O bohaterskim koniu i walącym się domie/całość

<<< Dane tekstu >>>
Autor Jan Kasprowicz
Tytuł O bohaterskim koniu i walącym się domie
Pochodzenie Dzieła poetyckie Tom 6
Wydawca Towarzystwo Wydawnicze E. Wende i Sp. (T. Hiż i A. Turkuł)
Data wyd. 1912
Druk W. L. Anczyc i Spółka
Miejsce wyd. Lwów
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tom 6
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
I
O BOHATERSKIM KONIU
I WALĄCYM SIĘ DOMIE

I.
POŁUDNIE.

Z wieży kościelnej, ukrytej w gęstwi konarów, bije dzwon.
Siwą drogą wlecze się brudny chłopina i szepce zdrowaśki.
Ciche, chłodne południe.
Przez otwarte okno wzrok mój ulatuje ku żółtym pasom dojrzałego owsa.
Nie wszystek jeszcze skoszono.
Smutna, od wschodu zbliżająca się jesieni!
Spokój przerywa ciężki, głęboki oddech lokomotywy.
Na białem niebie zawisła chmura dymu.
Czuby kilku młodych wierzb poruszył nagły powiew, lecz ciężkolistne, rozłożyste lipy nie drgnęły.
Słychać turkot wozu; na zielonem zboczu trawnika żeruje para gołębi; wiotki motyl zerwał się z fioletowej lucerny i znikł za węgłem domu!
Jestem sam.
Pod płotem czernieje lichy pniak limby — za rok zwiędnie do szczętu.




II.
SPOCZYNEK.

Wyszedłem o jutrzni — do zachodu daleko.
Po długiej, mozolnej drodze wypoczywam na mchach.
Czarny las wcina się w błękit.
Z trawy wypełzła na mą rękę czerwonołuska biedronka i snuje się po niej, jak gad.
Słońce całuje nieskazitelną zieleń świerków.
Głaz urwał się od turni i skacze w przepaść, echa budząc po górach.
Wczoraj w wiosce naszej pogrzebano człowieka, który usnął, nim owce jego spędzono z hal.
Stawy mają brzegi pawie, a na przejrzystem dnie wielkie, zielone kamienie, uwięzłe w leju białych plam wiecznego śniegu.
Nie jestem smutny.
Patrzę na świat niezamglonem jeszcze okiem.
Sarna przekroczyła okraj lasu i, obejrzawszy się naokoło, spieszy ku potokowi.
Spokojnie słucham wodospadu.
Gronostaje królewskich płaszczów na ramionach obłąkańców są mi obojętne.
Zbliża się ku mnie zapomniana postać w czapce z dzwonkami, z wężową laską w dłoni.
— Idę — mówi — ku tobie stamtąd...
Gdzieś daleko powyżej ściany, poza którą — pamiętam — wiedzie droga ku wielkiej, sennej równi, ozwała się syrena modnego uzdrowiska.
Chorzy, mający umrzeć jutro, gromadzą się na obiad




III.
WĘDROWCY.

Biedni wędrowcy, w mocno nadwerężonych łapciach, zapewne nabytych na tandecie lub wygrzebanych z śmietniska, siedli na podszarzałej burcie przydrożnego rowu.
U stóp złożyli pstrokate węzełki i z lekceważeniem patrzą na raba, tłukącego kamienie.
Rzęsiste światło oblewa im grzbiety, a rosły jawor rzuca cień na twarze i piersi.
Na dnie rowu pcha się leniwie wązki strumyk wody.
Skąd idziecie i dokąd? zapytam.
Odrzeknie mi człowiek o licach barwy starego rzemienia, który, odpadłszy od uprzęży, spłukał się w deszczu i skurczył się w słońcu.
Słyszeliśmy — powiada — że gdzieś przed nami rozdają darmo chleb i wino: wędrujemy tam od świtu, albowiem głodni jesteśmy i spragnieni.
Ogłoszono orędzie, napisane przez świętego Pawła, że orzący i siejący zaniedbują dusze, a ten niewolnik tłucze kamienie.
Z trudem podnieśli się z miejsca i powlekli się dalej.
Szli w kierunku południa: prowadziło ich widmo, utkane z sierpniowych promieni — postać, która ongi uśmiechnęła się do mnie przy łóżku konającego przyjaciela.
Spocząłem na chwilę z oczami, wlepionemi w trawę: zmięta przez biednych wędrowców, prężyła się zwolna do góry.
Z pod ciężkiego młota potoczyło się ku mnie kilka odłamków piaskowca i kurz osypał mi stopy.
Rzęsiste gorące światło oblewało mi plecy, a rosły jawor rzucał mi cień na twarz i piersi.




IV.
POD KOLUMNĄ.

Wielki Wódz, który wygrał sto bitew, a w jednej legł, został mimo to niezmierzoną łaskawością tłumu wyniesion na szczyt spiżowej kolumny.
I stoi na placu, na którym się skupia ruch świata.
Świst samochodów dolatuje do jego uszu, kłąb doróżek naokoło, a wśród nich stróż bezpieczeństwa pewnym siebie gestem toruje drogę przechodniom.
Jakiś komiwojażer, z bezwstydnym uśmiechem w oczach, prowadzi rozbawioną kokotę i klepie ją zwycięsko po udach.
Długowłosy, wychudły malarz, w szerokich aksamitnych spodniach, przekrada się z obrazem pod pachą do sąsiedniego sklepu, w którego oknie tryumfuje fałszywy Palajuolo.
Na dachu klubu, wśród wazonów palm i kwiatów, panowie grają w bakarata — szare, wielkie płótno, rozpięte nad nimi, chroni ich od słońca.
W narożniku ulicy kilku bladych gamenów, w czapkach na tyle głowy, w okręconych naokoło szyi chustkach, ręce wetknąwszy w kieszenie, gwiżdże pod nosem lub, spluwając przez zęby, wilgotnemi strzyże powiekami w stronę odętego bankiera.
Wrzask! Krzyk! Zbiegowisko!
Co się stało?
Pełnomocnicy dzisiejszych władców globu, panów właścicieli dzienników, notują:
»Szalona Mlle Cathérine G. z pod nr. 14 rue du Poteau, niezamężna, wskutek nieuwagi pijanych dozorców uciekłszy z Domu Zdrowia, zrzuciła z siebie suknie i nago zaczęła tańczyć przed pomnikiem, wygrażając się wielkiemu Wodzowi, iż wysadzi go w powietrze, albowiem on to ubiegłej nocy podszedł chytrze do jej łóżka i uwiódł nieszczęśliwą.
»Ucieszne to było widowisko, ale i smutne zarazem, tem smutniejsze, ponieważ szanowany powszechnie obywatel, białoskórnik p. X., który Rzeczypospolitej niejedną wyświadczył przysługę, upadł w natłoku na bruk i złamał sobie nogę.
Niepoczytalną dziewczynę zamknięto na razie w areszcie«.
Szanownego obywatela odwieziono do domu.
W kawiarni zagrała cygańska orkiestra.
Kelnerzy nalewają absynt do szklanek.
Damy cedzą przez słomkę groseille i grenadyny.
Jakiś obszarpaniec nabija na szpilkę, przymocowaną do laski, porozrzucane na ziemi niedopałki papierosów.
Kędzierzawy młodzieniec gwałtownym ruchem wyciąga z pod surduta album nieprzyzwoitości i tajemniczo zaleca je stropionym galantom.
Inny, z śladami ciężkiej choroby na twarzy, sprzedaje świeżo wynaleziony gatunek cri-cri.
Biedne, umęczone dziecko tuli mu się do piersi i lękliwie spogląda ku damom, cedzącym groseille i grenadyny.
Gwar ulicy krępuje chrapliwy, magiczny, nieustanny krzyk: La Presse! La Patrie!
Zaś wielki Wódz, który wygrał sto bitew, a w jednej legł, lecz mimo to niezgłębioną i niezmierzoną łaskawością tłumu wyniesion jest na szczyt spiżowej kolumny, gubi się w ogarniającym go zwolna mroku.
Za chwilę stanie w ogniach: zapalają latarnie.




V.
PIJACZKA.

Schodził do tawerny wśród ścian, wyłożonych zwierciadłami.
Przeglądnął się niechcący.
Zmarszczki na kątach powiek zarysowują się coraz silniej.
Cóż z tego?
I ja byłem młody!
Żyjmy, jak ludzie, którzy się starzeją! Ehej! Ehej!
Może ją spotkam. Może wróciła z świeżej orgii.
Jest.
Usiadł przy stole, naprzeciw grupy podchmielonych studentów, śpiewających wyuzdaną piosenkę.
A ona, oparta plecami o bufet, wysunęła prawą nogę, obutą w płytki, lakierowany trzewik, u piersi bukiet róż, oczy w cieniu kapelusza; jedna ręka, zaciśnięta w kułak, legła bezwładnie na marmurowej płycie kredensu, druga zawisła w powietrzu, jakby właśnie coś upuściła.
Tak: na podłodze stłuczony kieliszek, na przewiewnej białej sukni ślady rozlanego trunku.
Któryś z studentów uderzył laską o stół: śpiewajże z nami, pijaczko!
Odrzuciła kapelusz w tył, wyprostowała się i, jakby nagle z dalekiego wróciwszy marzenia, wrzasnęła rozgorączkowanemi ustami:
— Allons enfants de la Patrie!
A potem:
— Nie! nie chcę waszej ojczyzny!
Oprzytomniała.
Przedziwne oczy spotkały się z jego oczami:
— Ty tu?
— Przyszedłem za tobą.
— Przebiegłam palcami po twych morałach, jak po klawiszach. Grywałam kiedyś Szopena. Ehej! Ehej! Sentymentalny jesteś i nadgryzło cię życie. Dziś lubię — wino. Postaw butelkę. Kelner! Château d’Yquem!
— Mam zaledwie kilkanaście franków.
— Wystarczy!
— A czem ci zapłacę za — —
— Miłość!? Ehej! Ehej! Sentymentalny jesteś i nadgryzło cię życie i, widać, dawno już zapomniałeś, że za miłość się nie płaci...
Dawno! już dawno!...




VI.
BALLADA O BOHATERSKIM KONIU.

Panie i Panowie!
Oto koń, na którym sir Raleigh Haywards zwycięskim dowodził pułkiem przeciwko zbuntowanemu chłopstwu w Transwalu.
Żołnierze Jej Królewskiej Mości guziki mają błyszczące.
Jadał cukier z ręki generałowej, szczególną obdarzającej łaską jego pana, a słynna z piękności miss Ellen zaplatała mu grzywę w wstążki, nabyte w znanym z doborowych towarów magazynie J. M. Freebody & Debenham na Wigmorestreet 44. (czterdzieści i cztery!).
Był czas, że koń ten złociste nosił podkowy.
Na głos surmy uderzał niemi o ziem, parskając niecierpliwie i gryząc uździenicę, albowiem nie mógł się doczekać chwili, w której się rzuci na wroga.
Żołnierze Jej Królewskiej Mości guziki mają błyszczące.
W takt orkiestry wracając po odniesionym tryumfie do miasta, szedł jak baranek: spokojny był o przyszłość kraju.
Najadł się owsa i nie brykał: w wojennej tylko wrzawie rwał się ten koń bohaterski i pienił, jakby chciał wieszczym krzyczeć głosem, iż życie jest tylko drogą do wspaniałej śmierci.
Żołnierze Jej Królewskiej Mości guziki mają błyszczące.
Ta łagodność jego, stosowana w odpowiedniej godzinie, sprawiała, że równie bohaterski i w odpowiedniej godzinie równie łagodny pułkownik dał go pod wierzch swej niedawno zaślubionej żonie, jak wiadomo, bogatej córce właściciela kantoru wymiany b. p. sir Izaaka Hanfstaengla.
Dosiadała go pani pułkownikowa i o jutrzni, po snach niespokojnych, pędziła ku parkom, ranną zlanym rosą, gdzie woda w szerokiem srebrzy się korycie, gdzie —
Żołnierze Jej Królewskiej Mości guziki mają błyszczące —
trawa jako aksamit ściele się pod stopy zabłąkanego wędrowca; gdzie —
Żołnierze Jej Królewskiej Mości guziki mają błyszczące —
potężne konary dębów tajemniczym szepcą pogwarem pieśń o nieskończoności.
Uwiązany do odwiecznego pnia ogryzał krzak berberysu, a subtelna jeźdźczyni wczytywała się w »Dziewicę jeziora«.
Ale niestety! Znikome jest szczęście ludzkie, a jeszcze znikomsze byłoby szczęście końskie, gdyby nie cudotwórczy postęp, który dla wyprostowania złamanych duchów stworzył tę instytucyę.
Błogosławionej pamięci sir Izaak Hanfstaengl pofałszował weksle i umarł z zgryzoty —
Tragedya chodzi po świecie z zakwefionem obliczem —
Żołnierze Jej Królewskiej Mości guziki mają błyszczące —
Pułkownik, który według zasługi powinien był zostać księciem Johannisburgu lub wicekrólem Indyi, zgrał się na giełdzie i ogłosił bankructwo.
Bohaterskiemu koniowi oderwano podkowy i stopiono je na złoto, a gdy zabrakło owsa, oddali go za bezcen — wychudły był i melancholijny — pod biczysko pospolitego rozwoziciela jarzyn.
I tum go odkrył.
Znałem jego przeszłość, bo któż z nas miałby odwagę się przyznać, że nie jest świadom dziejów ojczystych?!
Nie mogłem dopuścić, aby tak zmarniał haniebnie, on, ten koń nad konie — o nie! ten rumak nad rumaki, który przy dźwięku surm nieustraszenie szedł na nieprzyjaciela —
Żołnierze Jej Królewskiej Mości guziki mają błyszczące.
On, który nieomal wieszczym krzyczeć móg głosem, że życie jest tylko drogą do wspaniałej śmierci.
Powiedziałem sobie: Niech służy nadal sprawie publicznej i wróciłem go społeczeństwu.
Za chwilę, pod szpicrutą miss Jane Woodrow, będzie jak dawniej, na polu bitwy, ponadmiar wysokie brał przeszkody; jak uskrzydlony, przebijać się będzie przez cztery obręcze naraz, zręcznie wyrzucanymi kopyty o! tych szklanych nie uszkodzi baniek.
A kiedy nadejdzie ostateczna jego pora —
Tragedya chodzi po świecie z zakwefionem obliczem —
Panie i panowie!
Panowie i panie!
Raczcie mi wierzyć:
Nie oddam go pod nóż prywatnego hycla, ale skórę zedrze zeń oprawca municypalny, a może nawet uda mi się przekupić głównego rakarza państwa; wspomnienie pośmiertne pojawi się w dziennikach, krajowych, jako i zagranicznych, a wy, obywatele, składajcie już dzisiaj grosz do grosza, aby ta chwila nie spadła na nieprzygotowanych, abyśmy godny wznieśli mu pomnik, z jaśniejącym na froncie napisem:

BOHATERSKIEMU KONIOWI
WDZIĘCZNA OJCZYZNA.

Żołnierze Jej Królewskiej Mości guziki mają błyszczące.




VII.
PORTAL KATEDRY.

Zalim jest godzien przestąpić próg katedry?
Bramy jej otwarte dla cichych, a żal mój bywał głośny.
Wczoraj.
Lecz dziś opancerzyłem już piersi i gardło ściśnięte mam żelaznym kołnierzem, nie wołam, nie krzyczę, a tylko niemotą zdumionego wzroku próbuję mówić z głazami.
Stoję na trzecim stopniu.
Potężne ostrołuki, w kwiaty rzeźbione obramienia wnęk, Jakubowe symetryczne drabiny świętych, kolumny, pilastry, półsłupy, kapitele, czterolistne krzyże, galerye, fiale, obsypane krabami.
Słońce cień swój wydłuża i rzuca go na króla w kamiennej, liliowej koronie, w sukni o martwych fałdach, nie sięgających kostek. Płaskookrągłe nogi wysunęły się ponad krawędzie kroksztynu, w jednej ręce zwietrzałe jabłko, w drugiej berło, którego szczyt objadły deszcze. Włosy i broda w regularnych zesztywniały kędziorach, a oczy bez źrenic, dwie nieruchome gałki, uwięzły gdzieś w dali.
Paszcze gargul i maszkar wiszą rozwarte nademną: lwice z wyciągniętym lubieżnie karkiem, dzioby kruków, zwrócone ku ścierwu ludzkiego grzechu, dyabły rogate, pazurami przygniatające wieprza na olbrzymiem jądrze nieczystości, makarele o zapadłych z rozpusty policzkach.
O dniu radosny, w którym było mi dane dotrzeć do głębi duszy, wyprowadzić z niej bliźniacze rodzeństwo, podziw i pokorę, i w niewysłowionych modłach kazać im wielbić portal gotyckiej katedry.
Zapaliły się czerwone, niebieskie, fioletowe, zielone i żółte gwiazdy w wielkim, okrągłym witrażu, od zachodniego słońca spłonęły marmurowe pochodnie aniołów, strzegących Dziewicy, Chrystus, przed chwilą jeszcze uwięzion w trójkącie tympanonu, stanął ponad pastuszym swym żłobem, ponad heblem i dłutem ojcowskiego warsztatu i, żywe podniósłszy dłonie, głaźnemi poruszył wargami i błogosławił dzieciństwo, swoje i moje, dzieciństwo biednego człowieka...




VIII.
MODLITWA EPISJERA.

Półtora tysiąca lat i więcej protegowałeś, Panie Boże, księży i markizów.
Rozbijali po otwartych drogach, naszemi rękami wznosili zamki i pałace, a gdy nam już sił zabrakło i batog bez skutku ześlizgiwał się po krwawych plecach, szli o pomoc do tamtych, iżby majakiem Łaski lub przypomnieniem kar piekielnych wiedli nas ku nim na twardym rzemieniu posłuszeństwa.
Ale skończyła się pokora ludu: głowy ich padły pod mieczem Sprawiedliwego, a na miejscu Bastylli, w której godność człowieka marła w obłąkaniu, otwiera nam dzisiaj szlachetny weteran drzwiczki do wnętrza Kolumny Lipcowej.
I po dwustu trzydziestu i ośmiu stopniach wchodzimy na nią swobodnie: pod złoconemi skrzydłami anioła Wolności możemy krzyczeć: »Niech żyje Francya!« i, dawszy folgę oku, radować się dumną Sekwaną, patrzeć z uczuciem ulgi w piersiach, jak symbol współczesnego ducha, potężna wieża Eiffla, panuje bijącem w niebo żelaznem rusztowaniem nad kamiennymi zabytkami Zabobonu.
Możemy puszczać wodze tęsknocie aż gdzieś ku niebieskawym borom Fontainebleau, lub też podziwiać wrodzone człowiekowi poczucie piękna, które z Buttes-Chaumont, z tych ongi łysych, opuszczonych gór, z tego odludzia straceńców, z tego — że tak się wyrażę — jeneralnego śmietnika stolicy uczyniła dziś dla nas wiosenną zatokę wytchnienia.
Drzewa tam szumią, woda w cementowym szkli się basenie, poprzez mosty wiszące, śród poszarpanych, czarnych skał, fantastyczne wzdłuż wiotkich poręczy wiją się drożyny, to się gubią, to się jawią, a pary zakochanych błogim uśmiechem towarzyszą ich skrętom!
Wiem, Panie Boże, iż w owych dniach gniewu i pomsty uczyniliśmy Ci krzywdę: wyrzucono Cię sromotnie z Nôtre-Dame! W Świętym — sit venia verbo — Sulpicyuszu na ołtarz Twój posadzono Boginię Zwycięstwa i u stóp Jej, w cześć bohatera z pod piramid, wylewano strugi najsolidniejszego produktu naszej Ojczyzny.
Atoli czas przedziwnym jest lekarzem; przebolałeś to wszystko, przebaczyłeś, bo któż odpuszczać powinien, jeśli nie Ty, Panie Boże, ucieleśnienie wszelkich doskonałych przymiotów!
Dlatego też, ufniejszy od dziecka, zwracam się dzisiaj do Ciebie; zresztą Tobie jednemu wyznać to mogę, gdyż Ty jeden świadom jesteś wszelkich tajemnic: Jeśli nie zawodzą tradycye rodzinne, mój praszczur wiernym był stajennym królewskiego marszałka, a żona jego postępowała w szeregu z sławnej pamięci panią Szarlotą Corday.
Eh! voilà! Tyle mi się nagromadziło trosk i potrzeb, że nie wiem, którą z nich najpierw polecić Twym względom.
Jeżeli jednak łaskawość Twa nie ma kresu, spraw, iżby mój sąsiad, pan Rabattet, jak najprędzej dobił targu z hrabią de Contrexeville, zwinął swoją likiernię i wygodnie się urządził na wsi. Rozumiem, że, syty będąc niedzielnych przejażdżek po Lasku wynajmowanym fiakrem, pragnie własne mieć konie i park zamknięty dla innych.
Nielitościwy to i niebezpieczny konkurent: wódką bije mi wina; ofiarowałem mu spółkę, odmówił. Zjednał sobie Kartezyanów, oddali mu wyłączne na kontynent zastępstwo, a z Combesem — tak się chwali — na jednej siadywał ławie.
Uczęszcza na doroczne święcenia kleryków, a nieprzyjaciołom kościoła mówi po cichu, że po to, by się przekonać, czy nie zmniejszył się w nim wstręt do Przesądu: »zresztą« — dodaje — »lubię dekoracye, w operze czy w katedrze, nie ma dla mnie różnicy«.
Niech w Baku palą szyby — walka o wolność zawsze jest święta —, a w zagłębiu borysławskiem, w kraju na pół dzikich, dostatecznie głupich barbarzyńców, gdziem się zaangażował na sto tysięcy franków, spraw, iżby ropa tryskała obficie.
A gdyby i tam niezadowolona zawsze kanalia zechciała wziąć rozbrat z prawem, miej w swej opiece tych Francuzów północy, podnieś na targach wiedeńskich cenę ich bydła, by z biedy nie tracili głowy i niezbędne stawiali kryminały.
Panie! Wyznam otwarcie: chciałem się odwrócić od Ciebie, boć niegodnem jest człowieka postępu, aby wykraczał poza granice wzroku, a ja Cię nie widzę!
Jednakże w łonie naszem jest jakieś tajemne, niepojęte drganie, które nam szepce, że z śmiercią nie wszystko się kończy!
A może to tylko złuda?
Może to niestrawiona resztka pokarmu, którym opychały nas wieki ciemnoty?
Nie! nie!... Jakżeż przypuścić, aby dusza moja nie była nieśmiertelną!
Ciało z ciała, doczesność z doczesności, zaś wiecznem jest tylko to, co z wiecznego wyrosło!
Codzienne uczy nas doświadczenie, że wszystko, co żyje, umiera:
Jestem, więc umrę.
Zaś dusza trwać może wiecznie li wówczas, jeśli z wiecznego wyszła źródła; tem źródłem Ty się li zowiesz, albowiem nie przekonaliśmy się dotąd, byś umarł; że jesteś, mówi nam o tem wewnętrzna, elementarna chęć trwania!
Zresztą sam Pasteur wierzył w nieśmiertelność i Stwórcę.
A powtóre, po trzecie, po ostatnie: każą mi czekać na legię, któż mi udzieli cierpliwości, jeżeli nie Twoja wszechcierpliwość.
Chcę kandydować, gdzież w tych czasach zamętu pojęć i prądów oświecające znaleźć błyski, jeśli nie w Twojej wszechwiedzy.
Któż odwróci nieszczęście od mojej lichej winniczki, jeśli nie Twoja wszechmoc!
Daj, by na starość zgrzybiałe nogi moje nie były zmuszone obijać się o miejskie bruki.
Niech tłum nie patrzy na mnie z zawiścią, że mam odrobinę więcej chleba — i ja jestem z ludu, więc rozumiem, co lud, a co męty i szumowiny —.
Przedsię współrepublikanie moi niech mi nie poczytają za zdradę uczciwych, republikańskich przekonań, że jedyną Mą Córkę, Me ukochane dziecko, powierzam rękom potomka tych starosławnych rycerzy, którzy ongi szli się pasować z pohańcem o Grób Twego Jedynego ukochanego Syna.
Panie! tchórzem nie jestem i śmierci się nie lękam, lecz wdzięczny Ci będę, jeśli Twój Królewski Majestat — s’il Vous plaît, mon Seigneur — zechce się ulitować nademną i rozkaże, aby przyszła, że tak powiem — nie! po co myśleć dziś o niej, gdy czas mój, zda się, daleki?!
Raczej nie skąp mi i nadal zdrowia i siły, bym mężnie wytrwał w tej ciężkiej walce do końca.
Niech żyje Francya! Niech żyje Rzeczpospolita! Niech żyje Demokracya! Amen.




