tylko do głowy, a zrobi wam się zaraz jasno, że „dość“ odnosi się tylko do złego, a nigdy do dobrego; że skoro na dobre człowiek nie mówi „dość,“ to znaczy, że mu brakuje, że mu jeszcze potrzeba... a skoro potrzeba, prosi, żeby mu dali. To jest całkiem jasne i trzeba bardzo twardej głowy, żeby tego nie zrozumiała... no, a wy przecie zanadto twardej głowy nie macie...
Chłop się roześmiał.
— Po żydowsku wy, Abramie, te wszystkie pomyślenia obracacie...
— Śmiać mi się chce z was, Mateuszu — rzekł Abram. — Wam dziwno, że ja wszystkie pomyślenia obracam po żydowsku. Powiedzcie, proszę, jak je mam obracać? po waszemu? Ej, nie... Każdy człowiek ma swój sposób: chłop chłopski, pan pański, żyd żydowski... Z tych sposobów dopiero wynika jeden sposób: dobry.
— Nie zawsze...
— Zawsze, wierzcie mi... ja się na tem znam lepiej od was. Jeżeli będziemy łapali zająca, wy złapiecie; jeżeli pójdziemy zastawiać wnyki na ruble, to ja muszę cokolwiek upolować, a wasza próżna fatyga. Nie może być inaczej, cały porządek świata na tem stoi, cała spekulacya... Nie moja to głowa wymyśliła, ani nie wasza, tak już było od dawna, tak jest i tak będzie.
Chłop głową zaczął kręcić.
— A juści, wszystko byście zagarnąć chcieli i zabrać do garści...
— Co wszystko, jakie wszystko? Aj, Mateuszu, weźcie dobrze do głowy. Wy macie chałupę, macie pole, łąkę...
— Aj, łąka; całej obrady sto prętów...
— Ja nie mam nawet dwa pręty; macie konia, krowy, owce i za przeproszeniem jeszcze inne bydło... macie las...
— Jaki?
— Niby nie wiecie: dworski las macie...
— Dworski to nie mój...
— Wszystko jedno... powiadam tylko, że wy coś macie, a ja nie mam nic, tylko kawałek głowy i parę groszy w kieszeni. Komu łatwiej żyć, wam czy mnie?
— Mnie się zdaje, że wam...
— Pfe! nie powiedzcie to słowo... wy macie...
— A wy macie pieniądze...
— Aj, niech nasze wrogi takich pieniędzy nie mają.
— Eh, Abramie, po co mamy bajać po próżnicy; zapłaćcie mi za moje zajączki i bywajcie zdrowi. I tak już noc porządna, nim się człowiek przywlecze do chałupy, kawał zejdzie, a jutro raniuteńko do roboty trzeba wstać...
— Alboż potrzebujecie młócić? Czy wasz syn tego nie potrafi? Czy wam niewola męczyć wasze stare kości?...
— Ja do młócenia nie pójdę, ale do lasu...
— Dobrze, idźcie wy do lasu. Słuchajcie-no, podobno na Żabiem-jeziorku pokazały się wydry...
— Kto wam to mówił?
— Chłop jeden opowiadał, że ludzie widzieli, nawet on sam widział... a ja zaraz pomyślałem, że te wydry będą nasze...
— Ale...
— Kto je złapie, jeżeli nie wy?...
— Trudna rzecz...
— Dla was?
— Dla każdego...
— Pi, pi, wydra, rzadka rzecz, śliczna skórka, jabym wam dobrze zapłacił...
— Nie sprzedaję ja skórki na baranie; jak będzie, to pogadamy.
— Ja wiem na pewno, że będzie...
— Bywajcie zdrowi, Abramie, już jadę...
— No, co wam tak pilno? napijcie się jeszcze wódki, ja funduję.
— Snać sumienie was ruszyło, żeście dali tak mało za zające...
— Wcale nie, ale chciałbym, żebyście mieli lepszą chęć do wydry...
— Samo prawie żydowski kołnierz...
— Co wam do tego? niech będzie czyj chce, abym wam zapłacił...
Rozstali się dwaj przyjaciele na krótko.
Po trzech dniach Mateusz znów przyjechał i przywiózł ładne, lśniące skórki z dwóch wyder. Abram wydał okrzyk zdziwienia.
— Już? — zawołał.
— A juści, miałem czekać do żydowskich Trzech Króli?
— Wy chyba ze złym duchem macie spółkę.
— Ej, nie bajać, jeno wydry brać i płacić... skórki są piękne, a zachodu kosztowały nie mało...
Po tej tranzakcyi nastąpiła druga, dalej trzecia, dziesiąta i tak przez całą zimę i przez następnych kilka.
W zgodzie przykładnej był zawsze Abram Pinkt z Mateuszem Sikorą. Chłopu nie uszło żadne żywe stworzenie; które tylko podpatrzył, wyśledził, wyszpiegował, to dostał. Zdradą, podstępem, siatką, samołówką, strzałem, w dzień lub w nocy Mateusz ofiarę swoją zabierał. Abram nieraz myślał, że Mateusz to nie jest prawdziwy Mateusz, ale anioł śmierci dla zwierząt dzikich, tak jak rzeźnik dla swojskich... Abram z taką pewnością nie sięgał do własnej kieszeni po pieniądze, jak Mateusz do cudzego lasu po zwierzynę. Była to zaprawdę śliczna spółka, oparta na pewnych, niewzruszonych fundamentach. Czasem przeszkadzał rozwojowi interesu sąd... zawsze chętny do dawania ucha złośliwym podszeptom... Zwykle w takich przypadkach niewinność wychodziła z tryumfem, ale raz stało się takie brzydkie zdarzenie, że Mateusz dostał się na pół roku do kozy... ani jednego dnia nie darowali mu, musiał odsiedzieć całą porcyę co do godziny.
Przez ten czas zwierzyna w okolicznych lasach rozmnożyła się bardzo, a Abram nie miał zupełnie czem handlować, przymierał głodu, stracił humor i opinię sławnego i punktualnego dostawcy, a grubszy liwerant skórek napisał do biednego Abrama dość przykry list, w którym wcale nie dwuznacznie dał do zrozumienia, że potrzebuje ajentów czynnych, ruchliwych, energicznych, nie zaś niedołęgów, umiejących tylko fajki palić pod piecem i rozmyślać nie wiadomo o czem.
Było to Abramowi bardzo przykro i utwierdziło go w przekonaniu, że świat jest co się zowie paskudny, a ludzie źli, że nie pamiętają o zasługach już położonych a licznych, lecz żądają nowych i jeszcze liczniejszych, dziesięć razy liczniejszych. Jest w tem akurat tyle sprawiedliwości, ile puszystej sierci w wyleniałej i na szczęt zjedzonej przez móle skórce.
Abram, do najwyższego stopnia oburzony, odpisał liwerantowi, że stagnacya w interesie jest chwilowa, spowodowana przez siłę wyższą; że przed upływem terminu zaradzić złemu nie można, a zarazem zaproponował liwerantowi, żeby go nauczył, w jaki sposób można kupić skórkę z zająca, który nie jest zabity i cieszy się zupełną swobodą.
Niech przyjdzie i niech kupi, kiedy jest taki wielki mechanik do handlu! Przekonałby się zaraz, że handel z Mateuszem jest interes, bez Mateusza zaś nic nie znaczy. Wprawdzie Koguciński też miewa niekiedy co do sprzedania, ale z Sikorą w porównanie nawet nie idzie.
Tamten jest chłop rarytny, prawdziwy łowiec!
Nie mógł się doczekać Abram powrotu swego przyjaciela, a zarazem ustania szkaradnej stagnacyi. Z konieczności musiał próbować innych geszeftów, trudnić się takim handlem, do jakiego wcale nie był przyzwyczajony. Trafiło mu się kupić bardzo tanio srebrny lichtarz. Kupił go bez namysłu, bo i dlaczego miałby nie kupić?
Lichtarz był porządny, nie zanadto wysoki, ani zbyt nizki, średniej wielkości, w samą miarę... Używał go Abram tylko w święto i cieszył się, patrząc na tak piękny a niedrogi nabytek. Obiecał najmłodszej córce, że jej da ten lichtarz w posagu i dziewczyna pyszniła się już naprzód z tego bogactwa, tem bardziej, że wszystkie prawie jej towarzyszki zaledwie marzyć mogły o mosiężnych...
Któż zgadnąć może, jakich sposobów używa szatan, aby sprowadzić na człowieka nieszczęście. Nie żałuje on na ten cel ani brylantów ani złota — cóż dopiero mówić o srebrze.
Wróg ludzi bogaty jest; nie mógł dostać się do Abrama przez skórki, osiągnął cel przez srebrny lichtarz...
Kiedy Mateusz odsiadywał swoją pokutę w kozie, na Abrama spadło też nieszczęście... Odwiedziła go policya i przyczepiła się do lichtarza. Zabrali go jak swoją własność; przytem narobili plotek, że to lichtarz kradziony, że jakiemuś obywatelowi złodzieje ściągnęli takich sześć, a prócz tego srebrne łyżki, widelce, noże i inne kosztowności.
Prawda szczera jest, że lichtarz Abram kupił, a oni wyobrazili sobie, że Abram wszystko kupił... zaczęli dopytywać o łyżki. Abram był człowiek rzetelny, chodził prostą drogą, pokazał tym napastnikom wszystkie swoje łyżki cynowe i blaszane, piękne łyżki, ale wcale nie srebrne; policyi to było za mało, chciała koniecznie wiedzieć gdzie są srebrne... chciała wiedzieć kto lichtarz sprzedał, jak wyglądał, czy był stary, czy młody, chłop, czy żyd, czy cygan?
Albo człowiek może pamiętać od kogo kupił! Kupił i dość, zapłacił i interes skończony. Rzecz taka prosta, a jednak, jak się pokazuje, nie dla wszystkich zrozumiała. Oprócz policyi przyczepił się do tego lichtarza i sędzia śledczy; wzywał Abrama do siebie, dopytywał bardzo delikatnie, grzecznie, uśmiechał się przytem... Całkiem przyjemny człowiek, tylko ogromnie ciekawy, gotów pytać ile człowiek ma guzików u kapoty, włosów na brodzie... Ciekawszy niż nie jedna stara żydówka. Rozmawiał z Abramem kilka godzin, trochę przytem pisał, a potem powiedział: „bądź pan zdrów,“ „do widzenia“ i pozwolił jechać do domu.
Abram nie dał sobie tego dwa razy postarzać, i wprawdzie nie pojechał, ale poszedł do domu piechotą, na swoich własnych nogach... O lichtarzu całkiem ucichło i byłby Abram o nim zapomniał, gdyby nie najmłodsza córka, która coraz głośniejszym lamentem wyrażała swój żal i zawiedzione nadzieje.
Mateusz pewnego wieczora pokazał się w miasteczku. Był jeszcze bardziej ponury i bardziej milczący niż dawniej. Patrzył w ziemię, ludzi unikał.
Do drzwi Abrama zapukał może więcej z przyzwyczajenia, aniżeli z potrzeby. Abram powitał go okrzykiem pełnym radości, ale to nie rozpogodziło czoła chłopa. Usiadł na ławie, podparł głowę na dłoni i przez dość długi czas milczał.
— No, Mateuszu — wołał Abram, — słuchajcież Mateuszu, czyście tam mówić zapomnieli? Powinniście się cieszyć i radować, że już jesteście na swobodzie, a wy tak wyglądacie, jakby wam najpiękniejsza krowa zdechła... Odsiedzieliście już swoje, teraz możecie pracować...
— Odsiedziałem niesprawiedliwie — rzekł Mateusz.
— Aj, moi kochani, co to gadać... Sprawiedliwie czy niesprawiedliwie, jednakowo się siedzi...
— Ja tam złodziejem nigdy nie byłem...
— No, ja też nie byłem, a przecie miałem taki kram, taki kłopot i o co? o srebrny lichtarz, który za swoje własne pieniądze kupiłem. Świat jest paskudny, ale czy dlatego, że on taki, nie handlować skórkami, nie kupić, jak się co trafi?
— Do kryminału byle za co pakują...
— Nie myślcie wy o tem... już co was miało boleć to przebolało... teraz nie boli... Teraz wyście powinni zabrać się do roboty, zapłacić sobie za cały czas...
Chłop spojrzał z pode łba.
— Juści zapłacę ja... tylko mądrzejszy będę... drugi raz złapać się nie dam...
Mateusz święcie dotrzymuje słowa... Poluje jak lis, cicho, podstępnie, skrycie, dąbki wywozi, ale jeszcze zgrabniej, niż wpierw. Wypowiedział bitwę gajowym i wychodzi z niej zawsze zwycięsko...
Abram za ów nieszczęsny lichtarz także swoje odsiedział, bo na tym świecie trzeba się do samej śmierci ostrożności uczyć.
Obadwaj filozofowie nasi zmężnieli duchem; nabrali więcej wiedzy praktycznej i doświadczenia. Gdy się zejdą czasem lub gdy odbywają podróż wspólną, wymieniają między sobą myśli i toczą spory. O nieśmiertelności, o życiu zagrobowem mówią mniej, bo co do tego mają poglądy wprost przeciwne, ale kwestya używania darów przyrody, kwestya bezwzględnej wolności handlu zajmuje ich bardzo często...
Mateusz dowodzi, że człowiek ma prawo polowania we wszystkich lasach kuli ziemskiej. Abram twierdzi znów, że człowiek ma bezwzględne prawo handlu wszelkim towarem, jaki na świecie jest, i to ich obydwóch boli, że sądy zapatrują się na te sprawy zupełnie inaczej...
Działo się to w owych czasach, kiedy ludzie nie znali... papierosów. Palili po staroświecku fajki i cygara, a herbatę i atrament nabywali w aptece. Kolej nie zjadała lasów i nie straszyła ptasząt przeraźliwym świstem, a podróże odbywali ludzie statecznie, wygodnie, z popasami, z noclegami, i szybkością pięciu do siedmiu mil na dobę, co zależało od twardości drogi. Nikt nie wyruszał z domu jak fircyk, z małym tłomokiem lub wcale bez bagażu... lecz wybierał się powoli, z kuchnią, śpiżarnią, pościelą i znacznym zapasem obroku, oraz siana dla koni. W razie nadzwyczajnej konieczności pośpiechu pędzono ekstrapocztą, co już wszakże należało do wielkich zbytków.
Mógłby kto pomyśleć, że o przedpotopowych dziejach mowa, a jednak dotyka ona czasów nie zbyt odległych. Żyją jeszcze i cieszą się kwitnącem zdrowiem dzieci owoczesne. Wprawdzie panienki z lat owych trochę już posiwiały, a chłopczyki mają piękne łysiny i po funcie wątroby więcej niż trzeba, ale proszę ich zapytać o epokę młodości! Powiedzą, że ledwie przeminęła, że była niby wczoraj... a jaka piękna!
Na prowincyi było cicho i spokojnie. Urzędnik w miasteczku żył sobie śpiewając, niby pan, a szlachcic na wsi jak magnat. Za lasami, za borami siedział jak za murem, nikogo nie widział i jego też nie widziano, gdy nie chciał. Że było inaczej niż dziś, niech poświadczy wielce szanowny, dziś już zapewne w podeszłym wieku będący, obywatel Icek Majer Pistolet, zwany także Sroką, Adjutantem i Bóg wie jak jeszcze. Żaden grand hiszpański nie miał tylu przydomków co Icek. Prawdziwie nazywał się Pistolet, i tego nie mógł nigdy swemu ojcu wybaczyć, bo dlaczego Pistolet? czemu tak grubo, po żołniersku — a nie delikatnie, arystokratycznie, jak dajmy na to: Pechvogel, Süsszwiback lub Marcepan, — a przecież to od ojca zależało! Mógł był się nazywać nawet Schwarcenberg lub Lichtenstein jak książę, a tymczasem został zwyczajnym Pistoletem. Upór i skąpstwo nigdy dobrych rezultatów nie wydają, a właśnie Icka ojciec był trochę skąpy i trochę uparty. Żył on w tych czasach, kiedy żydzi nie potrzebowali używać nazwisk. Syn Szmula nazywał się Szmulowicz, syn Berka Berkowicz i było im z tem bardzo dobrze. Naraz przyszła ówczesnym władzom fantazya, żeby rozszerzyć atrybucyę burmistrzów. Prócz tego, że dawali aresztantom rózgi, mieli jeszcze oni porządnych żydków zaopatrywać w nazwiska. Nie był to interes całkiem piękny, był raczej niepiękny. Kto się postarał, kto umiał sobie zjednać łaskę pana burmistrza, mógł się nazywać bodaj nawet Lilienkrantz; ale kogo burmistrz nie lubił, kto stawił się hardo, dostawał nazwisko szpetne a nawet bolesne. Jednego, na przykład, burmistrz niegodziwy nazwał przez złość Słonina. Jojna Słonina! Jak można do porządnego żydka i do następnych jego pokoleń przyczepić taki nieczysty dodatek.
Ojciec Icka przyszedł także po nazwisko, właściwie nawet przyniósł je z sobą, bo obmyślił przez drogę, że będzie się nazywał Macher, Judka Macher! — tymczasem trafił akurat tak, pan burmistrz miał przykrą scenę z panią burmistrzową i był zły jak wilk.
— Co chcesz? — zapytał opryskliwie.
— Chcę się nazywać Macher, — odrzekł ojciec Icka.
— Ho! ho... to bardzo kosztowne nazwisko.
