Dzieła poetyckie Tom 6/całość

<<< Dane tekstu >>>
Autor Jan Kasprowicz
Tytuł Dzieła poetyckie Tom 6
Podtytuł Ginącemu światu
Wydawca Towarzystwo Wydawnicze; E. Wende i Sp. (T. Hiż i A. Turkuł)
Data wyd. 1912
Druk W. L. Anczyc i Spółka
Miejsce wyd. Lwów – Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Okładka lub karta tytułowa
Indeks stron
JAN KASPROWICZ
DZIEŁA
POETYCKIE
WYDANIE ZBIOROWE
LUDWIKA BERNACKIEGO
TOM VI
GINĄCEMU ŚWIATU
LWÓW — 1912
NAKŁADEM TOWARZYSTWA WYDAWNICZEGO
WARSZAWA: E. WENDE I SP. (T. HIŻ I A. TURKUŁ)

KRAKÓW — DRUK W. L. ANCZYCA I SPÓŁKI.







GINĄCEMU ŚWIATU




I
O BOHATERSKIM KONIU
I WALĄCYM SIĘ DOMIE

I.
POŁUDNIE.

Z wieży kościelnej, ukrytej w gęstwi konarów, bije dzwon.
Siwą drogą wlecze się brudny chłopina i szepce zdrowaśki.
Ciche, chłodne południe.
Przez otwarte okno wzrok mój ulatuje ku żółtym pasom dojrzałego owsa.
Nie wszystek jeszcze skoszono.
Smutna, od wschodu zbliżająca się jesieni!
Spokój przerywa ciężki, głęboki oddech lokomotywy.
Na białem niebie zawisła chmura dymu.
Czuby kilku młodych wierzb poruszył nagły powiew, lecz ciężkolistne, rozłożyste lipy nie drgnęły.
Słychać turkot wozu; na zielonem zboczu trawnika żeruje para gołębi; wiotki motyl zerwał się z fioletowej lucerny i znikł za węgłem domu!
Jestem sam.
Pod płotem czernieje lichy pniak limby — za rok zwiędnie do szczętu.




II.
SPOCZYNEK.

Wyszedłem o jutrzni — do zachodu daleko.
Po długiej, mozolnej drodze wypoczywam na mchach.
Czarny las wcina się w błękit.
Z trawy wypełzła na mą rękę czerwonołuska biedronka i snuje się po niej, jak gad.
Słońce całuje nieskazitelną zieleń świerków.
Głaz urwał się od turni i skacze w przepaść, echa budząc po górach.
Wczoraj w wiosce naszej pogrzebano człowieka, który usnął, nim owce jego spędzono z hal.
Stawy mają brzegi pawie, a na przejrzystem dnie wielkie, zielone kamienie, uwięzłe w leju białych plam wiecznego śniegu.
Nie jestem smutny.
Patrzę na świat niezamglonem jeszcze okiem.
Sarna przekroczyła okraj lasu i, obejrzawszy się naokoło, spieszy ku potokowi.
Spokojnie słucham wodospadu.
Gronostaje królewskich płaszczów na ramionach obłąkańców są mi obojętne.
Zbliża się ku mnie zapomniana postać w czapce z dzwonkami, z wężową laską w dłoni.
— Idę — mówi — ku tobie stamtąd...
Gdzieś daleko powyżej ściany, poza którą — pamiętam — wiedzie droga ku wielkiej, sennej równi, ozwała się syrena modnego uzdrowiska.
Chorzy, mający umrzeć jutro, gromadzą się na obiad




III.
WĘDROWCY.

Biedni wędrowcy, w mocno nadwerężonych łapciach, zapewne nabytych na tandecie lub wygrzebanych z śmietniska, siedli na podszarzałej burcie przydrożnego rowu.
U stóp złożyli pstrokate węzełki i z lekceważeniem patrzą na raba, tłukącego kamienie.
Rzęsiste światło oblewa im grzbiety, a rosły jawor rzuca cień na twarze i piersi.
Na dnie rowu pcha się leniwie wązki strumyk wody.
Skąd idziecie i dokąd? zapytam.
Odrzeknie mi człowiek o licach barwy starego rzemienia, który, odpadłszy od uprzęży, spłukał się w deszczu i skurczył się w słońcu.
Słyszeliśmy — powiada — że gdzieś przed nami rozdają darmo chleb i wino: wędrujemy tam od świtu, albowiem głodni jesteśmy i spragnieni.
Ogłoszono orędzie, napisane przez świętego Pawła, że orzący i siejący zaniedbują dusze, a ten niewolnik tłucze kamienie.
Z trudem podnieśli się z miejsca i powlekli się dalej.
Szli w kierunku południa: prowadziło ich widmo, utkane z sierpniowych promieni — postać, która ongi uśmiechnęła się do mnie przy łóżku konającego przyjaciela.
Spocząłem na chwilę z oczami, wlepionemi w trawę: zmięta przez biednych wędrowców, prężyła się zwolna do góry.
Z pod ciężkiego młota potoczyło się ku mnie kilka odłamków piaskowca i kurz osypał mi stopy.
Rzęsiste gorące światło oblewało mi plecy, a rosły jawor rzucał mi cień na twarz i piersi.




IV.
POD KOLUMNĄ.

Wielki Wódz, który wygrał sto bitew, a w jednej legł, został mimo to niezmierzoną łaskawością tłumu wyniesion na szczyt spiżowej kolumny.
I stoi na placu, na którym się skupia ruch świata.
Świst samochodów dolatuje do jego uszu, kłąb doróżek naokoło, a wśród nich stróż bezpieczeństwa pewnym siebie gestem toruje drogę przechodniom.
Jakiś komiwojażer, z bezwstydnym uśmiechem w oczach, prowadzi rozbawioną kokotę i klepie ją zwycięsko po udach.
Długowłosy, wychudły malarz, w szerokich aksamitnych spodniach, przekrada się z obrazem pod pachą do sąsiedniego sklepu, w którego oknie tryumfuje fałszywy Palajuolo.
Na dachu klubu, wśród wazonów palm i kwiatów, panowie grają w bakarata — szare, wielkie płótno, rozpięte nad nimi, chroni ich od słońca.
W narożniku ulicy kilku bladych gamenów, w czapkach na tyle głowy, w okręconych naokoło szyi chustkach, ręce wetknąwszy w kieszenie, gwiżdże pod nosem lub, spluwając przez zęby, wilgotnemi strzyże powiekami w stronę odętego bankiera.
Wrzask! Krzyk! Zbiegowisko!
Co się stało?
Pełnomocnicy dzisiejszych władców globu, panów właścicieli dzienników, notują:
»Szalona Mlle Cathérine G. z pod nr. 14 rue du Poteau, niezamężna, wskutek nieuwagi pijanych dozorców uciekłszy z Domu Zdrowia, zrzuciła z siebie suknie i nago zaczęła tańczyć przed pomnikiem, wygrażając się wielkiemu Wodzowi, iż wysadzi go w powietrze, albowiem on to ubiegłej nocy podszedł chytrze do jej łóżka i uwiódł nieszczęśliwą.
»Ucieszne to było widowisko, ale i smutne zarazem, tem smutniejsze, ponieważ szanowany powszechnie obywatel, białoskórnik p. X., który Rzeczypospolitej niejedną wyświadczył przysługę, upadł w natłoku na bruk i złamał sobie nogę.
Niepoczytalną dziewczynę zamknięto na razie w areszcie«.
Szanownego obywatela odwieziono do domu.
W kawiarni zagrała cygańska orkiestra.
Kelnerzy nalewają absynt do szklanek.
Damy cedzą przez słomkę groseille i grenadyny.
Jakiś obszarpaniec nabija na szpilkę, przymocowaną do laski, porozrzucane na ziemi niedopałki papierosów.
Kędzierzawy młodzieniec gwałtownym ruchem wyciąga z pod surduta album nieprzyzwoitości i tajemniczo zaleca je stropionym galantom.
Inny, z śladami ciężkiej choroby na twarzy, sprzedaje świeżo wynaleziony gatunek cri-cri.
Biedne, umęczone dziecko tuli mu się do piersi i lękliwie spogląda ku damom, cedzącym groseille i grenadyny.
Gwar ulicy krępuje chrapliwy, magiczny, nieustanny krzyk: La Presse! La Patrie!
Zaś wielki Wódz, który wygrał sto bitew, a w jednej legł, lecz mimo to niezgłębioną i niezmierzoną łaskawością tłumu wyniesion jest na szczyt spiżowej kolumny, gubi się w ogarniającym go zwolna mroku.
Za chwilę stanie w ogniach: zapalają latarnie.




V.
PIJACZKA.

Schodził do tawerny wśród ścian, wyłożonych zwierciadłami.
Przeglądnął się niechcący.
Zmarszczki na kątach powiek zarysowują się coraz silniej.
Cóż z tego?
I ja byłem młody!
Żyjmy, jak ludzie, którzy się starzeją! Ehej! Ehej!
Może ją spotkam. Może wróciła z świeżej orgii.
Jest.
Usiadł przy stole, naprzeciw grupy podchmielonych studentów, śpiewających wyuzdaną piosenkę.
A ona, oparta plecami o bufet, wysunęła prawą nogę, obutą w płytki, lakierowany trzewik, u piersi bukiet róż, oczy w cieniu kapelusza; jedna ręka, zaciśnięta w kułak, legła bezwładnie na marmurowej płycie kredensu, druga zawisła w powietrzu, jakby właśnie coś upuściła.
Tak: na podłodze stłuczony kieliszek, na przewiewnej białej sukni ślady rozlanego trunku.
Któryś z studentów uderzył laską o stół: śpiewajże z nami, pijaczko!
Odrzuciła kapelusz w tył, wyprostowała się i, jakby nagle z dalekiego wróciwszy marzenia, wrzasnęła rozgorączkowanemi ustami:
— Allons enfants de la Patrie!
A potem:
— Nie! nie chcę waszej ojczyzny!
Oprzytomniała.
Przedziwne oczy spotkały się z jego oczami:
— Ty tu?
— Przyszedłem za tobą.
— Przebiegłam palcami po twych morałach, jak po klawiszach. Grywałam kiedyś Szopena. Ehej! Ehej! Sentymentalny jesteś i nadgryzło cię życie. Dziś lubię — wino. Postaw butelkę. Kelner! Château d’Yquem!
— Mam zaledwie kilkanaście franków.
— Wystarczy!
— A czem ci zapłacę za — —
— Miłość!? Ehej! Ehej! Sentymentalny jesteś i nadgryzło cię życie i, widać, dawno już zapomniałeś, że za miłość się nie płaci...
Dawno! już dawno!...




VI.
BALLADA O BOHATERSKIM KONIU.

Panie i Panowie!
Oto koń, na którym sir Raleigh Haywards zwycięskim dowodził pułkiem przeciwko zbuntowanemu chłopstwu w Transwalu.
Żołnierze Jej Królewskiej Mości guziki mają błyszczące.
Jadał cukier z ręki generałowej, szczególną obdarzającej łaską jego pana, a słynna z piękności miss Ellen zaplatała mu grzywę w wstążki, nabyte w znanym z doborowych towarów magazynie J. M. Freebody & Debenham na Wigmorestreet 44. (czterdzieści i cztery!).
Był czas, że koń ten złociste nosił podkowy.
Na głos surmy uderzał niemi o ziem, parskając niecierpliwie i gryząc uździenicę, albowiem nie mógł się doczekać chwili, w której się rzuci na wroga.
Żołnierze Jej Królewskiej Mości guziki mają błyszczące.
W takt orkiestry wracając po odniesionym tryumfie do miasta, szedł jak baranek: spokojny był o przyszłość kraju.
Najadł się owsa i nie brykał: w wojennej tylko wrzawie rwał się ten koń bohaterski i pienił, jakby chciał wieszczym krzyczeć głosem, iż życie jest tylko drogą do wspaniałej śmierci.
Żołnierze Jej Królewskiej Mości guziki mają błyszczące.
Ta łagodność jego, stosowana w odpowiedniej godzinie, sprawiała, że równie bohaterski i w odpowiedniej godzinie równie łagodny pułkownik dał go pod wierzch swej niedawno zaślubionej żonie, jak wiadomo, bogatej córce właściciela kantoru wymiany b. p. sir Izaaka Hanfstaengla.
Dosiadała go pani pułkownikowa i o jutrzni, po snach niespokojnych, pędziła ku parkom, ranną zlanym rosą, gdzie woda w szerokiem srebrzy się korycie, gdzie —
Żołnierze Jej Królewskiej Mości guziki mają błyszczące —
trawa jako aksamit ściele się pod stopy zabłąkanego wędrowca; gdzie —
Żołnierze Jej Królewskiej Mości guziki mają błyszczące —
potężne konary dębów tajemniczym szepcą pogwarem pieśń o nieskończoności.
Uwiązany do odwiecznego pnia ogryzał krzak berberysu, a subtelna jeźdźczyni wczytywała się w »Dziewicę jeziora«.
Ale niestety! Znikome jest szczęście ludzkie, a jeszcze znikomsze byłoby szczęście końskie, gdyby nie cudotwórczy postęp, który dla wyprostowania złamanych duchów stworzył tę instytucyę.
Błogosławionej pamięci sir Izaak Hanfstaengl pofałszował weksle i umarł z zgryzoty —
Tragedya chodzi po świecie z zakwefionem obliczem —
Żołnierze Jej Królewskiej Mości guziki mają błyszczące —
Pułkownik, który według zasługi powinien był zostać księciem Johannisburgu lub wicekrólem Indyi, zgrał się na giełdzie i ogłosił bankructwo.
Bohaterskiemu koniowi oderwano podkowy i stopiono je na złoto, a gdy zabrakło owsa, oddali go za bezcen — wychudły był i melancholijny — pod biczysko pospolitego rozwoziciela jarzyn.
I tum go odkrył.
Znałem jego przeszłość, bo któż z nas miałby odwagę się przyznać, że nie jest świadom dziejów ojczystych?!
Nie mogłem dopuścić, aby tak zmarniał haniebnie, on, ten koń nad konie — o nie! ten rumak nad rumaki, który przy dźwięku surm nieustraszenie szedł na nieprzyjaciela —
Żołnierze Jej Królewskiej Mości guziki mają błyszczące.
On, który nieomal wieszczym krzyczeć móg głosem, że życie jest tylko drogą do wspaniałej śmierci.
Powiedziałem sobie: Niech służy nadal sprawie publicznej i wróciłem go społeczeństwu.
Za chwilę, pod szpicrutą miss Jane Woodrow, będzie jak dawniej, na polu bitwy, ponadmiar wysokie brał przeszkody; jak uskrzydlony, przebijać się będzie przez cztery obręcze naraz, zręcznie wyrzucanymi kopyty o! tych szklanych nie uszkodzi baniek.
A kiedy nadejdzie ostateczna jego pora —
Tragedya chodzi po świecie z zakwefionem obliczem —
Panie i panowie!
Panowie i panie!
Raczcie mi wierzyć:
Nie oddam go pod nóż prywatnego hycla, ale skórę zedrze zeń oprawca municypalny, a może nawet uda mi się przekupić głównego rakarza państwa; wspomnienie pośmiertne pojawi się w dziennikach, krajowych, jako i zagranicznych, a wy, obywatele, składajcie już dzisiaj grosz do grosza, aby ta chwila nie spadła na nieprzygotowanych, abyśmy godny wznieśli mu pomnik, z jaśniejącym na froncie napisem:

BOHATERSKIEMU KONIOWI
WDZIĘCZNA OJCZYZNA.

Żołnierze Jej Królewskiej Mości guziki mają błyszczące.