IX.
RÓWNI Z RÓWNYMI.

My, ludzie prości, poklepmy się po ramieniu — równi z równymi.
A, panie bracie, któremu się zdaje, jakobyś ongi w młodocianym zachwycie klęczał u stóp świętej Cecylii, nie wywyższaj się nad innych, albowiem właśnie biedna dziewczyna z bordelu skarżyła mi się po cichu, że rajfurka zabiera jej trzy czwarte zarobku.
Pracuj, aby się stała sprawiedliwość na świecie, aby te szczytne wyrazy, świecące na naszych kościołach, aresztach, szpitalach, domach publicznych — Wolność, Równość, Braterstwo — nie były martwą literą.
Pycha przybrała się w perukę pani de Maintenon i poszóstną jeździ karetą: z przodu laufer w czerwonej liberyi rozgania onieśmielone tłumy, z tyłu dwóch lokai, z skrzyżowanemi na piersiach rękoma, czelnie się uśmiecha, żem musiał zejść im z drogi, a nasz przyjaciel oszalał:
Ogłosił tom wierszy bez rytmu i rymu i ma odwagę twierdzić, że łokieć jest dłuższy od cala, krowa ma cięższe wymiona od owcy, a koń szlachetniejszy od świni — jak gdyby wesz, karakon i glista nie były tak samo, jak człowiek, stworzone przez Boga, którego, nawiasem mówiąc, my, wolni od przesądów obywatele, uznać nie możemy.
Równi z równymi — i tu łaskawie poklepał mnie po ramieniu — oto hasło, którem kazał sobie wyhaftować jedwabiem i powiesić nad łóżkiem i które do najnędzniejszej stosuję hołoty, choć mam jeneralną dostawę marchwi do hal, choć na rewii lipcowej sam prezydent Rzeczypospolitej ściska mi rękę, a w willi mojej w Saint-Cloud mieszka potomek Bourbonów...




X.
PONT NEUF.

Stoję oparty o kamienną balustradę mostu.
Późny, głęboki wieczór.
Tysiące, miliony różnobarwnych świateł topią się w ciemnej tafli Sekwany, skrawe na powierzchni zostawiając kręgi, jakby tysiące, miliony świętych, skazanych na śmierć męczeńską, w niebiańskich pływało aureolach.
Ogromna, jasna smuga oderwała się od posępnych ścian Pałacu Sprawiedliwości, pełza ku mnie po czarodziejskiem zwierciedle, owija się naokół ogromnych pilastrów, zlewa głowy maszkaronów, dźwigających gzemsy, i, przytuliwszy się na chwilę do spiżowej piersi króla Henryka, rozwiewa się naraz i gaśnie.
Rozbawiony lud zapalił snopy ogni bengalskich: pamiętna feta narodowa.
Od Suresnes, od Sèvres, od Charenton wracają statki; woda z głuchym szumem rozstępuje się ich dziobom i potem leniwie zamyka długie trójkąty fal.
Stoję oparty o kamienną balustradę mostu i słucham.
Plusk...
— Jakiś desperat — mówi do mnie ktoś z tłumu, tak samo, jak ja, gubiący się w tej czarnej, różnobarwnemi kulami świateł poszarpanej przędzy uroczystego wieczoru —; zwykła to u nas rzecz.
Na Place du Pont Neuf zgiełkliwa zabawa.
Patrzę:
Imć pan Tabarin rozstawił kozły i krotochwilą śmieszy pstrą ciżbę. Suną poważne rajcy, w złotym łańcuchu na sobolowych kołnierzach, praczki, chudzi grajkowie w beretach ze zwisającemi pióry; tumanią włoscy kuglarze w białych, obszernych workach, o wysmarowanych na biało policzkach; różanopierśne damy w bufiastych spodnicach, w szerokoskrzydłych kapeluszach, z pasterskiemi laskami w ręku; czułe modelki z pracowni Greuze’a, alchimiści, wróżowie, czytający losy człowieka z kart i gwiazd i dłoni, rzezimieszki, makarele, gameni.
Pan Wateau inscenizuje wyjazd na Cyterę, a »Gilles« wykradł się z ram obrazu i, stanąwszy na uboczu, zdumionemi spogląda przed siebie oczyma: młody, naiwny bajazzo.
Cisza...
Długowłosy herold uderzył w bęben i woła:
— Zali jest pomiędzy wami Don Juan di Suzor. Mam rozkaz stawić go przed oblicze Króla Jegomości.
Słynny wędrowny astrolog niechętnie wlecze się ku bramom rzęsiście oświetlonego Luwru.
Halabardy strażników zamknęły drogę ciżbie.
W gabinecie króla spełnia się tajemnica.
Za godzinę zbirowie wynieśli ciężki, skórzany tłumok i rzucili go do rzeki.
Lecz król jegomość, usłyszawszy prawdę, posmutniał.
Polecił przywołać arcybiskupa Paryża i wsunął mu rulon złota:
— Trzysta sześćdziesiąt i pięć mszy żałobnych, po wieczne czasy, pro salute regis...
Stoję oparty o kamienną balustradę mostu.




XI.
FRAGONARD.

Siedziałem tête à tête z Tragedyą Miłości.
Dama w całem tego słowa znaczeniu piękna: jasna blondyna o wielkich, piwnych oczach, w ciemnej sukni, zapiętej po szyję.
Długie, alabastrowe palce, lekko splecione na łonie.
Z pod palców wymykał się kwiat róży, snać co dopiero zerwany: czułem, że zaledwie zdołano otrząsnąć z niego krople rosy.
Zjawisko księżycowe.
Gdybym ją nocą letnią spotkał w świerkowej alei, prowadzącej do grobowca państwa C., po której nieraz lubiłem się przechadzać w samotnika, możebym się i przeraził.
Każdy z nas podszyty jest tchórzem i w pewnych momentach traci rozsądek, czy, jeśli chcecie, zimną rozwagę.
Sądziłbym niewątpliwie, że rozwarły się ciężkie drzwi dębowe i z ponurej, pełnej tajemnic głębi wynurzyła się jedna z prababek rodu, która ongiś, nie mogąc przeżyć zdrady kochanka, poszła szukać śmierci w poblizkim stawie.
Znana legenda — lata i zamiłowanie moich przyjaciół do romantyczności zmieniły ją w prawdę.
Byliśmy oboje przygnębieni, niewiadomo, dlaczego.
Właściwie wiadomo: jedno i drugie miało w życiu godzinę, która sępimi szponami wpiła się nam w serce, krwawiąc je na wieki.
Trudno było skleić rozmowę.
— Wie pan, czytam Hamleta.
— Zapewne po raz setny. Jeśli się nie mylę, najulubieńsza to pani lektura. Naturalnie zajmuje Cię przedewszystkiem — Ofelia.
— Może.
Umilkła.
Byłem rad, że ktoś zapukał do drzwi.
— Pozwoli pani otworzyć?
Bladą twarzyczkę przejrzysty oblał rumieniec, oczy przysłoniła jedwabnemi rzęsami.
— I owszem, jeśli się Panu podoba.
A!...
— Pan Fragonard, malarz nadworny Króla Jegomości.
— Niegdyś, niegdyś... przepraszam — dziś tylko pensyonaryusz Luwru.
— Pani Z., moja — jakby to się wyrazić — współboleśnica.
Mały, czupurny staruszek o tłustych, zdrowych policzkach zaśmiał się łagodnie, a potem czarne, przenikliwe oczka z zaciekawieniem objęły tę czarującą postać uosobionego Smętku.
— Pani cokolwiek schudła...
— Jakto?!
— Byłem kiedyś w gościnie u Twoich rodziców razem z świętej pamięci de Saint-Nonem. Biedny abbé! nie żyje! Umarł w sam dzień zamianowania go arcybiskupem Rouen’u.
Pewnego poranku podpatrzyliśmy Panią mimowoli, jak się bawiłaś z miluchnym pinczem. Widzieliśmy słodkie, utoczone nóżki i — jeszcze coś więcej...
— Jak Pan śmiesz!!?
— Niech się Pani nie obraża — mnie już wszystko wolno... Zresztą miałem na myśli ciasteczko, któreś rozkosznie podawała psinie... Dam też Pani radę: kobieta, leżąca na wznak, powinna zawsze pamiętać o zamykaniu drzwi...
Czułem, że w powietrzu zaczyna się gromadzić burza.
Zrobiło się parno, jak w łaźni.
Mistrz Jean Honoré usiadł spokojnie na krześle, zato pani Tragedya podniosła się z miejsca i wzgardliwym, dumnym zmierzyła go wzrokiem.
Niebawem jednak opanowała się zupełnie.
Wrodzony takt i wychowanie walne odniosły zwycięstwo.
Przytem trudno się przyznać, że godność kobiecą obrazić może pierwszy lepszy zdeklasowany malarz.
Zająwszy dawną pozycyę, jasna blondyna o wielkich, piwnych oczach, w skromnej sukni, zapiętej pod szyję, z kwiatkiem w długich, alabastrowych palcach, uderzyła w ton pobłażliwy, zaprawiony pewną poezyą.
— Jeżeli o to idzie, przypatrz się Pan tej róży: zda się, nieskazitelna, a ciemny pąs tego listeczka przybladł na kraju; zwarzyła go spieka, a nawet — o! — nadgryzł go nieznacznie jakiś owad. I na słońcu są plamy. Niedelikatnie jest tylko wypominać przeszłość...
— Więc co?? Mam się zachwycać tem nędznem dzisiaj?
Jakżeż pani wygląda!?
Ręce tylko złożyć w krzyż, kazać się ustawić na kroksztynie Panny Maryi Paryskiej i osłupiałym wzrokiem spoglądać ku Mordze!
Nie żal Pani tych czasów, kiedy w dziewiczych snach przychodził Eros do Ciebie, całował rozchylone żądnym oddechem wargi, a niewidzialne chóry amorettów śpiewały hymn na cześć Twej nagości, na miękkiem złożonej posłaniu i czekającej, aż sen przemieni się w jawę?...
A w co on się obrócił przez tę waszą żebraczą, idealną miłość?
Siedzi w towarzystwie Pani jak struty, osowiał, odrętwiał i budzi się tylko wówczas, gdy wasza społeczność, zamianowawszy go łaskawie swym garsonem, każe mu nad grobem tak zwanych »szlachetnych« żałobne wygłaszać mowy, brać udział w odsłanianiu tanich pomników i wbrew naturze spełniać funkcye ajschylosowskiej płaczki!... Brr!...
My, ludzie dawni, urządzaliśmy się inaczej.
Każdy z nas wiedział jedno:
Życie wesołą jest komedyą, którą trzeba odegrać do końca z humorem i przytomnością umysłu, wyzyskując każdą godzinę i żadnym, byle zdrowym, nie gardząc owocem.
Pewnego dnia wpuściła mnie do swej alkowy pani de S...
Nie wymienię nazwiska tej damy, gdyż w waszych oczach uchodzi to dzisiaj za pohańbienie sromu.
Nie zdążyłem wyczerpać czułości, gdy w przyległym salonie usłyszeliśmy kroki męża. Odsuwam rygiel, by mieć otwartą drogę do odwrotu.
Raz jeszcze mnie pocałuj na pożegnanie! — szepnęła omdlałemi z rozkoszy ustami.
Całuję, a pan małżonek niemal odchyla kotarę.
Pensyonaryusz Luwru, któremu republikańscy współobywatele każą oceniać smarowidła narodowych kiczarzy, uwieczniających na płótnie słynne dzieje Rewolucyi, zmienił się naraz w dawnego »Frago«.
Spojrzał chytrze na moją towarzyszkę, jak gdyby chciał się przekonać, czy wrodzona jej wstydliwość nie doznaje uszczerbku.
Działo się z nią coś dziwnego.
Machinalnie mięła listki róży, a oczy jej wpatrzyły się — nie wiem, w przeszłość czy przyszłość. To jedno było widoczne, że w wnętrzu jej toczy się walka: to groźnie ściągały się jej rysy, to znowu na ustach ledwie dostrzegalna, motyla siadywała bladość.
Mistrz nad mistrzami mówił dalej:
— Albo, proszę Pani, innym razem wyjechaliśmy do lasu.
Mlle. Guimard zrzuciła z siebie wiotkie tiule i prawie nago wykonała na świeżej, wonnej murawie jeden z tych przepysznych tańców greckich, którym tak się delektował Dwór.
Wtem przybiega do nas zacny pan de Brissac i woła:
— Chodźcie co tchu zobaczyć obraz, godny pendzla naszego genialnego Fraga!
Oczywista, poszliśmy.
W śnieżnych pianach górskiego potoku, w cieniu jaworu czy klonu, kąpią się najady!
Tak harmonijnych pleców, jak u jednej z tych bogiń, nie spotkałem już nigdy.
A te piersi u drugiej!
A te łydki i zróżowione pięty u trzeciej!...
Zaś opodal bachantka, z podwiniętemi, jakby z kamienia ciosanemi nogami, z główką w tył przechyloną w obiecującem marzy uśpieniu.
Taką zapewne była matka ludzkiego rodu, Ewa, kiedy, wyszedłszy z rąk Arcymistrza, poczęła przez sen uśmiechać się do pokus węża.
Szkoda, że wówczas nie żył jeszcze pan Crebillon, bo narodziny pierworodnego grzechu byłby był lepiej opisał, niźli to czynią staroświeckie, niezdarne legendy.
Mon ami-cochon Diderot twierdził, że kobieta jednem podniesieniem koszulki zdobywa świat, albo przynajmniej intratny urzędzik dla męża.
Prawda.
Rozkoszna Dubarry stała się w ten sposób nielegalną władczynią naszej drogiej Ojczyzny. Niewinna ta czynność gotuje szczęście jednym i drugim.
Doświadczył tego częstokroć mąż przemądrej pani d’Esparbès, któremu wynaleziony przezeń aforyzm »życie jest huśtawką« otworzył na oścież podwoje łaski Króla Jegomości.
Możny ten protektor kancelistów, mających ambicye zostania radcami królewskiego dworu, zawołał mnie raz do siebie i mówi:
— Słyszałeś zapewne, drogi mój Frago, żem głęboki wymyślił aforyzm: »życie jest huśtawką« —
— z której nie trzeba robić tragedyi — dodałem.
— Tak jest. Otóż chciałbym, ażebyś mi to uzmysłowił na płótnie.
Pokażę ci, jak to najlepiej uczynić.
Zaprowadził mnie do ogrodu, pełnego, jak zwykle, marmurowych kupidynków i nimf.
Z dyskrecyi, pomiędzy nami mówiąc, całkiem zbytecznej, schowałem się za postument klasycznego bóstwa.
Markiz położył się wygodnie w krzakach.
Z konarów wspaniałego drzewa zwisały dwa sznury huśtawki, trzeci, odpowiednio długi, trzymał, w ręku kandydat na radcę królewskiego dworu, w przyzwoite usunąwszy się oddalenie.
Na huśtawce siedziała znana mi dobrze urocza pani Margieryta.
Pan d’Esparbès dał znak.
Szlachetny małżonek z takim zapałem jął huśtać swą dobrodziejkę, że pantofelek z prześlicznej jej nóżki uleciał, jak kolibr, w powietrze.
Rozwiały się falbanki, dowcipny aranżer zabawy i ja ujrzeliśmy różowe kolana i — jeszcze coś więcej, z czego nie trzeba robić tragedyi.
— Cynik pan jesteś! — wrzasnąłem. — Nie masz względów dla kobiet!
— Cynik?!...
Pan Fragonard uśmiechnął się, czarne oczka utopił w nas obojgu, i zda się, nieco obrażony, schwycił kapelusz, grzecznie się ukłonił i — Madame! Monsieur! — odszedł.
— Byłeś pan zbyt szorstki dla tego staruszka — szepnęło moje vis-a-vis, jasna blondyna, zapięta po szyję.
Nie trzeba zaraz z wszystkiego robić tragedyi.
Spojrzałem jej w wielkie piwne źrenice.
Patrzyła na mnie długo i wymownie, zapomniawszy ukryć nóżkę, którą, widać, niechcący, w czasie opowiadania Fraga, wysunęła z pod rąbka skromnej sukienki...