— Panie prezydencie — rzekł Judka, — w handlu gniewu niema; ja coś opuszczę, ja już nie chcę być cały Macher, ja będę trochę tylko... niech ja będę maleńki, bardzo maleńki... Macherek.
— Dobrze ale...
— Ja tyle nie mogę...
— To niech cię dyabli wezmą; nie będziesz Macherek!
— A co ja będę?
— Ty będziesz... będziesz... — burmistrz sam nie wiedział czem Judka ma być, ale przy drzwiach stał uzbrojony żołnierz. Burmistrz spojrzał na niego i rzekł do Judki: — będziesz Pistolet.
Ojciec Icka przeraził się.
— Pistolet! — zawołał — pistolet! taki co wystrzeli... ja nie mam chęci być pistolet.
— Mówiłem ci już... masz wóz i przewóz... wybieraj.
Wtenczas Judka zaczął kombinować i pomyślał, że lepiej być Pistoletem darmo, niż Macherem za pieniądze... pomyślał i zaraz zhardział. Nie potrzebował łaski, żądał tego co mu przecie z prawa należy. Podniósł głowę, podniósł trochę głos i rzekł:
— Dobrze, ja jestem biedny, niech mi pan da skarbowe nazwisko.
— Będziesz Pistolet!
Burmistrz się zawziął i Judka się zawziął, ale że burmistrz, zwłaszcza w Kocku, zawsze ma racyę, więc został Icek Pistoletem i dzieciom to nazwisko w spadku przekazał. Wraz z innymi sukcesorami Icek je też wziąć musiał. Inne przydomki miały już prywatny charakter. Sroką nazywali go dla gadatliwości wielkiej, tytuł Adjutanta nadal mu pan Maciej, a żydzi w miasteczku zwali go reb Icie Dwojres, dlatego, że był bardzo pokorny i posłuszny wobec swej małżonki pięknej Dwojry.
Icek był żydzina chudy i mizerny, bródkę miał niedużą, włosy czerwone, nos zakrzywiony jako haczyk, a oczy, niezmiernie ruchliwe i bystre, ani przez chwilę nie były w spokoju. Icek wkręcał je w każdy przedmiot niby dwa świderki, a przytem głowę przekrzywiał, co czyniło go podobnym do sroki patrzącej w kość, i nadawało jego twarzy wyraz nieustannego zaciekawienia.
Obywatel ten w miasteczku mieszkał, ale w domu rzadkim bywał gościem i cały prawie czas swój spędzał albo w podróżach albo na wsi, właśnie u pana Macieja. Ta wieś znajdowała się jakby za światem; z którejkolwiek strony było jechać do niej, zawsze droga wypadała przez las i znów przez las. Człowiek się trząsł na korzeniach i wybojach, odpoczywał na piasku, znów się trząsł, znów odpoczywał i nareszcie wjeżdżał na równą jak stół płaszczyznę pól, wśród której świeciło modre, gładkie jak lustrzana szyba jezioro.
Niech sam Icek poświadczy, jakie były w niem ryby. Gdy się już wyjeżdżało z ostatniego lasu, to dwór i wszystkie zabudowania widać było jak na dłoni. Droga brzozami wysadzona do nich wiodła, a dokoła budynków w równych liniach stały topole, proste, wysmukłe, sztywne.
Icek w peregrynacyach swoich policzył i brzozy i topole, wiedział ile krzaków bzu jest na dziedzińcu i pod którym krzakiem najczęściej sypia pies Mazgaj.
— Niech licho porwie takiego Mazgaja, on zbójca jest... — mawiał Icek.
Miał słuszność, ze wszystkich bowiem psów folwarcznych i dworskich, które włóczyły się po dziedzińcu, jeden tylko Mazgaj okazywał względem Icka usposobienie bardzo nieżyczliwe. Warczał, wyszczerzał zęby, a nawet parę razy uszkodził mu wcale jeszcze porządną i do użytku zdatną kapotę. Musiał Icek wynajdywać różne, na przejednanie tego cerbera, sposoby. Stale nosił w kieszeni kawałki chleba, a nawet kości, które, będąc silnie zaatakowany, na pastwę Mazgaja rzucał.
Zdarzało się to dosyć często, gdyż Icek w Walentówce gościem codziennym bywał. Pan Maciej nie mógłby żyć bez niego. Tak przynajmniej sam Icek utrzymywał i dowodził, że jedynie dzięki jego zabiegliwości i sprytowi utrzymywała się wieś, folwark i jej właściciel.
Mówił to w najlepszej wierze i był głęboko przekonany, że nie mija się z prawdą. Według jego wyobrażenia, świat zaczynał się gdzieś wśród lasu, zapewne także na wsi lub na folwarku, środek miał w Kocku, a kończył się w Warszawie lub w Gdańsku. Icek słyszał i o Palestynie, ale był przekonany, że kraj ten jest zaraz za Warszawą. Wogóle uczonym książkowym Icek nie był, nawet w czytanie ksiąg religijnych nie wdawał się i uganiał się jedynie za groszem, którego pragnął zebrać dużo, bardzo dużo, tak dużo, żeby mógł się puścić na handelek zbożowy albo też kupić kawałek lasu na wycięcie.
Marzenia te nie spełniały się jakoś. Niby głodu nie cierpiał, ubierał jako tako żonę swoją i siedmioro dzieci, kupił sobie w miasteczku pół domu w blizkości rynku, miał konia i biedkę na dwóch kołach, jakie takie sprzęty domowe, ale do gotówki, większej zwłaszcza, na żaden sposób przyjść nie mógł.
Widocznie nie sądzonem mu było, żeby został wielkim kupcem. Co prawda, pomimo najszczerszej chęci, do celu tego dojść nie mógł, gdyż wszystko, co mu do ręki wpadło, musiał oddawać żonie.
Żalił się na to nieraz.
— Ciężki to jest interes — mówił do pana Macieja, — i jaśnie pan ślicznie robi, że się nie żeni. Jaśnie pan sam jest pan, a gdyby była pani!... aj, na co pani? czy to nie lepiej człowiekowi żyć spokojnie, bez ambarasu, bez kłopotu. Jak kto musi mieć żonę, to co innego. Na przykład ja muszę, bo jestem prosty żyd! a pan nie musi, bo pan jest pan. Pan sobie siedzi tu w Walentówce spokojnie, cicho, bez żadnej przeszkody; ma pan drzewo w lesie, stogi na łąkach, zboże w śpichrzu, pieniądze w dobrem schowaniu. Chce pan jechać, to pan jedzie; chce pan w domu siedzieć, to pan siedzi; chce pan gonić zająca w polu albo zastrzelić dziką sarnę w lesie, to pan goni i strzela. To jest spokój, to jest cały smak! Kto ma piętnaście groszy, a niema żony, to wie, że ma czyste piętnaście groszy, a kto ma żonę, to wie, że ma żonę, ale nie wie, czy ma swoje piętnaście groszy. Jak ja się pokłonię panu i poproszę o korczyk pszenicy na święta, to mi pan da, a gdyby pan miał żonę, to z mojego korczyka pszenicy ileby się mogło zrobić... ile?... może cztery garnce. Dlaczego ptak śpiewa i lata sobie po powietrzu? bo niema żony. Spróbuj pan jego ożenić, to zwiesi głowę, będzie chodził po ziemi i zamiast śpiewać zacznie piszczeć...
Pan Maciej słuchał tego dowodzenia, paląc fajeczkę, kiwał głową, a w końcu rzekł:
— Głupi jesteś, Icku.
— Czy ja powiadam, że tak nie jest? Owszem pan ma racyę. Żebym ja był mądry, tobym miał majątek, a tymczasem nie mam nic.
— Ale za to twoja żona ma pieniądze.
— To prawda. Ona pewnie ma... co za dziw, druga żona.
— Cóż to za różnica pierwsza a druga?
— Wielmożny panie, duża. Mądrzy ludzie powiedzieli, że pierwsza żona jest pies, a druga... druga to kot.
— Pleciesz!
— Prawdę mówię. Pierwsza czasem lubi kąsać, nawet mocno kąsać, ale jest przywiązana; druga ma ukryte pazury i wcale przywiązana nie jest. To spraktykowana rzecz i wiadoma.
Czy to dzięki perswazyom Icka, czy dla innej przyczyny, pan Maciej nie żenił się, chociaż matki, mające córki na wydaniu, spoglądały na niego bardzo przychylnie.
Człowiek był w sile wieku, około lat trzydziestu sześciu sobie liczył. Wysoki, postawny, przystojny, miał duże ciemne oczy, wysokie czoło, wąs zawiesisty, a chociaż prawie ciągle w domu przesiadywał i jak odludek żył, jednak, gdy się czasem w towarzystwie pokazał, umiał być miłym, zajmującym i dowcipnym. Za młodu podróżował, kawał świata zwiedził, miał ładną biblioteczkę, czytał wiele, wyrażał się z łatwością i zręcznie. Dla kobiet był uprzedzająco grzecznym, ale głębszego wrażenia na nim nie robiły. Patrzył na nie, jak na ładne obrazy w galeryi, lecz wcale nie zdradzał chęci, żeby którym z tych obrazów swój dom przyozdobić.
Starsze panie, ciotki i kuzynki, niezmiernie do swatania gorliwe, urządzały na pana Macieja formalną obławę. Zdawało się parę razy, że już, już wpadnie w sieci; ale wymknął się zawsze cichaczem, jak stary wilk z kniei, przycupnął w swej Walentówce i na dłuższy czas znikał z horyzontu.
Jako kawaler, nie obawiał się damskiego najazdu, gdy zaś jaki sąsiad z misyą dyplomatyczną od niewiast przyjechał, to go pan Maciej ucałował, uściskał, na polowanie zawiózł, a wreszcie tak ufetował, że delegat nie tylko o misyi, ale i o Bożym świecie zapomniał i z niczem, a co najwyżej z bólem głowy odjechał.
— Jest to kamień — mówiła ciotka Izabela na wielkiej naradzie niewieściej, — ale i kamienie dają się przecież kruszyć. Nie Józia to Lodzia, nie Lodzia to Brońcia... ostatecznie musi trafić na swoją.
Nie sprawdzało się to.
Pan Maciej stanowił także bardzo dobrą partyę pod względem materyalnym. Walentówka był ładny majątek. Wielki szmat urodzajnej ziemi, kawał lasu i łąka i mąka i ryby i grzyby i bydełko, a konie!... Icek mówił, że takich w okolicy nie było i nie będzie. Hrabia w Dmuchałach miał angliki, szlachta w sąsiedztwie paradyery, ale konie miał tylko pan Maciej. Zwykle jeździł czwórką, zaprzężoną do leciutkiej bryczki; po wybojach, po piaskach pędził jak uragan. Raz Icek odbył z nim taką podróż.
— Tylko trzy milki — mówił później, — tylko niecałe półtorej godzinki... ale myślałem, że skonam, broń Boże. Pan mi kazał siedzieć na koziołku przy stangrecie, ale niech ja nie żyję, jeżelim siedział! niech moje wrogi mają takie siedzenie! Przez całe trzy mile skakałem, moja głowa się trzęsła, moje ręce i całe serce, co we środku jest, też się trzęsło. Żaden hasyd na weselu tak nie tańcuje, jak moje biedne kości tańcowały. Chciałem krzyczeć i przyciąłem sobie język zębami aż do krwi; chciałem zeskoczyć... bałem się... Z powrotem pan mi kazał znów siadać na kozioł... Nie byłem już głupi. Powiedziałem, że niezadługo przyjdę i... schowałem się. Zabrał mnie pachciarz. Kosztowało mnie to parę groszy, ale przynajmniej jechałem całą noc w wielkiej wygodzie i spokojności. Mogłem spać, miałem pod głowę żywe i bardzo ciepłe cielę, z boku kilka gęsi, a nogi trzymałem na baryłce z okowitą. Daj Boże, zawsze mieć taką jazdę. Później pan się gniewał, ale wytłómaczyłem mu, żem zasłabł... przecież każdego człowieka może spotkać przypadek.
Później gdy wypadło Ickowi jeździć z panem Maciejem do Łęcznej lub do Ciechanowca na jarmark, to urządzał się inaczej. Dniem lub dwoma dniami naprzód wyruszał biedką i nie psuł sobie zdrowia ani humoru. W okolicznych miasteczkach wiedziano, że obecność Icka zwiastuje przyjazd pana Macieja. Icek zamawiał stancyę, starał się o wygodne pomieszczenie dla koni; adjutant grał rolę kwatermistrza, a gdy pan Maciej na popas lub nocleg przyjechał, zastawał wszystko przygotowane. Gospodarz karczmy czy zajazdu, uprzedzony zawczasu, oczekiwał, miał ogrzaną stancyę dla gościa, stajnię i obrok dla koni.
Icek najszczęśliwszy był, gdy się w podróż puszczał, bo po drodze różne male handelki i geszefciki urządzał, zarobił parę groszy, z których nie potrzebował na razie przynajmniej zdawać żonie rachunku, a nawet wyobrażał sobie, że kapitalik podczas wędrówek złoży. Nie powiodło mu się, bo nie miał szczęścia.
— Żebym tak zdrów był — mówił do pana Macieja, — jak złożyłem sobie kilkanaście rubli... i schowałem je dobrze... Bardzo dobrze schowałem...
— Gdzież tak?
— Koło siebie. Gdzież miałem schować? Zaszyłem w kapotę! Byłem pewny, że mam je pod podszewką tak bezpieczne, jak w banku. Tymczasem przepadły. Przyjechałem na szabas do domu. Przebrałem się bardzo porządnie, w atłasową kapotę, w pas, w ładną czapkę, a starą kapotę powiesiłem na gwoździu. W niedzielę rano ubrałem się jak zwykle... w biedniejsze odzienie. Patrzę, moja kapota rozpruta, pieniędzy niema. Krzyczę, pytam żony kto mi wybrał pieniądze, a ona się śmieje! Żebym tak szczęście miał, śmieje się. — Ty głupi, powiada, po co psujesz nici... jabym tobie nie tylko z kapoty, ale i z pod serca wypruła. Spróbuj-no tylko co mieć! Cóż ja mam robić, wielmożny panie? już nie zbieram i nie zaszywam. Ona prawdę mówiła, po co nici psuć.
— To dawaj mnie do schowania.
— Co to pomoże? Ona się też pozna. Spyta dlaczego jej oddaję mniej niż dawniej, domyśli się. Pan ślicznie robi, że się pan nie żeni.
— Może się kiedy i ożenię, — rzekł śmiejąc się pan Maciej.
— Niech Bóg broni, na co to panu, po co? czy panu spokój niemiły?... Ja co innego. Mnie żona zabierze pieniądze, to prawda, ale ona ich nie straci, bo na co ma stracić? ona prosta żydówka jest, dzieciom zostawi... ale jakby panu pani pieniądze zabierała, to byłoby już całkiem „ferfał,“ bo panie, to nie żydówki, panie mają swoje fanaberye... Lubią się stroić, wyjeżdżać za granicę, kąpać się w moralnych wodach... Nie, nie! Panu nie trzeba się żenić, ja panu to nie każę... ja Icek!
Jednego dnia, właśnie po takiej rozmowie, przed dwór w Walentówce zatoczył się koczobryk, zaprzężony w trzy opasłe kasztany.
Pan Maciej wybiegł na ganek, aby gościa przywitać, lecz gdy zobaczył, kto się wydobywa z budy, nie mógł powstrzymać okrzyku zdumienia:
— Ciotka Izabella!
— No tak, tak — rzekła, gramoląc się z trudnością dama okazałych kształtów, — masz racyę, ciotka Izabella. Czy cię to dziwi?
— Ależ cieszy niewymownie...
— O! cieszy... Myślisz że ci wierzę, ty odludku, dziki człowieku, ty nic dobrego!...
— Zapewniam ciocię...
— Dajmy na to, że prawda...
— Odjedź do stajni — odezwał się pan Maciej do stangreta.
— Nie trzeba; nie odjeżdżaj i nie wyprzęgaj — zadysponowała ciotka; — ja się tu u ciebie, mój Maciusiu, na długo nie zakwateruję; raz, że śpieszę dalej, a powtóre, że pod tym dachem...
— Cóż ciociu, dach jak dach doskonały, świeżo pobity gontami, bardzo dobry dach.
— Tak, ale pod nim...
— Pod nim jest skromne mieszkanie i szczęśliwy z tak miłej wizyty gospodarz...
— I nic więcej?
— Nie rozumiem pytania, doprawdy.
— Mówię jasno. Ot widzisz, mój Maciusiu, dziwić się nie trzeba. W kawalerskich mieszkaniach dyabeł miewa siedlisko, a rozumiesz przecie, że mnie jako osobie statecznej...
— Cioteczko kochana — rzekł pan Maciej, — proszę do pokoju. Cały dom dla cioteczki otwarty, dla takiego gościa; słowem ręczę, że nie tylko złego, ale wogóle żywego ducha ciocia nie spotka... chyba moją gospodynię starą, Wojciechową, której chyba ciocia o stosunki z szatanem nie posądzi.
— I ty to mówisz na seryo?
— Pod słowem, ciociu.
— No, no, pokazuje się, że cię obmówiono, mój Maciusiu.
— A cóż mnie to obchodzi?
— Ale, tak się to mówi. Bądź-co-bądź, źle robisz, że dajesz powody do plotek.
— Ja? czem?
— Mój kochany, gdy ktoś ma, tak jak ty, lat... ileż ty masz lat?