VII.
PORTAL KATEDRY.

Zalim jest godzien przestąpić próg katedry?
Bramy jej otwarte dla cichych, a żal mój bywał głośny.
Wczoraj.
Lecz dziś opancerzyłem już piersi i gardło ściśnięte mam żelaznym kołnierzem, nie wołam, nie krzyczę, a tylko niemotą zdumionego wzroku próbuję mówić z głazami.
Stoję na trzecim stopniu.
Potężne ostrołuki, w kwiaty rzeźbione obramienia wnęk, Jakubowe symetryczne drabiny świętych, kolumny, pilastry, półsłupy, kapitele, czterolistne krzyże, galerye, fiale, obsypane krabami.
Słońce cień swój wydłuża i rzuca go na króla w kamiennej, liliowej koronie, w sukni o martwych fałdach, nie sięgających kostek. Płaskookrągłe nogi wysunęły się ponad krawędzie kroksztynu, w jednej ręce zwietrzałe jabłko, w drugiej berło, którego szczyt objadły deszcze. Włosy i broda w regularnych zesztywniały kędziorach, a oczy bez źrenic, dwie nieruchome gałki, uwięzły gdzieś w dali.
Paszcze gargul i maszkar wiszą rozwarte nademną: lwice z wyciągniętym lubieżnie karkiem, dzioby kruków, zwrócone ku ścierwu ludzkiego grzechu, dyabły rogate, pazurami przygniatające wieprza na olbrzymiem jądrze nieczystości, makarele o zapadłych z rozpusty policzkach.
O dniu radosny, w którym było mi dane dotrzeć do głębi duszy, wyprowadzić z niej bliźniacze rodzeństwo, podziw i pokorę, i w niewysłowionych modłach kazać im wielbić portal gotyckiej katedry.
Zapaliły się czerwone, niebieskie, fioletowe, zielone i żółte gwiazdy w wielkim, okrągłym witrażu, od zachodniego słońca spłonęły marmurowe pochodnie aniołów, strzegących Dziewicy, Chrystus, przed chwilą jeszcze uwięzion w trójkącie tympanonu, stanął ponad pastuszym swym żłobem, ponad heblem i dłutem ojcowskiego warsztatu i, żywe podniósłszy dłonie, głaźnemi poruszył wargami i błogosławił dzieciństwo, swoje i moje, dzieciństwo biednego człowieka...




VIII.
MODLITWA EPISJERA.

Półtora tysiąca lat i więcej protegowałeś, Panie Boże, księży i markizów.
Rozbijali po otwartych drogach, naszemi rękami wznosili zamki i pałace, a gdy nam już sił zabrakło i batog bez skutku ześlizgiwał się po krwawych plecach, szli o pomoc do tamtych, iżby majakiem Łaski lub przypomnieniem kar piekielnych wiedli nas ku nim na twardym rzemieniu posłuszeństwa.
Ale skończyła się pokora ludu: głowy ich padły pod mieczem Sprawiedliwego, a na miejscu Bastylli, w której godność człowieka marła w obłąkaniu, otwiera nam dzisiaj szlachetny weteran drzwiczki do wnętrza Kolumny Lipcowej.
I po dwustu trzydziestu i ośmiu stopniach wchodzimy na nią swobodnie: pod złoconemi skrzydłami anioła Wolności możemy krzyczeć: »Niech żyje Francya!« i, dawszy folgę oku, radować się dumną Sekwaną, patrzeć z uczuciem ulgi w piersiach, jak symbol współczesnego ducha, potężna wieża Eiffla, panuje bijącem w niebo żelaznem rusztowaniem nad kamiennymi zabytkami Zabobonu.
Możemy puszczać wodze tęsknocie aż gdzieś ku niebieskawym borom Fontainebleau, lub też podziwiać wrodzone człowiekowi poczucie piękna, które z Buttes-Chaumont, z tych ongi łysych, opuszczonych gór, z tego odludzia straceńców, z tego — że tak się wyrażę — jeneralnego śmietnika stolicy uczyniła dziś dla nas wiosenną zatokę wytchnienia.
Drzewa tam szumią, woda w cementowym szkli się basenie, poprzez mosty wiszące, śród poszarpanych, czarnych skał, fantastyczne wzdłuż wiotkich poręczy wiją się drożyny, to się gubią, to się jawią, a pary zakochanych błogim uśmiechem towarzyszą ich skrętom!
Wiem, Panie Boże, iż w owych dniach gniewu i pomsty uczyniliśmy Ci krzywdę: wyrzucono Cię sromotnie z Nôtre-Dame! W Świętym — sit venia verbo — Sulpicyuszu na ołtarz Twój posadzono Boginię Zwycięstwa i u stóp Jej, w cześć bohatera z pod piramid, wylewano strugi najsolidniejszego produktu naszej Ojczyzny.
Atoli czas przedziwnym jest lekarzem; przebolałeś to wszystko, przebaczyłeś, bo któż odpuszczać powinien, jeśli nie Ty, Panie Boże, ucieleśnienie wszelkich doskonałych przymiotów!
Dlatego też, ufniejszy od dziecka, zwracam się dzisiaj do Ciebie; zresztą Tobie jednemu wyznać to mogę, gdyż Ty jeden świadom jesteś wszelkich tajemnic: Jeśli nie zawodzą tradycye rodzinne, mój praszczur wiernym był stajennym królewskiego marszałka, a żona jego postępowała w szeregu z sławnej pamięci panią Szarlotą Corday.
Eh! voilà! Tyle mi się nagromadziło trosk i potrzeb, że nie wiem, którą z nich najpierw polecić Twym względom.
Jeżeli jednak łaskawość Twa nie ma kresu, spraw, iżby mój sąsiad, pan Rabattet, jak najprędzej dobił targu z hrabią de Contrexeville, zwinął swoją likiernię i wygodnie się urządził na wsi. Rozumiem, że, syty będąc niedzielnych przejażdżek po Lasku wynajmowanym fiakrem, pragnie własne mieć konie i park zamknięty dla innych.
Nielitościwy to i niebezpieczny konkurent: wódką bije mi wina; ofiarowałem mu spółkę, odmówił. Zjednał sobie Kartezyanów, oddali mu wyłączne na kontynent zastępstwo, a z Combesem — tak się chwali — na jednej siadywał ławie.
Uczęszcza na doroczne święcenia kleryków, a nieprzyjaciołom kościoła mówi po cichu, że po to, by się przekonać, czy nie zmniejszył się w nim wstręt do Przesądu: »zresztą« — dodaje — »lubię dekoracye, w operze czy w katedrze, nie ma dla mnie różnicy«.
Niech w Baku palą szyby — walka o wolność zawsze jest święta —, a w zagłębiu borysławskiem, w kraju na pół dzikich, dostatecznie głupich barbarzyńców, gdziem się zaangażował na sto tysięcy franków, spraw, iżby ropa tryskała obficie.
A gdyby i tam niezadowolona zawsze kanalia zechciała wziąć rozbrat z prawem, miej w swej opiece tych Francuzów północy, podnieś na targach wiedeńskich cenę ich bydła, by z biedy nie tracili głowy i niezbędne stawiali kryminały.
Panie! Wyznam otwarcie: chciałem się odwrócić od Ciebie, boć niegodnem jest człowieka postępu, aby wykraczał poza granice wzroku, a ja Cię nie widzę!
Jednakże w łonie naszem jest jakieś tajemne, niepojęte drganie, które nam szepce, że z śmiercią nie wszystko się kończy!
A może to tylko złuda?
Może to niestrawiona resztka pokarmu, którym opychały nas wieki ciemnoty?
Nie! nie!... Jakżeż przypuścić, aby dusza moja nie była nieśmiertelną!
Ciało z ciała, doczesność z doczesności, zaś wiecznem jest tylko to, co z wiecznego wyrosło!
Codzienne uczy nas doświadczenie, że wszystko, co żyje, umiera:
Jestem, więc umrę.
Zaś dusza trwać może wiecznie li wówczas, jeśli z wiecznego wyszła źródła; tem źródłem Ty się li zowiesz, albowiem nie przekonaliśmy się dotąd, byś umarł; że jesteś, mówi nam o tem wewnętrzna, elementarna chęć trwania!
Zresztą sam Pasteur wierzył w nieśmiertelność i Stwórcę.
A powtóre, po trzecie, po ostatnie: każą mi czekać na legię, któż mi udzieli cierpliwości, jeżeli nie Twoja wszechcierpliwość.
Chcę kandydować, gdzież w tych czasach zamętu pojęć i prądów oświecające znaleźć błyski, jeśli nie w Twojej wszechwiedzy.
Któż odwróci nieszczęście od mojej lichej winniczki, jeśli nie Twoja wszechmoc!
Daj, by na starość zgrzybiałe nogi moje nie były zmuszone obijać się o miejskie bruki.
Niech tłum nie patrzy na mnie z zawiścią, że mam odrobinę więcej chleba — i ja jestem z ludu, więc rozumiem, co lud, a co męty i szumowiny —.
Przedsię współrepublikanie moi niech mi nie poczytają za zdradę uczciwych, republikańskich przekonań, że jedyną Mą Córkę, Me ukochane dziecko, powierzam rękom potomka tych starosławnych rycerzy, którzy ongi szli się pasować z pohańcem o Grób Twego Jedynego ukochanego Syna.
Panie! tchórzem nie jestem i śmierci się nie lękam, lecz wdzięczny Ci będę, jeśli Twój Królewski Majestat — s’il Vous plaît, mon Seigneur — zechce się ulitować nademną i rozkaże, aby przyszła, że tak powiem — nie! po co myśleć dziś o niej, gdy czas mój, zda się, daleki?!
Raczej nie skąp mi i nadal zdrowia i siły, bym mężnie wytrwał w tej ciężkiej walce do końca.
Niech żyje Francya! Niech żyje Rzeczpospolita! Niech żyje Demokracya! Amen.




IX.
RÓWNI Z RÓWNYMI.

My, ludzie prości, poklepmy się po ramieniu — równi z równymi.
A, panie bracie, któremu się zdaje, jakobyś ongi w młodocianym zachwycie klęczał u stóp świętej Cecylii, nie wywyższaj się nad innych, albowiem właśnie biedna dziewczyna z bordelu skarżyła mi się po cichu, że rajfurka zabiera jej trzy czwarte zarobku.
Pracuj, aby się stała sprawiedliwość na świecie, aby te szczytne wyrazy, świecące na naszych kościołach, aresztach, szpitalach, domach publicznych — Wolność, Równość, Braterstwo — nie były martwą literą.
Pycha przybrała się w perukę pani de Maintenon i poszóstną jeździ karetą: z przodu laufer w czerwonej liberyi rozgania onieśmielone tłumy, z tyłu dwóch lokai, z skrzyżowanemi na piersiach rękoma, czelnie się uśmiecha, żem musiał zejść im z drogi, a nasz przyjaciel oszalał:
Ogłosił tom wierszy bez rytmu i rymu i ma odwagę twierdzić, że łokieć jest dłuższy od cala, krowa ma cięższe wymiona od owcy, a koń szlachetniejszy od świni — jak gdyby wesz, karakon i glista nie były tak samo, jak człowiek, stworzone przez Boga, którego, nawiasem mówiąc, my, wolni od przesądów obywatele, uznać nie możemy.
Równi z równymi — i tu łaskawie poklepał mnie po ramieniu — oto hasło, którem kazał sobie wyhaftować jedwabiem i powiesić nad łóżkiem i które do najnędzniejszej stosuję hołoty, choć mam jeneralną dostawę marchwi do hal, choć na rewii lipcowej sam prezydent Rzeczypospolitej ściska mi rękę, a w willi mojej w Saint-Cloud mieszka potomek Bourbonów...




X.
PONT NEUF.

Stoję oparty o kamienną balustradę mostu.
Późny, głęboki wieczór.
Tysiące, miliony różnobarwnych świateł topią się w ciemnej tafli Sekwany, skrawe na powierzchni zostawiając kręgi, jakby tysiące, miliony świętych, skazanych na śmierć męczeńską, w niebiańskich pływało aureolach.
Ogromna, jasna smuga oderwała się od posępnych ścian Pałacu Sprawiedliwości, pełza ku mnie po czarodziejskiem zwierciedle, owija się naokół ogromnych pilastrów, zlewa głowy maszkaronów, dźwigających gzemsy, i, przytuliwszy się na chwilę do spiżowej piersi króla Henryka, rozwiewa się naraz i gaśnie.
Rozbawiony lud zapalił snopy ogni bengalskich: pamiętna feta narodowa.
Od Suresnes, od Sèvres, od Charenton wracają statki; woda z głuchym szumem rozstępuje się ich dziobom i potem leniwie zamyka długie trójkąty fal.
Stoję oparty o kamienną balustradę mostu i słucham.
Plusk...
— Jakiś desperat — mówi do mnie ktoś z tłumu, tak samo, jak ja, gubiący się w tej czarnej, różnobarwnemi kulami świateł poszarpanej przędzy uroczystego wieczoru —; zwykła to u nas rzecz.
Na Place du Pont Neuf zgiełkliwa zabawa.
Patrzę:
Imć pan Tabarin rozstawił kozły i krotochwilą śmieszy pstrą ciżbę. Suną poważne rajcy, w złotym łańcuchu na sobolowych kołnierzach, praczki, chudzi grajkowie w beretach ze zwisającemi pióry; tumanią włoscy kuglarze w białych, obszernych workach, o wysmarowanych na biało policzkach; różanopierśne damy w bufiastych spodnicach, w szerokoskrzydłych kapeluszach, z pasterskiemi laskami w ręku; czułe modelki z pracowni Greuze’a, alchimiści, wróżowie, czytający losy człowieka z kart i gwiazd i dłoni, rzezimieszki, makarele, gameni.
Pan Wateau inscenizuje wyjazd na Cyterę, a »Gilles« wykradł się z ram obrazu i, stanąwszy na uboczu, zdumionemi spogląda przed siebie oczyma: młody, naiwny bajazzo.
Cisza...
Długowłosy herold uderzył w bęben i woła:
— Zali jest pomiędzy wami Don Juan di Suzor. Mam rozkaz stawić go przed oblicze Króla Jegomości.
Słynny wędrowny astrolog niechętnie wlecze się ku bramom rzęsiście oświetlonego Luwru.
Halabardy strażników zamknęły drogę ciżbie.
W gabinecie króla spełnia się tajemnica.
Za godzinę zbirowie wynieśli ciężki, skórzany tłumok i rzucili go do rzeki.
Lecz król jegomość, usłyszawszy prawdę, posmutniał.
Polecił przywołać arcybiskupa Paryża i wsunął mu rulon złota:
— Trzysta sześćdziesiąt i pięć mszy żałobnych, po wieczne czasy, pro salute regis...
Stoję oparty o kamienną balustradę mostu.




