Adolf/Rozdział III

<<< Dane tekstu >>>
Autor Benjamin Constant
Tytuł Adolf
Wydawca Biblioteka Boya
Data wyd. 1930
Druk Drukarnia Współczesna
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Tadeusz Boy-Żeleński
Tytuł orygin. Adolphe
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
ROZDZIAŁ III

Spędziłem noc bezsennie. Nie było już mowy o rachubach ani planach; czułem się, z najlepszą wiarą w świecie, naprawdę zakochany. Już nie nadzieja zdobyczy była pobudką mych działań; potrzeba widzenia tej którą kochałem, cieszenia się jej obecnością, owładnęła mną wyłącznie. Wybiła jedenasta; pobiegłem do Eleonory. Czekała ma mnie. Chciała mówić; poprosiłem aby mnie wysłuchała. Siadłem koło niej, bo ledwie mogłem utrzymać się na nogach, i ciągnąłem w tych słowach, często zmuszony przerywać sobie dla opanowania wzruszenia:
„Nie przychodzę apelować przeciw wyrokowi jaki pani wydałaś; nie przychodzę cofać wyznania które mogło panią obrazić; to byłoby napróżno. Ta miłość, którą odtrącasz, jest niezniszczalna: wysiłek nawet, jaki czynię w tej chwili aby mówić nieco spokojniej, jest dowodem gwałtowności uczucia które panią uraża. Ale nie poto aby mówić o niem prosiłem panią o wysłuchanie mnie; przeciwnie, chcę prosić, byś o niem zapomniała, byś przyjmowała mnie jak dawniej, zapomniała o chwili szaleństwa, nie karała mnie za to iż posiadasz tajemnicę którą powinienbym zagrzebać na dnie duszy. Znasz pani moje położenie, znasz charakter który uchodzi za osobliwy i dziki; znasz serce moje, obce sprawom świata, samotne wśród ludzi, a jednak cierpiące w osamotnieniu na jakie jest skazane. Przyjaźń pani podtrzymywała mnie; bez tej przyjaźni nie mogę żyć. Przyzwyczaiłem się widywać panią; pozwoliłaś urodzić się i wzrosnąć temu słodkiemu przyzwyczajeniu: cóż uczyniłem, aby stracić jedyną pociechę smutnej i bezbarwnej egzystencji? Jestem strasznie nieszczęśliwy; nie mam już sił aby znosić tak długą mękę; nie spodziewam się nic, nie żądam niczego, chcę tylko widzieć panią; ale muszę cię widzieć jeżeli mam żyć“.
Eleonora milczała. „Czego się pani lęka? podjąłem. Czegóż ja się domagam? Tego, czego udzielasz nawet najobojętniejszym. Czy obawiasz się świata? Ten świat, pochłonięty ważnemi błahostkami, nie zdoła czytać w sercu takim jak moje. W jakiż sposób mógłbym nie trzymać się na wodzy? Czyż nie idzie tu o moje życie? Eleonoro, poddaj się mym prośbom: i ty sama zaznasz w tem nieco słodyczy. Będzie w tem dla pani pewien urok czuć się tak kochaną, widzieć mnie w pobliżu, zajętego tobą jedną, istniejącego jedynie dla ciebie, zawdzięczającego ci wszystkie drgnienia szczęścia do jakich jestem jeszcze zdolny, zbawionego twą obecnością od cierpienia i rozpaczy“.
Przemawiałem długo w ten sposób, uchylając wszystkie zarzuty, rozwijając tysięczne argumenty na obronę mej sprawy. Byłem tak uległy, tak zrezygnowany, prosiłem o tak niewiele, czułbym się tak nieszczęśliwy w razie odmowy!
Eleonora dała się wzruszyć. Nałożyła mi szereg warunków. Zgodziła się mnie widywać jedynie rzadko, w towarzystwie, z tym warunkiem, że nigdy nie będę jej mówił o miłości. Przyrzekłem czego żądała. Byliśmy oboje zadowoleni; ja, iż odzyskałem skarb którego groziła mi utrata; Eleonora, iż okazała się wraz wspaniałomyślną, tkliwą i rozważną.