— Trzydzieści sześć.
— Chryste Jezu! a ja sądziłam, że trzydzieści trzy najwyżej, a wiesz co, mój kochany, że ty się fatalnie starzejesz.
— Być może, ale nie czuję tego.
— Trzydzieści sześć, trzydzieści sześć! Na żonatego to nic, to siła wieku, młodość, ale na kawalera! Pomyśl tylko, lada dzień zaczniesz tyć, siwieć i łysieć, ociężejesz, staniesz się dziwakiem, mantyką, nudnym jak lukrecya, nabierzesz niepotrzebnych przyzwyczajeń, zdziwaczejesz i ani jedna panna na świecie nie zechce wyjść za ciebie.
— To jeszcze najmniejsze nieszczęście.
— Proszę sobie tego nie lekceważyć, zresztą ani na chwilę nie przypuszczam, żebyś chciał żyć w samotności zawsze. Komuż zostawisz majątek, nazwisko?
— Majątek dalsza familia zabierze, albo go na stypendya przeznaczę, a co do nazwiska... jest przecież druga linia, mam braci stryjecznych.
— Dajże pokój, mój Maciusiu, druga linia mnie nie obchodzi, boś ty memu sercu bliższy.
— Cioteczko, wejdźmyż nareszcie pod ten dach obmówiony, a może i wyklęty przez plotkarki.
Pani Izabella wtoczyła się do saloniku, usiadła na kanapie, rzuciła dokoła wzrokiem i rzekła:
— Ostatecznie brzydko tu nie jest... nawet masz dosyć ładne mieszkanko, ale brakuje w niem kobiety.
— W tej chwili ciocia przecież jest.
— Nie udawaj, że nie rozumiesz, mój Maciusiu. Nie chcesz się żenić, to się nie żeń; przykro mi to, ale przecie nie mogę cię par force zaprowadzić do ołtarza. Wobec twego uporu dałam już wszelkim perswazyom za wygraną, już cię nie namawiam, rób co ci się podoba; chcesz się zmarnować... marnuj się, ja już ani słowa nie powiem. A propos, czy ty znałeś Ludwisię Sawicką?
— Co to za jedna?
— Wyborny sobie! pyta się co za jedna! Ludwisia Sawicka, córka pana Józefa z Góry, bywałeś tam przecie.
— Ach! ten dzieciak.
— Była dzieckiem przed ośmiu laty... ale teraz! Widziałam ją wczoraj, właśnie dopiero co wróciła z Warszawy. Co za dystynkcya, jakie ułożenie! gra na fortepianie jak artystka, śpiewa przecudownie... a powierzchowność! Stanowczo piękniejszej panny w okolicy nie było i nie będzie.
— Proszę!
— To jest fakt. Wyobraź sobie: wzrost piękny, figura zachwycająca, ruchy pełne wdzięku, włosy blond złociste, oczy jak turkusy, buzia dziwnej białości, cokolwieczek rumiana, nosek jak u posągu...
— Sokratesa?
— Wstydź się, do czego to podobne, żebyś ze starej ciotki żartował! Skoro powiadam, że nosek jak u posągu, to znaczy, że jest grecki, stylowy nosek; usta różowe o prześlicznym rysunku... rączka, nóżka jak u dziecka.
— Widzę, że to jakiś fenomen.
— Zapewne że fenomen... a przytem — dodała, głos zniżając, — oprócz wdzięków, edukacyi, talentów, dobrego ułożenia, pięćdziesiąt tysiączków na stół, drugie tyle po najdłuższem życiu i speranda na bogatego stryja, wdowca bezdzietnego, który (niech tam sobie sto lat żyje) ma astmę w ostatnim stopniu, reumatyzm, cierpienie wątroby i co rok chudszy i mizerniejszy powraca z Karlsbadu. Ten stryj, trzeba ci wiedzieć, ma kamienicę w Warszawie, gotówkę w kilku bankach i wioskę na Kujawach. I cóż ty na to?
— A no, nic.
— Nic? całkiem, zupełnie nic?
— Niewiele więcej, moja ciociu.
— Wiesz co, że jesteś niebotyczny! Żebym do stuletniego starca mówiła, to bardziej zainteresowałabym go, niż ciebie.
— Ależ ja słucham, ciociu, z największą uwagą... tylko mam takie usposobienie, że nie okazuję wrażenia.
— Aha! więc jest wrażenie nareszcie...
— Naturalnie że jest.
— Określ że mi je, niech raz usłyszę od ciebie coś takiego, co mi przyjemność zrobi. Jakież to wrażenie?
— Widzi ciocia, żal mi tego poczciwego stryja, który cierpi różne dolegliwości i co rok chudszy powraca z Karlsbadu. Szkoda poczciwego człowieka.
— A wiesz co, że tego nie spodziewałam się po tobie; ja ci opowiadam o zachwycającej pannie, a ty się rozrzewniasz nad starym astmatykiem, jej stryjem! Doprawdy, gdybym była chłopką, gotowabym uwierzyć, że cię kto urzekł... ja się do niczego nie mieszam, ale przyjechałam, by ci przypomnieć obowiązek sąsiedzki i towarzyski.
— Domyślam się. Zaprasza mnie cioteczka na członka jakiej narady familijnej lub sądu polubownego.
— Słuchaj — rzekła surowo pani Izabella, — jeżeli będziesz mi przerywał, wyrzeknę się ciebie, nie chcę cię znać... i niech mnie Bóg skarze, jeżeli wspomnę twoje nazwisko w testamencie!
— Już nie przerywam, ale nie dla testamentu, tylko aby cioci nie gniewać.
— Wspomniałam o obowiązkach towarzyskich i sąsiedzkich; otóż wiedz, że za tydzień, w Górze, in gratiam Ludwisi będzie duże zebranie; przyrzeknij mi, że będziesz na niem, nie wymawiaj się, musisz przyrzec... jeżeli mnie kochasz.
— A więc przyrzekam.
— Nie dość na tem, wyprawisz zabawę u siebie.
— U mnie?
— Tak jest. Zaprosisz całe towarzystwo z Góry. Ja przyjmę obowiązki gospodyni domu. Przyślę ci kucharza na dwa dni przed zabawą i sama dopilnuję, żebyś się nie zawstydził. Bądź spokojny, już ja to wszystko obmyśliłam, postanowiłam i tak być musi. Jestem rodzona twoja ciotka i co robię, to robię dla twego dobra i szczęścia.
— Ale...
— Niema ale, zaopatrz tylko piwnicę, o kuchni ja sama pomyślę.
Usiłował pan Maciej wymawiać się, ale ciotka słuchać nawet nie chciała. Wystąpiła z całą energią i posłuszny siostrzeniec przyrzec jej musiał, że się we wszystkiem do jej wskazówek zastosuje. Wymógłszy to przyrzeczenie, pani Izabella wygramoliła się do swego koczobryka i odjechała, powtarzając półgłosem:
— Teraz mi się już nie wymkniesz.
Pan Maciej zamyślony dużemi krokami przechadzał się po pokoju i nie zauważył nawet, że Icek cicho drzwi otworzył i stanął na progu. Nie odzywał się, trzymał czapkę w ręku i czekał, był albowiem z natury bardzo delikatny i nie lubił zaczynać rozmowy, nie wiedząc w jakim humorze jest pan Maciej. Tym razem z ruchów i giestów siostrzeńca pani Izabelli domyślił się, że rozmowa z nim będzie w tonie minorowym.
Westchnął więc..
Pan Maciej obejrzał się.
— Dobrze żeś przyszedł — rzekł, — jest albowiem interes i to interes głupi.
— Proszę pana, ja już od razu zmiarkowałem, że pan ma ciężar na głowie... no, ale od czegóż ja jestem? Pan mnie zna, że niema na świecie takiej rzeczy, którejbym nie załatwił. Dać mi trochę pieniędzy do garści, trochę owsa do biedki, i już jadę, już jestem gdzie potrzeba, pogadam z żydami i siojn! Czy pan nie pamięta, jakie ja już interesa załatwiałem? Czy pan nie pamięta, że raz nawet panu strzelbę przywiozłem? Przecież to, zdaje się, wcale nie żydowski interes, a ja go załatwiłem. Najadłem się strachu, straciłem pół zdrowia, ale pan miał co chciał. Co panu teraz dolega? co pan ma za kłopot?
— Duży.
— No, ja nie lubię się chwalić, ale ja też jestem duży. Niech pan powie co trzeba... ja mogę choćby zaraz w drogę jechać.
Pan Maciej nie odpowiedział zaraz. Chodził jeszcze przez jakiś czas po pokoju i myślał; nareszcie zatrzymał się przed Ickiem i rzekł:
— Pojedziesz jutro rano.
— Choćby zaraz, mój koń gotowy, tylko trzeba mu dać owsa na drogę.
— Twój koń niepotrzebny, pojedziesz wozem drabiniastym, mojemi końmi, do miasta. Wyruszysz stąd skoro świt...
— Wiadomo, siedem mil drogi... pańskiemi końmi ledwie na południe stanę.
— W mieście na mnie zaczekasz. Ja przyjadę, kupię co potrzeba, a ty zapakujesz i odwieziesz do domu. Pamiętaj żebyś dobrze pilnował, żeby się nic nie uszkodziło ani nie potłukło; sprawunków będzie dużo, bardzo dużo, z powrotem wypadnie jechać noga za nogą, pomaleńku.
— I to bajki. Jutro mamy czwartek, do południa będę w drodze, po południu zapakuje się wszystko, a na noc pojadę pomaleńku z powrotem. Zdążę do domu przed szabasem.
— Naturalnie że zdążysz... tylko pamiętaj, wyjedź jaknajraniej, żebym cię już zastał na miejscu... ja punktualnie o godzinie trzeciej po południu będę w mieście.
Icek jechał jak pan, leżał wyciągnięty na wznak, na słomie, trochę spał, trochę rozmyślał i tak sobie drogę uprzyjemniał. Zastanawiał się nad rozmaitemi kwestyami i coraz bardziej ugruntowywał się w przekonaniu, że na świecie nie jest źle. Pan ma ziemię i chłop ma ziemię, chłop pracuje na pana, pan daje żyć żydkowi, skutkiem tego chłopu jest trochę źle, panu wcale nieźle, a żydkowi dobrze. Dziś Icek jużby tego nie powiedział, ale wówczas miał takie zdanie. Chłopem by Icek nie chciał być, bo chłop pańszczyznę robił, sochę musiał dźwigać, za broną biegać — to nie jest interes. Pana los także nie bardzo mu się podobał dla rozmaitych przyczyn; pan musi dużo ludzi trzymać, dużo pieniędzy wydawać — to także nie interes. Najlepiej być żydkiem przy dobrym panu, — to wcale co innego. Nie potrzeba sochy dźwigać, ani się bać gradu, ani ponosić wielkich wydatków; można żyć bez wielkiego kłopotu. Chłopski żyd, taki co z panem nie ma interesów, tylko w karczmie handel z chłopami prowadzi, już ma gorszy los. Nie dlatego, żeby nie zarabiał pieniędzy, owszem, zarabia on sporo, ale ma nieprzyjemny stosunek. Chłop jest zawsze chłop, nieokrzesany grubianin. Czasem powie takie niepolityczne słowo, że tylko splunąć, a czasem tak wywija pięścią, że tylko skarżyć do sądu.
Icka szwagier, Lejbuś, co trzyma karczmę, powiada, że z tymi chamami zdrowie stracił; taki to naród!
W tej właśnie Wygodzie trzeba było konie popaść. Icek wysiadł z wozu, namówił fornala, żeby sobie kupił wódki, a sam poszedł do Lejbusia do stancyi.
Mieli sobie obaj dużo do powiedzenia, jako żydki i jako krewni i jako spólnicy do kilku drobnych interesów. Zapisali cały stół kredą, trochę skakali sobie do oczu przy rachunku, ale w końcu się pogodzili. Icek napił się swoim kosztem wódki, Lejbusiowa dała mu trochę gorących kartofli bez żadnej pretensyi, a chleb i cebulę miał z sobą, więc było doskonałe śniadanie. Potem Icek znów siadł na wóz, zagrzebał się w słomę i spał doskonale, aż do chwili przyjazdu do miasta. Koła wozu zaturkotały na bruku, Icek oczy otworzył...
Naraz zrobił się zupełnie rzeźwy i przytomny, bo atmosfera miasta tem jest dla żyda, czem woda dla ryby, czem dla ptaka przestrzenie powietrzne. Na każdym kroku pachnie mu geszeft. Każdy dom czuć handlem. Począwszy od rogatki, na której żydek dzierżawca zbiera od chłopów trojaki; od straganów, jatek, szynków, aż do najwykwintniejszych sklepów i kantorów bankierskich, wszystko Ickowi pachniało, — wszystko pobudzało jego umysł do ruchu. Cieszył się na widok pięknych żydków, zalegających trotuary lub biegnących szybko z parasolami i laskami w rękach, szwargocących lub stojących w bramach hoteli w oczekiwaniu przyjezdnych. Icek rozumiał, że to jest prawdziwe życie i ruch, że tu właśnie można dziesięć razy oszukać lub być oszukanym, stracić, zyskać, ryzykować, słowem handlować.
Z wysokości wozu spoglądał na bruk miejski i dumny był ze swoich współbraci i współwyznawców, którzy w powszedni, zwyczajny dzień tyle robili hałasu, wrzasku i harmidru, ile w jego rodzinnem miasteczku nie było nawet podczas największego jarmarku.
Kazał zajechać do hotelu, w którym zazwyczaj pan Maciej stawał; zamówił stajnię na cztery konie i stanął przed bramą, oczekując przybycia swego „puryca“, i uprzyjemniał sobie czas rozmową z faktorem, od którego dowiedział się różnych, bardzo zajmujących rzeczy.
— Mój „puryc“ — mówił do faktora — jest punktualny jak zegarek. On lada chwila przyjedzie; ja dziwię się nawet, dlaczego on tu jeszcze nie jest.
— Co chcesz — odrzekł faktor, — szlachcic nie jest telegraf, ani maszyna parowa; mógł się z kim spotkać w drodze, mógł mu koń zakuleć.
— Jemu! on ma takie konie, co nigdy nie kuleją.
— Aj, Icek sam nie wie, co gada.
— Na moje sumienie jego konie, to są dyabły, ale nie konie, czarne jak nieszczęście, a lecą jak wiatr. U niego dwie mile na godzinę, to głupstwo. Ja raz z nim jechałem! do tej pory czuję jeszcze tę jazdę w kościach. Wiecie, że jemu w Łęcznej od słowa dawali za tę czwórkę tysiąc dwieście rubli, a on nie chciał.
Faktor głową kiwnął, ustami cmokał i prosił Icka, żeby mu wstęp do takiego porządnego pana wyrobił.
Icek za mały procent podjął się tego i stał cierpliwie w bramie, oczekując, że lada chwila ujrzy spienioną czwórkę karoszów. Tym czasem trzecia godzina minęła, czwarta, piąta, wreszcie zegar miejski szóstą wydzwonił, a pana Macieja widać nie było.
Zaniepokojony Icek udał się ku rogatkom, wyszedł nawet kawałek drogi za miasto; pan Maciej nie nadjeżdżał. Icek powrócił do miasta, do północy przechadzał się przed hotelem, poczem postanowił pójść spać.
Obudziwszy się rano, pobiegł natychmiast do hotelu i przekonał się, że pan nie przyjechał.
Adjutant zaczął się coraz bardziej niepokoić. Był piątek, do domu siedem mil drogi — co będzie z szabasem? Chcąc zdążyć na czas, trzebaby było zaraz wyjechać. Icek zaczął pertraktować z fornalem.
— Słuchajcie, Wojciechu — rzekł, — mnie się zdaje, że naszemu panu odmieniło się i że już wcale nie przyjedzie.
— Może być — odpowiedział flegmatycznie chłop.
— Nu, to zaprzęgajcie konie, pojedziemy do domu.
— Tego nie zrobię.
— Jakto nie zrobicie? Przecież dziś piątek, szabas na mnie, ja potrzebuję w domu być.
— A to sobie jedźcie.
— Jak? Z kim? Dziś żaden żyd w tamte strony nie jedzie, z kim ja się zabiorę?
— Jak tam sobie Icek uważa, ja mam przykazane, żebym tu na pana czekał i będę czekał nie tylko do szabasu, ale choćby nawet do sądnego dnia!
— A co ze mną będzie?
— Co wam się podoba. Weźcie sobie pocztę i jedźcie skoro wam pilno.
Icek prosił, mało nie płakał, perswadował, zaklinał, ale chłop uparł się, był niewzruszony. Nie pozostawało Ickowi nic innego, jak wracać do domu. Wybrał się pieszo w nadziei, że spotka jakąś furmankę i że przysiądzie się, ale ruch na drodze był mały. Kilka furek wlokło się do miasta, a z miasta nikt jakoś nie jechał.
Żyd przyśpieszał kroku. Uszedł już z milę drogi i na dużym moście drewnianym zatrzymał się dla wypoczynku. Wydobył fajkę z kieszeni, nałożył ją, zapalił i puszczając dymek, przyglądał się bystro płynącej wodzie. Nagle jakiś przedmiot, tuż przy samym brzegu leżący, w odległości kilkuset kroków od mostu zwrócił jego uwagę. Była to masa czarna, nad którą, kracząc przeraźliwie, unosiła się w powietrzu gromada wron. Kilku chłopów stało opodal i opowiadali coś sobie z żywą giestykulacyą i zaciekawieniem; jeden z nich trzymał duże koło. Icek pobiegł na brzeg i przekonał się, że owa czarna masa był to nieżywy koń kary, a koło, które chłop trzymał, nie było zwyczajne, lecz pięknie lakierowane od powozu. Trawa bardzo zmiętoszona i stratowana na znacznej przestrzeni świadczyła, że stał się tu jakiś wypadek.