XI.
FRAGONARD.

Siedziałem tête à tête z Tragedyą Miłości.
Dama w całem tego słowa znaczeniu piękna: jasna blondyna o wielkich, piwnych oczach, w ciemnej sukni, zapiętej po szyję.
Długie, alabastrowe palce, lekko splecione na łonie.
Z pod palców wymykał się kwiat róży, snać co dopiero zerwany: czułem, że zaledwie zdołano otrząsnąć z niego krople rosy.
Zjawisko księżycowe.
Gdybym ją nocą letnią spotkał w świerkowej alei, prowadzącej do grobowca państwa C., po której nieraz lubiłem się przechadzać w samotnika, możebym się i przeraził.
Każdy z nas podszyty jest tchórzem i w pewnych momentach traci rozsądek, czy, jeśli chcecie, zimną rozwagę.
Sądziłbym niewątpliwie, że rozwarły się ciężkie drzwi dębowe i z ponurej, pełnej tajemnic głębi wynurzyła się jedna z prababek rodu, która ongiś, nie mogąc przeżyć zdrady kochanka, poszła szukać śmierci w poblizkim stawie.
Znana legenda — lata i zamiłowanie moich przyjaciół do romantyczności zmieniły ją w prawdę.
Byliśmy oboje przygnębieni, niewiadomo, dlaczego.
Właściwie wiadomo: jedno i drugie miało w życiu godzinę, która sępimi szponami wpiła się nam w serce, krwawiąc je na wieki.
Trudno było skleić rozmowę.
— Wie pan, czytam Hamleta.
— Zapewne po raz setny. Jeśli się nie mylę, najulubieńsza to pani lektura. Naturalnie zajmuje Cię przedewszystkiem — Ofelia.
— Może.
Umilkła.
Byłem rad, że ktoś zapukał do drzwi.
— Pozwoli pani otworzyć?
Bladą twarzyczkę przejrzysty oblał rumieniec, oczy przysłoniła jedwabnemi rzęsami.
— I owszem, jeśli się Panu podoba.
A!...
— Pan Fragonard, malarz nadworny Króla Jegomości.
— Niegdyś, niegdyś... przepraszam — dziś tylko pensyonaryusz Luwru.
— Pani Z., moja — jakby to się wyrazić — współboleśnica.
Mały, czupurny staruszek o tłustych, zdrowych policzkach zaśmiał się łagodnie, a potem czarne, przenikliwe oczka z zaciekawieniem objęły tę czarującą postać uosobionego Smętku.
— Pani cokolwiek schudła...
— Jakto?!
— Byłem kiedyś w gościnie u Twoich rodziców razem z świętej pamięci de Saint-Nonem. Biedny abbé! nie żyje! Umarł w sam dzień zamianowania go arcybiskupem Rouen’u.
Pewnego poranku podpatrzyliśmy Panią mimowoli, jak się bawiłaś z miluchnym pinczem. Widzieliśmy słodkie, utoczone nóżki i — jeszcze coś więcej...
— Jak Pan śmiesz!!?
— Niech się Pani nie obraża — mnie już wszystko wolno... Zresztą miałem na myśli ciasteczko, któreś rozkosznie podawała psinie... Dam też Pani radę: kobieta, leżąca na wznak, powinna zawsze pamiętać o zamykaniu drzwi...
Czułem, że w powietrzu zaczyna się gromadzić burza.
Zrobiło się parno, jak w łaźni.
Mistrz Jean Honoré usiadł spokojnie na krześle, zato pani Tragedya podniosła się z miejsca i wzgardliwym, dumnym zmierzyła go wzrokiem.
Niebawem jednak opanowała się zupełnie.
Wrodzony takt i wychowanie walne odniosły zwycięstwo.
Przytem trudno się przyznać, że godność kobiecą obrazić może pierwszy lepszy zdeklasowany malarz.
Zająwszy dawną pozycyę, jasna blondyna o wielkich, piwnych oczach, w skromnej sukni, zapiętej pod szyję, z kwiatkiem w długich, alabastrowych palcach, uderzyła w ton pobłażliwy, zaprawiony pewną poezyą.
— Jeżeli o to idzie, przypatrz się Pan tej róży: zda się, nieskazitelna, a ciemny pąs tego listeczka przybladł na kraju; zwarzyła go spieka, a nawet — o! — nadgryzł go nieznacznie jakiś owad. I na słońcu są plamy. Niedelikatnie jest tylko wypominać przeszłość...
— Więc co?? Mam się zachwycać tem nędznem dzisiaj?
Jakżeż pani wygląda!?
Ręce tylko złożyć w krzyż, kazać się ustawić na kroksztynie Panny Maryi Paryskiej i osłupiałym wzrokiem spoglądać ku Mordze!
Nie żal Pani tych czasów, kiedy w dziewiczych snach przychodził Eros do Ciebie, całował rozchylone żądnym oddechem wargi, a niewidzialne chóry amorettów śpiewały hymn na cześć Twej nagości, na miękkiem złożonej posłaniu i czekającej, aż sen przemieni się w jawę?...
A w co on się obrócił przez tę waszą żebraczą, idealną miłość?
Siedzi w towarzystwie Pani jak struty, osowiał, odrętwiał i budzi się tylko wówczas, gdy wasza społeczność, zamianowawszy go łaskawie swym garsonem, każe mu nad grobem tak zwanych »szlachetnych« żałobne wygłaszać mowy, brać udział w odsłanianiu tanich pomników i wbrew naturze spełniać funkcye ajschylosowskiej płaczki!... Brr!...
My, ludzie dawni, urządzaliśmy się inaczej.
Każdy z nas wiedział jedno:
Życie wesołą jest komedyą, którą trzeba odegrać do końca z humorem i przytomnością umysłu, wyzyskując każdą godzinę i żadnym, byle zdrowym, nie gardząc owocem.
Pewnego dnia wpuściła mnie do swej alkowy pani de S...
Nie wymienię nazwiska tej damy, gdyż w waszych oczach uchodzi to dzisiaj za pohańbienie sromu.
Nie zdążyłem wyczerpać czułości, gdy w przyległym salonie usłyszeliśmy kroki męża. Odsuwam rygiel, by mieć otwartą drogę do odwrotu.
Raz jeszcze mnie pocałuj na pożegnanie! — szepnęła omdlałemi z rozkoszy ustami.
Całuję, a pan małżonek niemal odchyla kotarę.
Pensyonaryusz Luwru, któremu republikańscy współobywatele każą oceniać smarowidła narodowych kiczarzy, uwieczniających na płótnie słynne dzieje Rewolucyi, zmienił się naraz w dawnego »Frago«.
Spojrzał chytrze na moją towarzyszkę, jak gdyby chciał się przekonać, czy wrodzona jej wstydliwość nie doznaje uszczerbku.
Działo się z nią coś dziwnego.
Machinalnie mięła listki róży, a oczy jej wpatrzyły się — nie wiem, w przeszłość czy przyszłość. To jedno było widoczne, że w wnętrzu jej toczy się walka: to groźnie ściągały się jej rysy, to znowu na ustach ledwie dostrzegalna, motyla siadywała bladość.
Mistrz nad mistrzami mówił dalej:
— Albo, proszę Pani, innym razem wyjechaliśmy do lasu.
Mlle. Guimard zrzuciła z siebie wiotkie tiule i prawie nago wykonała na świeżej, wonnej murawie jeden z tych przepysznych tańców greckich, którym tak się delektował Dwór.
Wtem przybiega do nas zacny pan de Brissac i woła:
— Chodźcie co tchu zobaczyć obraz, godny pendzla naszego genialnego Fraga!
Oczywista, poszliśmy.
W śnieżnych pianach górskiego potoku, w cieniu jaworu czy klonu, kąpią się najady!
Tak harmonijnych pleców, jak u jednej z tych bogiń, nie spotkałem już nigdy.
A te piersi u drugiej!
A te łydki i zróżowione pięty u trzeciej!...
Zaś opodal bachantka, z podwiniętemi, jakby z kamienia ciosanemi nogami, z główką w tył przechyloną w obiecującem marzy uśpieniu.
Taką zapewne była matka ludzkiego rodu, Ewa, kiedy, wyszedłszy z rąk Arcymistrza, poczęła przez sen uśmiechać się do pokus węża.
Szkoda, że wówczas nie żył jeszcze pan Crebillon, bo narodziny pierworodnego grzechu byłby był lepiej opisał, niźli to czynią staroświeckie, niezdarne legendy.
Mon ami-cochon Diderot twierdził, że kobieta jednem podniesieniem koszulki zdobywa świat, albo przynajmniej intratny urzędzik dla męża.
Prawda.
Rozkoszna Dubarry stała się w ten sposób nielegalną władczynią naszej drogiej Ojczyzny. Niewinna ta czynność gotuje szczęście jednym i drugim.
Doświadczył tego częstokroć mąż przemądrej pani d’Esparbès, któremu wynaleziony przezeń aforyzm »życie jest huśtawką« otworzył na oścież podwoje łaski Króla Jegomości.
Możny ten protektor kancelistów, mających ambicye zostania radcami królewskiego dworu, zawołał mnie raz do siebie i mówi:
— Słyszałeś zapewne, drogi mój Frago, żem głęboki wymyślił aforyzm: »życie jest huśtawką« —
— z której nie trzeba robić tragedyi — dodałem.
— Tak jest. Otóż chciałbym, ażebyś mi to uzmysłowił na płótnie.
Pokażę ci, jak to najlepiej uczynić.
Zaprowadził mnie do ogrodu, pełnego, jak zwykle, marmurowych kupidynków i nimf.
Z dyskrecyi, pomiędzy nami mówiąc, całkiem zbytecznej, schowałem się za postument klasycznego bóstwa.
Markiz położył się wygodnie w krzakach.
Z konarów wspaniałego drzewa zwisały dwa sznury huśtawki, trzeci, odpowiednio długi, trzymał, w ręku kandydat na radcę królewskiego dworu, w przyzwoite usunąwszy się oddalenie.
Na huśtawce siedziała znana mi dobrze urocza pani Margieryta.
Pan d’Esparbès dał znak.
Szlachetny małżonek z takim zapałem jął huśtać swą dobrodziejkę, że pantofelek z prześlicznej jej nóżki uleciał, jak kolibr, w powietrze.
Rozwiały się falbanki, dowcipny aranżer zabawy i ja ujrzeliśmy różowe kolana i — jeszcze coś więcej, z czego nie trzeba robić tragedyi.
— Cynik pan jesteś! — wrzasnąłem. — Nie masz względów dla kobiet!
— Cynik?!...
Pan Fragonard uśmiechnął się, czarne oczka utopił w nas obojgu, i zda się, nieco obrażony, schwycił kapelusz, grzecznie się ukłonił i — Madame! Monsieur! — odszedł.
— Byłeś pan zbyt szorstki dla tego staruszka — szepnęło moje vis-a-vis, jasna blondyna, zapięta po szyję.
Nie trzeba zaraz z wszystkiego robić tragedyi.
Spojrzałem jej w wielkie piwne źrenice.
Patrzyła na mnie długo i wymownie, zapomniawszy ukryć nóżkę, którą, widać, niechcący, w czasie opowiadania Fraga, wysunęła z pod rąbka skromnej sukienki...




