<<< Dane tekstu >>>
Autor Jan Kasprowicz
Tytuł Akacya
Pochodzenie O bohaterskim koniu i walącym się domie z Dzieła poetyckie Tom 6
Wydawca Towarzystwo Wydawnicze E. Wende i Sp. (T. Hiż i A. Turkuł)
Data wyd. 1912
Druk W. L. Anczyc i Spółka
Miejsce wyd. Lwów
Źródło Skany na Commons
Inne Cały zbiór
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tom 6
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
XX.
AKACYA.

Ścięto cię prędzej, niźlim się tego spodziewał, ty moja biedna, ostatnia akacyo!
Dziś rano jeszcze, stanąwszy w oknie, patrzałem na twą niezwiędłą dotychczas koronę, oblaną słońcem, które, po dniach chmurnych i słotnych, jaśnieje znów pełnym, prawie upalnym blaskiem.
Zapomniałem na chwilę, że jesień pospiesznie zbliża się do kresu jedwabnych, szarych pajęczyn, że »święto umarłych« tak niedaleko przedemną.
A oto w południe widzę, jak twe warkocze tarzają się w pyle cegieł i dymiącem wapnie, jak chłopak wycina sobie kozikiem gibką twą gałąź i smaga nią bose nogi towarzysza, zaś ten, podskakując wśród płaczu, niema odwagi uciec, a za słaby, by się bronić; jak jeden z mularzy, pożyczywszy siekiery od sąsiedniego rębacza, łupie twój pień na kawały i rzuca je do fartucha kobiety, która przyniosła mu obiad.
Czerwony mur rośnie w mych oczach; z rozkopanej ziemi, tu, gdzie niedawno zielenił się szmat koniczyny z wystającem pierzem bylicy i krzewami łopianu, wystrzeliła gotowa niemal ściana z szeregiem bezszybnych okien, patrzących ciekawie na niewyschnięte błoto.
Rusztowania gną się pod ciężką stopą spracowanych rabów, młode dziewczęta, bez pieśni, bez uśmiechu na ustach, dźwigają wielkie kubły gliny, pogania je dozorca, nie szczędząc klątw i złorzeczeń.
Widzę: gdzie ongi akacya napełniała wonią powietrze, otwiera się brama dla Wenus ulicznej, chyłkiem prowadzonej przez wstydliwego kawalera.
Zaperzona kucharka sieka mięso przy akompaniamencie walców straussowskich, które »sama pani« wygrywa na wypożyczonem pianinie.
Na pierwszem piętrze, w pokoju, strojnym w tandetne meble i bawełniane portyery, piękna córa pana radcy marzy o pójściu za mąż za hrabiego.
W suterenach podpity betoniarz bije żonę, łającą go, iż dzieciom nie przyniósł chleba.
Na podwórzu pachołek miejski kłóci się z stróżową o kupę śmieci i o zbyt obfity zapach kanałów.
Do izdebki na poddaszu wprowadza się uczony czy poeta: »drążki«, z chudem, żydowskiem szkapskiem u dyszla, stoją przed kamienicą; dozorca, wysilając się na powagę, aby nie zadrwić z »bogatego lokatora«, wlecze się bocznymi schodkami z siennikiem na plecach i odartem z lakieru krzesełkiem w ręku, zato idący za nim wyrostek, ze stołem na głowie, podśpiewuje:

Wielki jestem pan,
W całym świecie znan:
Kawał portek, pół surduta
Wiecheć wyłazi mi z buta. —

Wynędzniały marzyciel z tłumokiem książek pod pachą, z butelczyną atramentu i piórem zamyka tę rozkoszną procesyę.
Na ustach jego błogi uśmiech; ziemia drży w posadach, świat płonie pożogą, z dalekich krain przychodzą wieści o krwawych narodzinach sprawiedliwości, co nie pozwoli łamać się duszom w ciężkiej, bezpłodnej walce: »umrę, myśli z spokojem, albowiem oczy moje, przywykłe do ciemnicy, zobaczyły zorzę, jaśniejszą od siedmiu świeczników, które aniołowie pańscy trzymają nad otwartą księgą ludzkich przeznaczeń«.
Ścięto cię prędzej, niźlim się spodziewał, ty moja biedna, ostatnia akacyo! Ale nie będę czuł żalu po stracie twej, po woni, którą w wiosenne noce księżycowe napełniałaś powietrze, po białym kwiecie twoim, który, czarodziejskim lśniąc aksamitem w żarach słonecznych, kazał mi choć na chwilę zapominać o turkocie grubo kowanych wozów, o monotonnem wywoływaniu handlarzy starzyzny, o ślepym żebraku z ociekającemi krwią oczyma, któremu przechodnie rzucają grosz do czapki; o zalotach żołnierzy przy studni; o krawcu, któremu ukochane zmarło dziecko; o złotych kołnierzach uporczywych kandydatów na fotele ministeryalne; o matronach, które, po całożyciowych zachwytach nad tęgimi mięśniami oficerów i koniarzy, oddają się dzisiaj mistycznym rozmyślaniom w uroczystych mrokach katedry; o służącej, co udusiła noworodka; o surowym wyroku, wydanym na jednego z nędzarzy, który podczas rozruchów wybił szybę w sklepie z pieczywem i ukradł bochenek chleba —
Nie będę czuł żalu po stracie twojej, ostatnia moja akacyo, jeśli spełnią się w bezsennych nocach snute marzenia owego »bogacza«, zamieszkałego na strychu, w miejscu, gdzieś ty do niedawna bujnym, zielonym pyszniła się wieńcem:

Sam Bóg dał hasło, albowiem i Jemu
Już się sprzykrzyło, że Zło tak bezczelnie
Urąga złotym blaskom dyademu
Sprawiedliwości; sam Bóg chwycił kielnię
I z ludem swoim wielki zamek stawia,
Twierdzę przeciwko ohydzie bezprawia...





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Jan Kasprowicz.