— Co to się zrobiło? — zapytał chłopów.
— Właśnie zachodzimy w głowę — odrzekli, — po trawie ślad jakby coś ciężkiego wlekli, koło powozowe zgruchotane, a koń zastrzelony.
— Aj waj! — zawołał Icek — koń zastrzelony!
— Toć spojrzyj — odrzekł chłop, — loftkami snać dostał w same piersi, tyle krwi dokoła...
Icek uczuł, że mu dreszcz przebiega po plecach. Wszakże ten koń zabity jest kary, jest piękny, jest duży, a właśnie pan Maciej jeździ czwórką pięknych, dużych, karych koni.
Na razie nie mógł biedny Adjutant ani słowa przemówić, tak mu się zrobiło dziwnie i nieprzyjemnie. Tysiąc pytań naraz cisnęło mu się do głowy. Kto tego konia zabił? Kto odłamał koło?... kto je tu porzucił? co się stało z panem Maciejem, z Wojciechem stangretem, wreszcie z resztą koni?
Chłopi oglądali uważnie ślady na łące.
— Moi kochani ludzie — rzekł wreszcie Icek, — ja widzę, że się tu stał jakiś bardzo paskudny interes.
— Ma się rozumieć że nieładny. Albo rozbój albo inne nieszczęście. Ten koń jest zastrzelony.
— No, a gdzie są tamte trzy niezastrzelone?
— Jakie trzy?
— Przecież ich było cztery.
— To ty, żydku, znasz te konie? wiesz czyje? — dopytywał chłop.
— Dlaczego nie mam znać? to konie pana Macieja. On miał jeszcze wczoraj przyjechać do miasta... ja przyjechałem wozem z fornalem. Pan miał być o trzeciej. Ja czekałem, do wieczora czekałem, do rana czekałem, a że dziś piątek, więc już czekać nie mogłem, muszę śpieszyć do domu na szabas. Aj, aj, ktoby się spodziewał takiego nieszczęścia! Gdzie się pan podział? gdzie Wojciech? gdzie powóz i trzy konie?
Chłop na rzekę wskazał.
— W tem miejscu głębia — rzekł, — głębia na jakie cztery sążnie albo i więcej.
— Aj waj! to wy myślicie, że oni się utopili?
— Nic nie myślę, tylko powiadam, że głębia. Jeśli wlecieli w wodę to się utopili, jeśli nie... to nie. Trzeba będzie powiedzieć wójtowi, żeby kazał rybakom poszukać.
— Oj nieszczęście! Szukajcie... ja was proszę, szukajcie, a ja wrócę do miasta, powiem fornalowi, że się pan utopił i zaraz pojadę dać znać do familii, do sąsiadów.
— Oj, co nie, to nie — odezwał się jeden chłop.
— Dlaczego nie?
— Ty, żydku, pójdziesz z nami do Cherlakowa do gminy.
— Ja wcale nie pójdę go gminy, ja tam nie mam żadnego interesu... jestem spokojny człowiek, pasport mam!
— Mnie to wszystko wraz... pójdziesz z nami do wójta i dość.
— Kto mi może rozkazać? — zawołał Icek i puścił się pędem ku mostowi; zanim jednak ubiegł kilkanaście kroków, już chłop ciężką i żylastą ręką chwycił go za kołnierz.
— A, takiś to kochanku — zawołał, — uciekasz, boisz się. Kto cię wie, może ty jesteś morderca... albo spólnik.
Icek gwałtu krzyczał, szamotał, wyrywał się, gryzł chłopów po rękach, ale wobec przemagającej siły musiał uledz. Jeden chłop miał przy sobie kawał postronka i tym biednemu Ickowi silnie skrępowano ręce.
— Teraz już nam nie uciekniesz — mówił chłop, zawiązując ostatni węzeł, który boleśnie wpił się Ickowi w rękę. — Popamiętasz ty cherlakowskich gospodarzy... że wiążą na moc. Sam dyabeł cię nie rozplącze.
— Wy sami jesteście rozbójnicy! wy mordercy! Jakto można dziś porządnego żydka złapać na drodze, pokaleczyć, związać! Ja was do sądu zaskarżę, żeście mnie zmarnowali, że ja przez was całe zdrowie straciłem.
— A któż ci bronił iść z nami dobrowolnie?
— Co wy za jedni, żebym ja miał za wami chodzić? Ja nie jestem wasz wół, ani wasza krowa. Coście wy za jedni... rozbójniki!
— A toć ci powiadam, żydzie, sprawiedliwie, jako jestem sołtys; przyszedłem tu zobaczyć, co się stała za przygoda z tym koniem, a żeś powiedział, że wiesz czyj on jest i skąd się wziął, tedy musisz to przyświadczyć u wójta... według tego jako wójt zda raport. Prosiłem po dobroci, nie chciałeś... twoja wola... a teraz pójdziesz na postroneczku, kiedyś takie sprzeczne stworzenie.
— Niech was dyabli wezmą, ja wcale nie pójdę, ja nie chcę znać waszej gminy i waszego wójta... dziś piątek, ja potrzebuję być w domu na szabas!
— Popchnijcie go kumie z tyłu — rzekł flegmatycznie sołtys.
Icek, widząc że nie żarty, poszedł, ale nie dając jeszcze za wygraną, próbował drogi perswazyi i układów.
— Słuchajcie no gospodarze — rzekł, — ja wiem, że wy jesteście porządni ludzie... że wy sobie tylko żartujecie.
— O nie, niema tu żartów, mój żydku. Pójdziesz z nami do wójta, do Cherlakowa.
— A dalekoż ten Cherlaków jest?
— Półtorej milki.
— No to kiedy my tam staniemy?
— Jak zajdziemy to i staniemy, a tymczasem idźmy!
— Moi kochani ludzie, ja was bardzo proszę, posłuchajcie wy mnie. Przecież ja nie jestem zbrodniarz, ani rozbójnik... jestem żydek, zwyczajny handlujący żydek, nazywam się Icek Pistolet... ja was proszę, rozwiążcie mi ręce. Ja już nie będę uciekał. Mnie ręce bardzo potrzebne są... ja potrzebuję zażyć trochę tabaki... ja potrzebuję zobaczyć czy nie zgubiłem pieniędzy... mnie chce się pić, jabym się z wami wódki napił. Dlaczego nie mamy się napić w takiej przyjemnej kompanii? Pewnie gdzie niedaleko jest karczma?
— A juści jest.
— I pewnie żydek w niej siedzi?
— Juści nie kto inny.
— My tam musimy wstąpić. Ja wam każę dać dobrej wódki i sam się z wami napiję, a tamten żyd poświadczy, jako nie jestem żaden włóczęga, ani żaden cygan, ani tak jak wy żartem powiadacie rozbójnik, tylko porządny żydek. Obaczycie, jak on będzie za mną przyświadczał... poręczy nawet swoją osobą i majątkiem.
— Może on was wcale nie zna?
— Jakim to sposobem może być, żeby jeden żyd drugiego nie znał? To się u nas nigdy nie praktykuje. On mnie zna doskonale i ja jego pewnie znam... od maleńkości znajomi jesteśmy. Tylko, proszę was, moi kochani gospodarze, rozwiążcie mi ręce. Pomiarkujcie sami, co wart człowiek bez ręki, co on znaczy? Nawet niucha tabaki nie może podnieść do nosa! Miejcie miłosierdzie, moi ludzie!
— My nie jesteśmy zawzięte — odpowiedział sołtys — i wcale byśmy was nie byli wiązali, ale jakeście chcieli nam zmykać, to trudno. I nie przykładając, bydlę jak się prowadzi na jarmark, to insze można i tak popędzić, a insze i na powrózku się szarpie.
— Pfe! co to równać! Ja nie jestem, broń Boże, krowa, ani wasza gmina nie jest jarmark. Rozwiążcie mnie, panie sołtysie, ja was bardzo proszę.
— Żebym wiedział, że nie będziesz uciekał.
— Moi kochani, czy ja jestem wrona albo zając, żebym mógł przed wami uciec? Czy was niema trzech chłopów ze zdrowemi nogami? Czy wy nie potraficie mnie dogonić? Żebym ja na starość mógł tak gonić, jak wy możecie gonić... żebym ja miał taką siłę w nogach, jak wy macie! Co ja jestem naprzeciw was? jestem mucha; co wy jesteście naprzeciw mnie? same lwy! Rozwiążcie, ja was bardzo proszę.
— Ha — rzekł sołtys, — skoro tak, to dobrze, ale pamiętaj...
— No, no, bądźcie spokojni.
Pokazało się, że węzły były zadzierzgnięte istotnie na moc i chłopi grubymi palcami rozplątać ich nie mogli. Icek radził, żeby użyć noża, ale chłop żałował postronka i nie chciał na to się zgodzić.
— Porznę taki porządny sznur — rzekł, — a potem jak będzie potrzebny, to skąd wezmę?
Skończyło się na tem, że właściciel powroza dopomógł sobie zębami. Ukląkł na ziemi i póty szarpał, szarpał, aż nareszcie węzeł rozplątał, przyczem parę razy dał Ickowi dotykalnie poznać, że chłopskie zęby są zdrowe i twarde jak żelazo.
Uwolniony z więzów Icek wyciągnął z radością ręce przed siebie i poruszył niemi kilkakrotnie, jak gdyby chciał się przekonać, czy ma jeszcze w nich władzę.
— No widzicie, coście mi narobili, jakie mam sine pasy na rękach. Pfe! doprawdy... Teraz przyśpieszajcie, niech ja prędzej zobaczę tę karczmę... mnie pilno posilić się, odpocząć.
Idąc rozmawiali o wypadku i gubili się w domysłach, kto mógł konia zastrzelić i w jakim celu. Prowadząc rozmowę i udając spokój zupełny, Icek myślał ciągle o ucieczce, pilno mu było do domu na szabas, pilno zawieźć smutną wiadomość. Spojrzał na słońce i obliczył, że gdyby udało mu się uciec, to wynająwszy furmankę w pierwszej lepszej wiosce, zdążyłby jeszcze przed wieczorem być w domu i gońców z wieścią o panu Macieju rozesłać. Pani Izabella, sąsiedzi nie zaspaliby takiej sprawy, poruszyliby wszystkie sprężyny, aby na ślad nieszczęśliwego trafić. Trzeba im dać znać niezwłocznie, trzeba na szabas być w domu, słowem koniecznie trzeba uciec.
Zanim doszli do karczmy, Icek miał już plan gotowy. Chodziło tylko, o ile go zechce zaakceptować tamten żydek, który karczmę trzyma. Nie bez pewnej obawy przestępował Icek próg szynkowni wiejskiej, jednak gdy zobaczył siedzącego za szynkwasem współwyznawcę, uśmiechnął się radośnie. Szynkarz był dobry znajomy, nawet krewny trochę.
W dziesięciu wyrazach opowiedział mu Icek o co chodzi; tamten kiwnął głową, powiedział: a zoj, i z pozorną obojętnością zabrał się do przelewania wódki z wielkiej baryły do gąsiorka.
— Panie sołtysie — rzekł Icek — i wy, kochani gospodarze, trzeba się napić. Pijcie ile wam się podoba, ja płacę. Poznałem was przypadkiem, zafunduję przypadkiem. Przypadek to taki interes, co każdemu może się trafić. Pijcie.
— Ano, kumie — rzekł sołtys do swego towarzysza, — ten żydek prawdę powiada, skoro jest taka przygoda, to możeby i wypić.
— A juści — odrzekł kum, — powiadają: gdy piwo na kadzi, pić nie zawadzi.
— Aj, aj, to wielka prawda! — zawołał Icek. — Dajcie no, panie szynkarzu, całą kwartę, ja jestem bardzo słaby, potrzebuję nabrać siły.
— Za dużo stawiasz, mój żydku, — rzekł sołtys — po co się tyle szkodować...
— Aj, aj, wy sobie myślicie, żeście spotkali jakiego kapcana. Wam się zdaje, że taki mały żydek, coście go na drodze złapali, to nie ma za co ugościć porządną kompanię? Fe, a wiecie wy, że ja potrafię jeszcze dwie takie kwarty postawić jak zechcę?
— Dlaczego nie!
— A przez co ten trzeci gospodarz nie pije? — zapytał Icek.
— Ja jestem odprzysięgnięty, — odrzekł chłop, — gorzałki do gęby nie biorę.
— No, to czem ja was ugoszczę?
— Nie potrzeba niczem, niech sobie sołtys ze swym kumem piją, a ja pójdę do siostry. Mam siostrę w tej wsi, zobaczę też, co tam u niej słychać.
— No jak sobie chcecie, — odrzekł Icek, kontent, że się już pozbył jednego stróża — idźcie do siostry, tylko nie bałamućcie długo, bo skoro mamy iść do wójta, to idźmy. Zważcie też na mnie, że ja chcę zdążyć do domu na szabas. Powiedzcie, czy w Cherlakowie będę mógł dostać furmankę.
— Oj, oj, dlaczego nie? U nas gospodarze mają precz po parę koni i to nie ladajakich, pojedziecie jak pan.
— Dobrze, ja najmę, ja doskonale zapłacę... nie będę pieniędzy żałował. Pijcie, panie sołtysie!
Chłop łyknął raz, drugi i trzeci, zaczął gawędzić z kumem i rozmarzał się coraz bardziej.
— Słuchajcie no, panie sołtysie — rzekł Icek, — wy pewnie nabożny człowiek jesteście?...
Sołtys, którego gorzałka dobrze już rozmarzyła, otworzył oczy szeroko i zaczął głosem przerywanym i niepewnym:
— Każdy człowiek Pana Boga chwali... i każdy grzesznik jest... jako że nie bez co innego... jeno bez grzechy. Po sprawiedliwości tak ci powiadam, mój żydku.
— Nu, ja widzę, że wy sprawiedliwy i nabożny człowiek, to wy mnie nie będziecie bronili, żebym odmówił pacierz... tu w drugiej izbie. Drzwi otwarte, możecie na mnie patrzeć. Ja poproszę szynkarza Mośka, on mi pożyczy swojej płachty i wszystkiego co jest potrzebne. Ja się trochę pomodlę... to nie zabawi długo, wy tymczasem będziecie sobie pili.
— Ma się rozumieć, każdy wedle swego zakonu... ja nie bronię. Zatrudnienia wielkiego w domu dziś nie mam, a czy przyjdziemy do gminy zaraz czy za godzinę, to dla mnie jedno. Sołtys sobie jestem i gospodarz duży... mogę tak, a jak zechcę mogę inaczej. Idź się żydku modlić, pacierz swój żydowski według starego zakonu sobie zmów... ja ci nie przeszkodzę.
Icek nie dał sobie tego dwa razy powtarzać. Wybiegł do drugiej izby, zamienił parę słów z szynkarzem i po chwili sołtys widział przez otwarte drzwi nabożnego żydka, jak odwrócony ku oknu kiwał się i kłaniał, odziany w białą płachtę, z szerokimi ciemnymi szlakami.
Sołtys z kumem popijał, gwarzył, ale obudwom języki obracały się coraz ciężej; nareszcie obadwaj chłopi, rozmarzeni wódką, wsparłszy głowy na rękach, usnęli i spali z godzinę.
Przebudził ich turkot bryczki, zajeżdżającej przed karczmę. Sołtys już oprzytomniał. Spojrzał do koła i obaczył w sąsiedniej izbie kiwającego się przy oknie żyda, odzianego w białą płachtę.
— No — rzekł, — namodliłeś się już... czas w drogę!
Żyd wcale się nie odzywał.
— Żydku! hej żydku! — zawołał sołtys.
Modlący się nie zmienił pozycyi.
Chłop wstał z ławy i ciężkim krokiem szedł do stancyi.
— No — zawołał, — dość już, w drogę!
Żyd obrócił się z oburzeniem.
— Dlaczego wy mnie przeszkadzacie? Kto mi zabroni modlić się w moim domu? Co wy macie do mnie za prawo?!
Modlący się żyd był to szynkarz Mosiek. Sołtys odskoczył od niego.
— Dyć ja nie was szukam — rzekł, — jeno tamtego żyda, cośmy go tu przyprowadzili.
Szynkarz powoli zdejmował z siebie białą płachtę.
— To go sobie szukajcie — rzekł z oburzeniem. — Z wami przyszedł, z wami miał kompanię. Kazał wódki dać... nie zapłacił. Ja was stąd nie wypuszczę, zapłaćcie mi wpierw za wódkę!
— My?!
— Co mnie do tego? kto pił, niech płaci... takie prawo jest. Wy myślicie, że ja was się boję? Ja was się wcale nie boję! Ja jestem tutejszy, ja was znam. Wielkie mecye... sołtys... aj, aj, wielka osoba! Może komu pokazać, że na dachu jest komin, a pod podłogą piwnica! Nie widział kto taką osobliwość!
— Ale gdzie tamten żyd?
— Albo ja wiem?... czy ja jestem stróż, żebym go pilnował?... Ja nie jestem stróż, ja nie jestem sołtys.
— Powiedz żydzie gdzie jest?...