XII.
PANA ANTONIEGO C. WSPÓŁWŁAŚCICIELA FIRMY ANTONI C. & SP. PRZY ULICY M. SEN O SĄDZIE OSTATECZNYM.

Nigdym w sobie nie czuł zdolności pisarskich, lecz dzisiaj chwytam za pióro, aby się z Wami, kochani Ziomkowie i Wspólnicy moi, podzielić zarówno strasznem jako i rozkosznem wrażeniem ubiegłej nocy.
W niezłym pożegnałem Was humorze: jak wiecie, ubiłem interes, który mi przyniósł kilkanaście tysięcy na czysto; trapiła mnie wprawdzie uwaga jednego z Was, jakobym kontrahenta sprytnie wywiódł w pole, przypomniawszy sobie jednak przysłowie: »głupi dwa razy traci«, znalazłem ulgę w myśli, że on, jeśli stracił, to tylko raz jeden, a gdy straci raz drugi, jego wyłącznie będzie winą.
Zresztą spryt, jak wszystkie szlachetne przymioty, odróżniające człowieka od zwierzęcia, jest darem nieba, z którego korzystaj, aby nie zastosowano do ciebie ewangelicznej przypowieści o włodarzu, co zakopał talenty.
Mój Boże! nie mogę się skarżyć na brak powodzenia, nawet żona, dowiedziawszy się o przyroście chudoby, przestała gderać i, pocałunek składając mi na ustach, powiada wstydliwie:
— Chodź, przypomnijmy sobie wiośniane lata narzeczeństwa.
Nie taję się przed Wami, iż, dbając o wycieńczone jej zdrowie, umiałem tej zacnej kobiecie wytłumaczyć, że pora jest spóźniona i jutro trzeba opuścić łoże rzeźkim i wypoczętym.
Pomny też byłem gadki, zasłyszanej od syna, którego kieruję na adwokata, gadki czy bajki nader głębokiej o niejakim królu Polykratesie, opiewającej, iż nigdy nie należy zbytnio kusić szczęścia, ponieważ może się odwrócić — nie powiem: w godzinie niepowołanej, gdyż każda godzina, w której się szczęście od nas odwraca, jest niepowołaną.
Po tym wstępie, niezbędnym dla zaokrąglenia całości, czyli raczej do nadania głowy mojej relacyi, przystępuję do rzeczy:
Wyobraźcie sobie:
Ledwiem się otulił w wygrzaną przy piecu kołderkę, zacząłem — mówiono mi o tem, gdym się obudził — mocno chrapać i jęczeć i rzucać się, jak szczupak przed Wiliją; nie dziwota: zmagałem się z potęgami, na przezwyciężenie których nie starczą siły olbrzyma, a jam jest Ten, co je zmógł.
Otóż na obłokach, kształtu ogromnych pierzyn, wydętych puchem edredońskim, którym handlował mój ojciec, stanęli, plecami do siebie, dwaj aniołowie i zatrąbili w trąby — w pierwszym momencie mniemałem, że ulane z szczerego złota, ale gdym się im bliżej przypatrzył, przyszedłem do przekonania, iż tylko mosiężne.
Chciałem zawołać:
— Niebiosa mogłyby sobie pozwolić na metal kosztowniejszy!
Atoli myśl tę, widać, bezbożną, stłumił w samym zarodku huk, jakiegom dotychczas nigdy w życiu nie słyszał.
Jeden z aniołów trąbił ku północy, drugi ku południowi; potem obrócili się i, oparłszy się wzajemnie łopatka o łopatkę, grzmieli, jeden na wschód, zaś drugi na zachód, iżby na wszystkie cztery strony świata rozeszło się zaduszne Dies irae.
Nie ulegało bowiem najmniejszej wątpliwości, że obwieszczano Sąd Ostateczny.
I oto ziemia rozstąpiła się na dwie połowy.
Po czarnych ścianach przepaści ślizgały się węże, ohydne potwory, ziejące siarką i smołą.
Z bezdni strzelał płomienisty Ocean, stokroć większy od tej wyuzdanej pożogi, która przed laty — pamiętny to dla nas dzień — obróciła w popiół kantor tego męczennika i — nie obwijajmy w bawełnę — lekkomyślnika Adolfa.
Krążyły słuchy, iż sam podpalił, dostał się też do kryminału, skąd wróciwszy, rozpił się i umarł z zgryzoty, z nieuzasadnioną do nas pretensyą, iżeśmy go nie uchronili od katastrofy.
Wiadomo, że część winy usiłował zwalić na mnie, ale Bóg strzegł — wezwano mię tylko na świadka.
Teraz postać jego, obrzękła i jakby wyniszczona rozpustą, płynęła ku mnie na rozszalałych falach ognia.
— Piekło! — krzyknąłem — taki, mój kuzynie i kompanionie, spotkał cię los za życie na żart, za wyrządzoną nam wszystkim krzywdę!
Była to jednak fatalna pomyłka — nie otchłań to wieczystego potępienia, lecz Czyściec. Albowiem z płomieni wydobywał się jęk i płacz i wołanie:
— Przebacz nam, litościwy Sędzio! Masz słuszność — niewątpliwie! Śmiertelne przygniotły nas grzechy, czołgaliśmy się po ziemi jak płazy, przecież w spełnianiu choćby największych występków nie opuszczała nas Wiara w Twe Miłosierdzie bez granic, ani Nadzieja, że w bezmiarze Twych łask wszelka topi się niedokładność — czy to będzie tak zwane fałszywe bankructwo, czy jakaś inna nieoględność lub zbytnie zacietrzewienie!
I odpowiedział im Głos:
— Skruszeni jesteście i pokorni, przebaczam!
W oczach moich stał się cud.
Ziemia zawarła się z powrotem, na miejscu ognia i potworów rozścielił się różnobarwny, puszysty, rzekłbym smyrneński, prawie taki sam, jak w moim saloniku, w kwiaty dzierzgany dywan, na nim olbrzymie kaktusy, wypchane pawie, araukarye, begonie, wyolbrzymiałe orchideje, magnolie, wachlarze palm!
Pod ich baldachimem snują się rzędy młodzianków i dziewic — ta z lilią, tamta z różą, ta z pękiem rezedy, tamta z gwoździkiem, inna z niezwykłym, rzadkim chryzantemem, znowu inna z tuberozą czy narcyzem, a pomiędzy nimi starsza moja córka w wianku mirtowym i białym welonie; przy fortepianie znany wykonawca-wirtuoz i artysta kompozytor w niebieskim fraku, a wszyscy sunęli i sunęli, śpiewając »Hosanna« i »Jubilate Domino!«
Za nimi z pochyloną głową nasz poczciwy Adolf, przeobrażony do niepoznania; obrzękłość znikła niemal zupełnie, oczy, podobne dawnej do ślimaczych łebków, nabrały klarowności.
Zobaczył mnie i przyjaźnie się uśmiechnął.
Nie potrzebuję Wam chyba zaręczać, żem się serdecznie ucieszył, zauważywszy w nim to nagłe odrodzenie.
Dźgnęła mnie tylko jakoby zazdrość, że takiego dostąpił zaszczytu były kryminalista i po empirejskich kroczy kobiercach.
Alem w czas ją przytłumił, bo juścić nie godzi się zawiścić umarłym, tem bardziej przyjaciołom.
Nasz ksiądz kanonik, który tak łaskaw bywa na skromny mój dom, wspomniał ostatniej niedzieli z ambony o kozłach i barankach.
Z przejęciem słuchając kazania, anim się spodziewał, że tak prędko danem mi będzie obraz ten na własne oglądać źrenice.
Oto z grobów ruszyli się umarli i w nieprzeliczonej ciżbie czekają, w słusznej od Majestatu odległości, na nierychliwe, lecz sprawiedliwe wyroki.
Święty Woźny niebieskich trybunałów cytuje każdego z osobna i każdy z osobna zjawia się przed Sędziowskiem Obliczem.
Jeden Archanioł z otwartym wielkim Bilansem w ręku czyta »Ma« i »Winien«, a drugi Archanioł kładzie to wszystko doczesne saldo człowieka na wagę i waży.
Stosownie do tego, która przeważy szala, ta z summą Dobra, czy ta z kwotą Zła, odzywa się głos:
— Umieścić go pomiędzy kozłami!
albo:
— Niech powiększy szlachetne stado baranów!
Z niekłamaną trwogą, a zarazem i z współczuciem spostrzegłem mego kontrahenta w włosistej, brodatej postaci kozła...
— Czuję — szepnąłem —, żeś w znanej głupocie swej zamierzył wezwać mnie przed kratki, zamiast uczyć się odemnie, jak należy pomnażać, mówiąc ewangelicznie, swe talenty, ażeby nie ściągać na siebie urągowiska dobrego Arcywłodarza, rodzinie zapewnić przyszłość, a sobie podziw u ludzi fachu.
Sroga dotknęła cię pomsta. Przecież żal mi ciebie, bom nie jest z głazu, tylko z ciała i duszy, stworzonej na obraz i podobieństwo Boże i Miłosierdzie Moje nie zna granic!!!
Straszniem zadygotał, gdym od strony trybunału usłyszał moje własne, rodowite, powszechnie czczone nazwisko.
— Jakto?! — jęknąłem. — Nie jestem wszakże trupem, lecz żyjącym obywatelem!
— Cicho, ty błaźnie i oszuście! — odrzekł Święty Woźny i kluczami uderzył mnie w plecy.
Ścisnąłem pięść, aby mu się odwzajemnić, atoli w tej uroczystej, a tak niepewnej, przerażenia i nieopisanej grozy pełnej godzinie przywiodłem sobie co tchu na pamięć ową starą, wypróbowaną, katechizmami uświęconą naukę, którą mi wpajano za młodu, a która zawsze była drogoskazem mego żywota:
— Bądź pokorny i posłuszny, albowiem pokora przebija niebiosa, a nieposłuszeństwo jest bramą, wiodącą do Czeluści piekieł. Przytem:
— Pokorne cielę dwie matki ssie.
— Nie poufal się z koniem i nie łaskocz go pod pęcinami, bo, nim się spostrzeżesz, palnie cię kopytem w łeb, aż drogocenny wytryśnie ci mózg.
— Zawsze też miej poważanie dla postronka, gdyż niewiadomo, czy ci ostatniej nie odda przysługi.
Dodać do tego wypada, że w uszach nie przebrzmiał mi jeszcze głos, zwrócony ku Męczennikom Czyśćca:
— Przebaczam, boście skruszeni i pokorni.
Gdym już szedł przed kratki, stała się rzecz okropna.
Jeszcze teraz, pisząc Wam o tem, ledwie mogę utrzymać pióro.
Z płomiennej ławy podniósł się Szatan — czy uwierzycie: w berecie i w czarnym, długim, szerokim worze, podobnym do rewerend, w jakich zwykle prowadzą kondukty pogrzebowe protestanccy pastorzy — lichy to zaszczyt, że strój ich okrywa Mocarzy podziemnych, jednak naturalny to wynik głoszenia bezbożnych herezyi — — — a więc sam Szatan podniósł się z miejsca, pazurami oparł się o poręcz, przechylił się nieco naprzód i badawczy, ostry wlepiwszy wzrok w oblicze Sędziego, piorunującym zahuczał grzmotem:
— Wysoki Trybunale! Nie wątpiąc, że wyrok ferowany na tego łotra (!!!???) będzie sprawiedliwy, kazałem już odrazu przygotować torturę, najodpowiedniejszą dla tego rodzaju członków ludzkiego społeczeństwa — —
Nie dokończył, gdy, niewidzialną pchana mocą, wysunęła się przedemnie szafa wertheimowska w gęstym wieńcu liżących ją chciwie ognistych języków.
— Wiem — zagrzmiał Szatan dalej —, że rozmiary tego skrytego złodzieja — nie miałem już odwagi przeczyć, stropiony będąc lękiem i trwogą — zbyt są wielkie, aby się mogły w tem niejako Prokrustowem pomieścić łożu, lecz pachołkowie moi połamią mu golenia, a iżby nie próbował się wydostać, każę go do niej i z wierzchu i ze spodu i ze wszystkich czterech boków przywiercić. Oto siepacze z grubymi, stalowymi świdrami.
Pot zimny oblał mi czoło, po grzbiecie przeszedł dreszcz, kości moje zachrupotały, jak kości upiorów, ale umysł i jakby natchnienie wzdyć nie utraciły swej władzy.
Padłem w proch i pył i jąłem się kajać:
— Nieuchronny, litościwy Sędzio! Masz słuszność! niewątpliwie!
Śmiertelne grzechy przygniotły mię do ziemi, czołgam się po niej jak gad, przecież w spełnianiu i największych występków nie opuszczała mnie Wiara w Twe Miłosierdzie ani Nadzieja, że w bezmiarze Twych łask wszelka topi się nierozwaga, czy to będzie fałszywe bankructwo, czy jakaś inna nieoględność lub zacietrzewienie!
— Zresztą dotychczas jeszcze żaden z moich dostawców nie powziął podejrzenia, jakobym miał zamiar zwinąć interes wśród okoliczności, iż tak się wyrażę, niepewnych, a więc jasnem jest, że polegają na mojem sumieniu.
— Nie było też u mnie komisyi, mającej przychwycić mnie na — niedokładnem książkowaniu, a więc nie istniał dotychczas powód do jej wkroczenia.
— Jeżeli się czasem zdarzyło, że ktoś z moich odbiorców otrzymał towar, mówiąc ich gwarą, nierzetelny, niech swe żałoby skieruje do hurtowników, nie do mnie.
— Prawda! Zarobiłem wczoraj na sprzedaży mej rudery cokolwiek więcej, niż drukowane przepisują skrupuły, lecz chyba tylko nowicyusze mej branży mogą być na to wrażliwi, takich jednak, chwała Bogu, niema.
— A gdyby nawet wymysł Szatana, tego wroga Rodzaju, któregoś Ty w słusznym gniewie strącił z niebiosów, chciał to podciągnąć pod nomenklaturę oszustwa (pfe!), to już Rzymianie, mistrze prawa i sprawiedliwości, uczyli — napomknął mi o tem nie w ciemię bity mój syn i bardzo mi się to podobało —: mundus vult decipi, ergo decipiatur
— Ten świat — bo mundus znaczy świat —, który Ci tyle sprawia kłopotów, który nie słucha Twych przykazań i przeto jest wart, aby go smagała rózga — lepiej dla niego, że moja, gdyż pod Twoją, jeśliby się podniosła na przekór Miłosierdzia, całkiemby zginął...
— Nie chcę, Panie, abyś mnie posądzał o chełpliwość.
— Przecież na tych szalach, wahających się w ręku Twych Archaniołów, niech też zaważy i moje »Habet«, jeśli już moje »Debet« w taki niepomierny gniew wprawia bezlitosnego Władcę Ciemności.
— Damy, chodzące po wielkotygodniowej kweście, nie odstąpiły od mych progów bez sutej jałmużny.
— Co roku na gwiazdkę sprawiam biednym sierotom i pończochy i buciki, a wierna towarzyszka mych smutnych i wesołych dni niejedną obdarza je sukienką.
— Utrzymuję biedną dziewczynę — i to w tem życiu przykrem prawdziwe, jedyne moje »Habet«, nie czyniąc krzywdy ognisku domowemu: żonę nie tylko w dzień imienin, ale na każde urodziny obsypuję klejnotami; wcale się tego stosunku mego nie domyśla — wy mnie nie zdradzicie, bo i ja znam wasze sprawki —, gdyby jednak, nie daj tego Panie — ostatecznie powiedzieć nie może, iżby jej lata...
— Przyczyniłem się hojną składką do budowy kościoła.
— Zdemoralizowana niezdrowymi prądami w literaturze i sztuce młodzież posiada karzącego we mnie opiekuna.
— Podwładny personal może ze sutej remuneracyi noworocznej sprawić sobie w noc sylwestrową niejedną wazkę ponczu; wiem, że wierniej służyć mi będzie.
— Jednem słowem: Biorę, ale i daję!!
— Tak! Bierze ale i daje — odpowiedział ku mej niewysłowionej uldze, sprawiedliwy Sędzia, zwróciwszy się ku Szatanowi, jakby mu chciał okazać, że w pogardzie ma jego złość niepowściągliwą.
I Lucyper zgrzytnął zębami, podwinął bawoli ogon i w strasznym zaryczał bólu: przytarto mu rogów!...
Potężny, światowładczy Majestat kazał mi się zbliżyć do siebie.
Przykląkłem na jedno kolano i w tej sekundzie uczułem błękitną wstęgę na szyi.
— Tak! Miałem poważanie dla stryczka i oto —
— Nim się zamieni w baranka — zawołał Pan nasz i Król — oprowadźcie go w tryumfie: niech ten zgromadzony lud bierze sobie przykład z niego!!!
Nienawidzę poetów, tem więcej, że jeden z nich raczył mnie opisać w gazecie. — A głodomorze ty jeden! Żal ci, że mam »okrągły brzuszek«?! Za pożyczkami biegać nie potrzebuję, więc mi »krótkie nóżki« wystarczą —, gardzę hołotą gryzipiórków, grajków, smarowników i gipsiarzy, a jednak dzisiaj chciałbym posiąść ich wyobraźnię, ich pendzel i dłuto, ich moc w uderzaniu w klawisze, ażebym w godnych przedstawił Wam rysach i kształtach i tonach tę rozkosz i słodycz, która rozlewała się w mych piersiach i wogóle w całej mojej istności!...
Aniołowie pańscy wzięli mnie pod rękę i wiedli szpalerem rozstępującego się ze czcią narodu, dziewczątka w bieli rzucały przedemną kwiaty, jedna bardzo piękna panienka wręczyła mi wielki bukiet, a tłumy śpiewały i wołały: »Niech nam burmistrzuje i prezesuje! Niech w parlamencie broni naszych nieprzedawnionych praw, niech będzie ministrem — On jeden! On jeden!«
Wkońcu sam Pan Jezus, siedzący na hebanowym tronie, inkrustowanym perłową macicą, przytulił mnie do swej rany i, wskazując na krzyż, wyrzekł uroczyście:
— Pamiętaj, abyś zawsze kroczył drogą, nad którą zawisło to godło, a Ty, Duchu święty — zwrócił się do Gołąbki, fruwającej pomiędzy Ojcem a Synem — lej na niego Swe Światło, iżby nigdy nie stracił rozsądku!
Zbudziłem się...
Było już późno.
— Po niespokojnej nocy tak smacznieś spał nad ranem, żem cię nie chciała budzić — powiada mi żona.
Pocałowałem ją w usta i mówię:
Należało mi się to... Widziałem we śnie rzeczy, pełne tajemnic, i zjawiska, które są jakby zapowiedzią naszego nieustannego szczęścia.
Uważam to sobie za dobry omen i stąd też opisuję Wam to wszystko, drodzy moi Ziomkowie i Wspólnicy; nie wahajcie się iść ze mną pospołu — przez życie...




XIII.
STAROŻYTNY KOŚCIÓŁ.

Wzrosłem pośród twych ruin, ty starożytny kościele!
W letnie poranki, pijany wschodem słońca i szumem zbóż, biegłem do ciebie i w cieniu twych szarych, polnych głazów, bujnym uwieńczonych chwastem, kołysałem mą duszę razem z trawami, kołyszącemi się na mogiłach.
Grubo ciosane głowy bożków, z pogańskiej ponoć kontyny, martwo patrzące na innych, wiodły ze mną rozhowor, którym przez długie lata pobrzmiewał mój nieudolny, samotny śpiew.
Dzisiaj odbudowały cię pobożne, troskliwe ręce.
Romańskie twe okna, niby źrenice, skupiają w sobie rozległe, niezapomniane dla mnie równie.
Prawnukowie tych, którzy bolesnymi byli świadkami twego upadku, spieszą w twe wrotnie, dziękczynią u twych ołtarzy odrodzonemu życiu i modlą się o szczęście dla siebie i innych — może i dla mnie...
Lecz ja nie umiem już chwycić za kij pątniczy, przepasać się szkaplerzem, zmieszać się z tłumem moich najbliższych braci i błogosławić twej zmartwychwstałej świetności.
Stoję z daleka i żal mi, że groby zrównano z ziemią, że na twych kruszących się kamieniach nie rosną już mchy, rozchodniki i bluszcze.
Głośne, uroczyste »Te Deum laudamus« wygnało z wnętrza twojego Smutek, który, błąkając się, jak ślepiec bez dachu, spotkał się na drogach rozstajnych ze mną, zamieszkał na zawsze w mem sercu i nieraz w ciężkich, niespokojnych snach, wiedzie mnie ku twym zwaliskom, ty starożytny, romański kościele i, jak za dawnych lat, każe mi daremne czynić wysiłki, zali przez twe wązkie, gruzem i kośćmi umarłych zawalone podziemia nie dotrę do światła...




XIV.
O WALĄCYM SIĘ DOMIE.

Zbudowałem sobie dom i już się wali.
O mój walący się domie!
Trochę za prędko zmieniasz się w ruinę, prędzej, niż mógłby się spodziewać człowiek, który ma powieki otwarte na śmierć.
Wszystkiem obchodził pustkowia, wszystkie ugory i bezpłodne wydmy, kamienie-m wyrywał z pod gęstwi zielsk i rów wykopawszy głęboki, że starczyłby mi za grób, rzucałem je tą ręką na fundamenty dla ciebie.
Raz, kiedym pobiegł w pole, szukając czworogrannych głazów na narożniki, obsiadły mnie psy: omal ze śmiechu-m nie zginął, jak te zajadłe bestye szczerzyły kły do mych pięt i jakie musiałem wyprawiać młyńce, aby nie zadać kłamu nauce, iż pragnienie życia silniejszem jest od żądzy skonu.
A kiedyindziej takem się podźwigał, że, leżąc w gorączce, urosłem w swych oczach na owego potulnika, który na Trupiej Górze pomagał Panu wyzwalać świat...
O mój walący się domie!