XII.
PANA ANTONIEGO C. WSPÓŁWŁAŚCICIELA FIRMY ANTONI C. & SP. PRZY ULICY M. SEN O SĄDZIE OSTATECZNYM.

Nigdym w sobie nie czuł zdolności pisarskich, lecz dzisiaj chwytam za pióro, aby się z Wami, kochani Ziomkowie i Wspólnicy moi, podzielić zarówno strasznem jako i rozkosznem wrażeniem ubiegłej nocy.
W niezłym pożegnałem Was humorze: jak wiecie, ubiłem interes, który mi przyniósł kilkanaście tysięcy na czysto; trapiła mnie wprawdzie uwaga jednego z Was, jakobym kontrahenta sprytnie wywiódł w pole, przypomniawszy sobie jednak przysłowie: »głupi dwa razy traci«, znalazłem ulgę w myśli, że on, jeśli stracił, to tylko raz jeden, a gdy straci raz drugi, jego wyłącznie będzie winą.
Zresztą spryt, jak wszystkie szlachetne przymioty, odróżniające człowieka od zwierzęcia, jest darem nieba, z którego korzystaj, aby nie zastosowano do ciebie ewangelicznej przypowieści o włodarzu, co zakopał talenty.
Mój Boże! nie mogę się skarżyć na brak powodzenia, nawet żona, dowiedziawszy się o przyroście chudoby, przestała gderać i, pocałunek składając mi na ustach, powiada wstydliwie:
— Chodź, przypomnijmy sobie wiośniane lata narzeczeństwa.
Nie taję się przed Wami, iż, dbając o wycieńczone jej zdrowie, umiałem tej zacnej kobiecie wytłumaczyć, że pora jest spóźniona i jutro trzeba opuścić łoże rzeźkim i wypoczętym.
Pomny też byłem gadki, zasłyszanej od syna, którego kieruję na adwokata, gadki czy bajki nader głębokiej o niejakim królu Polykratesie, opiewającej, iż nigdy nie należy zbytnio kusić szczęścia, ponieważ może się odwrócić — nie powiem: w godzinie niepowołanej, gdyż każda godzina, w której się szczęście od nas odwraca, jest niepowołaną.
Po tym wstępie, niezbędnym dla zaokrąglenia całości, czyli raczej do nadania głowy mojej relacyi, przystępuję do rzeczy:
Wyobraźcie sobie:
Ledwiem się otulił w wygrzaną przy piecu kołderkę, zacząłem — mówiono mi o tem, gdym się obudził — mocno chrapać i jęczeć i rzucać się, jak szczupak przed Wiliją; nie dziwota: zmagałem się z potęgami, na przezwyciężenie których nie starczą siły olbrzyma, a jam jest Ten, co je zmógł.
Otóż na obłokach, kształtu ogromnych pierzyn, wydętych puchem edredońskim, którym handlował mój ojciec, stanęli, plecami do siebie, dwaj aniołowie i zatrąbili w trąby — w pierwszym momencie mniemałem, że ulane z szczerego złota, ale gdym się im bliżej przypatrzył, przyszedłem do przekonania, iż tylko mosiężne.
Chciałem zawołać:
— Niebiosa mogłyby sobie pozwolić na metal kosztowniejszy!
Atoli myśl tę, widać, bezbożną, stłumił w samym zarodku huk, jakiegom dotychczas nigdy w życiu nie słyszał.
Jeden z aniołów trąbił ku północy, drugi ku południowi; potem obrócili się i, oparłszy się wzajemnie łopatka o łopatkę, grzmieli, jeden na wschód, zaś drugi na zachód, iżby na wszystkie cztery strony świata rozeszło się zaduszne Dies irae.
Nie ulegało bowiem najmniejszej wątpliwości, że obwieszczano Sąd Ostateczny.
I oto ziemia rozstąpiła się na dwie połowy.
Po czarnych ścianach przepaści ślizgały się węże, ohydne potwory, ziejące siarką i smołą.
Z bezdni strzelał płomienisty Ocean, stokroć większy od tej wyuzdanej pożogi, która przed laty — pamiętny to dla nas dzień — obróciła w popiół kantor tego męczennika i — nie obwijajmy w bawełnę — lekkomyślnika Adolfa.
Krążyły słuchy, iż sam podpalił, dostał się też do kryminału, skąd wróciwszy, rozpił się i umarł z zgryzoty, z nieuzasadnioną do nas pretensyą, iżeśmy go nie uchronili od katastrofy.
Wiadomo, że część winy usiłował zwalić na mnie, ale Bóg strzegł — wezwano mię tylko na świadka.
Teraz postać jego, obrzękła i jakby wyniszczona rozpustą, płynęła ku mnie na rozszalałych falach ognia.
— Piekło! — krzyknąłem — taki, mój kuzynie i kompanionie, spotkał cię los za życie na żart, za wyrządzoną nam wszystkim krzywdę!
Była to jednak fatalna pomyłka — nie otchłań to wieczystego potępienia, lecz Czyściec. Albowiem z płomieni wydobywał się jęk i płacz i wołanie:
— Przebacz nam, litościwy Sędzio! Masz słuszność — niewątpliwie! Śmiertelne przygniotły nas grzechy, czołgaliśmy się po ziemi jak płazy, przecież w spełnianiu choćby największych występków nie opuszczała nas Wiara w Twe Miłosierdzie bez granic, ani Nadzieja, że w bezmiarze Twych łask wszelka topi się niedokładność — czy to będzie tak zwane fałszywe bankructwo, czy jakaś inna nieoględność lub zbytnie zacietrzewienie!
I odpowiedział im Głos:
— Skruszeni jesteście i pokorni, przebaczam!
W oczach moich stał się cud.
Ziemia zawarła się z powrotem, na miejscu ognia i potworów rozścielił się różnobarwny, puszysty, rzekłbym smyrneński, prawie taki sam, jak w moim saloniku, w kwiaty dzierzgany dywan, na nim olbrzymie kaktusy, wypchane pawie, araukarye, begonie, wyolbrzymiałe orchideje, magnolie, wachlarze palm!
Pod ich baldachimem snują się rzędy młodzianków i dziewic — ta z lilią, tamta z różą, ta z pękiem rezedy, tamta z gwoździkiem, inna z niezwykłym, rzadkim chryzantemem, znowu inna z tuberozą czy narcyzem, a pomiędzy nimi starsza moja córka w wianku mirtowym i białym welonie; przy fortepianie znany wykonawca-wirtuoz i artysta kompozytor w niebieskim fraku, a wszyscy sunęli i sunęli, śpiewając »Hosanna« i »Jubilate Domino!«
Za nimi z pochyloną głową nasz poczciwy Adolf, przeobrażony do niepoznania; obrzękłość znikła niemal zupełnie, oczy, podobne dawnej do ślimaczych łebków, nabrały klarowności.
Zobaczył mnie i przyjaźnie się uśmiechnął.
Nie potrzebuję Wam chyba zaręczać, żem się serdecznie ucieszył, zauważywszy w nim to nagłe odrodzenie.
Dźgnęła mnie tylko jakoby zazdrość, że takiego dostąpił zaszczytu były kryminalista i po empirejskich kroczy kobiercach.
Alem w czas ją przytłumił, bo juścić nie godzi się zawiścić umarłym, tem bardziej przyjaciołom.
Nasz ksiądz kanonik, który tak łaskaw bywa na skromny mój dom, wspomniał ostatniej niedzieli z ambony o kozłach i barankach.
Z przejęciem słuchając kazania, anim się spodziewał, że tak prędko danem mi będzie obraz ten na własne oglądać źrenice.
Oto z grobów ruszyli się umarli i w nieprzeliczonej ciżbie czekają, w słusznej od Majestatu odległości, na nierychliwe, lecz sprawiedliwe wyroki.
Święty Woźny niebieskich trybunałów cytuje każdego z osobna i każdy z osobna zjawia się przed Sędziowskiem Obliczem.
Jeden Archanioł z otwartym wielkim Bilansem w ręku czyta »Ma« i »Winien«, a drugi Archanioł kładzie to wszystko doczesne saldo człowieka na wagę i waży.
Stosownie do tego, która przeważy szala, ta z summą Dobra, czy ta z kwotą Zła, odzywa się głos:
— Umieścić go pomiędzy kozłami!
albo:
— Niech powiększy szlachetne stado baranów!
Z niekłamaną trwogą, a zarazem i z współczuciem spostrzegłem mego kontrahenta w włosistej, brodatej postaci kozła...
— Czuję — szepnąłem —, żeś w znanej głupocie swej zamierzył wezwać mnie przed kratki, zamiast uczyć się odemnie, jak należy pomnażać, mówiąc ewangelicznie, swe talenty, ażeby nie ściągać na siebie urągowiska dobrego Arcywłodarza, rodzinie zapewnić przyszłość, a sobie podziw u ludzi fachu.
Sroga dotknęła cię pomsta. Przecież żal mi ciebie, bom nie jest z głazu, tylko z ciała i duszy, stworzonej na obraz i podobieństwo Boże i Miłosierdzie Moje nie zna granic!!!
Straszniem zadygotał, gdym od strony trybunału usłyszał moje własne, rodowite, powszechnie czczone nazwisko.
— Jakto?! — jęknąłem. — Nie jestem wszakże trupem, lecz żyjącym obywatelem!
— Cicho, ty błaźnie i oszuście! — odrzekł Święty Woźny i kluczami uderzył mnie w plecy.
Ścisnąłem pięść, aby mu się odwzajemnić, atoli w tej uroczystej, a tak niepewnej, przerażenia i nieopisanej grozy pełnej godzinie przywiodłem sobie co tchu na pamięć ową starą, wypróbowaną, katechizmami uświęconą naukę, którą mi wpajano za młodu, a która zawsze była drogoskazem mego żywota:
— Bądź pokorny i posłuszny, albowiem pokora przebija niebiosa, a nieposłuszeństwo jest bramą, wiodącą do Czeluści piekieł. Przytem:
— Pokorne cielę dwie matki ssie.
— Nie poufal się z koniem i nie łaskocz go pod pęcinami, bo, nim się spostrzeżesz, palnie cię kopytem w łeb, aż drogocenny wytryśnie ci mózg.
— Zawsze też miej poważanie dla postronka, gdyż niewiadomo, czy ci ostatniej nie odda przysługi.
Dodać do tego wypada, że w uszach nie przebrzmiał mi jeszcze głos, zwrócony ku Męczennikom Czyśćca:
— Przebaczam, boście skruszeni i pokorni.
Gdym już szedł przed kratki, stała się rzecz okropna.
Jeszcze teraz, pisząc Wam o tem, ledwie mogę utrzymać pióro.
Z płomiennej ławy podniósł się Szatan — czy uwierzycie: w berecie i w czarnym, długim, szerokim worze, podobnym do rewerend, w jakich zwykle prowadzą kondukty pogrzebowe protestanccy pastorzy — lichy to zaszczyt, że strój ich okrywa Mocarzy podziemnych, jednak naturalny to wynik głoszenia bezbożnych herezyi — — — a więc sam Szatan podniósł się z miejsca, pazurami oparł się o poręcz, przechylił się nieco naprzód i badawczy, ostry wlepiwszy wzrok w oblicze Sędziego, piorunującym zahuczał grzmotem:
— Wysoki Trybunale! Nie wątpiąc, że wyrok ferowany na tego łotra (!!!???) będzie sprawiedliwy, kazałem już odrazu przygotować torturę, najodpowiedniejszą dla tego rodzaju członków ludzkiego społeczeństwa — —
Nie dokończył, gdy, niewidzialną pchana mocą, wysunęła się przedemnie szafa wertheimowska w gęstym wieńcu liżących ją chciwie ognistych języków.
— Wiem — zagrzmiał Szatan dalej —, że rozmiary tego skrytego złodzieja — nie miałem już odwagi przeczyć, stropiony będąc lękiem i trwogą — zbyt są wielkie, aby się mogły w tem niejako Prokrustowem pomieścić łożu, lecz pachołkowie moi połamią mu golenia, a iżby nie próbował się wydostać, każę go do niej i z wierzchu i ze spodu i ze wszystkich czterech boków przywiercić. Oto siepacze z grubymi, stalowymi świdrami.
Pot zimny oblał mi czoło, po grzbiecie przeszedł dreszcz, kości moje zachrupotały, jak kości upiorów, ale umysł i jakby natchnienie wzdyć nie utraciły swej władzy.
Padłem w proch i pył i jąłem się kajać:
— Nieuchronny, litościwy Sędzio! Masz słuszność! niewątpliwie!
Śmiertelne grzechy przygniotły mię do ziemi, czołgam się po niej jak gad, przecież w spełnianiu i największych występków nie opuszczała mnie Wiara w Twe Miłosierdzie ani Nadzieja, że w bezmiarze Twych łask wszelka topi się nierozwaga, czy to będzie fałszywe bankructwo, czy jakaś inna nieoględność lub zacietrzewienie!
— Zresztą dotychczas jeszcze żaden z moich dostawców nie powziął podejrzenia, jakobym miał zamiar zwinąć interes wśród okoliczności, iż tak się wyrażę, niepewnych, a więc jasnem jest, że polegają na mojem sumieniu.
— Nie było też u mnie komisyi, mającej przychwycić mnie na — niedokładnem książkowaniu, a więc nie istniał dotychczas powód do jej wkroczenia.
— Jeżeli się czasem zdarzyło, że ktoś z moich odbiorców otrzymał towar, mówiąc ich gwarą, nierzetelny, niech swe żałoby skieruje do hurtowników, nie do mnie.
— Prawda! Zarobiłem wczoraj na sprzedaży mej rudery cokolwiek więcej, niż drukowane przepisują skrupuły, lecz chyba tylko nowicyusze mej branży mogą być na to wrażliwi, takich jednak, chwała Bogu, niema.
— A gdyby nawet wymysł Szatana, tego wroga Rodzaju, któregoś Ty w słusznym gniewie strącił z niebiosów, chciał to podciągnąć pod nomenklaturę oszustwa (pfe!), to już Rzymianie, mistrze prawa i sprawiedliwości, uczyli — napomknął mi o tem nie w ciemię bity mój syn i bardzo mi się to podobało —: mundus vult decipi, ergo decipiatur
— Ten świat — bo mundus znaczy świat —, który Ci tyle sprawia kłopotów, który nie słucha Twych przykazań i przeto jest wart, aby go smagała rózga — lepiej dla niego, że moja, gdyż pod Twoją, jeśliby się podniosła na przekór Miłosierdzia, całkiemby zginął...
— Nie chcę, Panie, abyś mnie posądzał o chełpliwość.
— Przecież na tych szalach, wahających się w ręku Twych Archaniołów, niech też zaważy i moje »Habet«, jeśli już moje »Debet« w taki niepomierny gniew wprawia bezlitosnego Władcę Ciemności.
— Damy, chodzące po wielkotygodniowej kweście, nie odstąpiły od mych progów bez sutej jałmużny.
— Co roku na gwiazdkę sprawiam biednym sierotom i pończochy i buciki, a wierna towarzyszka mych smutnych i wesołych dni niejedną obdarza je sukienką.
— Utrzymuję biedną dziewczynę — i to w tem życiu przykrem prawdziwe, jedyne moje »Habet«, nie czyniąc krzywdy ognisku domowemu: żonę nie tylko w dzień imienin, ale na każde urodziny obsypuję klejnotami; wcale się tego stosunku mego nie domyśla — wy mnie nie zdradzicie, bo i ja znam wasze sprawki —, gdyby jednak, nie daj tego Panie — ostatecznie powiedzieć nie może, iżby jej lata...
— Przyczyniłem się hojną składką do budowy kościoła.
— Zdemoralizowana niezdrowymi prądami w literaturze i sztuce młodzież posiada karzącego we mnie opiekuna.
— Podwładny personal może ze sutej remuneracyi noworocznej sprawić sobie w noc sylwestrową niejedną wazkę ponczu; wiem, że wierniej służyć mi będzie.
— Jednem słowem: Biorę, ale i daję!!
— Tak! Bierze ale i daje — odpowiedział ku mej niewysłowionej uldze, sprawiedliwy Sędzia, zwróciwszy się ku Szatanowi, jakby mu chciał okazać, że w pogardzie ma jego złość niepowściągliwą.
I Lucyper zgrzytnął zębami, podwinął bawoli ogon i w strasznym zaryczał bólu: przytarto mu rogów!...
Potężny, światowładczy Majestat kazał mi się zbliżyć do siebie.
Przykląkłem na jedno kolano i w tej sekundzie uczułem błękitną wstęgę na szyi.
— Tak! Miałem poważanie dla stryczka i oto —
— Nim się zamieni w baranka — zawołał Pan nasz i Król — oprowadźcie go w tryumfie: niech ten zgromadzony lud bierze sobie przykład z niego!!!
Nienawidzę poetów, tem więcej, że jeden z nich raczył mnie opisać w gazecie. — A głodomorze ty jeden! Żal ci, że mam »okrągły brzuszek«?! Za pożyczkami biegać nie potrzebuję, więc mi »krótkie nóżki« wystarczą —, gardzę hołotą gryzipiórków, grajków, smarowników i gipsiarzy, a jednak dzisiaj chciałbym posiąść ich wyobraźnię, ich pendzel i dłuto, ich moc w uderzaniu w klawisze, ażebym w godnych przedstawił Wam rysach i kształtach i tonach tę rozkosz i słodycz, która rozlewała się w mych piersiach i wogóle w całej mojej istności!...
Aniołowie pańscy wzięli mnie pod rękę i wiedli szpalerem rozstępującego się ze czcią narodu, dziewczątka w bieli rzucały przedemną kwiaty, jedna bardzo piękna panienka wręczyła mi wielki bukiet, a tłumy śpiewały i wołały: »Niech nam burmistrzuje i prezesuje! Niech w parlamencie broni naszych nieprzedawnionych praw, niech będzie ministrem — On jeden! On jeden!«
Wkońcu sam Pan Jezus, siedzący na hebanowym tronie, inkrustowanym perłową macicą, przytulił mnie do swej rany i, wskazując na krzyż, wyrzekł uroczyście:
— Pamiętaj, abyś zawsze kroczył drogą, nad którą zawisło to godło, a Ty, Duchu święty — zwrócił się do Gołąbki, fruwającej pomiędzy Ojcem a Synem — lej na niego Swe Światło, iżby nigdy nie stracił rozsądku!
Zbudziłem się...
Było już późno.
— Po niespokojnej nocy tak smacznieś spał nad ranem, żem cię nie chciała budzić — powiada mi żona.
Pocałowałem ją w usta i mówię:
Należało mi się to... Widziałem we śnie rzeczy, pełne tajemnic, i zjawiska, które są jakby zapowiedzią naszego nieustannego szczęścia.
Uważam to sobie za dobry omen i stąd też opisuję Wam to wszystko, drodzy moi Ziomkowie i Wspólnicy; nie wahajcie się iść ze mną pospołu — przez życie...




XIII.
STAROŻYTNY KOŚCIÓŁ.

Wzrosłem pośród twych ruin, ty starożytny kościele!
W letnie poranki, pijany wschodem słońca i szumem zbóż, biegłem do ciebie i w cieniu twych szarych, polnych głazów, bujnym uwieńczonych chwastem, kołysałem mą duszę razem z trawami, kołyszącemi się na mogiłach.
Grubo ciosane głowy bożków, z pogańskiej ponoć kontyny, martwo patrzące na innych, wiodły ze mną rozhowor, którym przez długie lata pobrzmiewał mój nieudolny, samotny śpiew.
Dzisiaj odbudowały cię pobożne, troskliwe ręce.
Romańskie twe okna, niby źrenice, skupiają w sobie rozległe, niezapomniane dla mnie równie.
Prawnukowie tych, którzy bolesnymi byli świadkami twego upadku, spieszą w twe wrotnie, dziękczynią u twych ołtarzy odrodzonemu życiu i modlą się o szczęście dla siebie i innych — może i dla mnie...
Lecz ja nie umiem już chwycić za kij pątniczy, przepasać się szkaplerzem, zmieszać się z tłumem moich najbliższych braci i błogosławić twej zmartwychwstałej świetności.
Stoję z daleka i żal mi, że groby zrównano z ziemią, że na twych kruszących się kamieniach nie rosną już mchy, rozchodniki i bluszcze.
Głośne, uroczyste »Te Deum laudamus« wygnało z wnętrza twojego Smutek, który, błąkając się, jak ślepiec bez dachu, spotkał się na drogach rozstajnych ze mną, zamieszkał na zawsze w mem sercu i nieraz w ciężkich, niespokojnych snach, wiedzie mnie ku twym zwaliskom, ty starożytny, romański kościele i, jak za dawnych lat, każe mi daremne czynić wysiłki, zali przez twe wązkie, gruzem i kośćmi umarłych zawalone podziemia nie dotrę do światła...




XIV.
O WALĄCYM SIĘ DOMIE.

Zbudowałem sobie dom i już się wali.
O mój walący się domie!
Trochę za prędko zmieniasz się w ruinę, prędzej, niż mógłby się spodziewać człowiek, który ma powieki otwarte na śmierć.
Wszystkiem obchodził pustkowia, wszystkie ugory i bezpłodne wydmy, kamienie-m wyrywał z pod gęstwi zielsk i rów wykopawszy głęboki, że starczyłby mi za grób, rzucałem je tą ręką na fundamenty dla ciebie.
Raz, kiedym pobiegł w pole, szukając czworogrannych głazów na narożniki, obsiadły mnie psy: omal ze śmiechu-m nie zginął, jak te zajadłe bestye szczerzyły kły do mych pięt i jakie musiałem wyprawiać młyńce, aby nie zadać kłamu nauce, iż pragnienie życia silniejszem jest od żądzy skonu.
A kiedyindziej takem się podźwigał, że, leżąc w gorączce, urosłem w swych oczach na owego potulnika, który na Trupiej Górze pomagał Panu wyzwalać świat...
O mój walący się domie!


∗                    ∗

Widzę, że zbytnich dostępujesz honorów,
ty mój walący się domie!
że zaczynam mówić o tobie, jako o czemś, co wartością przewyższa wór mąki, albo statek, wiozący z dalekich krajów nici jedwabne na pończochy dla dam, albo godność człowieka, który na wielkiem zgromadzeniu wdrapał się na stół i śród oklasków Raj obiecuje tłumowi.
A przecież zbudowałem cię na odludziu, na pograniczu spraw, w których najprzenikliwszy mędrzec nie znajdzie związku z dukatem, płaconym dziewce ulicznej,
albo z chorągwianą, gromniczną ekshumacyą zwłok zapomnianego artysty,
albo z niecierpliwością narzeczonej, umierającej z tęsknoty do podróży poślubnej w wygodnym, samotnym wagonie,
albo z tryumfalnem ogłoszeniem Rzeczypospolitej na gruzach monarchii,
albo z rozpaczą mamki, tracącej pokarm!
Nie dostrzeże związku:
z bohaterskim wodzem, z majakiem wstęgi orderowej w duszy prowadzącym żołnierzy w bój za ojczyznę,
ani z zadowoleniem wołu, wyprzęgniętego z pługa,
ani z dziennikarską reklamą dla konstruktorów nowej odmiany rytmu i dla wynalazców nowych sposobów czyszczenia kloak miejskich,
ani też z skowytem psa, co się wyśliznął z pętlicy rakarza.
A może...
Ogromne, zielone płomienie jaworu nad moją głową.
Potok przewala po głazach roztopy seledynu.
Krzewy głogu krwawią się na czarnej, łupkowej, prostopadłej ścianie.
Mże sierpniowego południa snują się po łąkach i owsach ku niebotycznym górom...
a wzrok mój osłabł...
I, napół ślepy będąc, straciłem miarę rzeczywistości: wyglądasz mi w słońcu na pałac, w księżycu na zamknięte, pełne widm zamczysko, a jesteś tylko przenędzną lepianką, ty mój walący się domie!