Skorzystałem zaraz nazajutrz z pozwolenia; toż samo i następnych dni. Eleonora nie myślała już o tem, aby wizyty moje nie powtarzały się zbyt często: niebawem wydało się jej najprostszem w świecie widywać mnie codzień. Dziesięć lat wierności wytworzyło w panu de P*** bezwarunkowe zaufanie; zostawiał Eleonorze zupełną swobodę. Ponieważ musiał toczyć walki z opinją, pragnącą wykluczyć jego kochankę ze świata w którym przeznaczone mu było żyć, lubił widzieć Eleonorę otoczoną: dom pełen ludzi stwierdzał, w jego własnych oczach, tryumf nad opinją.
Skoro się zjawiałem, spostrzegałem z wyrazu twarzy Eleonory iż jest rada. Kiedy jakaś rozmowa bawiła ją, oczy jej odruchowo zwracały się ku mnie. Ilekroć ktoś opowiadał coś zajmującego, zawsze wołała mnie abym i ja usłyszał. Ale nigdy nie była sama: mijały całe wieczory, a ja nie mogłem jej powiedzieć na osobności nic, prócz paru nieznaczących lub urywanych wyrazów. Niebawem, przymus ten zaczął mnie drażnić. Stałem się ponury, milczący, nerwowy, gorzki. Ledwie mogłem się powściągnąć, kiedy kto inny rozmawiał z Eleonorą na osobności; przerywałem nagle te rozmowy. Nie dbałem, że ktoś może się obrazić; nie zawsze nawet wstrzymywała mnie obawa narażenia Eleonory. Wymawiała mi tę zmianę. „O co chodzi? rzekłem niecierpliwie: wyobraża sobie pani zapewne, iż niezmiernie wiele uczyniłaś dla mnie: zmuszony jestem powiedzieć, że się mylisz. Nie rozumiem zupełnie tego nowego trybu życia. Dawniej, żyłaś w odosobnieniu; uciekałaś przed zgiełkiem; unikałaś tej ciągłej paplaniny która przeciąga się w nieskończoność. Dzisiaj, drzwi pani otwarte są całemu światu. Możnaby rzec, iż, prosząc byś się zgodziła mnie przyjmować, uzyskałem dla całej kuli ziemskiej tę samą łaskę. Wyznaję, iż, widząc panią niegdyś tak surową, nie spodziewałem się ujrzeć jej dziś tak rozbawioną“.
W rysach Eleonory odbił się przymus i smutek. „Droga Eleonoro, rzekłem łagodniejąc nagle, czyż nie zasługuję na wyróżnienie z tysiąca natrętów którzy cię oblegają? czy przyjaźń nie ma swoich tajemnic? czy nie staje się drażliwą i nieśmiałą wśród zgiełku i ciżby?“.
Eleonora lękała się, iż, okazując nieugiętość, popchnie mnie znowu do szaleństw, które niepokoiły ją tak dla niej jak dla mnie. Myśl o zerwaniu nie nastręczała się już jej sercu; zgodziła się przyjąć mnie niekiedy sam na sam.
Od tej chwili, surowe reguły, jakim mnie zrazu poddano, uległy nagłej zmianie. Pozwoliła mi mówić o miłości; oswoiła się stopniowo z jej słownikiem: niebawem wyznała że mnie kocha.