— Ja wam powiem. On jest tam gdzie jest, a tymczasem tu go niema. Ja go wcale nie znam, ja nie widziałem którędy on przyszedł i nie potrzebuję wiedzieć którędy poszedł. Ja nie wiem, czy tu jaki żyd dziś był, nawet mnie się zdaje, że dziś żadnego żyda nie było. Wy głupstwo powiadacie... dziś piątek jest, jaki żyd jeździ po drogach w piątek? On potrzebuje iść do łaźni, on potrzebuje iść do bóżnicy. Wyście się napili, moi ludzie, wam się zdaje, że tu jakiś żyd był, a tu wcale żadnego żyda nie było.
— Jakże nie było, kiedy był... toć sami rozmawialiście z nim!
— Ja rozmawiałem? co ja rozmawiałem? trzy słowa, a choćbym i rozmawiał, to co? Czy ja mogę wiedzieć, że to był żyd, że to był prawdziwy żyd?
— A toć w kapocie!
— Pfe! Wypluńcie wy takie słowo. Kapota nie jest żyd. Może to był jaki zły... jaki... no, taki co wy wiecie, a ja rozumiem, taki, co nie trzeba jego imienia powiedzieć. Pfe! powiadacie, że on tu był... i mnie się też zdaje że był... powiadacie, że drzwiami wszedł?
— Juści że drzwiami.
— Ha! a którędy on wyszedł? Okna zamknięte, drugie drzwi zamknięte, a przy kominie stoi moja żona. No, zgadnijcie którędy wyszedł? Zgadnijcie kiedyście tacy mądrzy! Wy powiadacie, że to był żyd!... żydzi drzwiami chodzą. Nie wspominajcie o takim paskudniku i lepiej zapłaćcie za wódkę, coście wypili, a wypiliście dość... starczyłoby na sześciu, a was było tylko dwóch.
Chłopi zaczęli się certować i sprzeczać z szynkarzem, który nie ustępował i koniecznie domagał się zapłaty.
Tymczasem Icek przemykał się za wsią przez ogrody. Kontent z wolności, swobodny, myślał tylko o tem, jakby najprędzej wydostać się po za obręb wsi. Wiedział, że Mosiek zatrzyma chłopów w karczmie, jak będzie mógł najdłużej; wiedział, że w razie, gdy zechcą gonić, wskaże im wprost przeciwną stronę, czuł się więc prawie już bezpiecznym i swobodnym. Przemykał się przez ogrody, pomiędzy konopiami i wysokiemi tyczkami grochu — i już był blizkim gościńca. O wiorstę drogi była wioska, w której miał zamiar nająć konie. Spojrzał na słońce, jeszcze był czas.
Tymczasem ten chłop, który się wódki wyprzysiągł, był u swojej siostry. Gawędził o tem i o owem, a potem udał się ze szwagrem obejrzeć łąkę. Ponieważ szwagier miał wypędzać konie na pastwisko, więc zamiast iść pieszo, pojechali konno. Właśnie Icek wydobył się z konopi na łąkę i zaczął biedz przyśpieszonym krokiem, gdy owi dwaj jezdni ukazali się z przeciwnej strony. Nie bardzo ich się przeląkł, sądził bowiem, że obaj są chłopi miejscowi, nie wiedzący o zabitym koniu, sołtysie i całej przygodzie. Pomimo tego postanowił uniknąć spotkania. Na co się wdawać z takimi chamami w dyskurs, myślał sobie Icek, tem bardziej, że tyle jest do zrobienia jeszcze... a czas uchodzi. Podwinąwszy poły kapoty, pędził jak strzała ku łące.
Chłopi jechali powoli, trącając szkapy piętami, i gawędzili o tem, że urodzaj bardzo wielki będzie i że na jesieni bydło pewnikiem stanieje. Pędzący jak szaleniec Icek zwrócił ich uwagę.
— Ciekawość, mój Marcinie — rzekł jeden, — za czem ten żydzisko tak goni?
— To prawda, spytajmy go.
Ruszyli galopem. Icek, usłyszawszy tentent, jeszcze biegu przyśpieszył, co tem bardziej zaintrygowało chłopów. Ma się rozumieć, że pomimo szybkiego biegu, pieszo przed konnymi uciec nie mógł. Tentent wciąż się przybliżał. Icek czuł już gorący oddech szkap.
— Żydku, przed kim uciekasz? — pytał chłop.
— Ja wcale nie uciekam, ja gonię!
— Kogo?
— Aj, moi kochani, kupiłem gęś i ona mi uciekła. Dyabeł nie gęś... zaczęła gęgać, frunęła na drugą stronę drogi. Nie przeszkadzajcie mi, niech ją złapię!
— Marcinie! — zawołał ten chłop, co był z eskorty Icka, — to nasz aresztant, on uciekł! Pomóżcie mi go przytrzymać. Stój, no kochaneczku!
Chłop przechylił się z konia i pochwycił Icka za ramię.
— Takiś to... myślałeś, że ja cię nie poznam! ale nie, braciszku. Bierzcie no go, Marcinie, to morderca!
— Idźcie wy sobie do dyabła, moi ludzie — wołał, szamocąc się Icek, — co wy macie do mnie? Coście za jedni? Mnie sołtys puścił... pozwolił mi iść, gdzie ja chcę; on przekonał się, że ja jestem sprawiedliwy człowiek. Puśćcie mnie, dajcie mi iść gdzie potrzeba... nie przyczepiajcie się do mnie.
— Puścił cię sołtys?
— Puścił... słowo daję... żeby moje wrogi tak byli z nieszczęścia wypuszczone, jak on mnie wypuścił. Niech ja tak nie żyję, niech ja dzieci nie mam... jak on mnie nie wypuścił.
— Może to być prawda — rzekł chłop, — ale zawdy trzeba się sołtysa zapytać. Dla mnie wszystko jedno, czy ty w kozie siedzisz, czy gęsi łapiesz, ale skoro cię prowadziłem...
— Mój gospodarzu, ja was proszę, wy nie róbcie co nie potrzeba, puśćcie mnie spokojnie; niech ja sobie idę!
— Ja też puszczę, aby tylko sołtys powiedział że puścić, to puszczę.
— Słuchajcie, ja nie mam czasu... ja wam dam pół rubla... tylko nie zastępujcie mi drogi. Dam wam pięć złotych! wreszcie niech was dyabli wezmą, całego rubla dam!
— Głupiś ty... chodź do wsi i skutek.
Icek rozmyślał, jakim sposobem odczepić się od chłopa, gdy naraz ujrzał straszny widok. Sołtys ze swoim kumem i jeszcze kilku ludzi biegło na łąkę.
— Trzymajcie go, łapcie! — wołali z daleka.
Jasnem już było dla Icka, że interes przepadł... że nie wywinie się z rąk nieokrzesanych ludzi, którzy przyczepili się do niego jak najniesłuszniej i bez żadnego powodu. Wiedział że jest niewinny, że nie zastrzelił konia, nie utopił pana Macieja, że przeciwnie chciałby go odnaleźć co prędzej, a winowajcę wyśledzić. Sumienie pod tym względem miał czyste jak szkło, ale gadajże z chłopem. Sołtys ze swoim kumem dopadł do niego zadyszany, zaczerwieniony, zły jak wilk. Od razu chwycił go za kołnierz i zawołał:
— Jesteś zbrodniarzu! już teraz nie ujdziesz... już teraz wiadomo, że to twoja sprawka. Niewinny nie ucieka, nie wykręca się jak piskorz, nie boi się sprawiedliwości. Pójdziesz w kajdany, morderco!
— Dobrze żem postronka nie porznął — odezwał się kum sołtysa, dobywając z kieszeni sznur, od którego Icek jeszcze miał ślady na rękach.
Biedny Adjutant przysięgał, płakał, błagał; zresztą zrobił co mógł najgłupszego, zaczął się bronić. Ogarnął go szał rozpaczy... wił się jak wąż, szarpał, nogami wierzgał, zębami gryzł... rzucał się całem ciałem. Co za nierozsądna i nierówna walka! Dwanaście chłopskich pięści, twardych jak młoty, narobionych, żylastych, przeciwko jego dwom bezsilnym rękom. Rozciągnęli go na ziemi, skrępowali, związali jak cielę, przeznaczone na rzeź... zanieśli do wsi na rękach. Tam dostali wóz, zwyczajny chłopski wóz, w gnojownicach, bez garści słomy, rzucili Icka na niego, jak worek zboża lub kamień i pojechali, tryumfując, że schwycili wielkiego rozbójnika, mordercę... nowożytnego Madeja!
Icek jęczał, płakał, miotał przekleństwa, szalał. Zapienił się, zapłakał. W przystępie rozpaczy targał swoje więzy, jak biedna mucha targa sieć pajęczą, w którą wpadła niebacznie... aż wreszcie zmęczony, wyczerpany z sił, zamilkł... i oddał się smutnym myślom.
Trzeba mieć szczęście doprawdy. Interesował się losem pana, szukał go... i został posądzony o zbrodnię. Już się wyplątał, już był wolny, już miał otwartą drogę przed sobą i wpadł w grube łapy tych niedźwiedzi! Myślał, że wieczorem, ubrany w atłasową kapotę i czapkę futrzaną, zasiądzie do wieczerzy, że będzie jadł szczupaka i chałę; tymczasem niewiadomo w jakiem miejscu zasiądzie i niewiadomo co będzie jadł, może wcale nic. Bronił się jak lew i został związany jak baran, kąsał jak tygrys, a jest jak kot w worku; wykręcał się chłopom jak wąż mądry, a siedzi w pułapce jak najmarniejsza mysz. Trzeba mieć szczęście! W tej chwili Ruchla przyrządza rybę dla Icka, jak zwyczajnie żona dla męża... może piecze ciasto, może gotuje kawałek mięsa i myśli, że Icek to będzie jadł z wielkim smakiem...
Już jest blizko południe, wóz toczy się po wyboistej drodze, trzęsie okropnie, wszystkie kości od takiej jazdy bolą, a powróz wpija się w ręce, kaleczy je. Według chłopskiego pojęcia, im większa zbrodnia, tem przestępca silniej powinien być skrępowany, a Icek w oczach chłopów był zbrodniarzem strasznym, tem straszniejszym, że niewiadomo co właściwie popełnił, tem straszniejszym, że nie dał się brać, że uciekał podstępnie, że ujęty tak rozpaczliwie się bronił, jakby nie o utratę chwilowej wolności, ale o życie chodziło. Icek rozpamiętywał historyę tego fatalnego dnia i coraz bardziej utwierdzał się w przekonaniu, że popełnił cały szereg niedorzeczności. Przeklinał swoją gadatliwość niepotrzebną, swój upór i ucieczkę i zastanawiał się nad tem, dokąd one go zaprowadzą.
Nie w dobre miejsce.
Chłopi poturbowanego i zbolałego dowieźli do Cherlakowa do gminy, a ponieważ wójt pod ten czas nie był obecny, więc zamknęli Icka do kozy. Nie rozkosz siedzieć w dusznej i ciasnej izdebce, w której oprócz garści słomy nic do wygody niema.
Przez zakratowane okienko widział Icek, jak się słońce ku zachodowi zniżało, jak zaszło, jak później gwiazdy się pokazały na niebie, zwiastując szabas... ładny szabas!
Icek powinien był zaśpiewać: „Witaj śliczna oblubienico“ i zasiąść do stołu zastawionego obficie, do uczty.
Miła uczta w cherlakowskiej kozie na słomie, w ciemności zupełnej, o głodzie! Dobrze, że choć trochę wody dali.
Wójtowi nie pilno było wracać, a Ickowi każda chwila wydawała się rokiem. Ciemność była coraz większa, a gwiazdy jaśniejsze. Icek pomodlił się, usiadł na garści słomy i znów wstał i prosił Boga, żeby prędzej dzień nastał. Słyszał szczekanie psów we wsi, słyszał pianie koguta, aż wreszcie sen go ukołysał, ten największy dobroczyńca strapionych i prześladowanych.
Gdy się obudził, słońce oświetlało już jego więzienie.
W zakratowanem okienku pod łagodnym podmuchem wiatru drżała misternie spleciona sieć pajęcza. Szarpała się w niej rozpaczliwie mucha, nie mogąc porwać krępujących ją nici, a od ramy okiennej, nie śpiesząc, powoli zbliżał się do niej gruby, pękaty pająk, zaopatrzony zapewne w nową, jeszcze mocniejszą przędzę.
Co ta mucha zawiniła? akurat tyle co Icek... a co pająk robi? to samo co sołtys: wiąże ją. Ładny interes!
Już słońce wysoko było na niebie, kiedy zaprowadzono Icka do kancelaryi. Na szczęście wójt miał więcej cierpliwości niż chłopi, wysłuchał, wybadał, kazał sobie objaśnić każdy szczegół i po długim namyśle postanowił powrócić Ickowi wolność.
— Niewielki to zysk, wielmożny panie wójcie, — rzekł kłaniając się Icek.
— Dlaczego?
— Co za różnica, zamiast siedzieć w kozie, będę siedział do wieczora przy kozie. Gdzie pójdę? Szabas dziś.
Na to już wójt nie miał lekarstwa. Kazał tylko dać zgłodniałemu i zbiedzonemu żydowi parę szklanek gorącej herbaty, które ten z wielkim smakiem wypił. Nigdy mu się jeszcze herbata tak dobrą nie wydała.
Ledwie słońce zaszło, postarał się o konie. Wsiadł na chłopski wózek i para małych, ale żwawych mierzynków pociągnęła go raźno, parskając. W owej karczmie, z której tak fatalnie uciekał, zatrzymał się na popas i po długim przymusowym poście nasycił głód, dokuczający mu okropnie.
Pożywiwszy się, nie marnował czasu, nie gawędził z Mośkiem, lecz śpieszył co prędzej do Walentówki. Do domu nie wstępował. Dość użył rozmaitych przykrych przygód w ciągu doby, żeby się miał jeszcze na awantury z żoną narażać. Przecież on swoją żonę dobrze znał, wiedział, że była o niego niespokojna, że się martwiła i że przeto na nim, jako przedmiocie tego niepokoju i zmartwienia, musi się zemścić. Wolał ją więc zostawić w dalszej niepewności, aniżeli narażać swe pejsy na pewne niebezpieczeństwo...
Do Walentówki przybył wczesnym rankiem. Wieść o wypadku wyprzedziła go, Icek poznał to od razu, nie potrzebował się pytać. Ludzie gromadzili się koło zabudowań, rozmawiali. Gdy ujrzeli Icka, rzucili się do niego z pytaniami.
Pokazało się, że wiedzą tyle co Icek.
Od ciotki pana Macieja był posłaniec konny z zapytaniem co się stało, kilku sąsiadów przybyło w tym samym celu. Postanowiono robić energiczne poszukiwania. Ciotka pana Macieja dała do dyspozycyi Adjutanta parę doskonałych koni i bryczkę, sześćdziesiąt rubli na koszta i zaklęła go na wszystko, aby nie szczędził fatygi ani pieniędzy, żeby nie ustawał w poszukiwaniach, dopóki na jakiś pewny ślad nie natrafi.
Icek przyrzekł, że to uczyni i zaraz był gotów do drogi.
Teraz już nie bał się ani sołtysa ani chłopów, nie miał kłopotu o furmankę, jechał wygodnie, śmiało jak pan.
Najpierw wpadł do miasta, kazał wracać do domu fornalowi czekającemu w zajeździe i przepytał się między żydkami, czy co nie słyszeli o wypadku.
Pokazało się, że wszyscy słyszeli, ale każdy inaczej. Jedni mówili, że znaczny i bogaty obywatel utopił się wraz z stangretem i końmi; inni mówili, że popełniono morderstwo, żeby konie i powóz zagrabić, a byli i tacy, co mówili, że stangret zabił pana przez zemstę, a dla zatarcia śladów zbrodni utopił go, sam zaś wierzchem na koniu uciekł i już go podobno złapali.
Icek skombinował, że z tego materyału ciężko będzie jaki słuszny wniosek wyprowadzić. Pojechał więc na miejsce wypadku. Akurat trafił się człowiek, który widział, jak zarzucano sieci w rzekę, ale nie znaleziono nic. Woda mogłaby unieść trupy ludzi, a nawet i koni, bo była dość bystra i głęboka, ale powóz leżałby na dnie, a konie byłyby w zaprzęgu, przyczepione więc do powozu i połączone z sobą. Przypuszczenie o utonięciu upadało.
Icek zaczął bacznie oglądać miejsce, na którem znaleziono koło i zabitego konia.
Na trawie były jakieś ślady, ale zatarte zostały i zadeptane przez ciekawych, którzy się nad brzegiem gromadzili.
Icek przysiadł na ziemi, przypatrywał się, badał, ale go to do żadnego rezultatu nie doprowadziło.
Wsiadł na bryczkę i pojechał ku miastu.
Jakiś instynkt kazał mu się udać boczną drogą, która od gościńca na lewo prowadziła.
Ujechawszy parę wiorst drogi, spotkał chłopa. Zatrzymał go i wdał się w gawędę.
— Wy tutejszy, gospodarzu? — zapytał.
— A ot z tej wioski, co hen widać.
— Czy wyście nie widzieli co dziwnego we czwartek po południu, może koło godziny trzeciej, może koło czwartej? Nie widzieliście nic?
— Widziałem i nie tylko ja, ale i inni ludzie. Był u nas we wsi Niemiec z katarynką. Tak ci wygrywał aż dudniło.