∗                    ∗
Wzniosłem ci portal,

o mój walący się domie!
W blokach z czarnego marmuru wyrzeźbiwszy święte, stawiałem je na skrzydlatych gryfach, jeden nad drugim, iżby tworzyli chór, niebiosom kamienne podający pieśni, wyśpiewane Duszy, która się zmogła ze Złem.
I, mając przed sobą kosz jabłek z dzikich jabłoni, rosnących po miedzach, i garść fioletowych jagód z kęp leśnych, wyczekiwałem od rana do zmierzchu i od zmierzchu do rana, zali nie wejdzie do wnętrza twojego Ten, co serce ma z ognia i jednym tylko przemawia wyrazem: Wieczność.
I raz mi się zdało, że wszedł.
Padłem na ziemię z wyciągniętemi rękoma, a potem, zerwawszy się, szalony z radości, pobiegłem na drogi rozstajne, na ulice i place, przed kościoły i ratusze i jąłem krzyczeć:
Jest!...
I to był mój śmiertelny grzech.
Albowiem znalazłszy skarb, trzeba go chować przed ludźmi.
Pytali się: kto?
Spieszcie zobaczyć, odrzekłem: Świątynię-m zbudował na pustkowiu; sfinksy jej strzegą, po piersi zanurzone w piasku, który je obsypuje od niepamiętnych dni; nie u was, lecz u mnie zamieszkał Bóg!
Roześmiali się, jednak, ciekawi, poszli.
Lecz przybywszy na miejsce, spostrzegli odrazu,
o mój walący się domie! —
że próg twój, wyciosany z pnia sosny, zgnił od deszczów,
że okna, wybite kamieniami złośliwych wyrostków, pozaklejano papierem,
że na ścianach, niebielonych od lat, zwiesza się brudna pajęczyna,
że stół się chwieje na spróchniałych nogach,
że, zamiast krzesła, położono deskę na czterech kołkach, wbitych w ziemię,
że nawet figura Chrystusa, zapewne skradziona z przydrożnej Bożej Męki lub z opuszczonego klasztoru, w nienależytem poszanowaniu: tak ją popstrzyły muchy.
— A któż wy, że tak mi śmiecie urągać? — zawołam. — Ty pierwszy lepszy z brzegu, znam cię! masz minę pospolitego fałszerza weksli!
Ty okradałbyś pryncypała, ale się boisz, by cię nie zamknięto.
O tobie, moja pani, wiem, żeś — do wyboru — siebie lub córkę ofiarowała staremu rozpustnikowi, panu X. z ulicy Y. Ma kilka kamienic i wieś — nie prawda?
A pani gaszek już wyjechał, czeka w Florencyi, trzeba okłamać małżonka i za nim...
Ty ściskasz rękę i bywasz na kolacyach przyjaciela, któremu uwodzisz żonę, a ta, znieprawiona twymi karesami, mizdrzy się już do innych...
Ty lichwiarskie bierzesz procenty!
Ty szachrujesz z sobotniemi wypłatami!
Pani szeleścisz jedwabiem za krwawicę nędzarzy!
Ty kupiłeś utrzymance bransoletę, a dzieci twoje chodzą obdarte i głodne!
Ty za hojnem porękawicznem sławisz po gazetach narodowe zasługi pospolitych wydrwigroszów.
A ty — —
O mój walący się domie!...


∗                    ∗

Nie wywyższam się nad innych; nie jestem ani lepszy ani gorszy od tamtych i dlatego też płakać nie będę nad tobą,
o mój walący się domie!
Lecz z Marigny lub Folies-Bergère zabiorę dziewkę, pyszniącą się w przechodzonym płaszczu jakiejś bogatej damy, albo — szczerzej i otwarciej — z najlichszego Cabaret au Coq w tandetnej, wełnianej spódnicy, oplotę ją resztkami bluszczu, który tak bujnie i smutnie piął się wczoraj aż pod twój dach, a dzisiaj padł ofiarą krów i pastuchów, i każę jej tańczyć kankana...
Niech tam jawor w zielonych stoi płomieniach!
Niech potok przewala po głazach roztopy seledynu!
Niech krzewy głogu krwawią się na czarnej, łupkowej, prostopadłej ścianie!
Niech mże sierpniowego południa snują się po łąkach i owsach ku niebotycznym górom:
Ja klaskać będę w dłonie, że mocą byka, wiedzionego na arenę, obramowaną strusiemi pióry, lśnistemi skrzydły krasek i połyskującemi cylindrami, zgniotłem w sobie już wszystko, coby mi przypominało procesyę świętych, rytych w czarnym marmurze na portal dla ciebie,
o mój walący się domie!
Nie dam żebrakowi jałmużny i bez skrupułów suty zjem obiad; kosztownem upiję się winem i przy akompaniamencie dzwonów, w tej właśnie chwili witających jakiś kondukt, z omyłki wyprowadzać będę przyjaciół i towarzyszy, którym się zdaje, że wdowa w grubej żałobie, wiodąca dzieci na grób męża, nigdy go nie zdradzała, że w pomiętej, zblakłej twarzy tego młodzieńca nie znamię weneryi widać, lecz klątwę światozbawczych zmagań z nędzą i upodleniem, że znany nasz filantrop w sposób uczciwy zdobył środki na publiczne ocieranie łez, że Duch zapanuje nad chlebem, że Bóg zamieszka w człowieku...


∗                    ∗

O mój walący się domie!...




XV.
ZŁODZIEJ.

W nocy, przez otwarte okno, zakradł się do mnie złodziej.
Nie znał moich obyczajów, bo, nie znalazłszy portmonetki na stoliku, sięgnął pod poduszkę — daremnie.
Ale mnie zbudził.
Schwyciłem go w pierwszej chwili za gardło, chciałem nawet zawołać na policyę i oddać go w ręce karzącej sprawiedliwości.
Oprzytomniawszy, uczułem coś w rodzaju współczucia dla tego biedaka.
— Siądź pan — powiadam — i przysuwam mu krzesło.
Złodziej, widząc, że mu nic nie grozi, usiadł, a ja tymczasem zapaliłem światło.
Chłopak młody, przystojny, szkoda, że, zamiast być pożytkiem dla społeczeństwa, stał się jego plagą.
— Przepraszam Pana bardzo, dawno uprawiasz swoje rzemiosło?
— Ze dwa lata.
— I jak ci się wiedzie?
— Na ogół nieźle. Nie wycierałem dotychczas kątów kryminału; zwykle sztuka mi się udaje, czasem tylko — — — i tutaj spojrzał na mnie z uśmiechem, któregom na razie nie zupełnie zrozumiał.
— Chwała Bogu, że tak Panu szczęście służy — powiadam. — Ale czy nie byłoby lepiej wziąć się do jakiejś rzetelnej pracy dla siebie i dla innych. Zresztą może się Panu pośliznąć noga, boć tak długo dzban wodę nosi, aż się ucho urwie... Ambicyonować niema się znowu czego, Pan nie jesteś jedynym, który ma odwagę kraść... każdy, proszę Pana, gdyby chciał, łatwoby się na to zdobył... I ja mogłem zostać złodziejem, jednak wolałem... Więc co? obiecujesz Pan poprawę?
— Obiecuję — rzekł — widocznie skruszony. Pański przykład nauczył mnie rozumu, nie będę przedewszystkiem nigdy właził przez otwarte okna parterowe, boć gdyby u właścicieli ich było co kraść, zamykaliby je na noc. Powinienem był to wiedzieć, gdyż sam mieszkałem kiedyś na parterze, ale w stanowczej chwili nieraz traci się głowę. A teraz, jeśli Pan taki Spartanin — —
— Co to ma znaczyć?
— W Sparcie nas szanowano — —
— A pan skąd to — —?
— Mój Panie: polla ta deina ouden anthroopou deinoteron pelei...
— Sofokles?!!
— Otóż jeżeli pan obchodzi się z złodziejem, jak z człowiekiem, wyświadcz mi jeszcze jedną łaskę...
— Miło mi będzie... jaką?
— Masz pan klucz od bramy?
— Mam.
— To mi ją otwórz. Bo widzi Pan i ja dbam o dobro społeczeństwa. Wszystko jest względne...
— No! no!
— Nic Panu nie wziąłem, bo nie było co brać... Wyspecyalizowałem się w portmonetkach i zegarkach, do handlu starzyzną nie czuję w sobie żadnego powołania. A propos: masz Pan zegarek?
— Mam.
— Pokaż Pan... E! niklowy!... A więc widzi Pan, gdybym wylazł przez okno, wpadłbym w ręce »księżyca«. Wzięliby mnie pod klucz niewinnie.
Każdy porządny obywatel ma obowiązek dbać przedewszystkiem o to, aby sprawiedliwość, na której zbudowano świat, nie miała pokusy — ona i tak zbyt często się myli — i aby ludzkość nie żywiła go daremnie. Poco, nie zasłużywszy na to, miałby wyzyskiwać »podatkujących« i jeść kaszę z cynowej miski, sprawioną, oczywiście, ich kosztem? Trzeba ich szanować, tem bardziej, że jak Pan sam raczyłeś przyznać, każdy z nich mógłby ostatecznie zostać złodziejem i — powiedzmy tak en passant, niejeden z nich lepiejby na tem wyszedł... Bon jour!
— Do widzenia, Panie, do widzenia!...




XVI.
ŚPIEWAJĄCY.

W kapeluszu na bakier, z laseczką w ręku, chodzę po ogrodzie, śpiewający...
Jesień.
Hej! la! ho! Hej! la! ho!
Niebo chmurne, kasztany pożółkły, zgraja wesołych łobuzów, obkładając się kułakami, wydziera sobie resztki brunatnych owoców i rozsypuje się ze śmiechem.
Hej! la! ho! Hej! la! ho!
Na smukłych, łaciastych brzozach przerzedziły się liście, buk, pod którym przystanąłem, niemal zupełnie obdarty, a z pośród zczerwienionych krzaków młodej grabiny czuby świerków pysznią się gęstą, niebieskawą zielenią i dumny, twardy, szeroki, rozbujały jesion dotychczas jeszcze nietknięty.
Na ścieżce, po której spaceruję śpiewający, wiatr nagromadził grubą warstwę zwiędłych smutków — kopnąłem je nogą, śpiewający.
Rozpoetyzowany student siadł na ławce i, pochyliwszy się nad zeszytem, pisze sonet; gibkie, nito mchem oblepione pręty siwych modrzewiów kołyszą się niespokojnie nad spalonym trawnikiem; cynkowy dach jakiegoś pałacu martwym odbija połyskiem jeden z jaśniejszych obłoków, a z przeciwległej alei wyszła niespodziewanie ta, która kiedyś była pierwszą i ostatnią literą mej księgi, a potem, nim się spostrzegłem, podarła ją na strzępy...
Chciała się cofnąć, lecz ja grzeczniem się ukłonił i ścisnąłem jej dłoń, śpiewający.
— Panie! — krzyknął dozorca ogrodu — co pan robisz?
— Duszę się w swoim domu, tutaj świeżem oddycham powietrzem.
— Oddychaj pan sobie ile chcesz, tylko daj spokój tym kwiatom...
Prawda: robotnicy znoszą do cieplarni pękate kubły palm, oliwek i laurów, a ja włóczę się krawędziami klombów i, jak cham, który, wracając z odpustu, wyrywa sadzone przed rokiem wierzby lub kamieniami obtłukuje jabłka z cudzych sadów — bez korzyści dla siebie, gdyż parkan odgradza je od drogi, ścinam laską, śpiewający, główki ostatnich azalii i astr, śpiewający...
Hej! la! ho! Hej! la! ho!
Z łysego wzgórza zrywa się stado kruków i z wrzaskiem leci ku miastu, na gałęzistych wierzchach topoli rozsiadła się jemioła, poprzez szczerby płotu bieleje kilka powalonych głazów, ponad nimi, śród rosłej, więdnącej trawy żelazne, rdzą jedzone krzyże z zatartymi dawno napisami, a na pograniczu między parkiem a zaniedbanem cmentarzyskiem czeka znana mi dobrze dziewczyna... Już jej nie powiem — hej! la! ho! hej! la! ho! —
Szkoda mi ciebie, dziecko niemal jesteś i nie wiesz, że światu wpoprzek iść nie można — —
tylko jej sploty ujmę w dłonie i całując, śpiewający, wyrwę jej z serca ostatki obawy, a jutro, na sądach, iżby mnie nikt nie obwiniał, że pobłażliwość moja dla zbrodni równa się wyrzutom sumienia, śpiewający głosować będę za wyrokiem śmierci na ową matkę wyrodną, co w stawie na «Jusgladiówce« utopiła swe dziecko...
Hej! la! ho! Hej! la! ho!
W kapeluszu na bakier, z laseczką w ręku, chodzę po ogrodzie, śpiewający, ścinam laską, śpiewający, główki ostatnich azalii i astr, kopię nogą, śpiewający, górę smutków, które wiatr pozrywał z drzew i nagromadził na mej ścieżce...
Hej! la! ho! Hej! la ho!




XVII.
GŁÓWKI DZIECIĘCE.

Wiszą u mnie na ścianie dwie główki dziecięce o wyrazistem, smutnem spojrzeniu.
Niema godziny, abyśmy z sobą milczącej nie prowadzili rozmowy.
Przekomarzamy się o drobnostki, o winogrona, o wstążkę, o to, czy małym dziewczątkom należy obcinać włosy, aby lepiej rosły, czy też odrazu zaplatać je w warkocze, o plamę na sukience, o potrzebę wdziewania kaloszy na błoto i co lepsze, tort czy ciastko francuskie.
Główki, malowane gris à gris, nabierają wówczas kolorów, dyskutują coraz to żywiej i, zniecierpliwione protestem, jakoby czekoladka i krem były zarówno »najlepsze«, twierdzą z wesołym uśmiechem w smutnych zazwyczaj oczach, że łatwo dam się przekonać, jeśli w niedzielę urządzę im »bal« z koleżankami.
Zaś w innych sprawach, gdy idzie o teatr lub koncert, albo o wycieczki w góry — koniecznie po klamrach i łańcuchach, zaczynają się gniewać i, podniósłszy palec do ust, grożą zupełnie na seryo:
— Niech tylko wyjdziemy za mąż, to nam już nikt tego nie zabroni!
Czasem jednak zapominam o moich główkach dziecięcych — zwłaszcza o zmroku —, jak wczoraj:
Deszcz jesienny uderza mi leniwie w szyby, wicher zgina niemal do ziemi ostatnią akacyę, otoczoną wałem cegieł na mającą się budować w roku przyszłym kamienicę, która do reszty zasłoni mi wzgórze z topolami i to ostatnie usunie drzewo...
Monotonny skrzyp poblizkiego tramwaju przenosi mnie wskutek przypadkowego skojarzenia myśli na Plac wenecki w Rzymie, albo ku zapadłej osteryi w pobliżu Torri dei Schiavoni, gdzie karabinierzy grali w karty, opatrzone wizerunkiem Michała Anioła i Rafaela, a biedna, obdarta dziewczyna śpiewała za kilka soldów tęskne, na pastwiskach Kampanii pozbierane melodye; albo pod szarą, odwieczną piramidę, tulącą grób wielkiego poety, który dzięki kilku zasuszonym listkom bluszczu staje znowu przedemną; albo ku »Place de la Nation« z dumnym »Tryumfem Rzeczypospolitej«; albo na »Friedrichstrasse« czy »Unter den Linden« z błyszczącemi złowróżbnie pikielhaubami...
Jak na niespodziewane hasło zaklętych organów, zaczyna się w pokoju mym roić od umarłych dawno postaci.
Chwiejący się na zmęczonych nogach upiór bierze obie me ręce, wlepia we mnie zblakły, mglisty, w łzach spłukany wzrok i mówi:
— Ciężkie miałem konanie, bom chciał cię raz jeszcze zobaczyć, a losy nie pozwoliły; przychodzę dzisiaj, by cię przywitać i pożegnać — —
Nie zdołał jeszcze rozpłynąć się w wilgotnych mżach wieczornych, a już inne widmo skrada się za mojemi ramiony, głucho śmiertelną szeleści koszulą i, pozostawiwszy na podłodze kilka zbutwiałych jej strzępów, całuje mnie w usta i mówi:
— Nazwałeś mnie kiedyś kochaną, a potem odszedłeś; przybywam, by ci przypomnąć tę chwilę zdeptanej miłości...
Odarta z kory, na pół przegniła wierzba, rosnąca na skraju piaszczystej wydmy w stronie dalekiej, dalekiej, przystaje pod mem oknem, puka w nie zmartwiałymi palcami i rozwartą szeroko źrenicą zajrzawszy do wnętrza mej izby, wlecze się z powrotem, obłupana z kory i napół przegniła, na skraj swej wydmy piaszczystej w dalekiej, dalekiej stronie...
O bądźcie litościwsi dla mnie!
O wietrze jesienny, przestań płakać!
Skończ się, ty jednostajny, leniwy deszczu!
Nie pierwszy i nie ostatni raz skupiacie w jednej kropli, otrząśniętej z mistycznego kwiatu, całe, smutne, rozpaczliwe życie człowieka, wydmuchujecie ją do rozmiarów bańki mydlanej i drwicie i drwicie...
Nie potrzeba z uporczywością maniaków przypominać mi o tym zmierzchu, jaki holbeinowski taniec szaleje na mojem pustem uroczysku!
Wiem, wiem:
Władca jestem, panujący nad królestwem karłów,
a Śmierć koścista szyderczo bawi się moją słomianą koroną, tekturowe jabłko potoczyło się już ku klepsydrze, za chwilę i miecz drewniany wypadnie mi z ręki.
Wiem, wiem:...
Rycerz-ci jestem nad rycerze! Na badylowych nogach wyruszyłem w bój, w zbroi i z wielkim pióropuszem na szyszaku,
a Śmierć koścista wbija mi oszczep w bok i rzechoce się z szpadki, wymierzonej w trupią jej czaszkę.
W promieniach zachodzącego słońca doorywam pola, rolnik, który wysprzedał się z zeszłorocznego ziarna i nie wie, skąd weźmie na świeży posiew,
a Śmierć koścista pogania mi konie, coraz chyżej, coraz szybciej ku miedzy mojego zagonu...
Ulicą miasta przechadzam się z umiłowaną kobietą, chełpię się, żem odkrył skarby Sezama, których ani robak nie stoczy, ani ogień nie spali, ani woda nie zniesie,
a Śmierć koścista w rubasznych przedemną podskokach, bije w bęben dwoma piszczelami i pospolite czyni widowisko.
Plączą się obrazy o zmroku, gdy deszcz jesienny uderza w szyby, a wicher zgina ostatnią akacyę; nadchodzi moment, że ich obrysy i barwy zlewają się w ogromną, szarą, bezludną i bezdenną przestrzeń, śród której dusza stoi osłupiała — gdy nagle,
jak na niespodziewany akord zaklętych organów, na pozbawionych wzroku, głuchych i niemych powiekach uczuwam drobne rączęta i głos mnie budzi:
— A kto to?
— Ty jesteś, ty!
— A nie prawda! bo to ona!...
Główki dziecięce, malowane gris à gris, opuściły szare passe-partout, dostały żywych kolorów i śmieją się smutnemi zazwyczaj oczami.
— Wiem już — rzecze jedna — skąd Wisła wypływa i jaki Popiel panował nad jeziorem —
— A ja — dąsa się druga — znam opowieść o królowej Jadwidze i umiem już deklinować columba timida, columbae timidae, albo hortus, horti, horto...
— Wielka sztuka — odyma się tamta —, ja od panny Annety nauczyłam się francuskiej piosenki — o! — i dzwonem zadzwoni srebrzystym:

Adieu, mon bon navire,
Mes beaux jours sont passés — —
Je te quitte — —

— Cicho, ty papużko! Ja będę miała gospodarstwo, gdy urosnę, i żyto i łąkę i kawał rzeki —
— A ja założę okulary na nos i będę przełożoną pensyi — —
Bądźcie, czem chcecie, tylko wcześnie uczcie się cierpieć i — gardzić i nienawidzić — —
Nie! nie! Chłońcie wiosenną radość życia, jak ja w waszych latach, serca otwórzcie na oścież, aby wstępowała w nie miłość — dla Wisły, jeziora i Popiela, dla królów w słomianych koronach, dla rycerzy i rolników, którym śmierć popędza konie ku miedzy, nim, wysprzedawszy się z ziarnia, zdołali o świeże postarać się zasiewy.