Spędziłem kilka godzin u jej stóp, głosząc się najszczęśliwszym z ludzi, zasypując ją tysiącznemi zapewnieniami uczuć, oddania i wiekuistego szacunku. Opowiedziała mi wszystko co wycierpiała starając się oddalić odemnie; jak nieraz spodziewała się iż ją odnajdę mimo jej wysiłków; najlżejszy szmer, jaki trącił jej uszy, zdawał się zwiastować moje przybycie. Opowiedziała, ile pomięszania, radości, obawy, odczuła widząc mnie znowu; jak, nie ufając samej sobie, pragnąc pogodzić skłonność serca z bezpieczeństwem, rzuciła się w światowe rozrywki i szukała zgiełku którego unikała wprzódy. Kazałem jej powtarzać najdrobniejsze szczegóły: ta historja kilku tygodni zdawała się nam historją całego życia. Miłość, mocą jakiegoś czarnoksięstwa, zdolna jest nadrobić długie wspomnienia. Wszystkie inne uczucia potrzebują przeszłości: miłość, jakgdyby czarami, stwarza przeszłość którą nas otacza. Daje nam, można rzec niejako, świadomość, iż żyliśmy lata całe z istotą, która, dopiero co, była nam zupełnie obca. Miłość jest jedynie punktem świetlnym, zdaje się nam wszelako ogarniać czas. Przed niewielu dniami nie istniała, niebawem przestanie istnieć; ale, póki istnieje, roztacza swój blask na okres który ją poprzedzał, jak i na ten który ma po niej nastąpić.
Jednakże spokój ten trwał krótko. Eleonora tembardziej trzymała się na straży przeciw swej słabości, ile że ją ścigało wspomnienie przeszłych błędów: moja zaś wyobraźnia, pragnienia, uwodzicielskie ambicje z których nie zdawałem sobie nawet sprawy, buntowały się przeciw takiej miłości. To nieśmiały, to znów podrażniony, unosiłem się, obsypywałem Eleonorę wymówkami. Niejeden raz była już bliska zerwania węzła, który wnosił w jej życie jedynie zamęt i niepokój; za każdym razem uspokajały ją moje błagania, zaklęcia i łzy.
„Eleonoro, pisałem, ty nie wiesz ile ja cierpię. Przy tobie, czy zdala od ciebie, jednako jestem nieszczęśliwy. Godziny, które nas rozdzielają, spędzam błąkając się bez celu, uginając się pod ciężarem egzystencji, której nie wiem jak podołać. Towarzystwo męczy mnie, samotność przygniata. Obojętni, którzy mi się przyglądają, którzy nie znają mego wewnętrznego życia, którzy patrzą na mnie z ciekawością bez współudziału, ze zdziwieniem bez współczucia, ludzie, którzy śmią mówić o czem innem niż o tobie, przejmują mnie śmiertelnym smutkiem. Uciekam od nich; ale, zostawszy sam, napróżno szukam tchu, któryby ulżył zdławionej piersi. Rzucam się na ziemię, która nie wiem czemu nie rozwiera się aby mnie pochłonąć na zawsze; kładę głowę na zimnym kamieniu, szukając ochłody dla palącej gorączki która mnie pożera. Wlokę się ku pagórkowi z którego widać twój dom; trwam tutaj, z oczyma utkwionemi w to ustronie, gdzie nigdy nie będę mieszkał z tobą! I pomyśleć, że, gdybym cię spotkał wcześniej, mogłabyś być moją! tuliłbym w ramionach jedyną istotę stworzoną przez naturę dla mego serca, dla tego serca, które tyle cierpiało, ponieważ szukało ciebie i znalazło cię zapóźno! Skoro wreszcie miną te godziny obłędu, skoro nadchodzi pora ujrzenia ciebie, z drżeniem pomykam ku twemu domowi. Lękam się, aby każdy przechodzień nie odgadł uczuć które noszę w sobie; przystaję w drodze, idę wolno: odwlekam chwilę szczęścia któremu wszystko zagraża, o które ciągle drżę; szczęścia jakże niedoskonałego i zatrutego, przeciw któremu sprzysięgają się w każdej minucie i natrętne wypadki i zazdrosne spojrzenia, i kaprysy tyranji i twoja własna wola! Kiedy staję w progu, kiedy uchylam twoje drzwi, ogarnia mnie nowy lęk: posuwam