∗                    ∗

Widzę, że zbytnich dostępujesz honorów,
ty mój walący się domie!
że zaczynam mówić o tobie, jako o czemś, co wartością przewyższa wór mąki, albo statek, wiozący z dalekich krajów nici jedwabne na pończochy dla dam, albo godność człowieka, który na wielkiem zgromadzeniu wdrapał się na stół i śród oklasków Raj obiecuje tłumowi.
A przecież zbudowałem cię na odludziu, na pograniczu spraw, w których najprzenikliwszy mędrzec nie znajdzie związku z dukatem, płaconym dziewce ulicznej,
albo z chorągwianą, gromniczną ekshumacyą zwłok zapomnianego artysty,
albo z niecierpliwością narzeczonej, umierającej z tęsknoty do podróży poślubnej w wygodnym, samotnym wagonie,
albo z tryumfalnem ogłoszeniem Rzeczypospolitej na gruzach monarchii,
albo z rozpaczą mamki, tracącej pokarm!
Nie dostrzeże związku:
z bohaterskim wodzem, z majakiem wstęgi orderowej w duszy prowadzącym żołnierzy w bój za ojczyznę,
ani z zadowoleniem wołu, wyprzęgniętego z pługa,
ani z dziennikarską reklamą dla konstruktorów nowej odmiany rytmu i dla wynalazców nowych sposobów czyszczenia kloak miejskich,
ani też z skowytem psa, co się wyśliznął z pętlicy rakarza.
A może...
Ogromne, zielone płomienie jaworu nad moją głową.
Potok przewala po głazach roztopy seledynu.
Krzewy głogu krwawią się na czarnej, łupkowej, prostopadłej ścianie.
Mże sierpniowego południa snują się po łąkach i owsach ku niebotycznym górom...
a wzrok mój osłabł...
I, napół ślepy będąc, straciłem miarę rzeczywistości: wyglądasz mi w słońcu na pałac, w księżycu na zamknięte, pełne widm zamczysko, a jesteś tylko przenędzną lepianką, ty mój walący się domie!


∗                    ∗
Wzniosłem ci portal,

o mój walący się domie!
W blokach z czarnego marmuru wyrzeźbiwszy święte, stawiałem je na skrzydlatych gryfach, jeden nad drugim, iżby tworzyli chór, niebiosom kamienne podający pieśni, wyśpiewane Duszy, która się zmogła ze Złem.
I, mając przed sobą kosz jabłek z dzikich jabłoni, rosnących po miedzach, i garść fioletowych jagód z kęp leśnych, wyczekiwałem od rana do zmierzchu i od zmierzchu do rana, zali nie wejdzie do wnętrza twojego Ten, co serce ma z ognia i jednym tylko przemawia wyrazem: Wieczność.
I raz mi się zdało, że wszedł.
Padłem na ziemię z wyciągniętemi rękoma, a potem, zerwawszy się, szalony z radości, pobiegłem na drogi rozstajne, na ulice i place, przed kościoły i ratusze i jąłem krzyczeć:
Jest!...
I to był mój śmiertelny grzech.
Albowiem znalazłszy skarb, trzeba go chować przed ludźmi.
Pytali się: kto?
Spieszcie zobaczyć, odrzekłem: Świątynię-m zbudował na pustkowiu; sfinksy jej strzegą, po piersi zanurzone w piasku, który je obsypuje od niepamiętnych dni; nie u was, lecz u mnie zamieszkał Bóg!
Roześmiali się, jednak, ciekawi, poszli.
Lecz przybywszy na miejsce, spostrzegli odrazu,
o mój walący się domie! —
że próg twój, wyciosany z pnia sosny, zgnił od deszczów,
że okna, wybite kamieniami złośliwych wyrostków, pozaklejano papierem,
że na ścianach, niebielonych od lat, zwiesza się brudna pajęczyna,
że stół się chwieje na spróchniałych nogach,
że, zamiast krzesła, położono deskę na czterech kołkach, wbitych w ziemię,
że nawet figura Chrystusa, zapewne skradziona z przydrożnej Bożej Męki lub z opuszczonego klasztoru, w nienależytem poszanowaniu: tak ją popstrzyły muchy.
— A któż wy, że tak mi śmiecie urągać? — zawołam. — Ty pierwszy lepszy z brzegu, znam cię! masz minę pospolitego fałszerza weksli!
Ty okradałbyś pryncypała, ale się boisz, by cię nie zamknięto.
O tobie, moja pani, wiem, żeś — do wyboru — siebie lub córkę ofiarowała staremu rozpustnikowi, panu X. z ulicy Y. Ma kilka kamienic i wieś — nie prawda?
A pani gaszek już wyjechał, czeka w Florencyi, trzeba okłamać małżonka i za nim...
Ty ściskasz rękę i bywasz na kolacyach przyjaciela, któremu uwodzisz żonę, a ta, znieprawiona twymi karesami, mizdrzy się już do innych...
Ty lichwiarskie bierzesz procenty!
Ty szachrujesz z sobotniemi wypłatami!
Pani szeleścisz jedwabiem za krwawicę nędzarzy!
Ty kupiłeś utrzymance bransoletę, a dzieci twoje chodzą obdarte i głodne!
Ty za hojnem porękawicznem sławisz po gazetach narodowe zasługi pospolitych wydrwigroszów.
A ty — —
O mój walący się domie!...


∗                    ∗

Nie wywyższam się nad innych; nie jestem ani lepszy ani gorszy od tamtych i dlatego też płakać nie będę nad tobą,
o mój walący się domie!
Lecz z Marigny lub Folies-Bergère zabiorę dziewkę, pyszniącą się w przechodzonym płaszczu jakiejś bogatej damy, albo — szczerzej i otwarciej — z najlichszego Cabaret au Coq w tandetnej, wełnianej spódnicy, oplotę ją resztkami bluszczu, który tak bujnie i smutnie piął się wczoraj aż pod twój dach, a dzisiaj padł ofiarą krów i pastuchów, i każę jej tańczyć kankana...
Niech tam jawor w zielonych stoi płomieniach!
Niech potok przewala po głazach roztopy seledynu!
Niech krzewy głogu krwawią się na czarnej, łupkowej, prostopadłej ścianie!
Niech mże sierpniowego południa snują się po łąkach i owsach ku niebotycznym górom:
Ja klaskać będę w dłonie, że mocą byka, wiedzionego na arenę, obramowaną strusiemi pióry, lśnistemi skrzydły krasek i połyskującemi cylindrami, zgniotłem w sobie już wszystko, coby mi przypominało procesyę świętych, rytych w czarnym marmurze na portal dla ciebie,
o mój walący się domie!
Nie dam żebrakowi jałmużny i bez skrupułów suty zjem obiad; kosztownem upiję się winem i przy akompaniamencie dzwonów, w tej właśnie chwili witających jakiś kondukt, z omyłki wyprowadzać będę przyjaciół i towarzyszy, którym się zdaje, że wdowa w grubej żałobie, wiodąca dzieci na grób męża, nigdy go nie zdradzała, że w pomiętej, zblakłej twarzy tego młodzieńca nie znamię weneryi widać, lecz klątwę światozbawczych zmagań z nędzą i upodleniem, że znany nasz filantrop w sposób uczciwy zdobył środki na publiczne ocieranie łez, że Duch zapanuje nad chlebem, że Bóg zamieszka w człowieku...


∗                    ∗

O mój walący się domie!...




XV.
ZŁODZIEJ.

W nocy, przez otwarte okno, zakradł się do mnie złodziej.
Nie znał moich obyczajów, bo, nie znalazłszy portmonetki na stoliku, sięgnął pod poduszkę — daremnie.
Ale mnie zbudził.
Schwyciłem go w pierwszej chwili za gardło, chciałem nawet zawołać na policyę i oddać go w ręce karzącej sprawiedliwości.
Oprzytomniawszy, uczułem coś w rodzaju współczucia dla tego biedaka.
— Siądź pan — powiadam — i przysuwam mu krzesło.
Złodziej, widząc, że mu nic nie grozi, usiadł, a ja tymczasem zapaliłem światło.
Chłopak młody, przystojny, szkoda, że, zamiast być pożytkiem dla społeczeństwa, stał się jego plagą.
— Przepraszam Pana bardzo, dawno uprawiasz swoje rzemiosło?
— Ze dwa lata.
— I jak ci się wiedzie?
— Na ogół nieźle. Nie wycierałem dotychczas kątów kryminału; zwykle sztuka mi się udaje, czasem tylko — — — i tutaj spojrzał na mnie z uśmiechem, któregom na razie nie zupełnie zrozumiał.
— Chwała Bogu, że tak Panu szczęście służy — powiadam. — Ale czy nie byłoby lepiej wziąć się do jakiejś rzetelnej pracy dla siebie i dla innych. Zresztą może się Panu pośliznąć noga, boć tak długo dzban wodę nosi, aż się ucho urwie... Ambicyonować niema się znowu czego, Pan nie jesteś jedynym, który ma odwagę kraść... każdy, proszę Pana, gdyby chciał, łatwoby się na to zdobył... I ja mogłem zostać złodziejem, jednak wolałem... Więc co? obiecujesz Pan poprawę?
— Obiecuję — rzekł — widocznie skruszony. Pański przykład nauczył mnie rozumu, nie będę przedewszystkiem nigdy właził przez otwarte okna parterowe, boć gdyby u właścicieli ich było co kraść, zamykaliby je na noc. Powinienem był to wiedzieć, gdyż sam mieszkałem kiedyś na parterze, ale w stanowczej chwili nieraz traci się głowę. A teraz, jeśli Pan taki Spartanin — —
— Co to ma znaczyć?
— W Sparcie nas szanowano — —
— A pan skąd to — —?
— Mój Panie: polla ta deina ouden anthroopou deinoteron pelei...
— Sofokles?!!
— Otóż jeżeli pan obchodzi się z złodziejem, jak z człowiekiem, wyświadcz mi jeszcze jedną łaskę...
— Miło mi będzie... jaką?
— Masz pan klucz od bramy?
— Mam.
— To mi ją otwórz. Bo widzi Pan i ja dbam o dobro społeczeństwa. Wszystko jest względne...
— No! no!
— Nic Panu nie wziąłem, bo nie było co brać... Wyspecyalizowałem się w portmonetkach i zegarkach, do handlu starzyzną nie czuję w sobie żadnego powołania. A propos: masz Pan zegarek?
— Mam.
— Pokaż Pan... E! niklowy!... A więc widzi Pan, gdybym wylazł przez okno, wpadłbym w ręce »księżyca«. Wzięliby mnie pod klucz niewinnie.
Każdy porządny obywatel ma obowiązek dbać przedewszystkiem o to, aby sprawiedliwość, na której zbudowano świat, nie miała pokusy — ona i tak zbyt często się myli — i aby ludzkość nie żywiła go daremnie. Poco, nie zasłużywszy na to, miałby wyzyskiwać »podatkujących« i jeść kaszę z cynowej miski, sprawioną, oczywiście, ich kosztem? Trzeba ich szanować, tem bardziej, że jak Pan sam raczyłeś przyznać, każdy z nich mógłby ostatecznie zostać złodziejem i — powiedzmy tak en passant, niejeden z nich lepiejby na tem wyszedł... Bon jour!
— Do widzenia, Panie, do widzenia!...




XVI.
ŚPIEWAJĄCY.

W kapeluszu na bakier, z laseczką w ręku, chodzę po ogrodzie, śpiewający...
Jesień.
Hej! la! ho! Hej! la! ho!
Niebo chmurne, kasztany pożółkły, zgraja wesołych łobuzów, obkładając się kułakami, wydziera sobie resztki brunatnych owoców i rozsypuje się ze śmiechem.
Hej! la! ho! Hej! la! ho!
Na smukłych, łaciastych brzozach przerzedziły się liście, buk, pod którym przystanąłem, niemal zupełnie obdarty, a z pośród zczerwienionych krzaków młodej grabiny czuby świerków pysznią się gęstą, niebieskawą zielenią i dumny, twardy, szeroki, rozbujały jesion dotychczas jeszcze nietknięty.
Na ścieżce, po której spaceruję śpiewający, wiatr nagromadził grubą warstwę zwiędłych smutków — kopnąłem je nogą, śpiewający.
Rozpoetyzowany student siadł na ławce i, pochyliwszy się nad zeszytem, pisze sonet; gibkie, nito mchem oblepione pręty siwych modrzewiów kołyszą się niespokojnie nad spalonym trawnikiem; cynkowy dach jakiegoś pałacu martwym odbija połyskiem jeden z jaśniejszych obłoków, a z przeciwległej alei wyszła niespodziewanie ta, która kiedyś była pierwszą i ostatnią literą mej księgi, a potem, nim się spostrzegłem, podarła ją na strzępy...
Chciała się cofnąć, lecz ja grzeczniem się ukłonił i ścisnąłem jej dłoń, śpiewający.
— Panie! — krzyknął dozorca ogrodu — co pan robisz?
— Duszę się w swoim domu, tutaj świeżem oddycham powietrzem.
— Oddychaj pan sobie ile chcesz, tylko daj spokój tym kwiatom...
Prawda: robotnicy znoszą do cieplarni pękate kubły palm, oliwek i laurów, a ja włóczę się krawędziami klombów i, jak cham, który, wracając z odpustu, wyrywa sadzone przed rokiem wierzby lub kamieniami obtłukuje jabłka z cudzych sadów — bez korzyści dla siebie, gdyż parkan odgradza je od drogi, ścinam laską, śpiewający, główki ostatnich azalii i astr, śpiewający...
Hej! la! ho! Hej! la! ho!
Z łysego wzgórza zrywa się stado kruków i z wrzaskiem leci ku miastu, na gałęzistych wierzchach topoli rozsiadła się jemioła, poprzez szczerby płotu bieleje kilka powalonych głazów, ponad nimi, śród rosłej, więdnącej trawy żelazne, rdzą jedzone krzyże z zatartymi dawno napisami, a na pograniczu między parkiem a zaniedbanem cmentarzyskiem czeka znana mi dobrze dziewczyna... Już jej nie powiem — hej! la! ho! hej! la! ho! —
Szkoda mi ciebie, dziecko niemal jesteś i nie wiesz, że światu wpoprzek iść nie można — —
tylko jej sploty ujmę w dłonie i całując, śpiewający, wyrwę jej z serca ostatki obawy, a jutro, na sądach, iżby mnie nikt nie obwiniał, że pobłażliwość moja dla zbrodni równa się wyrzutom sumienia, śpiewający głosować będę za wyrokiem śmierci na ową matkę wyrodną, co w stawie na «Jusgladiówce« utopiła swe dziecko...
Hej! la! ho! Hej! la! ho!
W kapeluszu na bakier, z laseczką w ręku, chodzę po ogrodzie, śpiewający, ścinam laską, śpiewający, główki ostatnich azalii i astr, kopię nogą, śpiewający, górę smutków, które wiatr pozrywał z drzew i nagromadził na mej ścieżce...
Hej! la! ho! Hej! la ho!