XVIII.
CIEŃ.

Gdziekolwiek się zwrócę, prześladujesz mnie, wrogi, zabójczy cieniu!
Z piętnem gorączki na twarzy, uciekam przed tobą, jak przed Molochem, który w swym piecu ognistym strawił hekatombę moich najmłodszych, najzdrowszych, najsilniejszych marzeń...
Pytam serca mojego, zali nie jestem tchórzem, a ono mi odpowiada:
Idź, jeśli nie chcesz się spalić, jak cierń, rzucony w płomienie w wielkosobotni poranek, w przeddzień wesołego Alleluja...
Idę i pędzę i oglądam się poza siebie, czy nie utrudziła cię ta gonitwa za mną, czy nie wypuścisz, ty krwawy, milczący Cieniu, swojej ofiary.
Stań! pozwól odetchnąć i odpocząć...
Gdybyś był sam!
Ale towarzyszy ci niesforna zgraja żołdaków, rzucających kości o twoją suknię pośmiertną, a handlarze relikwii kruszą twój krzyż na drobne ułomki i drzazgi i, umieściwszy je pod szkłem, dają za sutą zapłatą do pocałunku tłumowi.
A inni wiodą spór, kto pierwszy podważył kamień grobowy, kto pierwszy będzie miał prawo pójść do Emaus z Zmartwychwstałym.
Chór młodzieniaszków i dziewic, przeczulonych nocami księżycowemi, łowi w siatkę motylą swe nikłe westchnienia, w kunsztowne zamyka je oprawy i z wybitej czerwonem suknem estrady rzuca je przed półnagie damy i opasłe mieszczuchy, wołając:
Oto jęki i żale nieśmiertelnego Cienia!
A zgromadzeni klaszczą w spotniałe ręce i wrzeszczą: brawo!
Nie! Gardzę tobą, albowiem imię twoje jest Złuda, bezkształtny bohomaz w ramach z sosnowego drzewa, oblepionych gipsem, z cienką warstwą pozłoty na wierzchu.
Ustawili go na porączkach i śród bicia dzwonów, śród dymnych kadzielnic niosą w procesyi przed baldachimem, iżby był uświetnieniem samozwańczych praw, rzucających przyszłość do lochu.
Blichtr to i szych!...
Spoglądasz na mnie z wyrzutem? Szepczesz mi złowróżbnie do ucha, że tylko niegodni synowie zwykli tak przemawiać?
Że serce zamieniwszy w gąbkę, przesiąkniętą octem, na długiej trzcinie podaję ustom, które, w nadludzkich zczerniałe torturach, ledwie wymówić zdolne: pragnę?!...
Może... Nie przeczę... Ale dlatego właśnie nie wpijaj się sępimi szponami w ten kark, z dzióbem mięsożernego ptaka nie zrywaj mi się do oczu i, piekłem obciążonemi trzepocząc skrzydłami, nie wykłuwaj aż do ślepoty mych źrenic!
Nie umarłem jeszcze i chcę, aby wzrok mój rozkoszował się cudownemi zjawiskami świata!
Chcę, aby patrzał w słońce, aby, jak ty wchłaniasz w siebie wyziewy mogilne, upajał się wiosenną zielenią drzew, aby, gdy po uciążliwej podróży pozwolą mi wejść do sadu, mógł się nasycić rumieńcami jabłek i brzoskwiń, zanim ich sok pokrzepi głodną, zmęczoną, niecierpliwą żądzę strawy powściągającą duszę...
Dzięki ci! Dzięki!
Odwracasz się odemnie...
Przeklęłaś niejednych!
Wiem, co to znaczy!
Przemożne, w zapowiedź klęsk brzemienne słowo twoje zawiera tajne przymierze z Bogiem i nad głową spiesznych wędrowców gromadzi nawałę chmur; z daleka zbliża się głuchy pomruk grzmotu, jeszcze chwila, a ciemnię ich wnętrza poczną przecinać zygzaki błyskawic, jeszcze chwila, a piorun porazi te zwoje mózgowe, z których, jak z gniazda żmij, wypełzywały poplątane powrozy gadów, ażeby z jadowitym sykiem obśliniać świętości.
Niech grzmią i huczą te straszne olbrzymy obłoków, na grzbietach dźwigające wory ołowiu; sapiąc i zadychując się, niech w tem ciężkiem, grubymi hufnalami podkutem obuwiu depcą ich piersi, niech im chyłkiem, znienacka, jak najemny a tchórzliwy morderca, pakują płomienne sztylety pod żebra: bezpieczni, jeśli się opancerzyli w samotność: ta ich obroni od złości i urągowisk...
Uciekam od ciebie, jak człowiek, który zgiął się nad krzewem jałowca, wyrosłym na krawędzi górskiego usypiska, a potem zwrócił się nagle ku niebu i, uderzon niezwykłą promienistością Marsa lub tajemniczą przędzą Andromedy, ujrzał, niby po raz pierwszy, rozsiew gwiazd na kulistym, ciemnobłękitnawym rozłogu i, za każdem ziarnkiem złocistego maku spostrzegłszy głębię, z miliardem głębin w jedną straszną, bóstwa pełną, zlewającą się bezdeń, szaleńczym zaśmiał się śmiechem, iż mógł choć na chwilę tak się zapomnąć i zadumie swojej kazać się pochylać nad przedmiotem, poświęconym Śmierci!...
Jak żeglarz, nie mogący już wracać do swej ciasnej izdebki, a któremu zbrzydły publiczne przetargi i odpustowe jarmarki, spieszy w zaułki portu i tam, w ciemny wtuliwszy się kąt, perlistem oszałamia się winem, ażeby w niespodziewanem okamgnieniu przebudzeń o zimną posadzkę rzucić kieliszek i pobiedz nad brzeg morza i rykiem, któremu nocna wtórzy nawałnica, nędzę swą wylać przed Wielkim Pocieszycielem, tak ja uciekam przed tobą i patrzę i w szum się wsłuchuję, przygłuszający twój jęk...
Przechadzam się po żółtym, wyblakłym piasku, w którego sypkich żwirach, przemywanych jedwabnym, srebrnym, szemrzącym i wrzącym bryzgiem przypływu, giną znikome ślady ludzkich stóp, gubi się znikomość wszystkich, choćby najkrwawszych, najboleśniejszych przypomnień.
Odgłos dalekich wyrzutów topi się w rozszumiałych, rozkołysanych falach, majestatycznych, jak rytmy najgłębszej, najwewnętrzniejszej melodyi Ducha.
Na dreszcze sennych wód, po których słońce zachodnie ślizga się powoli w podmorskie, zorzami oblane, tajemnic Życia i Śmierci niesyte, wiekuistości pieczęcią zamknięte, przez gigantyczne potwory Strachu i Lęku strzeżone przybytki, rzucam, w świątynnej ciszy wnętrza, dźwięki swych podziwów i hołdów, milczące, a jednak grające na bogomodlnych, dziękczynnych harfach oszołomionych źrenic.
Hyżej i lotniej od tych skośnych, migotliwych brzytew wiatru, tnących falę i znowu płazem kładących się po niej, posyłam szerokokrężne, rozwarte oddechy uwielbień na fioletowy grzbiet ostatnich kresów tego ogromu wodnego.
Niepokalane i białe, wieszam je na białych żaglach rybołownych statków, które nagle, jak zjawiska, białą wytrysły pianą z pod widnokręgowych obrzeży, z letejskiego grobu słońca, i, kotwicę zarzuciwszy w głębię, stoją rzędem i, widma z tamtego świata, błyszczą zaklętą łuną ogni wieczornych.
A jedna z tych spóźnionych łodzi przewala się ku nim i przerażona staje w tym szeregu dusz, nie mających odwagi iść w ciemnię, choćby jej brzegi płomienistsze były od najwspanialszych marzeń o świtach i o zaziemskich rankach i południach — — —
Idź na dno! Idź na dno! ty niespokojny, latający statku!
Przystanąłeś, ponieważ na pokładzie swoim przywiozłeś mi Zmorę, która mnie dławi, zabójczy, wrogi Cień!...
Słuchaj... odeszła mnie trwoga... Pomówmy z sobą, jak dwoje istot, ongi przyjaciół i więcej — czem dzisiaj jestem dla ciebie, nie wiem, czem ty jesteś dla mnie, roztrząsać nie będę...
Bladość pokryła twe lice, z rozpuszczonych włosów zdjęłaś kolczasty wieniec, i złożywszy go na krzyżu, leżącym u twych stóp, podnosisz skrwawione ręce — jak w teatralnym obrazie.
Ciżba obdartych pątników pcha się ku tobie, mniemając, że zbliża się do Cudu, który przed wiekami obwieszczali prorocy, a jeden z twych sług, jakiś nędzny panek, oparty o ramię klechy, zagradza im drogę i wrzeszczy, że nie wszyscy godni oglądać Tajemnicę, że natomiast wszyscy, prócz jego i równych jemu, stworzeni są na to, aby zgrzebłem czyścić ich konie i nawóz wymiatać z ich stajen...
Mógłbym ci rzucić obelgę — — —
Milczysz?!...
Cóż to?!... Statek się ruszył i ku mojemu zdąża zamyśleniu.
Aniołowie ujęli wiosła w ręce i zanurzają je w wodę...
Plusk fal... Plusk fal...
Zbrojni skrzydlaci rycerze otoczyli mój Cień, mój drogi, umiłowany Cień...
Pod strop nieba, oblany zorzą, biją zwycięskie okrzyki.
Połyskują rozwiewne kity i pióropusze.
Proporce i ogromne sztandary trzepocą się, jak stada kondorów, które w jednym z moich snów zerwały się z niebieskawych, śnieżnych, skalistych szczytów i nagie, puszystą koroną owinięte szyje wyciągnąwszy w przestrzeń, dziobami niebieskawe krają powietrze — — —
Wiesz, że kocham wszystko, co ma duszę, choćby ta dusza — — —
Wiesz, żem wędrował do twych zamków, otulonych w przędzę mgły czasów umarłych...
Wiesz, że choć z ich piwnic dobywały się jęki pomordowanych samowolą niewolników, których duchy błądzą — — —
— patrz! patrz! płyną za twoim statkiem! Po szczęki zalani falą, biją dłońmi o powierzchnię!
Włosy ich mokre, lepkie od zielsk i błota!
Oczy bez źrenic — tak je pobielił strach i ból!
Jeden wygraża ci harapem, którym go zaknutowano.
Inni trzęsą kajdanami.
Tam upiór jakiejś nędzarki z wyrzniętą piersią wypluwa krew i żółć.
Tam matka tuli jedną ręką zagłodzone dziecko, a drugą usiłuje utrzymać się nad głębią i wrzeszczy zwiędłemi, wykrzywionemi usty, żeś jest — — —
Przejrzyste, zwierciadlane morze zmienia się w grzązkie bagno, pełne zarośli, wiklin, cykuty, rzerzuchy, a każda kępa sitowia i trzcin wzdycha i wyje i płacze i klnie i złorzeczy...
Topi się twój statek w tem trzęsawisku rozpaczy... Niech ginie! Niech ginie!...
Błoto zalewa pokład — — —
Sięga powyżej masztów — — —
Ratunku!!!...
Dla mnie wzywasz ratunku?... Idź i uroczystym zwołuj głosem — — —
Wstręt mam do proroczych draperyi; krzyk mój był tylko krzykiem człowieka, który miewał płonną żądzę mocy... i padł...
Chodź za mną...
Szliśmy po żółtym piasku.
Ja i mój Cień nieodstępny po zblakłym szliśmy piasku, w którego sypkich żwirach, przemywanych jedwabnym, szemrzącym i wrzącym bryzgiem przypływu, nikną znikome ślady ludzkich stóp, gubi się znikomość wszystkich, choćby najkrwawszych, najboleśniejszych przypomnień.
Mewy białem uderzają skrzydłem o dreszcze sennych wód.
Z dalekiego portu przyczołgują się ku mnie echa śpiewu marynarzy.
Kilku rybaków rozkłada sieci; żony ich i córki odnoszą połów do miasta, a my idziemy...
W jednem okamgnieniu, szybkiem, jak w ręku bożych przestrzeń pomiędzy życiem a śmiercią, przebyliśmy drogę, na której umilkły przekleństwa i złorzeczenia...
Widzieliśmy bezludne, śniegiem pokryte karczowiska, wilgotne podziemia więzienne, mrokami zalane krużganki kopalń, a w nich do taczek przykute ręce tłumów w kitlach przestępców, a z spojrzeniem bohaterów...
Słyszeliśmy pocałunki matek, wysyłających dzieci na męczeństwo i skon...
Słyszeliśmy gromkie hasła bojowe, dźwigające tych, co byli w poniżeniu; wbrew pankom i klechom wiodące zastęp obdartych i obłoconych znojem życia przed ołtarz Cudu.
Słyszeliśmy pieśń, o jakiej nie marzyły stulecia...
Pieśń, co mówiła:
»Jeżeli nie czujesz mocy, iżby zrzucić z siebie tę palącą koszulę Dejaniry, która bojownikom o prawdę bywa celem ich wzgardy, własnemi rękoma kop dalej mogiłę i połóż się w niej na zawsze.
»Ale w wyrokach twoich, silniejszych od ramienia despotów i od twej ziemskiej słabości, napisane jest, iż pięścią żelazną masz się dobijać do wrót niebieskich, rozpocząć walkę choćby z Bogiem, który ci każe wypróbować twą potęgę, aby mógł pokazać niedowiarkom, że to, co wyszło z Niego, ma znamiona nieśmiertelnej, nieskażonej młodości.
»Wbrew obliczeniom rozsądku, który jest przekupniem bereł i płaszczów gronostajowych, wywiedziesz statki swoje z zablokowanego portu w chwili niespodziewanej i pożeglujesz na wielką rewię narodów.
»Dla głodnych staniesz się Rozdawcą chleba, dla wzgardzonych Szafarzem czci; jarzmo, poniżające duszę ludzką, nazwiesz po imieniu, choćby chwalcami tego jarzma byli właśni twoi synowie; ciemność i mrok, zalegające świat, przecinać będziesz nieustraszonym mieczem zwycięskich wytężeń; przesąd i rozmyślne fałszerstwo prawdy, splotami wężowymi owijające glob, podepcesz stopą, która w uciążliwej, męczeńskiej drodze do Światła nabrała twardości głazu —
»I czcić cię będą i kochać, albowiem miano twoje Pocieszyciel i Zbawca.
»Oto mój ból, moja radość, mój tryumf!«
O wielki, nieodstępny, pożerający nas Cieniu!




XIX.
PANI ŚMIERĆ.

Na moich drzwiach widnieje od dawna bilet z dopiskiem: nie przyjmuję.
Odwiedza mnie bowiem przyjaciółka, która się nazywa Śmierć, pani Śmierć.
Zjawia się przeważnie w godzinach wieczornych — otwieram jej za umówionym znakiem. Plotkarze, raczywszy podpatrzeć jej wizyty, bez skutku dobijają się do mnie i, odchodząc zgorszeni, że śmiem ich lekceważyć, szepcą sobie na ucho:
— Taka brzydka, a on — — —!!! Lecz trudno: istnieją natury zwyrodniałe, przeżyte, gładyszka im nie wystarczy, gonią po ulicach za potworami.
Kilku życzliwym znajomym, skłonnym do czynienia mi przytyków, oczywiście jedynie w tym celu, abym się udał do psychiatry i wczas zapobiegł nieszczęściu — każdy, mówią, obywatelskie ma względem społeczeństwa obowiązki i dlatego niezmącony winien zachować umysł —, próbowałem wytłumaczyć, iż obcowanie z kobietą nie koniecznie pociąga za sobą ostateczność i że w zwierciedle, w którem człowiek zawięzuje krawat, nie zawsze widzi goryla.
— Nie chcę przekonywać świń! — wrzasnąłem kiedyś niecierpliwie, zrozumiawszy ich alluzye. Straciliście wiarę w wasze żony, a może i córki, więc sądzicie, że każda tyle tylko, nie więcej jest warta. Zresztą, gdybyście nawet tym razem nie rozminęli się z prawdą — rzadko wam się to zdarza —, to w jednem grubej dopuszczacie się pomyłki. Ślepi jesteście czy co? Wszakże to najpiękniejsza istota, jaką kiedykolwiek Pan Bóg stworzył. Sakramentalne wasze damy, za lichy czy dobry obrok płaskie sprawiające wam uciechy, nie warte rozwiązać rzemyków u jej nóg.
Tyle ukochanym moim współbraciom, albo raczej współpowietnikom z tej zapadłej prowincyi, noszącej napuszone, pyszałkowate miano ziemskiego globu.
Dziś, przed kilkoma godzinami była znowu u mnie.
Tym razem przyszła w porze niezwykłej, bo około południa.
Domyślałem się, że przywiódł ją wypadek, który zapewne wywołał potrzebę wywnętrzeń.
Przywitaliśmy się bez słów; podałem krzesło i pytającem spojrzeniem objąłem jej postać. Ciekawość ustąpiła jednak miejsca podziwowi: Prześliczna!
Wypukłe, zielone oczy z źrenicą kształtu wydłużonej elipsy, spokojne i nieco mgławe, były jakby odbiciem przedmiotu dla nas niezrozumiałego, który w jedną z szufladek mózgu składamy z etykietą »Wieczność«, dodając: niewiadomo, co z tym fantem robić, niech sobie leży...
Może też po raz pierwszy spostrzegłem, że blade jej czoło, osłonięte gładko przyczesanymi włosami à la decadence, — taki podobno ten rodzaj koafiury otrzymał chrzest od nielubiących metafizyki fryzyerów, — przecina prostopadła zmarszczka, dzięki czemu delikatny, orli nos o cienkich, nieznacznie wydętych płatkach wystąpił trochę naprzód.
— Mam wrażenie — szepnąłem —, że Pani wracasz z ogrodu: napiłaś się woni kwiatów, ale, zamiast zadowolenia, czuję, obleciał cię smutek...
— Smutek? Jestem — odrzecze z wymuszonym uśmiechem — zawodową filantropką; odwiedziłam właśnie biednych krawców i, proszę sobie wyobrazić, spotkałam się z straszną rozpaczą: umarło im dziecko...
— I cóż z tego?
— Jakto cóż z tego?! Ojciec stoi nad łóżkiem z załamanemi rękoma, z pochyloną głową —
— W skarpetkach, w spodniach, opadających na chudych biodrach, rzucił właśnie igłę i zapomniał na tę wielką uroczystość wdziać butów, przyciągnąć paska — —
— Nie drwij Pan... a matka, wynędzniała kobiecina —
— Jak łodyga końskiego szczawiu w listopadzie —
Spojrzała na mnie z wyrzutem.
— Mów Pani dalej, jeśli ci sprawia rozkosz grzebanie w obrazach, zalatujących niewymiecioną izdebką.
— A matka płacze i narzeka: Juścić mnie twoje rączęta za szyję obejmować nie będą! Juścić ja drobnych nie zaplotę ci warkoczyków, a ino je rozczeszę, iżbyś jak aniołek stanęła przed Bogiem! Nie dam ci rano kromki chleba ani mleka, nie sprawię ci barchanowej sukienki, a właśnie tatuś zarobił kilka groszy! Myślałam, że cię ustroję i zaprowadzę do kościoła, po raz pierwszy, po raz pierwszy! Teraz cię zaniosą do kruchty, na pokropienie! Juścić ty mi w szyby chuchać nie będziesz i paluszkiem robić krzyżyków w tej parze — postawię ci drewniany krzyżyk na mogiłce — — —
— Wie Pani, drużymy się dawno, a nigdym nie przypuszczał, żeś taka sentymentalna — —
— A Pan taki brutal — — — Zastanawialiśmy się zwykle nad abstrakcyami, ale dziś — —
— I dzisiaj nie mam ochoty zakłócać w sobie uwielbienia dla Pani spokoju, dla tej dumnej, królewskiej bezwzględności, z jaką traktujesz życie. Znam się na tem. Dola jest twarda i kolczasta, jak naręcze suchych cierni, rzuconych przez niesfornych chłystków pod gołe stopy ślepca, wędrującego, nie wiadomo, dokąd.
Ale z tego jeszcze nie wynika, aby, jak Panią w tej chwili, rozmiękczała mnie płaczliwość pierwszych lepszych drapichrustów — radzi nazywać się ludźmi, a są przeżutą trawą, którą — przepraszam za wyrażenie — wypluwasz na tem ograniczonem pastwisku doczesności... Ciekaw też jestem, czy znalazłabyś w sobie choć dziesiątą albo i setną część tego pojęku, gdybym ja tak położył się na tej kanapie i więcej się już nie podniósł! — —
— Może i nie...
— Kto tu jest brutal?!... Dlaczego?
— Bo widzi Pan, dla ciebie byłby i czas...
Przeraziłem się, alem się opanował, nim skazówka na budziku przebiegła przestrzeń ćwierć sekundy.
— Słusznie... Mimo to jednak, jeśliś się Pani tak hojnie rozgadała ze mną, zechciej mi wytłumaczyć, dlaczego jesteś niesprawiedliwą — — dlaczego żal ci dziecka, a — — —
— Niesprawiedliwą?! Nie! Mam świadomość, że dziecko umrzeć musi i w tem jest moja sprawiedliwość... Zaś co do ciebie, to chyba wiesz sam dobrze —
— Wiem... wiem... Rzućmy to...
— Przytem takeś się oswoił w obcowaniu ze mną, tyle razy roztrząsaliśmy tę kwestyę — Zresztą możemy naprawdę przerwać... Piękny mamy dzień, przejdźmy się, u Pana jest trochę duszno: widać, za mało przewietrzasz pokój.
— I owszem, służę Pani...
Powędrowaliśmy w pole...
Rżyska, osnute babiem latem, słońce październikowe niemal dopieka, płaty traw jeszcze świeże, a przecież czuć w jasnem, kryształowem powietrzu początek końca. Na drzewach tu i ówdzie liść zwiędły, pożółkły...
Towarzyszka, przystanąwszy, wyciągnęła ręce nad murawami, nad dalekim sadem czy parkiem, jak gdyby je chciała błogosławić. Wypukłe, zielone oczy jeszcze gęstszą oprzędły się mgłą, z piersi wydobyło się westchnienie i zgasło, a właściwie utonęło w okręgach.
Przejął mnie niby dreszcz...
Zauważyła to.
— Daruje Pani, ale dziwne w tej chwili wywierasz na mnie wrażenie. Nie umiem zdać sobie sprawy.
— Po prostu Pan się boisz: jesień działa na ciebie przygnębiająco... Nie lękaj się, jesteś dość jeszcze młody i krzepki.
— Wiem, że to w ustach Pani komplement, ale ja cię zaraz przekonam o najoczywistszej prawdzie.
I, jak szalony, zacząłem gonić po ugorach, przeskakiwać miedze i rowy i, gdy nogi grzęzły w wyciągniętych codopiero skibach, wyrywałem je, niby pniaki z oblepionymi gliną korzeniami. Nieledwiem chciał się wdrapać na potężny stóg zboża, ale ściana była zbyt stroma i ręce ślizgały się po niej.
Próba ta wyglądała chyba arcyśmiesznie, bo Pani Śmierć zdjęta, widać, litością, poczęła mnie strofować:
— Skończ-że Pan to widowisko — — Wróć się — — do mnie!... do mnie!
Nie zbiła mnie jednak z tropu. W tych samych, cyrkowych podskokach biegłem ku niej z powrotem, zdążywszy po drodze uzbierać bukiet nieprzekwitłych jeszcze do reszty ziół polnych i pęk czarnych, soczystych ożyn.
Z ukłonem zarumienionego studenta podaję jej wiązankę i mówię:
— To dla Ciebie! Teraz właśnie nadeszła pora tłumionego oddawna wyznania: kocham Cię! Widziałaś, krzepki jestem i zdrów i dość jeszcze młody! Nie czekajmy domu — — — tu! Nikt nas nie zobaczy, a gdyby nawet zobaczył, niech plotkarze mają w swem życiu godzinę tryumfu!
Rzuciłem się na nią, ale ona, wiotka i powiewna, odtrąciła mnie z mocą drwala i, nim zdołałem ogarnąć wzrokiem podeptane przez nią kwiaty, stanął przedemną ohydny kościotrup.
Optyczne, widać, złudzenie, gdyż w tym samym momencie, nim jeszcze ochłonąłem, szła przy mym boku moja Pani o wypukłych, zielonych oczach z wydłużoną w kształt elipsy źrenicą...
Usiłowałem się tłomaczyć.
— Pani to wina — powiadam —, żem się zapomniał... Opowieść o dziecku tych krawców i twój smutek wyprowadziły mnie z równowagi, napędziwszy mi coś w rodzaju strachu, któregom na schadzkach z Tobą dotychczas nie zaznał.
Może i z tej przyczyny, że wbrew Twym przypuszczeniom czas mój jeszcze — — —
— Masz na plecach trochę piasku, czekaj, strzepnę go — —
— Dziękuję... Wpadłem do świeżo wykopanego dołu, tam, obok tej cegielni... Spostrzegłem na pierwszy rzut oka: mniej więcej dwa metry długi, a jaki metr szeroki — chciałem się przekonać, czy też miara — — —
— Daj Pan spokój... Wracajmy...
Skierowaliśmy się ku domowi, rozmawiając, że tak się wyrażę, o rzeczach abstrakcyjnych, o ciszy na dalekich wyspach, ocienionych cyprysami, oblanych Oceanem, o zorzach zachodnich, przygasających złocistą smugą na wodach tyreńskiego morza — niezapomniany widok, który nas kiedyś zachwycał ze szczytu Monte Cavo, o absolutnem trwaniu Ducha, o niepojętej treści, zawartej w ludzkim wyrazie: Wieczność.
Przebiliśmy się przez gęsty las świerkowy, po kładce i po kamieniach, obrosłych mokrym, szmaragdowym mchem, przedostaliśmy się na drugi brzeg potoku, aby spocząć pod białym, napół rozwalonym murem.
— Widzi Pani, co za piękny cmentarzyk!... Może wejdziemy.
— Jeśli Pan sobie życzy, nie mam nic przeciw temu.
Pokazuję jej groby, zapadłe wiejskie mogiły.
— Tu — powiadam — leży mój dobry znajomy, Wł. G., tu poczciwy stary proboszcz, z którym grywaliśmy czasem w karty, tutaj panna M. Dzieckiem niemal była, gdy ją tu przyniesiono. Pamiętam: trumna niebieska, owinięta białym welonem, na nim wianek mirtowy, jak przystało na oblubienicę Pana Jezusa; rówieśne jej, przepasane szarfami, niosą chorągwie i feretrony, ludzie śpiewają: Kto się w opiekę...
Wie Pani, jednego tylko nie pojmuję: dzisiejszy zarząd parafii wypasa tutaj swe bydło. Posyłano skargi, ale daremnie... Przecież i z tem można się pogodzić, należy to niejako do idylli — dodaję wesoło.
Na twarzy mej przyjaciółki malowało się zadowolenie.
— Widzę, że znowu Pan jesteś sobą... Ale na mnie czas; trzeba się rozejść.
Pożegnaliśmy się serdecznie, jakby nie zaszło nic pomiędzy nami.
— Na odchodnem jedno słówko...
— Mów Pan.
— Jeżeli raczysz jeszcze mnie odwiedzić, to proszę, bez smutku, ażebym nie zakłócał w sobie uwielbienia dla Pani spokoju, dla tej dumnej, królewskiej bezwzględności, z jaką traktujesz życie...