się naprzód jak winowajca, żebrząc łaski u wszystkich przedmiotów które wzrok mój napotka, jakgdyby wszystko było mi wrogiem, jakgdyby wszystko zazdrościło godziny szczęścia którą mam się jeszcze cieszyć. Najmniejszy dźwięk przeraża mnie, najmniejszy ruch dokoła przejmuje trwogą, szelest własnych kroków płoszy mnie. Będąc przy tobie, lękam się jeszcze jakiejś zapory, która stanie nagle pomiędzy nami. Wreszcie, widzę cię; widzę cię i oddycham, patrzę na ciebie i zatrzymuję się, niby zbieg który dosięga zbawczej ziemi mającej go ocalić od zguby. Ale wówczas nawet kiedy cała ma istota rwie się ku tobie, kiedy czułbym taką potrzebę odpocząć po tylu męczarniach, położyć głowę na twych kolanach, dać upust łzom, wówczas trzeba mi się powściągać całą mocą, trzeba mi, przy tobie jeszcze, żyć istnieniem pełnem przymusu; ani chwili wylania! ani chwili swobody! Spojrzenia twoje śledzą mnie. Czujesz się zakłopotana, niemal obrażona mem wzruszeniem. Jakaś dziwna oziębłość nastąpiła po tych rozkosznych godzinach, w których bodaj wyznawałaś mi swą miłość. Czas ucieka, wzywają cię wciąż nowe sprawy; nie zapominasz ich nigdy; nie opóźniasz nigdy chwili która mnie oddala. Schodzą się obcy: niewolno już na ciebie patrzeć; czuję że trzeba mi uciekać aby się umknąć czyhającym podejrzeniom. Opuszczam cię, niespokojniejszy, bardziej rozdarty i oszalały niż wprzódy; opuszczam cię i tonę w straszliwej pustce; miotam się w niej, nie mając dokoła siebie ani jednej istoty, na której mógłbym się oprzeć, odpocząć przez chwilę...“
Eleonory nigdy nie kochano w ten sposób. Pan de P*** miał dla niej bardzo szczere przywiązanie, wiele wdzięczności, szacunku; ale obejście jego zawsze miało odcień wyższości mężczyzny wobec kobiety, która oddała mu się publicznie bez ślubu. Byłby mógł, zgodnie z powszechnem mniemaniem, umocnić ten związek zaszczytniejszemi węzłami: nie wspomniał jej o tem, może nie postało mu to w myśli; ale to, czego się nie mówi, istnieje wszakże; a wszystko co istnieje, daje się odczuć. Eleonora nie miała dotąd pojęcia o tem uczuciu dyszącem namiętnością, o tem utopieniu egzystencji w jej istnieniu; szaleństwa moje, niesprawiedliwość i wymówki były jedynie tem silniejszym dowodem miłości. Opór jej rozżarzył do białości wszystkie me uczucia, wszystkie myśli: raz po raz wracałem do tych uniesień, które ją tak przerażały, do pokory, tkliwości, bałwochwalczego uwielbienia. Patrzałem na nią jak na niebiańską istotę. Miłość moja miała coś z kultu, i przemawiała do niej z tem większym urokiem, ile że Eleonora ciągle narażona była na upokorzenia. Oddała się wreszcie cała.
Biada mężczyźnie, który, w pierwszych chwilach miłosnego związku, nie wierzy by związek ten miał być wieczny! Biada temu, kto, w ramionach świeżo zdobytej kochanki, zachowuje nieszczęsną świadomość i przewiduje iż zdoła się z nią rozstać! Kobieta, która ulegnie popędowi serca, posiada w tym momencie coś wzruszającego, świętego. To nie rozkosz, nie natura, nie zmysły są źródłem naszego skażenia: to rachuby, do których zaprawia nas społeczeństwo, i refleksje zrodzone doświadczeniem. Kochałem, szanowałam Eleonorę tysiąc razy więcej od czasu gdy się oddała. Kroczyłem z dumą wśród ludzi, wodziłem po nich spojrzeniem władcy. Czerpałem rozkosz w powietrzu nawet którem oddychałam. Rzucałem się w objęcia natury, aby jej podziękować za nieoczekiwane, olbrzymie dobrodziejstwo którego raczyła mi udzielić.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Benjamin Constant i tłumacza: Tadeusz Boy-Żeleński.