XVII.
GŁÓWKI DZIECIĘCE.

Wiszą u mnie na ścianie dwie główki dziecięce o wyrazistem, smutnem spojrzeniu.
Niema godziny, abyśmy z sobą milczącej nie prowadzili rozmowy.
Przekomarzamy się o drobnostki, o winogrona, o wstążkę, o to, czy małym dziewczątkom należy obcinać włosy, aby lepiej rosły, czy też odrazu zaplatać je w warkocze, o plamę na sukience, o potrzebę wdziewania kaloszy na błoto i co lepsze, tort czy ciastko francuskie.
Główki, malowane gris à gris, nabierają wówczas kolorów, dyskutują coraz to żywiej i, zniecierpliwione protestem, jakoby czekoladka i krem były zarówno »najlepsze«, twierdzą z wesołym uśmiechem w smutnych zazwyczaj oczach, że łatwo dam się przekonać, jeśli w niedzielę urządzę im »bal« z koleżankami.
Zaś w innych sprawach, gdy idzie o teatr lub koncert, albo o wycieczki w góry — koniecznie po klamrach i łańcuchach, zaczynają się gniewać i, podniósłszy palec do ust, grożą zupełnie na seryo:
— Niech tylko wyjdziemy za mąż, to nam już nikt tego nie zabroni!
Czasem jednak zapominam o moich główkach dziecięcych — zwłaszcza o zmroku —, jak wczoraj:
Deszcz jesienny uderza mi leniwie w szyby, wicher zgina niemal do ziemi ostatnią akacyę, otoczoną wałem cegieł na mającą się budować w roku przyszłym kamienicę, która do reszty zasłoni mi wzgórze z topolami i to ostatnie usunie drzewo...
Monotonny skrzyp poblizkiego tramwaju przenosi mnie wskutek przypadkowego skojarzenia myśli na Plac wenecki w Rzymie, albo ku zapadłej osteryi w pobliżu Torri dei Schiavoni, gdzie karabinierzy grali w karty, opatrzone wizerunkiem Michała Anioła i Rafaela, a biedna, obdarta dziewczyna śpiewała za kilka soldów tęskne, na pastwiskach Kampanii pozbierane melodye; albo pod szarą, odwieczną piramidę, tulącą grób wielkiego poety, który dzięki kilku zasuszonym listkom bluszczu staje znowu przedemną; albo ku »Place de la Nation« z dumnym »Tryumfem Rzeczypospolitej«; albo na »Friedrichstrasse« czy »Unter den Linden« z błyszczącemi złowróżbnie pikielhaubami...
Jak na niespodziewane hasło zaklętych organów, zaczyna się w pokoju mym roić od umarłych dawno postaci.
Chwiejący się na zmęczonych nogach upiór bierze obie me ręce, wlepia we mnie zblakły, mglisty, w łzach spłukany wzrok i mówi:
— Ciężkie miałem konanie, bom chciał cię raz jeszcze zobaczyć, a losy nie pozwoliły; przychodzę dzisiaj, by cię przywitać i pożegnać — —
Nie zdołał jeszcze rozpłynąć się w wilgotnych mżach wieczornych, a już inne widmo skrada się za mojemi ramiony, głucho śmiertelną szeleści koszulą i, pozostawiwszy na podłodze kilka zbutwiałych jej strzępów, całuje mnie w usta i mówi:
— Nazwałeś mnie kiedyś kochaną, a potem odszedłeś; przybywam, by ci przypomnąć tę chwilę zdeptanej miłości...
Odarta z kory, na pół przegniła wierzba, rosnąca na skraju piaszczystej wydmy w stronie dalekiej, dalekiej, przystaje pod mem oknem, puka w nie zmartwiałymi palcami i rozwartą szeroko źrenicą zajrzawszy do wnętrza mej izby, wlecze się z powrotem, obłupana z kory i napół przegniła, na skraj swej wydmy piaszczystej w dalekiej, dalekiej stronie...
O bądźcie litościwsi dla mnie!
O wietrze jesienny, przestań płakać!
Skończ się, ty jednostajny, leniwy deszczu!
Nie pierwszy i nie ostatni raz skupiacie w jednej kropli, otrząśniętej z mistycznego kwiatu, całe, smutne, rozpaczliwe życie człowieka, wydmuchujecie ją do rozmiarów bańki mydlanej i drwicie i drwicie...
Nie potrzeba z uporczywością maniaków przypominać mi o tym zmierzchu, jaki holbeinowski taniec szaleje na mojem pustem uroczysku!
Wiem, wiem:
Władca jestem, panujący nad królestwem karłów,
a Śmierć koścista szyderczo bawi się moją słomianą koroną, tekturowe jabłko potoczyło się już ku klepsydrze, za chwilę i miecz drewniany wypadnie mi z ręki.
Wiem, wiem:...
Rycerz-ci jestem nad rycerze! Na badylowych nogach wyruszyłem w bój, w zbroi i z wielkim pióropuszem na szyszaku,
a Śmierć koścista wbija mi oszczep w bok i rzechoce się z szpadki, wymierzonej w trupią jej czaszkę.
W promieniach zachodzącego słońca doorywam pola, rolnik, który wysprzedał się z zeszłorocznego ziarna i nie wie, skąd weźmie na świeży posiew,
a Śmierć koścista pogania mi konie, coraz chyżej, coraz szybciej ku miedzy mojego zagonu...
Ulicą miasta przechadzam się z umiłowaną kobietą, chełpię się, żem odkrył skarby Sezama, których ani robak nie stoczy, ani ogień nie spali, ani woda nie zniesie,
a Śmierć koścista w rubasznych przedemną podskokach, bije w bęben dwoma piszczelami i pospolite czyni widowisko.
Plączą się obrazy o zmroku, gdy deszcz jesienny uderza w szyby, a wicher zgina ostatnią akacyę; nadchodzi moment, że ich obrysy i barwy zlewają się w ogromną, szarą, bezludną i bezdenną przestrzeń, śród której dusza stoi osłupiała — gdy nagle,
jak na niespodziewany akord zaklętych organów, na pozbawionych wzroku, głuchych i niemych powiekach uczuwam drobne rączęta i głos mnie budzi:
— A kto to?
— Ty jesteś, ty!
— A nie prawda! bo to ona!...
Główki dziecięce, malowane gris à gris, opuściły szare passe-partout, dostały żywych kolorów i śmieją się smutnemi zazwyczaj oczami.
— Wiem już — rzecze jedna — skąd Wisła wypływa i jaki Popiel panował nad jeziorem —
— A ja — dąsa się druga — znam opowieść o królowej Jadwidze i umiem już deklinować columba timida, columbae timidae, albo hortus, horti, horto...
— Wielka sztuka — odyma się tamta —, ja od panny Annety nauczyłam się francuskiej piosenki — o! — i dzwonem zadzwoni srebrzystym:

Adieu, mon bon navire,
Mes beaux jours sont passés — —
Je te quitte — —

— Cicho, ty papużko! Ja będę miała gospodarstwo, gdy urosnę, i żyto i łąkę i kawał rzeki —
— A ja założę okulary na nos i będę przełożoną pensyi — —
Bądźcie, czem chcecie, tylko wcześnie uczcie się cierpieć i — gardzić i nienawidzić — —
Nie! nie! Chłońcie wiosenną radość życia, jak ja w waszych latach, serca otwórzcie na oścież, aby wstępowała w nie miłość — dla Wisły, jeziora i Popiela, dla królów w słomianych koronach, dla rycerzy i rolników, którym śmierć popędza konie ku miedzy, nim, wysprzedawszy się z ziarnia, zdołali o świeże postarać się zasiewy.




XVIII.
CIEŃ.

Gdziekolwiek się zwrócę, prześladujesz mnie, wrogi, zabójczy cieniu!
Z piętnem gorączki na twarzy, uciekam przed tobą, jak przed Molochem, który w swym piecu ognistym strawił hekatombę moich najmłodszych, najzdrowszych, najsilniejszych marzeń...
Pytam serca mojego, zali nie jestem tchórzem, a ono mi odpowiada:
Idź, jeśli nie chcesz się spalić, jak cierń, rzucony w płomienie w wielkosobotni poranek, w przeddzień wesołego Alleluja...
Idę i pędzę i oglądam się poza siebie, czy nie utrudziła cię ta gonitwa za mną, czy nie wypuścisz, ty krwawy, milczący Cieniu, swojej ofiary.
Stań! pozwól odetchnąć i odpocząć...
Gdybyś był sam!
Ale towarzyszy ci niesforna zgraja żołdaków, rzucających kości o twoją suknię pośmiertną, a handlarze relikwii kruszą twój krzyż na drobne ułomki i drzazgi i, umieściwszy je pod szkłem, dają za sutą zapłatą do pocałunku tłumowi.
A inni wiodą spór, kto pierwszy podważył kamień grobowy, kto pierwszy będzie miał prawo pójść do Emaus z Zmartwychwstałym.
Chór młodzieniaszków i dziewic, przeczulonych nocami księżycowemi, łowi w siatkę motylą swe nikłe westchnienia, w kunsztowne zamyka je oprawy i z wybitej czerwonem suknem estrady rzuca je przed półnagie damy i opasłe mieszczuchy, wołając:
Oto jęki i żale nieśmiertelnego Cienia!
A zgromadzeni klaszczą w spotniałe ręce i wrzeszczą: brawo!
Nie! Gardzę tobą, albowiem imię twoje jest Złuda, bezkształtny bohomaz w ramach z sosnowego drzewa, oblepionych gipsem, z cienką warstwą pozłoty na wierzchu.
Ustawili go na porączkach i śród bicia dzwonów, śród dymnych kadzielnic niosą w procesyi przed baldachimem, iżby był uświetnieniem samozwańczych praw, rzucających przyszłość do lochu.
Blichtr to i szych!...
Spoglądasz na mnie z wyrzutem? Szepczesz mi złowróżbnie do ucha, że tylko niegodni synowie zwykli tak przemawiać?
Że serce zamieniwszy w gąbkę, przesiąkniętą octem, na długiej trzcinie podaję ustom, które, w nadludzkich zczerniałe torturach, ledwie wymówić zdolne: pragnę?!...
Może... Nie przeczę... Ale dlatego właśnie nie wpijaj się sępimi szponami w ten kark, z dzióbem mięsożernego ptaka nie zrywaj mi się do oczu i, piekłem obciążonemi trzepocząc skrzydłami, nie wykłuwaj aż do ślepoty mych źrenic!
Nie umarłem jeszcze i chcę, aby wzrok mój rozkoszował się cudownemi zjawiskami świata!
Chcę, aby patrzał w słońce, aby, jak ty wchłaniasz w siebie wyziewy mogilne, upajał się wiosenną zielenią drzew, aby, gdy po uciążliwej podróży pozwolą mi wejść do sadu, mógł się nasycić rumieńcami jabłek i brzoskwiń, zanim ich sok pokrzepi głodną, zmęczoną, niecierpliwą żądzę strawy powściągającą duszę...
Dzięki ci! Dzięki!
Odwracasz się odemnie...
Przeklęłaś niejednych!
Wiem, co to znaczy!
Przemożne, w zapowiedź klęsk brzemienne słowo twoje zawiera tajne przymierze z Bogiem i nad głową spiesznych wędrowców gromadzi nawałę chmur; z daleka zbliża się głuchy pomruk grzmotu, jeszcze chwila, a ciemnię ich wnętrza poczną przecinać zygzaki błyskawic, jeszcze chwila, a piorun porazi te zwoje mózgowe, z których, jak z gniazda żmij, wypełzywały poplątane powrozy gadów, ażeby z jadowitym sykiem obśliniać świętości.
Niech grzmią i huczą te straszne olbrzymy obłoków, na grzbietach dźwigające wory ołowiu; sapiąc i zadychując się, niech w tem ciężkiem, grubymi hufnalami podkutem obuwiu depcą ich piersi, niech im chyłkiem, znienacka, jak najemny a tchórzliwy morderca, pakują płomienne sztylety pod żebra: bezpieczni, jeśli się opancerzyli w samotność: ta ich obroni od złości i urągowisk...
Uciekam od ciebie, jak człowiek, który zgiął się nad krzewem jałowca, wyrosłym na krawędzi górskiego usypiska, a potem zwrócił się nagle ku niebu i, uderzon niezwykłą promienistością Marsa lub tajemniczą przędzą Andromedy, ujrzał, niby po raz pierwszy, rozsiew gwiazd na kulistym, ciemnobłękitnawym rozłogu i, za każdem ziarnkiem złocistego maku spostrzegłszy głębię, z miliardem głębin w jedną straszną, bóstwa pełną, zlewającą się bezdeń, szaleńczym zaśmiał się śmiechem, iż mógł choć na chwilę tak się zapomnąć i zadumie swojej kazać się pochylać nad przedmiotem, poświęconym Śmierci!...
Jak żeglarz, nie mogący już wracać do swej ciasnej izdebki, a któremu zbrzydły publiczne przetargi i odpustowe jarmarki, spieszy w zaułki portu i tam, w ciemny wtuliwszy się kąt, perlistem oszałamia się winem, ażeby w niespodziewanem okamgnieniu przebudzeń o zimną posadzkę rzucić kieliszek i pobiedz nad brzeg morza i rykiem, któremu nocna wtórzy nawałnica, nędzę swą wylać przed Wielkim Pocieszycielem, tak ja uciekam przed tobą i patrzę i w szum się wsłuchuję, przygłuszający twój jęk...
Przechadzam się po żółtym, wyblakłym piasku, w którego sypkich żwirach, przemywanych jedwabnym, srebrnym, szemrzącym i wrzącym bryzgiem przypływu, giną znikome ślady ludzkich stóp, gubi się znikomość wszystkich, choćby najkrwawszych, najboleśniejszych przypomnień.
Odgłos dalekich wyrzutów topi się w rozszumiałych, rozkołysanych falach, majestatycznych, jak rytmy najgłębszej, najwewnętrzniejszej melodyi Ducha.
Na dreszcze sennych wód, po których słońce zachodnie ślizga się powoli w podmorskie, zorzami oblane, tajemnic Życia i Śmierci niesyte, wiekuistości pieczęcią zamknięte, przez gigantyczne potwory Strachu i Lęku strzeżone przybytki, rzucam, w świątynnej ciszy wnętrza, dźwięki swych podziwów i hołdów, milczące, a jednak grające na bogomodlnych, dziękczynnych harfach oszołomionych źrenic.
Hyżej i lotniej od tych skośnych, migotliwych brzytew wiatru, tnących falę i znowu płazem kładących się po niej, posyłam szerokokrężne, rozwarte oddechy uwielbień na fioletowy grzbiet ostatnich kresów tego ogromu wodnego.
Niepokalane i białe, wieszam je na białych żaglach rybołownych statków, które nagle, jak zjawiska, białą wytrysły pianą z pod widnokręgowych obrzeży, z letejskiego grobu słońca, i, kotwicę zarzuciwszy w głębię, stoją rzędem i, widma z tamtego świata, błyszczą zaklętą łuną ogni wieczornych.
A jedna z tych spóźnionych łodzi przewala się ku nim i przerażona staje w tym szeregu dusz, nie mających odwagi iść w ciemnię, choćby jej brzegi płomienistsze były od najwspanialszych marzeń o świtach i o zaziemskich rankach i południach — — —
Idź na dno! Idź na dno! ty niespokojny, latający statku!
Przystanąłeś, ponieważ na pokładzie swoim przywiozłeś mi Zmorę, która mnie dławi, zabójczy, wrogi Cień!...
Słuchaj... odeszła mnie trwoga... Pomówmy z sobą, jak dwoje istot, ongi przyjaciół i więcej — czem dzisiaj jestem dla ciebie, nie wiem, czem ty jesteś dla mnie, roztrząsać nie będę...
Bladość pokryła twe lice, z rozpuszczonych włosów zdjęłaś kolczasty wieniec, i złożywszy go na krzyżu, leżącym u twych stóp, podnosisz skrwawione ręce — jak w teatralnym obrazie.
Ciżba obdartych pątników pcha się ku tobie, mniemając, że zbliża się do Cudu, który przed wiekami obwieszczali prorocy, a jeden z twych sług, jakiś nędzny panek, oparty o ramię klechy, zagradza im drogę i wrzeszczy, że nie wszyscy godni oglądać Tajemnicę, że natomiast wszyscy, prócz jego i równych jemu, stworzeni są na to, aby zgrzebłem czyścić ich konie i nawóz wymiatać z ich stajen...
Mógłbym ci rzucić obelgę — — —
Milczysz?!...
Cóż to?!... Statek się ruszył i ku mojemu zdąża zamyśleniu.
Aniołowie ujęli wiosła w ręce i zanurzają je w wodę...
Plusk fal... Plusk fal...
Zbrojni skrzydlaci rycerze otoczyli mój Cień, mój drogi, umiłowany Cień...
Pod strop nieba, oblany zorzą, biją zwycięskie okrzyki.
Połyskują rozwiewne kity i pióropusze.
Proporce i ogromne sztandary trzepocą się, jak stada kondorów, które w jednym z moich snów zerwały się z niebieskawych, śnieżnych, skalistych szczytów i nagie, puszystą koroną owinięte szyje wyciągnąwszy w przestrzeń, dziobami niebieskawe krają powietrze — — —
Wiesz, że kocham wszystko, co ma duszę, choćby ta dusza — — —
Wiesz, żem wędrował do twych zamków, otulonych w przędzę mgły czasów umarłych...
Wiesz, że choć z ich piwnic dobywały się jęki pomordowanych samowolą niewolników, których duchy błądzą — — —
— patrz! patrz! płyną za twoim statkiem! Po szczęki zalani falą, biją dłońmi o powierzchnię!
Włosy ich mokre, lepkie od zielsk i błota!
Oczy bez źrenic — tak je pobielił strach i ból!
Jeden wygraża ci harapem, którym go zaknutowano.
Inni trzęsą kajdanami.
Tam upiór jakiejś nędzarki z wyrzniętą piersią wypluwa krew i żółć.
Tam matka tuli jedną ręką zagłodzone dziecko, a drugą usiłuje utrzymać się nad głębią i wrzeszczy zwiędłemi, wykrzywionemi usty, żeś jest — — —
Przejrzyste, zwierciadlane morze zmienia się w grzązkie bagno, pełne zarośli, wiklin, cykuty, rzerzuchy, a każda kępa sitowia i trzcin wzdycha i wyje i płacze i klnie i złorzeczy...
Topi się twój statek w tem trzęsawisku rozpaczy... Niech ginie! Niech ginie!...
Błoto zalewa pokład — — —
Sięga powyżej masztów — — —
Ratunku!!!...
Dla mnie wzywasz ratunku?... Idź i uroczystym zwołuj głosem — — —
Wstręt mam do proroczych draperyi; krzyk mój był tylko krzykiem człowieka, który miewał płonną żądzę mocy... i padł...
Chodź za mną...
Szliśmy po żółtym piasku.
Ja i mój Cień nieodstępny po zblakłym szliśmy piasku, w którego sypkich żwirach, przemywanych jedwabnym, szemrzącym i wrzącym bryzgiem przypływu, nikną znikome ślady ludzkich stóp, gubi się znikomość wszystkich, choćby najkrwawszych, najboleśniejszych przypomnień.
Mewy białem uderzają skrzydłem o dreszcze sennych wód.
Z dalekiego portu przyczołgują się ku mnie echa śpiewu marynarzy.
Kilku rybaków rozkłada sieci; żony ich i córki odnoszą połów do miasta, a my idziemy...
W jednem okamgnieniu, szybkiem, jak w ręku bożych przestrzeń pomiędzy życiem a śmiercią, przebyliśmy drogę, na której umilkły przekleństwa i złorzeczenia...
Widzieliśmy bezludne, śniegiem pokryte karczowiska, wilgotne podziemia więzienne, mrokami zalane krużganki kopalń, a w nich do taczek przykute ręce tłumów w kitlach przestępców, a z spojrzeniem bohaterów...
Słyszeliśmy pocałunki matek, wysyłających dzieci na męczeństwo i skon...
Słyszeliśmy gromkie hasła bojowe, dźwigające tych, co byli w poniżeniu; wbrew pankom i klechom wiodące zastęp obdartych i obłoconych znojem życia przed ołtarz Cudu.
Słyszeliśmy pieśń, o jakiej nie marzyły stulecia...
Pieśń, co mówiła:
»Jeżeli nie czujesz mocy, iżby zrzucić z siebie tę palącą koszulę Dejaniry, która bojownikom o prawdę bywa celem ich wzgardy, własnemi rękoma kop dalej mogiłę i połóż się w niej na zawsze.
»Ale w wyrokach twoich, silniejszych od ramienia despotów i od twej ziemskiej słabości, napisane jest, iż pięścią żelazną masz się dobijać do wrót niebieskich, rozpocząć walkę choćby z Bogiem, który ci każe wypróbować twą potęgę, aby mógł pokazać niedowiarkom, że to, co wyszło z Niego, ma znamiona nieśmiertelnej, nieskażonej młodości.
»Wbrew obliczeniom rozsądku, który jest przekupniem bereł i płaszczów gronostajowych, wywiedziesz statki swoje z zablokowanego portu w chwili niespodziewanej i pożeglujesz na wielką rewię narodów.
»Dla głodnych staniesz się Rozdawcą chleba, dla wzgardzonych Szafarzem czci; jarzmo, poniżające duszę ludzką, nazwiesz po imieniu, choćby chwalcami tego jarzma byli właśni twoi synowie; ciemność i mrok, zalegające świat, przecinać będziesz nieustraszonym mieczem zwycięskich wytężeń; przesąd i rozmyślne fałszerstwo prawdy, splotami wężowymi owijające glob, podepcesz stopą, która w uciążliwej, męczeńskiej drodze do Światła nabrała twardości głazu —
»I czcić cię będą i kochać, albowiem miano twoje Pocieszyciel i Zbawca.
»Oto mój ból, moja radość, mój tryumf!«
O wielki, nieodstępny, pożerający nas Cieniu!