XX.
AKACYA.

Ścięto cię prędzej, niźlim się tego spodziewał, ty moja biedna, ostatnia akacyo!
Dziś rano jeszcze, stanąwszy w oknie, patrzałem na twą niezwiędłą dotychczas koronę, oblaną słońcem, które, po dniach chmurnych i słotnych, jaśnieje znów pełnym, prawie upalnym blaskiem.
Zapomniałem na chwilę, że jesień pospiesznie zbliża się do kresu jedwabnych, szarych pajęczyn, że »święto umarłych« tak niedaleko przedemną.
A oto w południe widzę, jak twe warkocze tarzają się w pyle cegieł i dymiącem wapnie, jak chłopak wycina sobie kozikiem gibką twą gałąź i smaga nią bose nogi towarzysza, zaś ten, podskakując wśród płaczu, niema odwagi uciec, a za słaby, by się bronić; jak jeden z mularzy, pożyczywszy siekiery od sąsiedniego rębacza, łupie twój pień na kawały i rzuca je do fartucha kobiety, która przyniosła mu obiad.
Czerwony mur rośnie w mych oczach; z rozkopanej ziemi, tu, gdzie niedawno zielenił się szmat koniczyny z wystającem pierzem bylicy i krzewami łopianu, wystrzeliła gotowa niemal ściana z szeregiem bezszybnych okien, patrzących ciekawie na niewyschnięte błoto.
Rusztowania gną się pod ciężką stopą spracowanych rabów, młode dziewczęta, bez pieśni, bez uśmiechu na ustach, dźwigają wielkie kubły gliny, pogania je dozorca, nie szczędząc klątw i złorzeczeń.
Widzę: gdzie ongi akacya napełniała wonią powietrze, otwiera się brama dla Wenus ulicznej, chyłkiem prowadzonej przez wstydliwego kawalera.
Zaperzona kucharka sieka mięso przy akompaniamencie walców straussowskich, które »sama pani« wygrywa na wypożyczonem pianinie.
Na pierwszem piętrze, w pokoju, strojnym w tandetne meble i bawełniane portyery, piękna córa pana radcy marzy o pójściu za mąż za hrabiego.
W suterenach podpity betoniarz bije żonę, łającą go, iż dzieciom nie przyniósł chleba.
Na podwórzu pachołek miejski kłóci się z stróżową o kupę śmieci i o zbyt obfity zapach kanałów.
Do izdebki na poddaszu wprowadza się uczony czy poeta: »drążki«, z chudem, żydowskiem szkapskiem u dyszla, stoją przed kamienicą; dozorca, wysilając się na powagę, aby nie zadrwić z »bogatego lokatora«, wlecze się bocznymi schodkami z siennikiem na plecach i odartem z lakieru krzesełkiem w ręku, zato idący za nim wyrostek, ze stołem na głowie, podśpiewuje:

Wielki jestem pan,
W całym świecie znan:
Kawał portek, pół surduta
Wiecheć wyłazi mi z buta. —

Wynędzniały marzyciel z tłumokiem książek pod pachą, z butelczyną atramentu i piórem zamyka tę rozkoszną procesyę.
Na ustach jego błogi uśmiech; ziemia drży w posadach, świat płonie pożogą, z dalekich krain przychodzą wieści o krwawych narodzinach sprawiedliwości, co nie pozwoli łamać się duszom w ciężkiej, bezpłodnej walce: »umrę, myśli z spokojem, albowiem oczy moje, przywykłe do ciemnicy, zobaczyły zorzę, jaśniejszą od siedmiu świeczników, które aniołowie pańscy trzymają nad otwartą księgą ludzkich przeznaczeń«.
Ścięto cię prędzej, niźlim się spodziewał, ty moja biedna, ostatnia akacyo! Ale nie będę czuł żalu po stracie twej, po woni, którą w wiosenne noce księżycowe napełniałaś powietrze, po białym kwiecie twoim, który, czarodziejskim lśniąc aksamitem w żarach słonecznych, kazał mi choć na chwilę zapominać o turkocie grubo kowanych wozów, o monotonnem wywoływaniu handlarzy starzyzny, o ślepym żebraku z ociekającemi krwią oczyma, któremu przechodnie rzucają grosz do czapki; o zalotach żołnierzy przy studni; o krawcu, któremu ukochane zmarło dziecko; o złotych kołnierzach uporczywych kandydatów na fotele ministeryalne; o matronach, które, po całożyciowych zachwytach nad tęgimi mięśniami oficerów i koniarzy, oddają się dzisiaj mistycznym rozmyślaniom w uroczystych mrokach katedry; o służącej, co udusiła noworodka; o surowym wyroku, wydanym na jednego z nędzarzy, który podczas rozruchów wybił szybę w sklepie z pieczywem i ukradł bochenek chleba —
Nie będę czuł żalu po stracie twojej, ostatnia moja akacyo, jeśli spełnią się w bezsennych nocach snute marzenia owego »bogacza«, zamieszkałego na strychu, w miejscu, gdzieś ty do niedawna bujnym, zielonym pyszniła się wieńcem:

Sam Bóg dał hasło, albowiem i Jemu
Już się sprzykrzyło, że Zło tak bezczelnie
Urąga złotym blaskom dyademu
Sprawiedliwości; sam Bóg chwycił kielnię
I z ludem swoim wielki zamek stawia,
Twierdzę przeciwko ohydzie bezprawia...




XXI.
LIST.

Pani!
Gdybym w uroczystych chwilach »podniesienia ducha« ubierał się w jedwabny, wzorzysty chałat buddyjskiego kapłana, mógłbym ci powiedzieć z świadomością jak najszczerszej prawdy, żem Cię przeczuł, żem postać Twoją widywał w snach i marzeniach, które i takiego, jak ja, pospolitowca nawiedzać raczą.
Nie wątpię, że w sercu Twem, tak czułem na głosy z zaświatów, znalazłbym należyty oddźwięk i że nie miałabyś powodu mówić mi o koniecznej potrzebie wysubtelizowania duszy, abym, słuchając rzeczy, dalekich od sznurówki i fartuszka, rzeczy »naddoczesnych«, nie zachowywał się jak kowal, sapiący przy kuciu rozżarzonej szyny, lub jak tragarz, któremu pod ciężarem zarzucanych na plecy worów pękają rękawy.
Uwierzyłabyś wówczas, że i ja sroce z pod ogona nie wypadłem — w waszem społeczeństwie i przed tym zarzutem bronić się trzeba —, że tak samo jak Ty i Tobie podobni, mam prawo doszukiwać się zaczątków mego bytu »w niepojętych mgławicach wieczności«, żem chodził na czworakach, że, chociaż nie lubię, jak pies, wyć do księżyca, w ciepłe, lipcowe nocy nawłóczyłem się dosyć po torfowiskach, żem godzinami z wędką w ręku siadywał nad rzeką i, zamiast łowić kiełbie i płotki, z głupkowatem zdumieniem przyglądał się, jak płynne złoto słońca stapia się z pomarszczonym błękitem wody.
Miałem też obyczaj przysłuchiwać się krzykom ptactwa błotnego, drapać się na chojary po zielonawe jajka wronie, leźć po pas w grzązkie bagna i cudzy rwać tatarak na majenie rodzicielskiego okapu, razem z innymi urwipołciami wydzierać nawpół zgniłe snopki z dachów sąsiedzkich i na »przyśnicach«, na krzyżowych drogach zapalać sobótki, podkurzać wonne rzepiki, skakać przez ogień, pyzate dziewki ciągnąć za spódnice, gonić świętojańskie robaczki i, wylegując się na miękkich »sitówcach«, z otwartą gębą wchłaniać opowieści ślepej baby-staruchy o rycerzach, śpiących pod niedaleką »Świńską górą«, wśród pustych, wrzosami porosłych pól, i o tem, jak »pan Kościuszko« strzelał z pistoletu do srebrnego szelążka...
Ogromną sprawiały mi też przyjemność wielkanocne dzwony i trzepot czerwonych chorągwi podczas wczesnej procesyi rezurekcyjnej, krwawniki na miedzach, łopiany i podbiały pod wrotami stodoły, soczyste wiśnie w sadzie chrzestnego ojca, który złodziejskie łakomstwo moje smagłym mitygował rzemieniem, suszone śliwki na wilię, ziemniaki pieczone w popiele z pozbieranych na pastwisku suchych odpadków bydlęcych.
Z mułu lepiłem biskupów, z kulkami zamiast nosów, w wielkich, pękatych infułach, z pastorałem w ręku, kładłem ich rzędem na trawie i nie mogłem pohamować — nie pamiętam, żalu czy wściekłości, gdy zbyt drapieżny pazur słońca te arcydzieła moje na niekształtne rozdrapywał grudki.
W skwarne południa pożniwne, zostając na »przezobiad« śród morza ściernisk, nie mogłem wyjść z podziwu, jak w głębokich otchłaniach przejrzystej, blado-niebieskiej ciszy drgały kłęby rozżarzonego powietrza; przygnębiony niemożnością rozwiązania zagadki tego prostego zjawiska — Pani oczywiście wiedziałaś za młodu już wszystko —, kładłem się jak długi plecami do nieba i, wyciągnąwszy łapę, bawiłem się w ciuciubabkę z szarańczami; a jeśli mi się udało jedną z nich przychwycić, to choć nieraz ostre skłuło mnie rżysko, nie mściłem się na nich, ani skrzydeł, ani cienkich, długich nóżek wesołym stworzeniom tym nie obrywałem.
Nigdym też nie nadziewał bąków na słomkę, czasem tylko uśmierciłem zbyt kąśliwą muszycę na brzuchu konia lub na łopatce krowy.
Raz też, zburzywszy gniazdo os, wypiłem — niestety! bez wyrzutów sumienia — dorobek ich pracy, nagromadzony w szarych, woskowych kieliszkach, ukrytych pod wilgotną kępą darniny; doszedłszy zaś miary wyrostka, niezdolnego jeszcze do służby wojskowej, ale który przestał się modlić w otumanieniu mistycznem do duchów prababek, uwiodłem jedną czy dwie dziewczyny, nawiasem mówiąc, im na pociechę, a sobie na pożytek.
W południe nęciły mnie cieniste bruzdy czerwcowego żyta, wieczorem jedwabna, pachnąca podściel lucerny.
Widzisz, szczery jestem i z »grzechów młodości« tajemnicy nie czynię.
Ażeby jednak Twe serce, tak wrażliwe na krzywdy, wyrządzane tej biednej, niewinnej płci niewieściej, którą łypiące węszek poetyckie mopsy oszczeknęły za najprawowitsze i najdoskonalsze zwierciadło »Praduszy«, nie pękło z nadmiaru oburzenia, śmiem wyznać, że sromotnie wywiedziono mnie w pole.
Jedną z mych ofiar, czarodziejską wiochnę o ślicznych niebieskich oczach i gęstych blond włosach, wypłaszano już kilkakrotnie przedtem z kartofliska, gdzie słodkie dawała sobie rendez-vous z młodym pastuchem gminnym, a druga, przybłęda z nieznanych mi bliżej okolic, siedziała pono w areszcie za bezwstydne, prawa boskie i ludzkie obrażające podrzucenie dziecka pod progi jakiegoś panicza; wypadek tem karygodniejszy, ponieważ zbiegł się z dniem jego ślubu.
O sprawach tych doszła mnie wieść, niestety! za późno: mając już wówczas wstręt do owoców napoczętych, byłbym był, świadom nagiej prawdy, chodził ze dwa lata dłużej z sztandarem niewinności w niepewnej prawicy, chyba, że szczęśliwsza jaka sposobność rzuciłaby mi w objęcia nie złudę, lecz rzeczywistość.
Przyzna Pani, że na zapłociach trudno wyhodować kwiatki o woni lotniejszej, mimo to jednak zdobędę się na bohaterstwo, tak nie licujące z dzisiejszym stanem mej wychudłej, zgrzybiałej duszy, i zawołam:
— I ja byłem w Arkadyi! I ja miałem chwile przedziwnych, niebosięgłych wzlotów!
Pewnej niedzieli, idąc na odpust, na Wniebowzięcie, obtłukłem po drodze sporo jarzębin i nanizawszy kraśne jagody na szpagat, którym obwiązano mi pęk ziół, przeznaczonych na święcenie — ziołami temi okadza się wymiona krów, aby więcej dawały mleka —, zawiesiłem ten zaimprowizowany sznur korali na szyi Jagusi, o której dziś jeszcze nie mogę myśleć nie tyle bez rozrzewnienia, ile raczej bez ślinki na ustach.
Bardzo ją to uradowało, ale, dławiąc się gruszką — wie Pani, małgorzatką —, wykrztusiła, że zawszeć większą mają wartość korale prawdziwe. Naturalnie.
Nie koniec na tem.
Kiedyś, lat temu będzie już tyle, że gdybym miał był wówczas syna, musiałbym mu już dzisiaj napomknąć co nieco o potrzebie zachowywania niezbędnych ostrożności — otóż kiedyś, wałęsając się w cieniu sentymentalnych topoli nad wilgotnymi brzegami jeziora, uzbierałem niezabudek (!!!) i zaniosłem je panience ze dworu, gdziem braci jej, szlacheckie, tęgie, ale zakute łby forsował nieco ponad ich siły składnią łacińską.
Z początku była jakby zawstydzona, ale po pewnem wahaniu, spojrzawszy mi bystro w oczy i, w dziwnie ciepły sposób dotknąwszy się mej dłoni, kwiaty przyjęła, mówiąc:
— Dziękuję. A gdzie on to znalazł?
— Nad wodą.
— Nad bystrą?
— Nie, nad stojącą, nad jeziorem.
— W noc księżycową?
— Nie. W południe.
— A co on woli? Księżyc czy słońce?
— Jedno i drugie świeci — jedno w nocy, a drugie w dzień. Są też i gwiazdy na niebie.
— Doprawdy?
— Tak jest.
— Dziękuję.
Niewymownie byłem szczęśliwy.
Wydarzył mi się też wypadek, który bez wątpienia będzie w oczach Pani dowodem, że mam w sobie pierwiastki — idealne.
Zauważywszy na ganku wietrzącą się spódniczkę mej Ubóstwianej, uczułem nagły płomień w twarzy, podniosłem się na palcach, z zapartym oddechem rozejrzałem się naokoło — nie widać było nikogo — i, przyczaiwszy się jak kot, zwabiony zapachem myszy, która w śpiżarni najadła się słoniny, przycisnąłem brzeżek sukni dziewiczej do ust i gorący, szalenie gorący złożyłem pocałunek.
Ale człowiek strzela, Pan Bóg kule nosi — choć ja — dzięki Ci, Panie! — strzelcem tym nie byłem: po jakimś czasie pannę wysłano za granicę, a równocześnie na snopku słomy rozciągnięto przystojnego ogrodniczka, staropolskim obyczajem wrzepiono mu dwadzieścia pięć przekładańców i mniej dolegliwego kazano mu szukać zajęcia.
Innych widok tragedyi podobnej byłby może i złamał, mnie to jednak skrzydeł nie zwichnęło.
Owszem: »z pod pióra mego wyszedł« sonet transcendentalny, dowodzący, że nie utraciłem należytej czci dla świętości zawodu niewieściego.
Pamiętasz go Pani? Jeśli się nie mylę, adresowany był do Ciebie. Zaczynał się od słów:

»Miłość siedlisko ma w duszy, nie w ciele...«

A dalej, że nie idzie mi o wdzięki ziemskie, gdyż te są przemijające, poświęcone śmierci, tem bardziej, że, jak uczy doświadczenie, istoty tak zwane piękne przeróżnym ulegają pokusom, że były i są kobiety, okazalsze od mej »lubej«, że jednak przymioty jej wewnętrzne jako wieczysta, nieśmiertelna cząstka nieśmiertelnego »wszechbytu«, jej czułość i dobroć i t. p., okupują wszelkie ewentualne braki w jej powłoce doczesnej. Dlatego — takem zakończył:

»Ty, w której pycha ciała się nie puszy,
Racz mnie umieścić w swojej pięknej duszy«.