— Aj! co wy powiadacie! Ja szukam jednego pana, co zginął. On tędy musiał jechać powozem.
— Może karemi końmi?
— Tak, tak, właśnie karemi, wielkie, ładne konie.
— Juści, że ładne, to ładne! Koń w konia duże pieniądze wart.
— A ile było tych koni?
— Cztery.
— Przypomnijcie no sobie, czyście aby dobrze porachowali.
— A toć nie jestem ślepy... dwie pary koni było, jedna przy dyszlu, druga w lejcu.
— Jakże cztery konie, kiedy jeden zastrzelony?
— Musi wy, mój żydku, jakoś nie dobrze w głowie macie. Konie szły jak woda, a wy mówicie o zastrzelonym.
— Kiedy ja go na własne oczy widziałem.
Chłop ramionami ruszył i odszedł, lecz Icek, zeskoczywszy z bryczki, pogonił za nim.
— O co się gniewacie? mój człowieku... ja was chcę jeszcze o coś zapytać. Nie darmo... dam wam na wódkę. Powiedzcie mi tylko, czy ten powóz, coście widzieli, miał wszystkie cztery koła, czy tylko trzy?
— Idźżeż ty sobie do licha! Czyś sam głupi, czy kogo głupim chcesz robić?
— Co wam to szkodzi, że ja gadam jak głupi? Gadajcie wy jak mądrzy... macie tu dziesiątkę na wódkę... ile było kół? trzy czy cztery?
— Cztery.
— To nie ten. Jeszcze jedno słowo. Jak wyglądał stangret?
— Duży chłop, trochę szpakowaty, z wąsami.
— Wielkie wąsy miał?
— Porządne wąsiska, jak miotły.
— A jak ubrany był?
— Jak stangret... miał liberyę niebieską, guzy srebrne, a na głowie czapkę skórzaną, z okutym daszkiem.
— Na moje sumienie, to ten sam! — za wołał Icek z radością, — a kto siedział w powozie?
— Nie wiem tego, bo buda była zasłonięta.
Icek wsiadł na bryczkę.
— No mamy już coś! — zawołał do stangreta z tryumfem — pan się znajdzie... ha! ha! czegoby Icek nie znalazł? Jedźmy prędzej, a we wsi stańcie koło karczmy, przepytamy się znowu... tam na pewno coś wiedzą.
Wiedzieli bardzo mało. Jeden tylko dziad żebrak, który odpoczywał pod karczmą, zeznał, że, o ile mu się zdaje, to we czwartek spotkał powóz i kare konie.
— A ile było koni?
— Trzy.
— Pomyślcie no, dziadku, przypomnijcie sobie; opowiedzcie mi, jak ten powóz wyglądał. To nie będzie darmo, ja was wynagrodzę za fatygę.
— Ha, toć sobie przypomnę. Koni było trzy, kare konie, spasione, duże, a powóz pański, jeno, widzi mi się, jakby popsuty, bo się jednym bokiem po ziemi wlókł.
— To ten sam! a buda, kto siedział w budzie?
— Tylko stangreta widziałem, buda była zamknięta.
— A jaki to był stangret?
— Wspaniały, mój żydku, wspaniały; guzy u kapoty miał jak talary, sama kapota z niebieskiego sukna, czapka skórzana, i na gębie miniasty... wąsiska podkręcone... widać znacznego pana stangret.
Icek dał dziadowi cztery grosze; chłop poprzednio dostał dziesięć, więc było razem za czternaście groszy informacyi. Niedrogo i dobrze, ale żeby wypadło jeszcze taniej, znów zadał dziadowi pytanie:
— W którem miejscu na tej drodze wyście widzieli ten powóz?
— Na tej drodze? Wcale nie na tej... ja go gdzieindziej widziałem, na gościńcu. Szedłem we czwartek z miasta, a on się wlókł do miasta. Przystanąłem, myślałem, że mi co do garści wsadzi, zdjąłem czapkę... ale inszy pan to i na dziada nie spojrzy! Splunąłem, zaśpiewałem pieśń o łazarzu i bogaczu i poszedłem w swoją drogę.
Icek spostrzegł, że się cieszył przedwcześnie, i że informacye, jakie zebrał, nie były warte czternastu groszy. Gładził bródkę, kombinował. Dostrzegał jakąś niedokładność. Dajmy na to, myślał, że tamten chłop mówił nieprawdę, że nie widział czterech koni, tylko trzy; przypuściwszy, że tak jest, należałoby wierzyć dziadowi. Chłop widział konie na tej drodze, dziad na tamtej — i to może być, choć jest dziwne — ale jakim sposobem i chłop i dziad, ten tu, a tamten tam, ten przy czterech koniach, a tamten przy trzech, mogli jednocześnie widzieć jednego i tego samego stangreta?
Jest w tem coś, jest zagadka, której rozwiązania Icek na razie znaleźć nie może. Kto wie, czy w tę sprawę nie wdał się dyabeł, on bowiem ma różne swoje, często wcale nieprzewidziane koncepta.
Mniejsza jednak o niego. Icek, jak powiedzieliśmy wyżej, nie był bardzo uczonym, ani też biegłym w kabale, nie znał potężnych zaklęć, więc nie myślał wszczynać walki z duchami; zastanawiał się tylko, za którym ekwipażem gonić: czy ciągnionym przez trzy, czy przez cztery konie? czy drogą wskazaną przez chłopa, czy tą, o której mówił dziad? Trudna sprawa. Zdał się na losy i postanowił gonić czwórkę. Widziano ją w jednej, drugiej i trzeciej wsi; w czwartej ślad się urywał, ale za to widziano tam stangreta w niebieskiej liberyi i z dużymi wąsami, który prowadził trzy piękne kare konie bez powozu. Na jednym jechał wierzchem, dwa drugie biegły obok. Sądząc z opowiadania, jak stangret wyglądał, Icek przyszedł do wniosku, że to był Wojciech. W następnej wsi znowuż widziano stangreta, powożącego czwórką karych koni. Kogo wiózł, niewiadomo, gdyż deszcz padał i buda była zakryta. O milę drogi dalej, w miasteczku, w którem Icek miał wielu krewnych, nie widziano ani karych koni ani powozów, ani stangretów w niebieskiej liberyi; ponieważ więc nie było kogo gonić, Icek postanowił odpocząć.
Należało mu się to, gdyż miał spracowaną głowę i roztrzęsione kości.
Ulokowawszy konie w zajeździe, Adjutant udał się do swego ciotecznego brata Wulfa, który miał sklepik w rynku, i tam odbył z kilkoma żydkami naradę, co czynić dalej? Ułożono plan, a tymczasem dla uspokojenia ciotki pana Macieja miał Icek napisać list z doniesieniem o dotychczasowym przebiegu poszukiwań.
Było to zadanie niełatwe. Wprawdzie Icek pisać umiał i miał się nawet za dość biegłego w tej sztuce, zwłaszcza gdy szło o wypisanie rachunku, ale list to zupełnie co innego.
Kupił za grosz papieru, kopertę pocztową i przy blasku świeczki łojowej, utkwionej w wielkim mosiężnym lichtarzu, wykaligrafował jak mógł następujące orędzie: „Doniesiam jaśnie wielmożnej pani co jestem w drodze i co ciągle pana gonię wydawałem już dużo pieniędzy na kosztów i to co jaśnie pani dała wcale nie wystarczy będę musiał dokładać ze swoich a jak zabraknie to dopożyczę tym czasem zrobiłem już bardzo dużo znalazłem więcej niż sam chciałem znalazłem powozów dwa karych koni siedem prócz tego co zastrzelony i Wojciechów stangretów dwa — pana to mi jeszcze brakuje ale kiedym już tyle znalazł to spodziewam się że i jego znajdę bo od tego nie chwaląc się mam kawałek głowy z przeproszeniem i uszanowaniem. Icek Pistolet.“
Zaadresował i osobiście odniósł list na pocztę.
Na radzie postanowiono, żeby gonić dalej za czwórką i powozem. Chociaż ślad zginął, nic łatwiejszego jak go odnaleźć, trzeba tylko posłać kilku żydków do okolicznych wiosek, a dowiedzą się, przez którą powóz przejechał i w jaką się stronę skierował... Zabawi to niedługo, najwyżej dzień, może półtora, ale będzie dokładnie i dobrze, a przytem kilku młodych żydków, nie mających żadnego specyalnego zatrudnienia, zarobi po rubelku.
Tak się stało.
Żydkowie rozbiegli się na różne strony, a Icek dość przyjemnie czas przepędzał... był w bóżnicy, był w łaźni, która mu po tylu przejściach znakomicie na zdrowie zrobiła; rozprawiał o bardzo wielkich interesach, odpoczywał i zawarł maleńką spółkę handlową z Wulfem, w którą włożył połowę pieniędzy, jakie dostał na koszta podróży i poszukiwań.
Nazajutrz była już stanowcza wiadomość, w którą stronę powóz odjechał.
Icek znów puścił się w drogę. Ujechał kilkanaście mil, ciągle śladem karych koni; ani przypuszczał, że znajdzie się w innej gubernii i zaczęła go zdejmować trwoga; dokąd nareszcie zajedzie? A jeżeli te konie pójdą za granicę, do innych krajów; czy i on za nimi ma gonić? Wszystko ma swój kres, nawet poświęcenie...
Zatopiony w smutnych myślach, niepewny gdzie go dzień jutrzejszy zastanie, Icek kiwał się na bryczce aż usnął. Śniło mu się, że jest w jakimś nieznanym kraju, bardzo bogatym, że prowadzi wielkie interesa handlowe, że ma składy drzewa nad ogromną rzeką, że chodzi w atłasowym żupanie, pali fajkę i wydaje dyspozycye tuzinowi pisarzy, ajentów, faktorów i posługaczy. Jest bogacz, jego żona nosi aksamity, ma brylantowe kolczyki... dzieci mają zapewnione posagi... śliczny sen...
Naraz ktoś go szarpnął gwałtownie za ramię i krzyknął:
— Icek! Icek!
Przebudzony nagle, spojrzał wystraszonemi oczami.
— Co to jest?
— Icek! — krzyczał powożący Grzegorz, wskazując biczem dróżkę, co od gościńca, po którym jechali, prowadziła w ukos na prawo — patrzaj-no hen... widzisz kare konie?
Icek podniósł się w bryczce.
— Dalibóg prawda, na moje sumienie... kare!
— To nasze konie, z Walentówki.
— Co wy gadacie, Grzegorzu?
— W pieklebym je poznał!
— Jakto nasze? Kiedy naszych było cztery, a ja tu widzę tylko dwa!
— Patrzajże uważnie... patrz... o! pan sam powozi!
— Jaki pan?
— Nasz pan! Pan Maciej z Walentówki... przecie nie jestem ślepy... widzę jak na dłoni.
— Ja nie widzę — odrzekł Icek, przysłaniając oczy ręką, — to jest ja widzę jakiegoś pana, ale czy to nasz, czy nie nasz, wcale nie wiem...
— Nasz!
— Może i nasz... tymczasem ja widzę koło niego jeszcze jakąś osobę.
— I ja widzę, to jest pani.
— Jakto pani? Skąd on panią dostał? Czekaj-no, ja widzę jeszcze trzecią osobę. Ile ich się napakowało na taką maleńką bryczkę!
— Alboż to bryczka? to hamerykan albo pająk.
— Za co on ma być pająk?
— Nie zna się Icek, to jest taki leciuchny powozik. Sami państwo powożą, a stangret siedzi z tyłu.
— A może ten stangret jest Wojciech?
— Zdaje mi się, że Wojciech; tak dobrze nie widzę, żebym miał poznać akuratnie czy to on, czy nie on, ale zdaje mi się że on. Konie nasze i pan nasz, zapewne i stangret też nasz.
— Może powiecie, że i ta pani też nasza!
— Czy nasza, czy nie, nie wiem, ale widzę, że pani. Co będziemy robili?
— Skoro powiadacie, że nasz pan, to trzeba gonić, trzeba koniecznie gonić, przecież po to jedziemy tyle mil drogi, po to ponieśliśmy tak wielkie koszta. Gonić, gonić, póki jest przed oczami, bo skoro zginie nam z oczów, to gdzie będziemy go szukać?
Stangret zaciął konie i puścił je wyciągniętym galopem, ale trudna była sprawa doścignąć kare bieguny. Icek podnosił się na siedzeniu i krzyczał:
— Prędzej, prędzej, niech on nam już nie ucieknie! Już mam dosyć tego gonienia po świecie. Poganiajcie konie, ja was bardzo proszę!
Przejechali boczną dróżką, aby zyskać na czasie. Tymczasem kare konie poszły w las, skręciły w bok i wszelki ich ślad zaginął.
Icek rwał sobie włosy z rozpaczy.
— Uciekł — mówił, — przepadł! tyle drogi zmarnowanej, gdzie ja jego mam teraz szukać? Dość już najeździłem się, dość miałem kłopotów, kosztów... dość straciłem zdrowia. Chłopi mnie wiązali, siedziałem w kozie jak zbrodniarz, cierpiałem głód... dlaczego? Jeżeli panu podoba się uciekać na koniec świata i jechać z jakąś panią, to niech on sobie jeździ, wolna jego wola... ale niech napisze wpierw list, że się nie utopił, że go nie zabili, że żyje i że Icek nie ma potrzeby tłuc swoich kości po drogach. Czy to porządni panowie tak robią?
Stangret nie słuchał tej jeremiady, lecz znaglał konie do biegu.
— Nu, — mówił Icek — czemu tak pędzicie? co z tego będzie? Znów dwadzieścia mil gonić? Mało wam było w jedną stronę, chcecie jeszcze koniecznie w drugą.
— Nie gadajcie no, pan daleko nie odjedzie.
— Skąd wy możecie wiedzieć, że on daleko nie odjedzie?
— Właśnie że wiem — odrzekł, śmiejąc się chłop.
— Ale skąd?
— Oh! też Icek ma głowę! Pan jedzie hamerykanem, a takim podróży nikt nie odbywa daleko, tylko na spacer się nim jeździ. Znać niedaleko pan stąd mieszka.
— On przecie w Walentówce mieszka.
— Wiem, ale tymczasowo snać gdzieindziej.
— Może w gościnie jest?
— I ja tak powiadam; daleko odjechać nie mógł, znajdziemy go w poblizkości.
— Ciekawość doprawdy, co on tu może robić?
— Robi, co mu się podoba, zwyczajnie jak pan... alboż mu kto zabroni? Chce być w domu, jest w domu, a wola jego gdzieindziej... jest gdzieindziej. Ekonom nad nim nie stoi.
— Wiecie wy co, wy mówicie prawdę. Ja teraz miarkuję, że to prawda. Teraz możemy powiedzieć, żeśmy go złapali. Niechnoby kto inny potrafił taką sztukę. Do takiego interesu potrzebna jest głowa... prawda? co wy o tem powiadacie?
— Ja powiadam, że najlepsza głowa nie poradziłaby nic bez dobrych koni.
— Jak wam się zdaje, gdzie pan mógł podziać drugą parę koni? co on z nią zrobił?
— Albo ja wiem... może sprzedał.
— Niechby i sprzedał, dla mnie to wszystko wraz, tylko dlaczego bez mojej wiedzy to zrobił... dlaczego mi przepadło faktorne? Ja wam powiadam, że od panów to zawsze taka nagroda! Ja jemu tyle interesów załatwiam, ja jego szukam, kiedy on zginął, a za to co mam? Faktorne od głupiej pary koni, i to mi przepada. Aj, moi kochani, gdzie sprawiedliwość jest? Wy wiecie, co ja w tym czasie przecierpiałem, co ja miałem nieprzyjemności, kosztu, ambarasu... Czy to się opłaci?
Chciał Icek mówić dalej, ale stangret mu przerwał:
— O, o... Icku! znów ten sam hamerykan... wyjeżdża z lasu...
— Prawda... popędzajcie konie... on nam już nie ucieknie!
Ścigani jechali brzegiem lasu, potem przez gościniec, wysadzany lipami, dalej groblą nad ogromnym stawem i zniknęli wśród drzew jakiegoś wielkiego ogrodu, czy parku.
Icek podążał za nimi. Widoczne było, że poza drzewami kryje się dwór, a może nawet pałac, bo wszystko miało bardzo pańską minę. Wysokie sztachety, brama między dwoma murowanymi słupami, żwirowana aleja, a dalej, przed samym domem, trawnik, obwiedziony barjerką.
Trawnik ten rozciągał się przed wielkim, białym, murowanym dworem, ozdobionym gankiem, wspartym na ośmiu kolumnach, i wieżyczką. Okna w tym domu były nie jak zwykłe okna wiejskie, ale duże, o ogromnych szybach, przysłonięte do połowy drewnianemi żaluzyami.
— Ny, ny — mówił Icek do stangreta, — to jakaś hrabska siedziba jest, albo ja wiem?... Nie podjeżdżajcie wy pod ganek, bo nas mogą wyrzucić.
Stangret obraził się.
— Nas? — rzekł — albo i nie nas. Ja, stangret, skoro siedzę na koźle, mogę i przed największy dwór zajechać. Icka mogą wyrzucić, bo Icek we drzwi się pcha; mnie nie, bo ja przed gankiem stoję.
— Et, głupstwo powiadacie. Ja tu widzę wielkie państwo, mnie nie politycznie jest z hukiem przed sam ganek jechać. Przystańcie no, ja piechotą pójdę, rozpytam się; niech wiem, gdzie myśmy wleźli... w jaki interes jesteśmy wpakowani?