XIX.
PANI ŚMIERĆ.

Na moich drzwiach widnieje od dawna bilet z dopiskiem: nie przyjmuję.
Odwiedza mnie bowiem przyjaciółka, która się nazywa Śmierć, pani Śmierć.
Zjawia się przeważnie w godzinach wieczornych — otwieram jej za umówionym znakiem. Plotkarze, raczywszy podpatrzeć jej wizyty, bez skutku dobijają się do mnie i, odchodząc zgorszeni, że śmiem ich lekceważyć, szepcą sobie na ucho:
— Taka brzydka, a on — — —!!! Lecz trudno: istnieją natury zwyrodniałe, przeżyte, gładyszka im nie wystarczy, gonią po ulicach za potworami.
Kilku życzliwym znajomym, skłonnym do czynienia mi przytyków, oczywiście jedynie w tym celu, abym się udał do psychiatry i wczas zapobiegł nieszczęściu — każdy, mówią, obywatelskie ma względem społeczeństwa obowiązki i dlatego niezmącony winien zachować umysł —, próbowałem wytłumaczyć, iż obcowanie z kobietą nie koniecznie pociąga za sobą ostateczność i że w zwierciedle, w którem człowiek zawięzuje krawat, nie zawsze widzi goryla.
— Nie chcę przekonywać świń! — wrzasnąłem kiedyś niecierpliwie, zrozumiawszy ich alluzye. Straciliście wiarę w wasze żony, a może i córki, więc sądzicie, że każda tyle tylko, nie więcej jest warta. Zresztą, gdybyście nawet tym razem nie rozminęli się z prawdą — rzadko wam się to zdarza —, to w jednem grubej dopuszczacie się pomyłki. Ślepi jesteście czy co? Wszakże to najpiękniejsza istota, jaką kiedykolwiek Pan Bóg stworzył. Sakramentalne wasze damy, za lichy czy dobry obrok płaskie sprawiające wam uciechy, nie warte rozwiązać rzemyków u jej nóg.
Tyle ukochanym moim współbraciom, albo raczej współpowietnikom z tej zapadłej prowincyi, noszącej napuszone, pyszałkowate miano ziemskiego globu.
Dziś, przed kilkoma godzinami była znowu u mnie.
Tym razem przyszła w porze niezwykłej, bo około południa.
Domyślałem się, że przywiódł ją wypadek, który zapewne wywołał potrzebę wywnętrzeń.
Przywitaliśmy się bez słów; podałem krzesło i pytającem spojrzeniem objąłem jej postać. Ciekawość ustąpiła jednak miejsca podziwowi: Prześliczna!
Wypukłe, zielone oczy z źrenicą kształtu wydłużonej elipsy, spokojne i nieco mgławe, były jakby odbiciem przedmiotu dla nas niezrozumiałego, który w jedną z szufladek mózgu składamy z etykietą »Wieczność«, dodając: niewiadomo, co z tym fantem robić, niech sobie leży...
Może też po raz pierwszy spostrzegłem, że blade jej czoło, osłonięte gładko przyczesanymi włosami à la decadence, — taki podobno ten rodzaj koafiury otrzymał chrzest od nielubiących metafizyki fryzyerów, — przecina prostopadła zmarszczka, dzięki czemu delikatny, orli nos o cienkich, nieznacznie wydętych płatkach wystąpił trochę naprzód.
— Mam wrażenie — szepnąłem —, że Pani wracasz z ogrodu: napiłaś się woni kwiatów, ale, zamiast zadowolenia, czuję, obleciał cię smutek...
— Smutek? Jestem — odrzecze z wymuszonym uśmiechem — zawodową filantropką; odwiedziłam właśnie biednych krawców i, proszę sobie wyobrazić, spotkałam się z straszną rozpaczą: umarło im dziecko...
— I cóż z tego?
— Jakto cóż z tego?! Ojciec stoi nad łóżkiem z załamanemi rękoma, z pochyloną głową —
— W skarpetkach, w spodniach, opadających na chudych biodrach, rzucił właśnie igłę i zapomniał na tę wielką uroczystość wdziać butów, przyciągnąć paska — —
— Nie drwij Pan... a matka, wynędzniała kobiecina —
— Jak łodyga końskiego szczawiu w listopadzie —
Spojrzała na mnie z wyrzutem.
— Mów Pani dalej, jeśli ci sprawia rozkosz grzebanie w obrazach, zalatujących niewymiecioną izdebką.
— A matka płacze i narzeka: Juścić mnie twoje rączęta za szyję obejmować nie będą! Juścić ja drobnych nie zaplotę ci warkoczyków, a ino je rozczeszę, iżbyś jak aniołek stanęła przed Bogiem! Nie dam ci rano kromki chleba ani mleka, nie sprawię ci barchanowej sukienki, a właśnie tatuś zarobił kilka groszy! Myślałam, że cię ustroję i zaprowadzę do kościoła, po raz pierwszy, po raz pierwszy! Teraz cię zaniosą do kruchty, na pokropienie! Juścić ty mi w szyby chuchać nie będziesz i paluszkiem robić krzyżyków w tej parze — postawię ci drewniany krzyżyk na mogiłce — — —
— Wie Pani, drużymy się dawno, a nigdym nie przypuszczał, żeś taka sentymentalna — —
— A Pan taki brutal — — — Zastanawialiśmy się zwykle nad abstrakcyami, ale dziś — —
— I dzisiaj nie mam ochoty zakłócać w sobie uwielbienia dla Pani spokoju, dla tej dumnej, królewskiej bezwzględności, z jaką traktujesz życie. Znam się na tem. Dola jest twarda i kolczasta, jak naręcze suchych cierni, rzuconych przez niesfornych chłystków pod gołe stopy ślepca, wędrującego, nie wiadomo, dokąd.
Ale z tego jeszcze nie wynika, aby, jak Panią w tej chwili, rozmiękczała mnie płaczliwość pierwszych lepszych drapichrustów — radzi nazywać się ludźmi, a są przeżutą trawą, którą — przepraszam za wyrażenie — wypluwasz na tem ograniczonem pastwisku doczesności... Ciekaw też jestem, czy znalazłabyś w sobie choć dziesiątą albo i setną część tego pojęku, gdybym ja tak położył się na tej kanapie i więcej się już nie podniósł! — —
— Może i nie...
— Kto tu jest brutal?!... Dlaczego?
— Bo widzi Pan, dla ciebie byłby i czas...
Przeraziłem się, alem się opanował, nim skazówka na budziku przebiegła przestrzeń ćwierć sekundy.
— Słusznie... Mimo to jednak, jeśliś się Pani tak hojnie rozgadała ze mną, zechciej mi wytłumaczyć, dlaczego jesteś niesprawiedliwą — — dlaczego żal ci dziecka, a — — —
— Niesprawiedliwą?! Nie! Mam świadomość, że dziecko umrzeć musi i w tem jest moja sprawiedliwość... Zaś co do ciebie, to chyba wiesz sam dobrze —
— Wiem... wiem... Rzućmy to...
— Przytem takeś się oswoił w obcowaniu ze mną, tyle razy roztrząsaliśmy tę kwestyę — Zresztą możemy naprawdę przerwać... Piękny mamy dzień, przejdźmy się, u Pana jest trochę duszno: widać, za mało przewietrzasz pokój.
— I owszem, służę Pani...
Powędrowaliśmy w pole...
Rżyska, osnute babiem latem, słońce październikowe niemal dopieka, płaty traw jeszcze świeże, a przecież czuć w jasnem, kryształowem powietrzu początek końca. Na drzewach tu i ówdzie liść zwiędły, pożółkły...
Towarzyszka, przystanąwszy, wyciągnęła ręce nad murawami, nad dalekim sadem czy parkiem, jak gdyby je chciała błogosławić. Wypukłe, zielone oczy jeszcze gęstszą oprzędły się mgłą, z piersi wydobyło się westchnienie i zgasło, a właściwie utonęło w okręgach.
Przejął mnie niby dreszcz...
Zauważyła to.
— Daruje Pani, ale dziwne w tej chwili wywierasz na mnie wrażenie. Nie umiem zdać sobie sprawy.
— Po prostu Pan się boisz: jesień działa na ciebie przygnębiająco... Nie lękaj się, jesteś dość jeszcze młody i krzepki.
— Wiem, że to w ustach Pani komplement, ale ja cię zaraz przekonam o najoczywistszej prawdzie.
I, jak szalony, zacząłem gonić po ugorach, przeskakiwać miedze i rowy i, gdy nogi grzęzły w wyciągniętych codopiero skibach, wyrywałem je, niby pniaki z oblepionymi gliną korzeniami. Nieledwiem chciał się wdrapać na potężny stóg zboża, ale ściana była zbyt stroma i ręce ślizgały się po niej.
Próba ta wyglądała chyba arcyśmiesznie, bo Pani Śmierć zdjęta, widać, litością, poczęła mnie strofować:
— Skończ-że Pan to widowisko — — Wróć się — — do mnie!... do mnie!
Nie zbiła mnie jednak z tropu. W tych samych, cyrkowych podskokach biegłem ku niej z powrotem, zdążywszy po drodze uzbierać bukiet nieprzekwitłych jeszcze do reszty ziół polnych i pęk czarnych, soczystych ożyn.
Z ukłonem zarumienionego studenta podaję jej wiązankę i mówię:
— To dla Ciebie! Teraz właśnie nadeszła pora tłumionego oddawna wyznania: kocham Cię! Widziałaś, krzepki jestem i zdrów i dość jeszcze młody! Nie czekajmy domu — — — tu! Nikt nas nie zobaczy, a gdyby nawet zobaczył, niech plotkarze mają w swem życiu godzinę tryumfu!
Rzuciłem się na nią, ale ona, wiotka i powiewna, odtrąciła mnie z mocą drwala i, nim zdołałem ogarnąć wzrokiem podeptane przez nią kwiaty, stanął przedemną ohydny kościotrup.
Optyczne, widać, złudzenie, gdyż w tym samym momencie, nim jeszcze ochłonąłem, szła przy mym boku moja Pani o wypukłych, zielonych oczach z wydłużoną w kształt elipsy źrenicą...
Usiłowałem się tłomaczyć.
— Pani to wina — powiadam —, żem się zapomniał... Opowieść o dziecku tych krawców i twój smutek wyprowadziły mnie z równowagi, napędziwszy mi coś w rodzaju strachu, któregom na schadzkach z Tobą dotychczas nie zaznał.
Może i z tej przyczyny, że wbrew Twym przypuszczeniom czas mój jeszcze — — —
— Masz na plecach trochę piasku, czekaj, strzepnę go — —
— Dziękuję... Wpadłem do świeżo wykopanego dołu, tam, obok tej cegielni... Spostrzegłem na pierwszy rzut oka: mniej więcej dwa metry długi, a jaki metr szeroki — chciałem się przekonać, czy też miara — — —
— Daj Pan spokój... Wracajmy...
Skierowaliśmy się ku domowi, rozmawiając, że tak się wyrażę, o rzeczach abstrakcyjnych, o ciszy na dalekich wyspach, ocienionych cyprysami, oblanych Oceanem, o zorzach zachodnich, przygasających złocistą smugą na wodach tyreńskiego morza — niezapomniany widok, który nas kiedyś zachwycał ze szczytu Monte Cavo, o absolutnem trwaniu Ducha, o niepojętej treści, zawartej w ludzkim wyrazie: Wieczność.
Przebiliśmy się przez gęsty las świerkowy, po kładce i po kamieniach, obrosłych mokrym, szmaragdowym mchem, przedostaliśmy się na drugi brzeg potoku, aby spocząć pod białym, napół rozwalonym murem.
— Widzi Pani, co za piękny cmentarzyk!... Może wejdziemy.
— Jeśli Pan sobie życzy, nie mam nic przeciw temu.
Pokazuję jej groby, zapadłe wiejskie mogiły.
— Tu — powiadam — leży mój dobry znajomy, Wł. G., tu poczciwy stary proboszcz, z którym grywaliśmy czasem w karty, tutaj panna M. Dzieckiem niemal była, gdy ją tu przyniesiono. Pamiętam: trumna niebieska, owinięta białym welonem, na nim wianek mirtowy, jak przystało na oblubienicę Pana Jezusa; rówieśne jej, przepasane szarfami, niosą chorągwie i feretrony, ludzie śpiewają: Kto się w opiekę...
Wie Pani, jednego tylko nie pojmuję: dzisiejszy zarząd parafii wypasa tutaj swe bydło. Posyłano skargi, ale daremnie... Przecież i z tem można się pogodzić, należy to niejako do idylli — dodaję wesoło.
Na twarzy mej przyjaciółki malowało się zadowolenie.
— Widzę, że znowu Pan jesteś sobą... Ale na mnie czas; trzeba się rozejść.
Pożegnaliśmy się serdecznie, jakby nie zaszło nic pomiędzy nami.
— Na odchodnem jedno słówko...
— Mów Pan.
— Jeżeli raczysz jeszcze mnie odwiedzić, to proszę, bez smutku, ażebym nie zakłócał w sobie uwielbienia dla Pani spokoju, dla tej dumnej, królewskiej bezwzględności, z jaką traktujesz życie...