Byłaś cokolwiek oburzona, zlekceważyłaś mój pean, nie obnosiłaś go po przyjaciółkach — dziś to zupełnie rozumiem, dziś, kiedy w kobiecie nauczyłem się cenić świeżą bieliznę i niezbyt płaskie biodra.
Nie powiem, ile od tego czasu upłynęło dni.
Wrażliwa jesteś na wiek i wzmianka o nim gotowa Cię wyprowadzić z równowagi.
Pociechę masz jednak w tem, żem był o kilka lat starszy od Ciebie.
Rzecz to wreszcie obojętna, bo, jak słusznie dziś twierdzisz, nie wiek, lecz serce i dusza wystawiają świadectwo młodości, a serce Twe dotąd jest »wiośniane«.
Niestety! nie mogę tego powiedzieć o swojem — trochę nadszarpnęły je burze, które, jak nad każdym, szalały i nademną.
Jedno tylko zdołałem w tej nawałnicy ocalić — mój wrodzony idealizm.
Co? Wątpisz Pani o tem?
Zaraz Ci dowiodę.
Pewnego dnia wręczono mi list następującej treści:
»Daruj, że piszę do ciebie tak bezceremonialnie, ale gdym cię ujrzała na ulicy, tak mnie coś jakby dźgnęło, że tylko ty jeden mógłbyś zgotować szczęście kobiecie, która, przykuta łańcuchem ślubów dozgonnych do niekochanej istoty, marzy w niespokojnych snach o kilku słodkich momentach ulgi.
Życie moje — jak wogóle każdej kobiety — prawdziwą jest kaźnią; to też dzisiaj, kiedy naokoło piorunnym rozbrzmiewają głosem hasła niekrępowanej niczem swobody indywidualnej, krzyczącem byłoby bezprawiem i nierozsądkiem cierpieć dalej za winy niepopełnione.
Słaba jest nasza płeć i wychowana w wiekowych ciemnościach, niewątpliwie; ma jednak jasnowidzenia, w których odróżnić umie A od B i z niespodziewaną mocą i rozkoszą przekreślić jedną literę dla drugiej.
Gdy mąż mój niemiłosiernie chrapie obok, szlachetny, smukły rycerz Bellidor staje pod oknami i, uderzając w struny mandoliny, śpiewa mi pieśń, od której powieki stają się fioletowe i przejrzyste, a dusza — ach! ta dusza! — gdybym ja to mogła wyrazić, czem jest moja dusza!
Ale, jeśli chcesz, przekłuję palec serdeczny i kroplą mej krwi napiszę ci: kocham!
Dzisiaj dopiero spostrzegłam, że nawiedzająca mnie w marzeniach wdzięczna postać trubadura twoje ma rysy, twoje płomienne, głębokie spojrzenie, twoje faliste, w ogniach sierpniowego zachodu skąpane kędziory!...
Jestem jakoby furtyanka, stojąca u bramy przybytku, w którym nieskazitelna panuje cnota. Nie wpuszczę cię do celi mej, gdyż argusowe oko małżonka parzy mię pokrzywą podejrzeń, ale — dowiedziałam się o twoim adresie w policyi — przyjdę do ciebie jutro z rana o dziewiątej. Obyś mnie czekał z tą niecierpliwością, która dzisiaj w nocy nie pozwoli zamknąć oka Twojej — na wieki

Mężatce«.

»Pani!« — odpisałem — »Na przydługi nieco list mam zaszczyt odpowiedzieć:
Jestem konserwatystą i nie zachwycam się niekrępowaną niczem swobodą kobiet.
Przyznaję, że chrapanie męża bywa nieprzyjemne, jest przecież na to lekarstwo: uważaj Pani, ażeby zawsze na prawym leżał boku. A iżbyś sama sen miewała spokojny, zjadaj Pani po herbacie dwa lub trzy jabłka — środek to nieomylny, przez wszystkie wypróbowany powagi.
Krwi Pani szkoda, tem bardziej, że przyjrzałaś mi się niezbyt dokładnie: nie posiadam w sobie nic z Bellidora; na imię mi Franciszek, jestem otyły, oczy mam niewielkie i nieco przyblakłe — przyjaciele twierdzą, że od wina, które mi kiedyś smakowało —, łysieję i zapewne niedługo włos mój, nie ognisty, lecz ciemny, zacznie siwieć. Mam też żonę, której zdradzać nie myślę, zwłaszcza że po ciężkich bólach obdarowała mnie pięciorgiem dzieci —; zdradziwszy ją, nie mógłbym jej z czystem przepędzić sumieniem, gdyby mi się kiedy sprzeniewierzyła«.
Kobiety, frasobliwe, iż świat zmusza je do kłamstwa, pragną za wszelką cenę nie tyle mieć towarzyszów występku, ile raczej zemścić się na prawdomównej z zasady płci męskiej i uczą i nas przerozmaitych wykrętów.
Skłamałem więc i ja — skłamałem z wierności dla Ciebie — boć, jak Pani wiadomo, nigdy nie byłem żonaty, zaś co do dzieci, to miałem raz chwilę, w której umiłowanie prawdy srodze się na mnie pomściło.
Starając się o rękę pewnej bardzo rozumnej i postępowej panienki, rzekłem jej przy oświadczynach:
— Dziś, kiedy mają się rozstrzygnąć nasze losy, nie chcę Pani utrzymywać w błędzie co do moich stosunków prywatnych: mam syna, który mnie dosyć dużo kosztuje.
— Tak?!! Szczerość za szczerość — i tutaj mocno się spłoniła —, widzę, że Pan nie ulegasz przesądom, więc wyznam, że i ja nie jestem dziewicą...
— Dziękuję!... Adieu!
— Adieu...
Zaiste! w tym labiryncie życia trudno znaleźć drogowskaz!
— »Na wieki Mężatka« odpowiedziała mi na wonnym bilecie krótkiem i węzłowatem pytaniem:
»Czy Pan zawsze taki — do niczego?«
Nie wiem.
Wiem tylko tyle, że jestem niepoprawnym idealistą.
I z tą pieczątką staję przed Tobą i dzisiaj:
Na »Boulevard-Bonne-Nouvelle« kupiłem sobie za 19 fr. 75 cnt. wzorzyste, półjedwabne »Kimono« i w coraz częstszych godzinach podniesienia ducha kładę się na kanapie i zasypiam.
A podczas drzemki zjawia mi się Twa postać, dawno przeczuta, i szepce mi głosem, wonnym, jak róże, oplatające biały mur na drodze z Florencyi do Fiesole, gdzieśmy już nie w mrokach, ale w ciemnościach katedry w wielkiem rozrzewnieniu ściskali sobie dłonie, dźwięcznym, jak szum eukaliptów w »Opactwie Trzech Studzien«, słodkim, jak ekstrakt z tych przedziwnych, kory pozbawionych drzew, ekstrakt, któryśmy z rąk pobożnych, bladych mnichów pili u wejścia do katakumb Kaliksta, a który tak mnie oszołomił, że, znalazłszy w jednej z tajemniczych, urokiem męczeńskiej przeszłości owianych wnęk wyrzeźbioną w białym marmurze świętą Cecylię, sądziłem, że Ty leżysz przedemną!
»Nie jesteś — mówisz do mnie — kowalem ani tragarzem, ale wolałabym, żebyś był Kruppem lub, chociażby z lewej ręki, synem Rotszylda.
Szlachetnieś postępował, nie nadziewając bąków na słomkę, jednakże lepienie biskupów dowodzi, żeś miał zawsze karygodny wstręt do zajęć rentowniejszych.
A jeśli kiedy czyniłam Ci wyrzuty z powodu braku subtelności duszy, przebacz! I ja — będę szczerą, jak ty nim jesteś — wyznam, że dzisiaj trudno mi powiedzieć, na czem ona polega i czy wogóle coś podobnego na świecie istnieje!
Jednakże śmiem twierdzić i dzisiaj, że nie świadczy to o uczuciach zbyt delikatnych, jeżeli mężczyzna nie umie odróżnić broderyi brukselskiej od pospolitej podszewki; a już brutalem można nazwać tego, któremu się zdaje, że pierwsza lepsza Jagusia a księżniczka (nie jestem naturalnie księżniczką, ale — — ) to jedno!
Wszystko atoli puszczam w niepamięć — masz mnie.
Lecz jeśli przyjemność nie będzie tak pełną — oboje nie jesteśmy już młodzi —, twoja w tem wina!
Czemuż to wówczas, zamiast pisać nieszczęsny, transcendentalny sonet, któryby każdą obraził kobietę, nie zdobyłeś się na rozum prostego ogrodniczka?!
Zali się bałeś dostać batów?
Czem jest miłość bez cierpienia?
Ból dopiero jest podkreśleniem rozkoszy!
Czemu, zamiast szukać lucerny i żyta — —
Zresztą czy sądzisz, że i ja nie znam się na poezyi naszych siół?«
Tak lubym szepcesz mi głosem, o ty jedyna! o ty wybrana!
I serce moje mięknie i roztapia się w tęsknicy za wprost nikczemnie zmarnowaną młodością!
Żal mi, o żal mi! boś naprawdę warta była grzechu!...
Dzisiaj — adieu charmant pays de France! Marya Stuart idzie się przespać z Chastelardem czy Bothwellem, a lady Macbeth — o, mylady!

Come, we’ll to sleep: my strange and self-abuse
Is the initiate fear, that wants hard use; —
We are yet but young in deed...

Albo — lepiej zaśpiewajmy sobie wesołą piosnkę ś. p. Hamleta:

Why, let the strucken deer go weep,
The heart ungalled play;
For some must watch, while some must sleep;
Thus runs the world away.




XXII.
MARMUR.

W jednym z publicznych ogrodów widziałem rzeźbę — nie pamiętam, czyjego dłuta —, ustawioną śród licznej rzeszy marmurowych allegoryi i zapewne dlatego nie zwracającą na siebie zbytniej uwagi.
Ponieważ miała kilka wygodnych stopni, a poblizki, kwadratowy, wieńcami cyklamenów otoczony basen przyjemną oddychał rzeźwością, gromadziło się naokoło niej sporo zawsze ludzi.
Niańki z dziećmi, żołnierze, siwi emeryci w odprasowanych, staromodnych cylindrach, robotnicy, studenci.
— Proszę pana — zagadnął mnie raz dobroduszny staruszek, wyglądający na byłego urzędnika z departamentu skarbu —, widzę, że Pan jesteś nie tutejszy, ale to nie przeszkadza, i owszem, tem otwarciej możemy z sobą pomówić, bo do swoich traci się już zaufanie.
— Dlaczego?
— Hm... nie będę Panu tłomaczył, przeczytaj Pan sobie ten ustęp.
Podał mi numer gazety, drżącym, pomarszczonym palcem zakreślił jeden z środkowych artykułów, poprawił okulary i oblazłemi, w zczerwieniałych powiekach uwięzłemi źrenicami bacznie mi się przypatrywał.
Była w tych oczach jak gdyby wyczekująca trwoga i krztyna żalu.
Przecież to swoi — według praw boskich i ludzkich, a widzisz Pan, jak piszą!
— Cóż?!... Nie podoba im się porządek dzisiejszy, chcą go zburzyć.
— Właśnie o to mi chodzi... Nie uznają ani ministrów, ani dyrektorów, ani sekretarzy, ani kasyerów. Moje nazwisko i skromna pozycya są w tych wszystkich dykasteryach szczegółowo wynotowane. Ciężkom się napracował w życiu, doszedłem do niewielkiej emeryturki: uchwaliła mi ją dyrekcya, potwierdził pan minister, sekretarz wygotowuje przekaz, a pan kasyer wypłaca... Gdyby im się udało urzędy te jednym zamachem przekreślić, to któż będzie pamiętał o mnie i o moich biednych wnukach? Mam ich czworo, sieroty, wszystkie na mojem utrzymaniu, a tak są łakome chleba, że trudno im nastarczyć...
— Może będzie sprawiedliwiej na świecie...
— Sprawiedliwiej? Mój Panie, zanim z tego zamętu wyjdzie sprawiedliwość, to ja mogę umrzeć z głodu. Niewiele mi do końca, ale po kilkudziesięciu latach trudu i znoju radbym się jeszcze z jako tako sytym żołądkiem napatrzeć — o, choćby na tę wodę w basenie, na te kwiaty, na te drzewa, radbym się jeszcze ogrzać w tej jasności słońca, tam, w ziemi, będzie dosyć chłodu i ciemni... Skarżyłem się przed chwilą jednemu z tych młodych smyków; wyśmiał mnie; powiedział, że tu idzie o inne, ważniejsze sprawy, niż pensya pierwszego lepszego niedołęgi, że jestem samolub i nie umiem się poświęcać, jak niby wszyscy z mojej generacyi.
Napoświęcałem się dosyć, od niepamiętnych czasów, przy biurku, słusznie mi się należy wypoczynek! Nie chcę, mówię Panu, nie chcę, aby kto śmiał zakłócać tę harmonię społeczną, która daje mi jeść!
— Harmonię społeczną?...
— Tak jest! Tak jest! Będę jej bronił do ostatka! To sakrament dla mnie!... Widzi Pan tę figurę?...
Patronka naszego miasta, święta Genowefa, która za dawnych, bardzo dawnych wieków oswobodziła swój lud od klęski takiej, jaka nam dzisiaj grozi. Tylko że wówczas sprowadził ją obcy wróg, a teraz chcą na mnie — chcą na nas zwalić ją swoi!
Artysta, który to ciosał w kamieniu, jak gdyby przeczuł mą duszę, jak gdyby odgadł mą myśl! Gdybym był rzeźbiarzem, i ja nie inaczejbym to przedstawił... Ile razy na nią patrzę, a mam ją przed sobą codziennie, zawsze mi się wydaje, że ta Święta jest niejako symbolem harmonii społecznej...
Spojrzyj Pan: Wyciągniętą prawicą odpędza burzę, a lewą tuli do siebie starca i kilkoro dzieci; oczy, wzniesione do góry, jakby żebrały pomocy bożej, a usta otwarte, drgające gniewem, snać wołają: »Wara, ty wrogu plemienia ludzkiego, od moich sierót!«
Zawsze mi się zdaje, że to ja i moje wnuki; przyjrzyj się Pan bliżej: ten starzec ma nawet moje rysy...
I, proszę Pana, tamci rozumieją prawdziwe znaczenie tego posągu — ino słychnąć, jak go wysadzą w powietrze. Widzi Pan tego obdartusa? Z szatańskim ogniem w oczach — obserwuję go od kilku dni — krąży naokoło marmuru, szuka punktu, z któregoby najlepiej rzucić bombę, albo przynajmniej — o, ściska coś w kieszeni! — kawałem głazu zeszpecić tę naszą świętość... Sprowadzę policyę — — —!!
— Daj Pan spokój. Biedny, niewinny człowiek, nędza bije mu z twarzy, nie piekło: z pewnością głodny...
— A to niech idzie pracować, a nie wałęsa się po publicznych ogrodach.
— Może tak, jak Pan, lubi słońce, wodę i drzewa...
— Może... Bóg go tam wie...
Rozstaliśmy się...
»Harmonia społeczna« pana emeryta nie wychodziła mi jednak z głowy.

Późnym wieczorem zaszedłem znowu do ogrodu.
Nie było nikogo.
Usiadłem na stopniach »świętej Genowefy«; wpatrzony w basen, na którego powietrzchni srebrno-złoty księżyc wyprawiał swe cuda, pełną piersią chłonąłem woń cyklamenów, róż i jaśminów.
Z zadumy obudził mnie nagły świst: zaszeleściły liście drzew, poruszyły się kwiaty, woda w sztucznem, cementowem jeziorku pokryła lekkiemi zmarszczkami gładką dotychczas twarz miesiąca.
Obejrzałem się trochę niespokojnie poza siebie: przedemną stanął brunatny faun: patrząc mi w oczy, bił kopytem o ziemię, z dwoma palcami w ustach, śmiał się, gwiżdżąc, do rozpuku. Trzęsło mu się kudłate brzuszysko — myślę sobie: o mało mu nie odpadnie.
W tej samej chwili zbiegł się z wszystkich stron ogrodu legion podobnych mu uciesznych figur i, gwałtownie porwawszy mnie w swoje grono, otoczył kołem marmurowy posąg, w którym były urzędnik w departamencie skarbu dopatrywał się symbolu uwielbianej przezeń harmonii społecznej.
Zapomniałem zupełnie, że mam ludzki żołądek i mogę mieć wnuki; najoczywistszy faun, brunatny i brzuchaty, tańczę z resztą koźlich towarzyszów, drapię się na rzeźbę, ciągnę świętą Genowefę za nos, na obnażoną głowę kamiennego starca pakuję swój kapelusz, kararyjskim sierotom zatykam gębę rękawem, aby nie beczały, świstam, gwiżdżę, śmieję się i śpiewam coś niby na nutę znanego: Ach, du lieber Augustin!...
Wesoła kompania nagle się rozpierzchła.
Zostałem sam.
Cisza.
Siedzę na marmurowych stopniach posągu; pełną piersią chłonę woń cyklamenów, róż i jaśminów, wpatrzony w kwadratowy basen, na którego kryształowej powierzchni wiekuisty, srebrno-złoty księżyc swe uroczne wyprawia cuda.
Nie mogę jednak pozbyć się — emeryta.
Jakkolwiek nie jestem wielbicielem ministrów, dyrektorów, radców, sekretarzy i kasyerów, broniących wiązadła gotyckiego kościoła, w którym — przepędziwszy Pana Boga — rozsiedli się, wraz z inną hołotą, rozmaici »szlachetni obrońcy istniejących porządków«, to przecież zdawało mi się, że rozumiem owego starowinę w odprasowanym cylindrze i że mam dla jego trwogi i żalu jak gdyby trochę współczucia.
Widocznie i przezemnie przemówił — ludzki żołądek.




XXIII.
BŁOGOSŁAWIEŃSTWO.

Gdybym miał duszę tak czystą, że prawo błogosławienia komukolwiek nie byłoby zuchwałem uroszczeniem, ku wam wyciągnąłbym rękę, o ciche, rodzinne me pola!
Ani korca pszenicy nie wyniosłem z waszych skib, nie wodziłem bydła na targ, wypasionego na waszych łąkach, i rzemiennej kiesy-m nie wypychał, śród cudzych ściernisk kłosym-ci zbierał pożniwne, a w świat poszło za mną tylko wspomnienie niedoli i smutek.
I to jest moje bogactwo i to mój posiew na tęsknicę lat, które przyjdą po mnie...
Nigdym też smutku nie zelżył, choć, jak pijak niechlujny, plułem na siebie, myśląc, że pluję na innych.
Albowiem w godzinach, kiedy palce kurczowo chylą się ku błotu, by mu je rzucić w twarz i powiedzieć, że samolubnym jest niszczycielem, zjawia się przedemną wasz obraz, o ciche, rodzinne me pola, i od ostatecznych skażeń chroni me serce.
Nawiedził mnie dzisiaj sen i szeptał złowróżbnie, że Bóg się od was odwrócił i w przeraźliwą zamienił pustkę:
Mróz podgryzł korzonki waszych ozimin i zwiędła, oszadziała szarość zaściela bujną niegdyś płaszczyznę.
Kępy śniadych ostów, resztką zwarzonych liści suche pookręcawszy badyle, sterczą samotnie nad umarłą trawą wązkiego rowu.
Od przysłoniętych, mgławych lasów przylatuje chmura kawek i, nie znalazłszy żeru, ginie z wrzaskiem rozpacznym w ołowianych głębiach przestrzeni.
Grudę długiej, jednostajnej drogi ciężkiemi rozciera kopytami chude, zleniałe szkapsko, wlokąc za sobą dziurawy półkoszyk. Pogania je z pośród garści grochowin nędzny człeczyna w siwej, na uszy zaciśniętej czapce baraniej i w opuchłych, skórzanych rękawicach:
— »Wio! wio!« — śmiga batem — »wio! wio! starucha! Bliżej nam śmierci, niż wiosny! Aby ino się dostać do gniazda! Aby ino się dostać! Wio! wio!...«
I tak się wlecze ku dalekiej, sinej plamie wsi, tak dalekiej i tak sinej, że strzechy zrównały się niemal z ziemią, tworząc jakoby pas, oddzielający ją od nieba.
A za tym tryumfalnym rydwanem życia — sztykut! sztykut! — kuleje na pół obłąkany, co dopiero z więzienia wypuszczony podpalacz...
»Juścić« — wrzeszczy, wygrażając się, to zżółkłe, szronem osypane, ogromne widmo — »teraz niema co! Poczekam, aż te trochę żyta wyrośnie i dojrzeje, aż je zwieziecie do stodół! Cały świat wolno mi puścić z dymem, bom ja go stworzył, nikt inny!...«
O lękiem przyszłych dni oddychające me pola!
Nie wiem, jakie zdarzą się wam losy, złe czy dobre, lecz między nadzieją błękitu, a większym jeszcze pomrokiem staje mój smutek i nieśmiałe szle wam błogosławieństwo...