To rzekłszy, Icek zszedł z bryczki i powoli, oglądając się, czy zły pies z pod jakiego krzaka nie wyskoczy, poszedł na zwiady. Skombinował zaraz, że, oprócz głównego wejścia, muszą być jakieś drzwi do kuchni, czy do kredensu. Takiemi najlepiej chodzić. Icka dziadek, bardzo mądry człowiek, mawiał, że największe interesa, krociowe interesa, robili żydki, wchodząc kuchennemi drzwiami. Mając na myśli tę sentencyę, skradał się Icek bokiem, szukając drzwi owych, nachylał się, podglądał.
Nagle silna ręka pochwyciła go za kołnierz. Spojrzał przerażony i przekonał się, że go trzyma silny jakiś drab w liberyi.
— Co tu chcesz?
— Panie... proszę pana — tłómaczył się żydek, — niech mnie pan puści; ja przyjechałem z bardzo dalekiego kraju, ja się nazywam Icek...
— To mi jest wszystko jedno... Pytam, czego chcesz? Przyszedłeś kąty przepatrywać, żeby co ukraść, albo też złodziei naprowadzić.
Zdawało się Ickowi, że w jednem oknie dostrzegł pana Macieja; to mu dodało odwagi. Wyrwał się więc z rąk galonowanego draba i zawołał wyniośle:
— Mój kochaneczku... ja ciebie proszę, ty trzymaj ręce przy sobie; ja tu nie przyszedłem piechotą, ale przyjechałem bryczką z dalekich stron; ja szukam mego pana, co zginął... i ja wiem, że on tu jest. Zamiast pokazywać mi fanaberye, ty mnie lepiej zaprowadź do pana, albo daj panu znać, że ja przyjechałem. Jeżeli nie wierzysz mnie, to pytaj tego stangreta, co mnie przywiózł, albo naszego stangreta, co tu u was jest.
— Jakiego stangreta?
— Nu, naszego stangreta, Wojciecha... Ja myślę na moje pomiarkowanie, że ten nasz Wojciech wypił już z wami niejeden półkwaterek, bo on w domu też taką sztukę potrafi...
Lokaj został tymi argumentami przekonany.
— Chodźże, — rzekł, — zaprowadzę cię do oficyny, tam są pokoje gościnne i mieszkanie pana, którego szukasz. Stangret niech odjedzie do stajni.
— Tak trzeba było gadać od razu... zamiast psuć mi kołnierz i posądzać o złodziejstwo.
— Jakże mam panu oznajmić?
— Co to oznajmić? na co oznajmić? pan mnie i tak dobrze zna. Proszę tylko powiedzieć trzy słowa: jest Icek Pistolet.
— Jak?
— „Jest Icek Pistolet.“ Jak pan to usłyszy, to do góry podskoczy. Proszę jeszcze dodać jedno słowo: że mnie przysłała pana ciotka, że ona jest bardzo zmartwiona, że ja pisałem do niej list, że ja nie wiem, czy ona ten list odebrała, że jeżeli nie odebrała, to się martwi, a jeżeli odebrała, to się też martwi, bo w tym liście ja nie pisałem, gdzie się pan znajduje, a dlatego nie pisałem, żem sam nie wiedział; i jeszcze jedno słowo: że ja cierpiałem, że mnie trzymali w kozie, że miałem zepsuty szabas... że mi chłopi mało rąk nie powykręcali. Lokaj ręką machnął:
— Ja tam tego nie spamiętam; powiedzcie sami. Icek Strzelający? zwyczajny Icek... Pistolet.
Lokaj odszedł. Icek pogonił za nim.
— Czekajcie no, czekajcie, jeszcze jedna mała kwestya.
— No, co?
— Nasz pan tu przyjechał karymi końmi?
— Karymi.
— A ile ich jest?
— Cztery.
— No, to dlaczego ja goniłem siedem koni?
Lokaj ramionami wzruszył i poszedł do dworu, wskazawszy Ickowi drzwi oficyny.
Niezadługo na ganku ukazał się pan Maciej.
— Icek! — zawołał z daleka — a ty tu co robisz?
— Nu... ja przyjechałem dowiedzieć się, co wielmożny pan robi? Ja nie szczędziłem zdrowia i kosztu... Tam w domu strach wielki; mówili, że pana, broń Boże, zbójcy zabili, że się wielkie nieszczęście stało, że... albo ja wiem, co? Pani ciotka zachorowała z wielkiego zmartwienia... kary koń leżał nad wodą zastrzelony... koło od powozu było złamane... mnie zabrali do Cherlakowa do kozy. Świat się kończy, na moje sumienie, świat się kończy! Czy to się godzi tak dokazywać?
Pan Maciej zawołał Icka do pokoju i wysłuchał długiej relacyi o przygodach, jakie biedny adjutant przeszedł, o wszystkich przykrościach, jakich doznał, o niepokoju i trwodze, które na długi czas podkopały mu zdrowie, a może nawet, niech Pan Bóg broni, podkopały mu życie. Pan Maciej przerywał te relacye wybuchami śmiechu, był albowiem w usposobieniu niezwykle wesołem. Twarz jego promieniała radością; mogło się zdawać, że co najmniej o dziesięć lat odmłodniał.
— Wszystko bajki, — rzekł Icek, — mniejsza o moje cierpienie, skoro wielmożnego pana widzę w dobrem zdrowiu.
— O, nic mi się nie stało, jestem zdrów, jak jeszcze nigdy nie byłem.
— Chwalić Boga. Wielmożna pani ciocia dopiero się ucieszy. Aj, co ona się napłakała, co się napłakała... co ja się napłakałem! Pan myśli, że nie? ja miałem sądny dzień!
— Wiem, że mi jesteś życzliwy, — rzekł pan Maciej, i wydobywszy z pugilaresa banknot dwudziesto-pięciorublowy, dodał: — masz to ode mnie za fatygę.
Icek odskoczył z oburzeniem.
— Pfe! — rzekł — wielmożny panie, ja tego wziąć nie mogę, ja nie cierpiałem dla pana za pieniądze, tylko z dobrego serca...
— Ale cóż znów za ceremonie!... bierz, kiedy ci daję.
— Wielmożny panie, żeby to nie było dwadzieścia pięć rubli, ale drabiniasta fura rubli... to jabym też nie wziął... Ja mam taki swój honor... żadnej nagrody nie potrzebuję... tylko mi pan powróci koszta.
— A ileż te koszta wynoszą?
Icek wydobył z kieszeni jakieś papierki i szepcząc, liczył.
— Nie wiele — rzekł, — całej parady dwadzieścia dziewięć rubli.
Pan Maciej jeszcze pięć rubli dorzucił.
— No — rzekł, — masz dla okrągłości trzydzieści; zapisz sobie ten dzień, bo to dzień szczęśliwy.
— Na moje sumienie, bardzo szczęśliwy — odezwał się Icek, zgarniając pieniądze, — niech ja zawsze mam taki dzień! Powiadają: kochajmy się, jak bracia, a liczmy się, jak żydzi... ja się z wielmożnym panem za moje koszta, com wydał, policzyłem, jak żyd... a za kochanie wstydziłbym się pieniądze brać. Ja mam taką naturę, wielmożny pan mnie zna.
— Mój Icku, doskonale zrobiłeś, żeś przyjechał. Jutro wyprawiam cię do domu. Weźmiesz list do ciotki i powiesz, że ja za trzy dni wracam. Ten zaś człowiek, który cię przywiózł, zabierze trzy kare konie.
— Trzy kare konie! — zawołał Icek.
— Tak, trzy kare konie!
— Przepraszam wielmożnego pana, niech ja się raz dowiem: ile wielmożny pan na prawdę ma tych karych koni?
— Tu, z sobą, mam siedem.
— I wszystkie są wielmożnego pana?
— Wszystkie.
— No, a ten, zastrzelony nad rzeką?
— Myślę, że go już psy zjadły.
— To wiem, ale czyj on jest?
— Ech, widzisz, skoro go już niema, więc nie może być ani mój, ani czyjkolwiek.
— Jeszcze jedno słówko... tylko jedno słówko... czy obydwa Wojciechy u pana służą?
— Tylko jeden Wojciech.
— Kiedy ja goniłem dwóch, na moje sumienie, dwóch Wojciechów.
Ten sam lokaj, który Icka o złe zamiary posądzał, wszedł do pokoju.
— Panie proszą na herbatę — rzekł.
Pan Maciej w tej chwili odszedł, zostawiwszy Icka w niepewności co do dwoistego Wojciecha. Niepewność nie długo trwała, bo Icek udał się do stajni i Wojciech mu wszelkie wątpliwości wyjaśnił.
W dużym jadalnym pokoju przy stole siedziały dwie panie; jedna miała włosy bielutkie, jak śnieg, — druga czarne, jak noc.
Pierwszą pan Maciej z wielkim szacunkiem pocałował w rękę, drugą powitał serdecznem uściśnieniem dłoni. Znać było, że jest już w tym domu, jak swój, jak blizki bardzo.
Staruszka patrzyła na niego z rozrzewnieniem, a piękna brunetka z czarującym uśmiechem.
— Czekamy od kwadransa, — rzekła młodsza.
— Przepraszam panie, ale poczciwa moja ciotka, zaniepokojona mojem nagłem zniknięciem z domu, kazała mnie szukać i wysłała za mną w pogoń żydka, który po różnych przygodach trafił nareszcie na mój ślad i dotarł aż tu, do Zawalina. Musiałem mu przecież opowiedzieć, co się ze mną dzieje, a jutro wyprawiam go z listem do ciotki i zawiadomieniem, że za trzy dni i ja w drogę wyruszę.
— Już? — zawołały naraz obie panie.
— Muszę.
— A kto będzie z babcią o polityce rozmawiał? kto ze mną będzie jeździł na spacer? — rzekła młoda osoba. — Nie, pan nas nie możesz opuścić.
— A jednak trzeba...
— Ja na to nie pozwolę!
— Tyranizujesz go, Helenko — wtrąciła babcia, — a to nie dobrze, bardzo nie dobrze. Ja radabym, żeby jeszcze nie odjeżdżał, ale skoro powiada, że musi, to niech jedzie. Gospodarstwo zostało bez pana; ludzie robią tam, co sami chcą.
— Babcia to taka materyalistka... przecież nie samym chlebem człowiek żyje.
— Masz racyę, moja śliczna, nie samym chlebem, ale też i nie bez chleba. Za ba i bardzo mam szewca, który nie pilnuje warsztatu; tak samo myślę o gospodarzu, który nie dba o to, czy ludzie robią u niego, czy nie. Maciuś powiada, że musi jechać, więc pojedzie, chociaż byłoby mi bardzo przyjemnie być w jego towarzystwie.
— Ale pan nie długo powróci? — odezwała się młoda osóbka.
— Powrócę, powrócę, jak tylko będę mógł najprędzej.
Należy teraz objaśnić, co się stało i dlaczego Icek nie mógł dojść prawdziwej liczby karych koni, które mu się po drodze plątały.
Pan Maciej, udając się do miasta po sprawunki na ową przez ciotkę organizowaną zabawę, wybrał się powozem i czwórką dzielnych karych koni. Kontent był ze sposobności, że je może rozruszać, bo już stały kilka tygodni, nieużywane wcale.
Wybrał się więc powozem, a że bez broni nigdy nie wyruszał, więc wziął z sobą strzelbę, nabitą grubemi loftkami. Zdarza się nieraz spotkać wilka, źli ludzie także się po ustronnych drogach włóczą, więc zawsze z dubeltówką bezpieczniej; zresztą taki już miał zwyczaj, że broń z sobą woził.
Droga była doskonała, konie wypoczęte biegły parskając, mila zbiegała za milą.
Pan Maciej w powozie się rozparł, cygaro palił, spoglądał na pola, czasem do Wojciecha, stangreta, słowo jakie rzucił, a najwięcej rozmyślał o ciotce i zamachach, jakie ta poczciwa kobieta czyniła na jego wolność. Śmiał się z nich w duchu, bo wiedział, że się nie da. Jeszcze nie spotkał takiej, któraby na nim poważniejsze zrobiła wrażenie, i — jak mu się zdawało — w przyszłości takiej nie spotka. Niech ciotka sidła zastawia, skoro jej to robi przyjemność, niech swata, kiedy tak lubi małżeństwa kojarzyć, i... niech dozna zawodu.
Chce urządzić przyjęcie, zabawę, — owszem, to do niczego nie obowiązuje. Dworek w Walentówce ożywi się trochę, a potem znów zapadnie w zwykłą ciszę i spokój. Gospodarstwo, polowanie, kompanijka męska wypełnią jakoś życie... Po co się krępować, po co zaciągać zobowiązania.
Icek powiada, że żona to kłopot, i ma słuszność; człowiek bez niej sam sobie pan; dobrze mu — sam się cieszy, źle — sam cierpi. Niech się ciotka gniewa, nic nie szkodzi; owszem, na zdrowie jej wyjdzie, jak się poirytuje.
Ani się obejrzał pan Maciej, kiedy mu droga zbiegła; już był tylko o niecałą milkę od miasta. Stangret wstrzymywał konie, bo właśnie miały wchodzić na most, a nie ubliżając naszym inżynierom, bardziej zaś jeszcze entreprenerom, bezpieczniej jest po polskim moście jechać kłusem, aniżeli galopem, — bezpieczniej stępa, niż kłusem, — a najbezpieczniej wcale nie jeździć.
Właśnie Wojciech konie wstrzymywał, pan Maciej cygaro dopalał, gdy nagle gwałtowny tentent i przeraźliwe krzyki kobiet dobiegły jego uszu. Podniósł się w powozie i poza sobą, w odległości stu sążni, ujrzał czwórkę karych koni pędzących w szalonym biegu wprost ku mostowi. Stangret czynił nadludzkie wysiłki, aby rozszalałe zwierzęta utrzymać — oparł się nogami o przód kozła, lejce koło rąk okręcił, położył się prawie nawznak; ale cóż znaczył jego wysiłek... konie pędziły jak wicher, jak burza; jeden lejc zerwał się, konie skręciły z drogi na łąkę, przy tym skręcie powóz uderzył osią o drzewo, zdruzgotane koło spadło...
Konie pędziły wprost na rzekę... z powozu dolatywały rozpaczliwe krzyki kobiet.
Pan Maciej z bronią w ręku wyskoczył z powozu. W jednej chwili zrozumiał niebezpieczeństwo, zmierzył się do lejcowego konia i strzelił. Zwierzę padło o dziesięć kroków od rzeki i ciężarem swoim zatrzymało pozostałe trzy konie; stangret zeskoczył z kozła i pochwycił dyszlowe przy pyskach.
Stało się to w jednem mgnieniu oka...
Pan Maciej, rzuciwszy broń na moście, pobiegł ku powozowi.
Stangret, przerażony, blady jak ściana, bełkotał niezrozumiałe jakieś wyrazy, widać podziękowanie za ocalenie od niechybnej śmierci.
W powozie były dwie kobiety. Starsza zemdlała, młodsza z przerażenia mówić nie mogła.
— Niech się panie uspokoją, — rzekł pan Maciej, — niebezpieczeństwo już minęło.
Młodsza nie mogła nawet zdobyć się na podziękowanie.
— Tu ktoś strzelił? — rzekła.
— Niestety pani, — odpowiedział pan Maciej, — musiałem zabić konia, żeby zapobiedz nieszczęściu. O dziesięć kroków jest bardzo głęboka rzeka. Niech się pani zajmie mamą.
— To babka moja.
— Trzeba ją przedewszystkiem przywrócić do przytomności, a potem przesiądą się panie do mego powozu. Ten jest niezdatny do dalszej drogi, koło ma strzaskane, a zdaje się, że i pudło rozbite.
Odszedł i zaczął wypytywać stangreta o przyczynę wypadku. Pokazało się, że powodem była jakaś baba, pijana prawdopodobnie. Widać drzemała w rowie, a usłyszawszy turkot, zerwała się nagle i narzuciła na ramiona czerwoną chustkę, która była z niej spadła. Ten nagły ruch spłoszył konie, szarpnęły nagle i poniosły.
Pan Maciej kazał zdjąć zaprzęgi z zabitego konia i zalecił stangretowi, żeby boczną drogą zawiózł uszkodzony powóz do miasta, tam go zostawił, a sam z końmi do domu powracał.
Zarazem też zarządził pan Maciej, ażeby rzeczy pań przeniesiono do jego powozu.
Upłynęła dość długa chwila, zanim damy ochłonęły z przerażenia, o tyle przynajmniej, że mogły zdać sobie sprawę z tego, co się stało. Wysiadłszy z powozu i zobaczywszy o dziesięć kroków przed sobą urwisty brzeg i wartko płynącą rzekę, zrozumiały dopiero, jak wielkie groziło im niebezpieczeństwo. Starsza obsypała pana Macieja błogosławieństwami.
— Bóg cię tu zesłał, dobrodzieju — mówiła drżącym głosem, — Bóg cię zesłał na nasz ratunek. Powiedz-że, kto jesteś; niechże wiemy, komu zawdzięczamy...
— Jestem Maciej ***.
— Niepodobna! syn Bonawentury, wnuk Marcina!
— Tak pani.