XXIV.
CHAŁUPA.

Mówiono, że lat ma sto, albo i więcej.
Za dzieciństwa siwego rybaka pale jej były czarne i stoczone przez czerwie; na strzesze rozsiadła się gruba warstwa wilgotnego mchu.
Stała nad pustą, polną drogą, o jakie ćwierć mili poza wsią, na opoczystym pagórku, bez trawy i zielska, bez wierzby i wiśni.
Jeden z jej właścicieli skopał ziemię i zasadził kilka krzaków »Bożego-drzewka«, ale pewnej nocy przewaliło się z rżeniem stado złych duchów i kopytami ubiło niedoszły ogródek na klepisko.
Nikt w chałupie tej nie zagrzał kątów.
W izbie rzucało garnkami, a na strychu ktoś jakby przesypywał ziarna grochu lub łamał pęki zeschłej trzciny.
Nie pomogło okadzanie święconym rozchodnikiem ani opisywanie kredą trzej-królową.
Wójt i ławnicy, ludzie mienni, jedzący mięso w czwartki i niedziele, a w piątki, na targu, pijący »ciepłe«, doradzali, że najlepiej będzie ją spalić, a na jej miejscu postawić krzyż.
Wojciech Burak, który na odpusty paradował dwójką gładkich, łyskliwych ogierów, a podczas wielkanocnych wyścigów pierwszy z spotniałym i zczerwienionym tryumfem wracał w obejście, zapędziwszy w rów dwa lub trzy zaprzęgi sąsiedzkie, okazał nawet gotowość postawienia własnym kosztem murowanej figury.
Juścić prawda, że sporo wyda grosza, ale, zmógłszy licho, zaskarbi sobie łaski u Pana Boga i pszenica sypnie mu w trójnasób.
Zbudowanie kapliczki gdzieindziej nie miałoby takiego waloru.
Skąpstwo biedaków, a tylko tacy zamieszkiwali starą, zapadłą chałupę, przechodziło jednak wszelką miarę.
Lepiej sprzedać lub wynająć za byle co, niż słuchać wypasionych gębaczy.
Sędzia Ostateczny za złe im tego nie poczyta, winę swą okupią koronką, różańcem i postem; Miłosierdzie Jego pochopniejsze jest od nagłej i niespodziewanej śmierci.
Stał więc ten czarci kojec na postrach przechodniów.
Żył, owiany tajemniczą tęsknicą jesiennych dni i nocy, ginących razem z cichą wonią zwiędłych cykoryi w mgławych przepaściach wieczności.
Nie było człowieka, coby się w pobliżu jego nie żegnał.
Nawet znany niedowiarek, dawniejszy kościelny, który nieraz podawał gromnicę konającym i miał sposobność przekonania się, że duszy nikt palcami nie namacał, tracił rozum na widok nizkich, szmatami zapchanych okien i szeptał:
— Ale nas zbaw ode złego. Amen.
Tylko »matką Samsona czy świętego Idziego« żadna nie trzęsła trwoga: wynajęła starą, zapadłą chałupę i królowała w niej aż do sromotnego skonu.
Nie dziwota.
Była jedną z tak zwanych »nawiedzionych«, parających się z samym »Wcierniostym«.
— Mówicie — naigrawała się z swych nieprzyjaciół —, że czarnoksiężniki na kominku moim piekielne sprawiają wesele, a ja przysięgnę, żeście ślepi i głusi, choć oczy macie jak bawoły, a uszy jak wieprze; mój dom to kościół, granie organów słyszę co wieczór i śpiewy majowe i pozdrowienia anielskie...
Jakób Bryś, suchy szczap, człowiek, który życie strawił na procesach o miedzę lub kłoski, uzbierane na jego wązkim zagonie, a teraz, gdy umarł kto we wsi, lubił chodzić na cmentarz i nad nieprzykrytym jeszcze grobem znacząco kiwał głową, nie mógł pohamować żalu, iż prawo dzisiejsze zabrania pławić w rzece lub palić na stosie, bo, powiada, widome jest bluźnierstwo, a na ukaranie go niema porady.
Chyba tylko ta:
Wypaproszył kurę, jelita posypał mirrą, włożył do czarnej, polewanej miski i chyłkiem, o zmierzchu, postawił pod przycieś przeklętej chałupy.
Ale spólniczka szatana nie szczezła.
Jakby ją giez ukąsił, wybiegła w letni poranek —: w wygasłych oczach błyskawice; policzki żarzą się, jak kawał żelaza, wyjęty co dopiero z ognia, cała postać wyolbrzymiały bąbel na olbrzymiem — nie z tego świata —, bagnistem oparzelisku.
Podwija kiecki, odsłania opuchłe nogi, jak kłodnie lub kiżenki, prawie wstyd swój obnaża i ryczy i wrzeszczy i huczy i grzmi i śmieje się i płacze i szydzi:
— Znam cię, bezbożny szkaplerzniku! Kurze jelita stawiłeś pod próg, a moje wnętrzności się poruszyły! Mam być kochanką piekła, a wiadomo jest w niebiesiech, że ze mnie narodzi się Samson, który was wszystkich pobije jak Filistynów — i ciebie, co chodzisz na mogiłki, myślący, żeś odgadł śmierć, i was, ławnicy i wójcia, coście jakoby pochwycili życie, we czwartki i niedziele zjadający świńskie ochłapy i panoszący się w plecionych wasongach! Ani życie ani śmierć nie jest w waszym ręku, a ino w ręku Tego, co przyjdzie!
Samson to będzie albo i święty Idzi, oracz pański, co radła wasze i brony strąci w ciemnicę, a sam pługiem, zesłanym mu przez aniołów, ziemię rozorze i nie posieje na niej ani jęczmienia ni żyta, które dają wam moc natrząsania się z bliźnich, a ino słowa świętej Ewangelii.
Z brzemieniem chodzę po świecie, z ciężkiem brzemieniem ale

»W gwiazdach« — powiada — »stoi wszystko jasno,
W starych proroctwach można wszystko czytać,
Że choć tam w górze wszystkie słońca zgasną,
Tak nie przestanie gałąź z niej wykwitać;
Że na to wszystko szatany zawrzasną,
Lecz o szatany jej się dziś nie pytać:
Owoc Jej zarży, jak ten koń bezsprzężny,
A imię jego Idzi lub Samson potężny...«

∗                    ∗

Dużo, dużo lat upłynęło od tej chwili.
Samotny włóczęga po ugorzyskach życia, uciekający przed rozkładem liści jesiennych, zaszedł po długiej, mozolnej drodze, po grudach i zaspach śnieżnych, po roztopach marca i ukwieconych łąkach majowych do zapomnianej niemal wsi rodzinnej.
Przywitano go jak człowieka, który niby jest swój, a jednak obcy.
— Pokażcie mi Jakóba Brysia...
— Ha! ha! — zaśmieje się echem skrzypiących wrót cmentarnych pomarszczona staruszka: chodził-ci na bożą rolę i chodził, kiwał nad grobami i kiwał, aż sobie wykiwał śmierć. W ostatniej godzinie szepnął: »Z Panem Bogiem procesować się trudno« i — umarł.
— A wójt?
— Czapkował-ci komisarzom i — umarł.
— A Wojciech Burak?
— Córkę wydał za dworskiego pisarczyka, krzyż żelazny kazał odlać, przybił mosiężnego Pana Jezusa i na kamiennym, białym postumencie postawił nad szosą i — umarł.
— Nie nad pustą, polną drogą — —?
— Tam, gdzie to była ta — —?
— Czarna, zapadła chałupa — — —
Staruszka umilkła.
Ale młody, pyzaty gospodarz wziął go na bok i mówi:
— Nie pytajcie się, panie, ludzi wiekowych. Zabobonni, niegodnie im o tem mówić. Ja wam to wszystko dokumentnie wyjaśnię.
Skierowaliśmy się w stronę, gdzie ongi, na odżegnanie zła, »suchy szczap« postawił pod przycieś kurze jelita, przysypane mirrą.
— Chcieliście się, panie, dowiedzieć o tej —
— »Nawiedzonej«.
— Niby o tej — pijaczce?...
— No — tak...
— Pamiętam ją, jak przez sen. Z haczykiem wałęsała się po podwórkach, wygrzebując kości i szmaty. Starzy żegnali się, a dzieciaki szarpały ją za spódnicę albo szczuły psami.
Czasem chodziła po żebrach, po wsiach okolicznych, nasi ludzie zamykali przed nią drzwi — ze strachu.
Czasem uchlana legła w rowie i potem — umarła. Mówili, że zagryzły ją wszy, jak Heroda. Pochowali ją na miejscu niepoświęconem, bo niby często bluźniła...
— A jej chałupsko?
— Niema po niej ani śladu. Wójt i ławnicy nieraz byliby ją spalili, ale się bali — prawa. Stała właśnie — tutaj...
— Tu, gdzie to żyto? Twardzizna, jeden z właścicieli próbował zasadzić »Boże-drzewko«, nie przyjęło się.
— Nie umieli brać się do roli... Dziś to jest moje. Ruderę rozebrałem, ziemię-m skopał na pół metra w głąb, namierzwiłem, posypałem superfosfatem, szkoda każdego kęsa, kilka lat uprawy i, widzi pan, jaki urodzaj...
Radowała się dusza samotnego włóczęgi po ugorzyskach życia, iż oczy jego mogły ogarnąć siwozielone, falujące morze kłosów — tu, gdzie niegdyś z dziecięcym lękiem zapadłą omijał chałupę.
A przecież czuł, że ziemia ta zbyt przesiąkła smutkiem.
Czuł ten smutek w cichym poszumie wiatru, kołyszącego łan zboża na opoce, gdzie w starej, zapadłej chałupie miał się z »nawiedzonej« narodzić Samson czy Idzi...
I czuł, że z smutkiem tym umrze i on, śmieszny, samotny włóczęga...




XXV.
FILOZOF.

Nazywali go »chuchem«, co po żydowsku znaczy rabin albo filozof.
Zwykle przydomek ten dostaje się znachorom i innym owczarzom, leczącym »Bożą-wolę«[1] święconem winem.
On znał jeden tylko środek, żywokost, skuteczny na połamane kości w ręku lub w nodze.
Sam go jednak nie stosował, nie bardzo mu ufał.
Zresztą — powiada — na co ma się człowiek kurować? Zdrowy niewiele jest wart, cóż dopiero, gdy się nadweręży. Najlepiej niech umrze.
A choćby się nawet i wylizał, może uderzyć w niego piorun i zabić.
Tak przed laty zginęła jego matka... Ha! ha! ha!...
A jeśli nie padnie od gromu, gotowo się zdarzyć, że, płynący łodzią, utonie w rzece — w biały, spokojny dzień...
Tak przed laty zginął jego ojciec... Ha! ha! ha!...
Albo przyjdzie niewiadomy dławiciel, rumianego dzieciaka uchwyci za gardło i, nim konie zaprzęgną po doktora, udusi...
Tak przed laty zginął jego młody braciszek... Ha! ha! ha!...
Jest — mówi — gdzieś coś takiego, czego okiem nie dojrzysz, a co chodzi za nami i czyha, jakby nam podstawić nogę... Na gładkiej drodze język wywalisz, zipniesz raz i drugi i koniec...
Na to wszystko najlepsze byłyby skrzypce, ino że śmiertelnik akuratnie nigdy grać się nie nauczy...
Grywał-ci i on przed laty — ha! ha! ha! — do ucha dziewczynie, którą sobie wziął niby za żonę...
Po niejakim czasie rzekła mu połowica:
— Grywasz na starą nutę! Trzeba koniecznie odmiany! Teraz w modzie jest »szot«[2].
Próbował na ton »szota«, nie wydołał.
Za to jednego wieczora spotkał ją na zapłociach, z parobkiem.
Wyrwał kół, przyjacielowi jeszcze bardziej spłaszczył łopatki, babę wypędził, skrzypce potrzaskał... Ha! ha! ha!
Od tej chwili tłomaczył, że sosnówki to instrument, który nas wodzi na pokuszenie, a kobieta jest by kostrzewa.
Szatan posiał ją w zbożu ku wielkiej mitrędze ludzi i Boga.
Zmielona z innem ziarnem i upieczona na chleb, sprawia gorzkość na podniebieniu i ból w żołądku.
Od tej chwili też, w dobrym będąc humorze, zadawał sąsiadom i niesąsiadom rozmaite pytania, na które odpowiadali, jak mogli.
Zawsze ich poprawia — na swoją uciechę.
Lubił pszczoły, bo — brzęczą, i czajki, bo — krzyczą.
Raz, z podwiesną, kiedy wiklina stroi się w »kocie łapki«, spotkałem go na żółtych jeszcze łąkach.
— A wiesz ty, smyku, po coś tu przyszedł? — zagadnął małego wówczas gęsiarka.
— Nie wiem.
— Ja ci powiem: Chałupa wasza nizką ma powałę, kominaście jeszcze nie wyprowadzili, dym cię gryzie, tak myślisz, że ci tu będzie weselej.
— Prawda.
— A może lubisz patrzeć na trawę, jak rośnie, i na wodę, jak płynie?
— Juści.
— A może rad też słuchasz krzyku czajek?
— Jo...[3]
— Rozumiesz je?
— Krzyczą, bo krzyczą.
— Głupiś! Wołają nad bagnami: Pójdź-tu! Pójdź-tu! Czajka to jest — Śmierć...


∗                    ∗

Pewnego dnia zadął ogromny wicher, dyabelskiemi garściami zgarnął suchy piasek z dróg i słupem olbrzymim rzucił go w niebo — na szyd...
Wierzby zadrżały, topole jęły płakać szumem, jakiego nie słyszano oddawna, trawa przykucnęła z lękiem do ziemi, woda w jeziorze wydęła ciemne brzuszysko i grubymi jęzorami jadła nadbrzeżne błoto.
Bydło rwało się z postronków, a czarny kogut, który przed chwilą, płomiennym potrząsając grzebieniem, zabierał się do deptania kur, rozczapierzył zesztywniałe skrzydła, zapiał przeraźliwie i znikł bez śladu. Widno zły duch, którego spłoszył silniejszy odeń Lucyper.
Po wsi gruchnęła wieść, że Marcin Kabłąk, który odbył wojnę francuską i za waleczne zabijanie ludzi otrzymał nawet krzyż, powiesił się w stodole, na belce.
Nie wiadomo, z jakiej przyczyny.
Podobno cniło mu się na sumieniu, iż nie został jenerałem i że jego kamrat więcej przywiózł luidorów, niż on.
Miał też różne nieszczęścia: na jarmarku oszukano go przy sprzedaży konia; na mokrej, sąsiedzkiej lucernie wzdęła mu się krowa i padła, a pijany dziad odpustowy, któremu nie dał nic do worka, prorokował mu, że długo panować nie będzie, bo nie zna miłosierdzia.
Martwił się przytem, że jednak pod Gravelotte i Metzem trochę za dużo mordował.
Spowiadał się nieraz, spokoju nie zaznał.
Jeden ksiądz powiedział mu, że wojna to grzech jest najśmiertelniejszy, za który niema odpuszczenia, ale posłusznym być trzeba, bo władzę sam Bóg ustanowił; kazał mu więc leżeć krzyżem na sumie przed wielkim ołtarzem.
Drugi ksiądz mówił, że Francuzów nie szkoda, bo jest naród heretycki; starzy ludzie pamiętają, jak biwakowali po kościołach i z świętych obrazów robili sobie onóczki na zmarzłe nogi; że jednak w Ewangelii napisano: nie będziesz przelewał krwi brata swego, przeto za pokutę kazał mu kupić żałobną chorągiew i złożyć kilka funtów wosku na świece — do katafalku.
Trzeci ksiądz rzekł mu zaperzony: nie to cię gryzie, żeś ludzi kłuł bagnetem, a tylko to, iż dobrowolnie żadnej nie dajesz ofiary. Tumanisz się przed Bogiem i większy występek osłaniasz mniejszym. Obłudny jesteś i chytry, niebiosa ci nie przebaczą.
Tylko czwarty, siwy, jak gołąb, staruszek, zwiędły i pomarszczony, bezzębnemi szepnął mu wargami: Ja jestem biedny i ty jesteś biedny, my wszyscy jesteśmy biedni...
To mu nieco ulżyło, nie na długo...
Zeszli się ludzie do wisielca, przywlókł się i »chuchem«...
Śmiał się: To się nazywa życie... Ha! ha! ha!
Ten i ów popatrzył na niego z ukosa i splunął.
A jedna z kobiet, która mu nie mogła darować kostrzewy, poczęła go lżyć:
— Na zatracenie poszedł, święconą wodą go nie pokropią, pochowają go pod burtą cmentarnego rowu, z północka dusza jego wołać będzie dżdżu, a ten się chichoce... Licho już i dla ciebie kręci sznureczek...
— Niech kręci, ino że ja po niego palców nie wyciągnę... Chyba mi go samo założy na szyję!
Zobaczył mnie.
— Chodź — powiada — posłuchamy brzęku pszczół...
Położyliśmy się w małej pasieczce.
— A wiesz ty, smyku, co one gwarzą?
— Nie!
— Ja ci powiem:
Nie został jenerałem, to nie został.
Nie dużo przywiózł luidorów, to nie przywiózł.
Oszukali go na koniu, to oszukali.
Padła mu krowa, to padła.
Kazał mu ksiądz leżeć krzyżem, to kazał.
Powiesił się, to się powiesił.
Gdyby się nie powiesił, toby go zabił piorun. Ha! ha! ha!
A nie zabiłby go piorun, toby utonął w rzece. Ha! ha! ha!
Nie utonąłby w rzece, zdusiłby go niewiadomy dławiciel! Ha! ha! ha!
Nie zdusiłby go dławiciel, to inną zginąłby śmiercią — prędzej czy później! Ha! ha! ha!
Czas jest czas, a śmierć jest śmierć...


∗                    ∗

Nadziwowałem się »kocim łapkom« na wiklinach, napatrzyłem się trawom, rosnącym na bagnistych łąkach, nasłuchałem się krzyku czajek i brzęku pszczół, szumu wierzb i płaczu topoli i z skrzypką sosnową w zanadrzu poszedłem w świat...
Narzędzie było nieszczególne, bo gdym raz zagrał na weselu, powiedziano, że nuty nie słychać i nogi według tego w tańcu chodzić nie umieją.
Ale to mnie nie stropiło.
Rzuciłem zbiegowisko ludzkie, gromadzące się na targach, pod ścianą domów publicznych, w oknach olbrzymich kamienic, u stóp wyniosłych pomników, pod łukami żelaznych mostów, na marmurowych schodach katedr, w salach balowych, w gmachach giełdy i kantorach bankierskich, i szedłem dalej.
Coś mi się uwidziało, że jeśli muzyka moja nie podoba się kupcom, handlarzom i — mojej dziewczynie, to stworzoną jest na to, by ją pojęły błękity nieba i biedne, nieszczęśliwe dusze, żebrzące jałmużny u bram wieczności.
Coś mi się uwidziało, że w skrzypcach moich żywe jest serce i że chwilami przemawia z nich siła i moc.
Myślę sobie: spróbuję się z morzem, chcę się przekonać!...
Poszedłem — niemal o proszonym chlebie, czeladnik z kuźni świata, który marzył o wykonaniu majstersztyku.
Dzień był słoneczny, lecz wicher dął gwałtownie od zachodu.
Rybacy przestrzegali:
— Będzie burza! Tylko szaleniec odbija w taki czas od brzegów.
— Odbiję! Kto ze mną siądzie do łodzi?!
Znalazł się między nami jeden śmiałek, rozumujący:
— Jeśli nie utonę, zgładzi mnie piorun, nie zgładzi mnie piorun, to inną zginę śmiercią! O czas mi nie chodzi! Ja z tobą na fale!...
Popłynęliśmy tak daleko od lądu, ja i ten drugi, że ocean opierał się w krąg o nieboskłon, a kiedy nagłe zjawiły się chmury, granice znikły i strop i głąb stopiły się w straszną, tajemniczą, wilgocią mgieł napełnioną kulę.
Kołysało się morze szerokiemi płaszczyznami, postrzępioną, białą pianą obryzgując nam twarz i żagle.
Dobywszy skrzypek, w pięciostrunnej melodyi usiłowałem zamknąć żal i pytanie, dlaczego dziać się tak musi, że jeśli człowiek nie utonie, to zabija go piorun, a nie ginie od pioruna, to inna moc go powala... i czem jest życie i co jest śmierć...
Wiekuisty Ocean przysłuchiwał się z początku zdumiony, że wobec jego majestatu śmie się odzywać echo śmiertelnego człowieka, zamknięte w dźwięk prostych, sosnowych skrzypiec.
Przedrzeźniał ten dźwięk miarowem, rytmicznem uderzaniem w pierś naszej łodzi, lecz nagle, zerwawszy się do wtóru niesłychanej nawałnicy, w niesłychanym pochłonął rozszumie najsilniejsze brzmienia mych strun.
Przypomniały mi się słowa »filozofa«, że sosnówki to instrument, który nas wodzi na pokuszenie.
Ostatkiem sił, gnany przestrachem, ledwie dotarłem do lądu.
Wzięła mnie chęć roztrzaskania skrzypek, tak, jak wówczas, kiedym na staroświecką nutę zagrał mojej dziewczynie, żądnej »szota«.
Ale było mi żal — tak, jak wówczas...
A możem stchórzył.
A może licho czekało, aż sam wyciągnę palce po sznurek...
Upokorzon i ośmieszon przez nieogarnięty i niezgłębiony Żywioł, w rodzinne powróciłem gniazdo, gdzie Marcin Kabłąk, który za waleczność otrzymał krzyż, nie zaznał spokoju, aż się powiesił, i gdzie »chuchem« tłomaczył mi krzyk czajek i kazał słuchać brzęku pszczół.
Anim się spostrzegł, że od tej chwili upłynął cały niemal żywot ludzki.
Nie miałem nadziei, że jeszcze popatrzę mu w oczy.
Żył...
Siedział na ławeczce, pod chałupą w pasiece.
Łysy, z sinemi dziąsłami, z brodą dawno niegoloną, podobną do jesiennych ściernisk, osnutych pajęczyną.
W rozpiętej koszuli na wklęsłej, zczerniałej piersi, w spodniach, przepasanych powrósłem, bosy, patrzał bezmyślnie w słoneczny przestwór.
— Już wam też będzie ze sto lat...
— A będzie.
— Nie poznajecie mnie?
— A nie poznaję.
— Pamiętacie bagna i czajki?
Uśmiechnął się i wlepiwszy we mnie nawpół umarłe źrenice, bełkotał:
— Widzę, masz skrzypeczki. A nauczyłeś się grać akuratnie?
— Nikt się jeszcze nie nauczył!...
— Ja swoje potrzaskałem.
— Mnie żal... A możem stchórzył... Żyję, więc — —
— Słyszysz jak brzęczą pszczoły: Żal ci, to żal ci... Stchórzyłeś, to stchórzyłeś... Żyjesz, to żyjesz... Umrzesz, to umrzesz... Ha! ha! ha...
Ale śmiech ten był już tak cichy, prawie tak niedosłyszalny, jak szelest skrzydlatej duszy, stojącej nieruchomie u bram wieczności...







  1. Epilepsya.
  2. Taniec szkocki.
  3. Tak.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Jan Kasprowicz.