— A niechże cię uściskam! niechże cię do serca przytulę! toć krewni jesteśmy, nie stryjeczni, ani cioteczni, ale krewni... bo widzisz, — i zaczęła rozpowiadać swoje stosunki rodzinne, z których wynikało, że mąż jej, nieboszczyk, był rzeczywiście skuzynowany w dość dalekim stopniu z ojcem pana Macieja.
— Nie znaliśmy się dotąd — mówiła staruszka, — bo ja nie mieszkałam w tych stronach i dopiero od roku osiadłam w Zawalinie, majątku, który należy do wnuczki mojej, od niedawna, drogą spadku. Niechże cię uściskam, drogi panie Macieju, a oto jest — dodała, wskazując na młodą osobę, — oto jest właśnie moja wnuczka Helenka. Złote dziecko, jedyna moja pociecha na tym świecie...
Pan Maciej uścisnął rączkę złotego dziecka w milczeniu, a babcia mówiła dalej:
— Chyba nas dowieziesz swymi końmi do miasta, kochany kuzynie, a tam albo nam powóz zreparują, albo się kupi jaki koczobryk wygodny, bo to jeszcze kawał drogi do Zawalina, ogromny kawał.
— Konie moje oddaję do zupełnej dyspozycyi pań... Człowiek jest pewny, ręczę za niego, dowiezie do Zawalina bez żadnego wypadku.
— A, takiej ofiary przyjąć nie mogę...
— Dlaczego?
— Nie mogę, nie; chyba, że sam zechcesz nas odwieźć do domu.
— Z największą przyjemnością, — rzekł pan Maciej, któremu Helenka, nie wiedzieć dlaczego, wydała się niezwykle sympatyczną.
— Byłżebyś tak dobry? Ach, trzymam za słowo. Sądzę, że możemy miasto ominąć; zyskamy przez to na czasie.
W owym czasie nawet odleglejsze podróże odbywano końmi, a podczas pogody, gdy błota wyschły i wyboje wyrównały się cokolwiek, podróż taka, zwłaszcza w miłem towarzystwie, była bardzo przyjemna. Pan Maciej miał ciągle sposobność wyświadczania towarzyszkom swym różnych drobnych usług, i z każdą niemal chwilą stawał im się bliższym. Babcia była rozmowna, wnuczka wesoła, pełna wdzięku i prostoty, i ani podobna do tych pretensyonalnych panien, z któremi pana Macieja ciotka swatała.
Droga, aczkolwiek długa, bardzo się jednak krótką panu Maciejowi wydawała; radby, żeby trwała choć z miesiąc, lub z pół roku... W Zawalinie zatrzymano go i podejmowano z całą serdecznością, jako kuzyna i jako zbawcę. Helenka zrobiła na panu Macieju wrażenie — i pomyślał sobie, że gdyby chciała być wzajemną, toby się bez pośrednictwa ciotek obeszło.
Raz, gdy o odjeździe wspomniał, a babcia go zatrzymywała, szepnął nieśmiało, że radby powrócić tu na dłużej. Staruszka uśmiechnęła się i rzekła:
— Nie widzę powodu, dla którego staćby się to nie miało.
— Gdyby i panna Helena była tego samego zdania, jużby mi nic do szczęścia nie brakło.
— Gorączka z ciebie, mój Maciusiu... kubek w kubek, jak twój ojciec, świeć Panie nad jego duszą. Tak obcesowo nie można, pochodź-no jegomość trochę, postaraj się...
Pan Maciej ucałował ręce babci, i już o tem więcej mowy nie było.
Kare konie, jako płochliwe i niebezpieczne, postanowiła staruszka sprzedać na pierwszym lepszym jarmarku; ale pan Maciej szczególnie je sobie upodobał.
— Ja je kupię — rzekł — i nigdy nikomu nie sprzedam; zostaną u mnie i będą mi przypominały dzień, w którym panie poznałem...
— A to je sobie weź — rzekła babcia, — ja ci takich waryatów nie sprzedam.
Certowali się długo, nareszcie stanęło na tem, że pan Maciej kare zabierze, a natomiast przyśle siwe, takie spokojne i wyjeżdżone, że nawet dziecku dadzą się prowadzić.
Kiedy już pan Maciej odjeżdżał, staruszka wzięła go na stronę. Jeszcze dziękowała za ocalenie, jeszcze błogosławiła i rzekła:
— Załatw-że się tam, moje dziecko, z gospodarstwem i wracaj do nas niedługo, a z dobrą myślą; będziesz przyjęty mile. A może i ciocia przyjedzie?...
Helenka pożegnała go uściskiem dłoni i szepnęła:
— Z utęsknieniem czekać będziemy...
Pan Maciej, pełen najmilszych nadziei, opuścił Zawalin.
Icek, który go o parę dni wyprzedził, powrócił w złym humorze. Z rozmowy z Wojciechem, ze służbą w Zawalinie, zmiarkował, że z tego przypadku nad rzeką może się zrobić wesele, i to go niepokojem przejęło.
— Na co temu purycowi żona? — myślał sobie, — na co mu ten ambaras? Ma sam miód, chce dostać chrzanu; ma spokój, szuka wojny. Co mu się przyśniło?... Panna ładna?... wielkie mecye! od tego jest panna, żeby była ładna, a po prawdzie, to ja sam nie wiem, gdzie ta ładność jest? One wszystkie takie... z początku człowiek myśli, że bierze kawałek złota, a potem prędko przekona się, że to zwyczajna miedź... Jemu się zdaje, że to będzie sam cymes, ale jego nieraz zęby zabolą... No, no!... a co ja będę robił? Powiadają, że ta panna dobra jest; znam ja tę damską dobroć, co trzyma wszystkie klucze w garści, a nim jeden grosz wyda, to mu się dziesięć razy przypatrzy! Co komu z tej dobroci? Moja żona też dobra, a co ja od niej mam? Rewizyę po kieszeni! Ona powiada: co twoje, to moje, a co moje, to też moje. Codzień to słyszę, a chyba wtenczas nie słyszę, jak śpię, albo gdy w drodze jestem; a gdy przyjadę do domu, to zaraz robi się śledztwo... Moja żona w tedy nie jest żona, ale cała komisya, tylko jej pisarza brakuje. A dokąd jeździłeś? a coś robił? ileś zarobił? ileś wydał? coś jadł?... coś pił? dlaczegoś zjadł za cztery grosze, kiedy można było zjeść za dwa? dlaczego zarobiłeś trzy, kiedy można było zarobić sześć? Wójt w Cherlakowie nie zawracał mi tak głowy, jak kochana żona w domu mi zawraca. Mój puryc też potrzebuje mieć taki smak! No, no, chce ginąć, niech ginie... ale za co ja mam być na tym interesie stratny? Gdzie sprawiedliwość? Pfe! Czy ja na to tyle lat koło niego chodzę, żeby się ożenił i wszystko popsuł? No, pierwej ja teraz zobaczę swoję ucho, niż od niego korzec pszenicy, albo baryłkę okowity. Ta dobra pani pewnie będzie taka, jak wszystkie dobre panie... jak się bardzo rozchodzi, to każe mi dać... całe dwa garnce kartofli!
Raport, jaki Icek zdał ciotce pana Macieja, trzymany był w minorowym tonie.
— Znalazłem go, proszę jaśnie pani, znalazłem — mówił; — a co mnie to kosztowało!... niech moje wrogi takiego kosztu nigdy nie mają!
— Żyje?!
— Zdaje się, co pan jeszcze żyje, — odpowiedział płaczliwie Icek.
— Jakto? więc chory?
— Nie jest całkiem chory, nie jest zanadto zdrów; tak sobie, trzyma się jednakowo, jak zawsze...
— Bogu dzięki! więc nie utopił się?
— Jeszcze się ze wszystkiem nie utopił.
— Eh, mój Icku, mówisz tak, jak gdybyś był pijany, albo nieprzytomny!
— Powiadam jaśnie pani, że pan utopiony nie jest.
— A cóż znaczy ten zabity koń, złamane koło... czy to był napad zbójecki, czy wypadek?
— Można miarkować i tak i tak. Wypadek był i napad też był, bo w tym interesie były dwie panie i zabrały naszego pana z sobą do Zawalina, kawał drogi stąd.
Icek opowiedział wszystko ze szczegółami i zakończył z głębokiem westchnieniem:
— Na mój rozum, jak ja sobie miarkuję, to się dobrze nie skończy.
— Dlaczego?
— Nu, tam ludzie we dworze powiadają, że nasz pan się z tamtą panienką ożeni!
. | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . |
— Ach, ty urwisie! ty nic dobrego! — mówiła ciotka, witając pana Macieja, — jak mogłeś mnie tak przestraszyć?
— Ciociu kochana, przypadek!
— Żebyś choć zawiadomił, żebyś choć słóweczko napisał; a ja chorowałam z niepokoju, sypiać nie mogłam, rozsyłałam ludzi na wszystkie strony.
— Droga ciociu! doprawdy niewart jestem takiego przywiązania.
— To swoją drogą, ale dlaczego nie napisałeś, nie uspokoiłeś mnie choćby jednem słowem? Czy to tak trudna rzecz?
— Przyznaję się do winy... ale panna Helena...
— Otóż masz! cóż znów za panna Helena? Icek mi tu coś bąkał; ale znając twoje usposobienie, nie przypuszczałam nigdy, żeby jakakolwiek panna...
— Ta, moja ciociu, jest wyjątkowo piękna i dobra.
— W twoich oczach! Wyperswaduj sobie tę przelotną znajomość, bardzo cię proszę. Ja mam dla ciebie partyę doskonałą; lepszej, żebyś w biały dzień z latarnią szukał, nie znajdziesz. Mówiłam ci przecie.
— Niechno mnie kochana cioteczka raczy wysłuchać.
Pan Maciej opowiedział o niespodziewanem spotkaniu i kuzynostwie.
— Więc to Żernicka! Marya! — zawołała ciotka. — Czemużeś mi tego od razu nie powiedział? Ma racyę, jest z nami zkuzynowana. Mój Boże, znałam ją, kiedy jeszcze była panną. Dawne dzieje... musiała się nieboraczka zestarzeć?
— Siwa, jak gołąbek.
— Spodziewam się... starsza ode mnie; a owa Helenka to jej wnuczka, po synu... Znałam i tego syna... pamiętam go wybornie. Bardzobym rada panią Żernicką zobaczyć.
— Ona tego również pragnie, i przyrzekłem jej, że kochaną ciocię do Zawalina przywiozę.
— Proszę! a któż cię upoważnił do takich przyrzeczeń? Wolno ci było obiecywać swoją bytność, ale ja od własnej woli zależę, nie zaś od twojej fantazyi.
— Liczyłem na dobroć cioci, że, jak zawsze, wysłucha mej prośby.
— A czyś ty mnie słuchał kiedy? co? Czy, gdybyś szedł za moją radą, nie byłbyś już od dziesięciu lat żonaty?... Ale zawsze: ciotka swoje, a ty swoje. Podobała ci się swoboda, a właściwie nie swoboda, ale lekkie życie. Oj, Maciusiu, czas się ustatkować, wielki czas!
— To też powziąłem ten zamiar.
— Na seryo?
— Najzupełniej stanowczo, i mam nadzieję, że ciocia mi w tem dopomoże. Im prędzej, tem lepiej. Na co czekać? czas uchodzi.
— No, proszę, jak teraz pięknie mówisz!
— Cioteczko droga... stało się, nawrócony jestem! Pojmuję teraz dokładnie całą doniosłość zbawiennych rad kochanej cioci; rozumiem, że marnowałem życie i młodość, że byłem niczem, zerem, marnym prochem, w porównaniu z tymi zacnymi ludźmi, którzy na barkach swoich dźwigają obowiązki rodzinne!... Wszak prawda? Zdaje się, że kochana ciotunia w ten sposób określała moje dotychczasowe, pełne wszelkich nieprawości, życie?...
— Mój Maciusiu, nie wiem, czy mówisz na seryo, czy na żarty. Pragnę z duszy, żeby to było na seryo... a jeżeli tak jest, biorę cię od dzisiejszego dnia pod opiekę i...
— Owszem, ciociu, zrobię, co tylko ciocia każe, ale pod warunkiem, że za tydzień pojedziemy do Zawalina. Pani Żernickiej przyrzekłem, że ciocię przywiozę, i muszę słowa dotrzymać; nie spodziewam się też, żeby mi ciocia odmówiła tej łaski.
Pani ciocia nic nie odrzekła na to, lecz na drugi dzień przy pomocy kilku dziewcząt służebnych odbyła szczegółową rewizyę kilku szaf i komód; kazała wydobyć z nich wszelkie wspaniałości atłasowe, morowe i jedwabne, potem wezwała z sąsiedniego miasteczka bardzo renomowaną szwaczkę i niezwykle zdolnego krawca, żyda; dyrygowała rozmaitemi przeróbkami i dopasowaniami, wreszcie napełniła dwa kufry bardzo duże, cztery walizki mniejsze, kilka tłomoczków średnich, sześć pudelek i dwa koszyki — i oświadczyła panu Maciejowi, że ostatecznie na bardzo krótki czas do Zawalina wpaść może i że naumyślnie prawie żadnych rzeczy z sobą nie bierze, żeby mieć wymówkę na wypadek, gdyby ją gwałtownie na dłuższy czas zapraszano.
Pan Maciej był uszczęśliwiony; pod owe „żadne rzeczy“ dał wóz drabiniasty, ciotkę ulokował w powozie i pojechał do Zawalina tą samą drogą, na której miał tak niespodziewane i zarazem tak miłe przygody.
W Zawalinie ciotkę i siostrzeńca z otwartemi przyjęto rękami. Starsze panie popłakały się, przypominając sobie dawniejsze czasy, wspólnych znajomych, zabawy... a panna Helena bardzo ciotce do gustu przypadła... Owa wizyta „na krótko“ i „prawie bez rzeczy“ trwała kilka tygodni, i tak się jakoś złożyło, że i babcia i ciocia przyszły do przekonania, iż Helenka stworzona dla pana Macieja, a pan Maciej dla niej, i że wyraźnie są przeznaczeni jedno dla drugiego. Ponieważ panna Helena do pewnego stopnia podzielała to zdanie, a pan Maciej nie myślał długo zwlekać, więc porozumienie się przyszło bardzo łatwo i zaręczyny się odbyły.
Pani ciotka była bardzo szczęśliwa, że nareszcie Maciuś jej wyjdzie na człowieka, że będzie miał swój dom i rodzinę.
— Teraz — mówiła — spokojna już jestem o ciebie. Helenka, chociaż na pozór taka spokojna i łagodna, weźmie cię dobrze w ręce.
— Nie lękam się.
— Bardzo dobrze; owszem, nawet niech ci się zawsze zdaje, że masz swoją wolę, że jesteś panem w domu, że wszystkiem rządzisz; takie wyobrażenie to połowa szczęścia. Ja ci swój majątek zapiszę i dorabiajcie się.
Po ślubie, który się odbył coś w pół roku od daty wypadku nad rzeką, ciotka sprowadziła regenta i zrobiła formalny testament na rzecz swego siostrzeńca. Cieszyła się szczęściem młodej pary i bywała w Walentówce bardzo częstym gościem.
Pan Maciej nosił głowę do góry i istotnie miał to przekonanie, że jest panem w domu; w rzeczywistości zaś wypełniał tylko to, co mu żona kazała.
Najgorzej na tej katastrofie wyszedł Icek. Nie wolno mu było przychodzić tak często, jak dawniej, a gdy się czasem pokazał, to musiał w ganku na żelaznym skrobaczu czyścić obuwie swe z błota.
Kto widział takie grymasy? co komu może szkodzić błoto na Ickowych butach? przecież na jarmarkach ludzie nie po pierzynach depczą, tylko po pięknem błocie, głębokiem, w dobrym gatunku. — I gdyby tylko o skrobanie butów chodziło, to byłyby jeszcze bajki; ale pani oskrobywała Ickowi dochody. Była taką amatorką kluczy, że je ciągle przy sobie trzymała. — Czy to wypada na porządną panią, na taką dziedziczkę? czy to nie jest pfe!?
Z każdym dniem przekonywał się Icek, że to miejsce, w którem można się dorobić majątku, nie nazywa się Walentówka i że sam dziedzic nie jest już taki sam, jak dawniej, ale inny.
— Co na to poradzić?
Icek poradził; porzucił faktorstwo i wziął się do porządnego handlu... założył sklepik z galanteryą. Miał w tym sklepie postronki, bicze, uździenice parciane, trochę smoły, smarowidła do osi; świeczki łojowe też miał, śledzie miał... igły, tasiemki, nici... wszystko, jak być powinno w dużym magazynie.
Interes szedł dobrze, nawet bardzo dobrze; czasem targowało się i dwa i trzy ruble na dzień. Ale cóż, — jeżeli Icek trzymał pieniądze w szufladzie, to żona wybierała je z szuflady, a jeżeli w kieszeni, to z kieszeni. Icek zmiarkował, że taka kombinacya dobra nie jest, i zwinął sklepik. Potem znów trochę faktorował, trochę drobnym handelkiem się trudnił, a z wiekiem ociężał, stracił energię i zupełnie nic nie robił.
Na co? Miał przecie bogatą żonę.
Chodził co rano na rynek, plotek słuchał, czasem wesołe dykteryjki opowiadał, czasem małym wnuczkom litery na książce pokazywał, i tak dzień za dniem mu schodził.
Do Walentówki wcale już nie zaglądał, — nie dlatego, żeby pana Macieja przestał kochać, tylko, że nie miał do niego żadnego interesu.