XX.
AKACYA.

Ścięto cię prędzej, niźlim się tego spodziewał, ty moja biedna, ostatnia akacyo!
Dziś rano jeszcze, stanąwszy w oknie, patrzałem na twą niezwiędłą dotychczas koronę, oblaną słońcem, które, po dniach chmurnych i słotnych, jaśnieje znów pełnym, prawie upalnym blaskiem.
Zapomniałem na chwilę, że jesień pospiesznie zbliża się do kresu jedwabnych, szarych pajęczyn, że »święto umarłych« tak niedaleko przedemną.
A oto w południe widzę, jak twe warkocze tarzają się w pyle cegieł i dymiącem wapnie, jak chłopak wycina sobie kozikiem gibką twą gałąź i smaga nią bose nogi towarzysza, zaś ten, podskakując wśród płaczu, niema odwagi uciec, a za słaby, by się bronić; jak jeden z mularzy, pożyczywszy siekiery od sąsiedniego rębacza, łupie twój pień na kawały i rzuca je do fartucha kobiety, która przyniosła mu obiad.
Czerwony mur rośnie w mych oczach; z rozkopanej ziemi, tu, gdzie niedawno zielenił się szmat koniczyny z wystającem pierzem bylicy i krzewami łopianu, wystrzeliła gotowa niemal ściana z szeregiem bezszybnych okien, patrzących ciekawie na niewyschnięte błoto.
Rusztowania gną się pod ciężką stopą spracowanych rabów, młode dziewczęta, bez pieśni, bez uśmiechu na ustach, dźwigają wielkie kubły gliny, pogania je dozorca, nie szczędząc klątw i złorzeczeń.
Widzę: gdzie ongi akacya napełniała wonią powietrze, otwiera się brama dla Wenus ulicznej, chyłkiem prowadzonej przez wstydliwego kawalera.
Zaperzona kucharka sieka mięso przy akompaniamencie walców straussowskich, które »sama pani« wygrywa na wypożyczonem pianinie.
Na pierwszem piętrze, w pokoju, strojnym w tandetne meble i bawełniane portyery, piękna córa pana radcy marzy o pójściu za mąż za hrabiego.
W suterenach podpity betoniarz bije żonę, łającą go, iż dzieciom nie przyniósł chleba.
Na podwórzu pachołek miejski kłóci się z stróżową o kupę śmieci i o zbyt obfity zapach kanałów.
Do izdebki na poddaszu wprowadza się uczony czy poeta: »drążki«, z chudem, żydowskiem szkapskiem u dyszla, stoją przed kamienicą; dozorca, wysilając się na powagę, aby nie zadrwić z »bogatego lokatora«, wlecze się bocznymi schodkami z siennikiem na plecach i odartem z lakieru krzesełkiem w ręku, zato idący za nim wyrostek, ze stołem na głowie, podśpiewuje:

Wielki jestem pan,
W całym świecie znan:
Kawał portek, pół surduta
Wiecheć wyłazi mi z buta. —

Wynędzniały marzyciel z tłumokiem książek pod pachą, z butelczyną atramentu i piórem zamyka tę rozkoszną procesyę.
Na ustach jego błogi uśmiech; ziemia drży w posadach, świat płonie pożogą, z dalekich krain przychodzą wieści o krwawych narodzinach sprawiedliwości, co nie pozwoli łamać się duszom w ciężkiej, bezpłodnej walce: »umrę, myśli z spokojem, albowiem oczy moje, przywykłe do ciemnicy, zobaczyły zorzę, jaśniejszą od siedmiu świeczników, które aniołowie pańscy trzymają nad otwartą księgą ludzkich przeznaczeń«.
Ścięto cię prędzej, niźlim się spodziewał, ty moja biedna, ostatnia akacyo! Ale nie będę czuł żalu po stracie twej, po woni, którą w wiosenne noce księżycowe napełniałaś powietrze, po białym kwiecie twoim, który, czarodziejskim lśniąc aksamitem w żarach słonecznych, kazał mi choć na chwilę zapominać o turkocie grubo kowanych wozów, o monotonnem wywoływaniu handlarzy starzyzny, o ślepym żebraku z ociekającemi krwią oczyma, któremu przechodnie rzucają grosz do czapki; o zalotach żołnierzy przy studni; o krawcu, któremu ukochane zmarło dziecko; o złotych kołnierzach uporczywych kandydatów na fotele ministeryalne; o matronach, które, po całożyciowych zachwytach nad tęgimi mięśniami oficerów i koniarzy, oddają się dzisiaj mistycznym rozmyślaniom w uroczystych mrokach katedry; o służącej, co udusiła noworodka; o surowym wyroku, wydanym na jednego z nędzarzy, który podczas rozruchów wybił szybę w sklepie z pieczywem i ukradł bochenek chleba —
Nie będę czuł żalu po stracie twojej, ostatnia moja akacyo, jeśli spełnią się w bezsennych nocach snute marzenia owego »bogacza«, zamieszkałego na strychu, w miejscu, gdzieś ty do niedawna bujnym, zielonym pyszniła się wieńcem:

Sam Bóg dał hasło, albowiem i Jemu
Już się sprzykrzyło, że Zło tak bezczelnie
Urąga złotym blaskom dyademu
Sprawiedliwości; sam Bóg chwycił kielnię
I z ludem swoim wielki zamek stawia,
Twierdzę przeciwko ohydzie bezprawia...




XXI.
LIST.

Pani!
Gdybym w uroczystych chwilach »podniesienia ducha« ubierał się w jedwabny, wzorzysty chałat buddyjskiego kapłana, mógłbym ci powiedzieć z świadomością jak najszczerszej prawdy, żem Cię przeczuł, żem postać Twoją widywał w snach i marzeniach, które i takiego, jak ja, pospolitowca nawiedzać raczą.
Nie wątpię, że w sercu Twem, tak czułem na głosy z zaświatów, znalazłbym należyty oddźwięk i że nie miałabyś powodu mówić mi o koniecznej potrzebie wysubtelizowania duszy, abym, słuchając rzeczy, dalekich od sznurówki i fartuszka, rzeczy »naddoczesnych«, nie zachowywał się jak kowal, sapiący przy kuciu rozżarzonej szyny, lub jak tragarz, któremu pod ciężarem zarzucanych na plecy worów pękają rękawy.
Uwierzyłabyś wówczas, że i ja sroce z pod ogona nie wypadłem — w waszem społeczeństwie i przed tym zarzutem bronić się trzeba —, że tak samo jak Ty i Tobie podobni, mam prawo doszukiwać się zaczątków mego bytu »w niepojętych mgławicach wieczności«, żem chodził na czworakach, że, chociaż nie lubię, jak pies, wyć do księżyca, w ciepłe, lipcowe nocy nawłóczyłem się dosyć po torfowiskach, żem godzinami z wędką w ręku siadywał nad rzeką i, zamiast łowić kiełbie i płotki, z głupkowatem zdumieniem przyglądał się, jak płynne złoto słońca stapia się z pomarszczonym błękitem wody.
Miałem też obyczaj przysłuchiwać się krzykom ptactwa błotnego, drapać się na chojary po zielonawe jajka wronie, leźć po pas w grzązkie bagna i cudzy rwać tatarak na majenie rodzicielskiego okapu, razem z innymi urwipołciami wydzierać nawpół zgniłe snopki z dachów sąsiedzkich i na »przyśnicach«, na krzyżowych drogach zapalać sobótki, podkurzać wonne rzepiki, skakać przez ogień, pyzate dziewki ciągnąć za spódnice, gonić świętojańskie robaczki i, wylegując się na miękkich »sitówcach«, z otwartą gębą wchłaniać opowieści ślepej baby-staruchy o rycerzach, śpiących pod niedaleką »Świńską górą«, wśród pustych, wrzosami porosłych pól, i o tem, jak »pan Kościuszko« strzelał z pistoletu do srebrnego szelążka...
Ogromną sprawiały mi też przyjemność wielkanocne dzwony i trzepot czerwonych chorągwi podczas wczesnej procesyi rezurekcyjnej, krwawniki na miedzach, łopiany i podbiały pod wrotami stodoły, soczyste wiśnie w sadzie chrzestnego ojca, który złodziejskie łakomstwo moje smagłym mitygował rzemieniem, suszone śliwki na wilię, ziemniaki pieczone w popiele z pozbieranych na pastwisku suchych odpadków bydlęcych.
Z mułu lepiłem biskupów, z kulkami zamiast nosów, w wielkich, pękatych infułach, z pastorałem w ręku, kładłem ich rzędem na trawie i nie mogłem pohamować — nie pamiętam, żalu czy wściekłości, gdy zbyt drapieżny pazur słońca te arcydzieła moje na niekształtne rozdrapywał grudki.
W skwarne południa pożniwne, zostając na »przezobiad« śród morza ściernisk, nie mogłem wyjść z podziwu, jak w głębokich otchłaniach przejrzystej, blado-niebieskiej ciszy drgały kłęby rozżarzonego powietrza; przygnębiony niemożnością rozwiązania zagadki tego prostego zjawiska — Pani oczywiście wiedziałaś za młodu już wszystko —, kładłem się jak długi plecami do nieba i, wyciągnąwszy łapę, bawiłem się w ciuciubabkę z szarańczami; a jeśli mi się udało jedną z nich przychwycić, to choć nieraz ostre skłuło mnie rżysko, nie mściłem się na nich, ani skrzydeł, ani cienkich, długich nóżek wesołym stworzeniom tym nie obrywałem.
Nigdym też nie nadziewał bąków na słomkę, czasem tylko uśmierciłem zbyt kąśliwą muszycę na brzuchu konia lub na łopatce krowy.
Raz też, zburzywszy gniazdo os, wypiłem — niestety! bez wyrzutów sumienia — dorobek ich pracy, nagromadzony w szarych, woskowych kieliszkach, ukrytych pod wilgotną kępą darniny; doszedłszy zaś miary wyrostka, niezdolnego jeszcze do służby wojskowej, ale który przestał się modlić w otumanieniu mistycznem do duchów prababek, uwiodłem jedną czy dwie dziewczyny, nawiasem mówiąc, im na pociechę, a sobie na pożytek.
W południe nęciły mnie cieniste bruzdy czerwcowego żyta, wieczorem jedwabna, pachnąca podściel lucerny.
Widzisz, szczery jestem i z »grzechów młodości« tajemnicy nie czynię.
Ażeby jednak Twe serce, tak wrażliwe na krzywdy, wyrządzane tej biednej, niewinnej płci niewieściej, którą łypiące węszek poetyckie mopsy oszczeknęły za najprawowitsze i najdoskonalsze zwierciadło »Praduszy«, nie pękło z nadmiaru oburzenia, śmiem wyznać, że sromotnie wywiedziono mnie w pole.
Jedną z mych ofiar, czarodziejską wiochnę o ślicznych niebieskich oczach i gęstych blond włosach, wypłaszano już kilkakrotnie przedtem z kartofliska, gdzie słodkie dawała sobie rendez-vous z młodym pastuchem gminnym, a druga, przybłęda z nieznanych mi bliżej okolic, siedziała pono w areszcie za bezwstydne, prawa boskie i ludzkie obrażające podrzucenie dziecka pod progi jakiegoś panicza; wypadek tem karygodniejszy, ponieważ zbiegł się z dniem jego ślubu.
O sprawach tych doszła mnie wieść, niestety! za późno: mając już wówczas wstręt do owoców napoczętych, byłbym był, świadom nagiej prawdy, chodził ze dwa lata dłużej z sztandarem niewinności w niepewnej prawicy, chyba, że szczęśliwsza jaka sposobność rzuciłaby mi w objęcia nie złudę, lecz rzeczywistość.
Przyzna Pani, że na zapłociach trudno wyhodować kwiatki o woni lotniejszej, mimo to jednak zdobędę się na bohaterstwo, tak nie licujące z dzisiejszym stanem mej wychudłej, zgrzybiałej duszy, i zawołam:
— I ja byłem w Arkadyi! I ja miałem chwile przedziwnych, niebosięgłych wzlotów!
Pewnej niedzieli, idąc na odpust, na Wniebowzięcie, obtłukłem po drodze sporo jarzębin i nanizawszy kraśne jagody na szpagat, którym obwiązano mi pęk ziół, przeznaczonych na święcenie — ziołami temi okadza się wymiona krów, aby więcej dawały mleka —, zawiesiłem ten zaimprowizowany sznur korali na szyi Jagusi, o której dziś jeszcze nie mogę myśleć nie tyle bez rozrzewnienia, ile raczej bez ślinki na ustach.
Bardzo ją to uradowało, ale, dławiąc się gruszką — wie Pani, małgorzatką —, wykrztusiła, że zawszeć większą mają wartość korale prawdziwe. Naturalnie.
Nie koniec na tem.
Kiedyś, lat temu będzie już tyle, że gdybym miał był wówczas syna, musiałbym mu już dzisiaj napomknąć co nieco o potrzebie zachowywania niezbędnych ostrożności — otóż kiedyś, wałęsając się w cieniu sentymentalnych topoli nad wilgotnymi brzegami jeziora, uzbierałem niezabudek (!!!) i zaniosłem je panience ze dworu, gdziem braci jej, szlacheckie, tęgie, ale zakute łby forsował nieco ponad ich siły składnią łacińską.
Z początku była jakby zawstydzona, ale po pewnem wahaniu, spojrzawszy mi bystro w oczy i, w dziwnie ciepły sposób dotknąwszy się mej dłoni, kwiaty przyjęła, mówiąc:
— Dziękuję. A gdzie on to znalazł?
— Nad wodą.
— Nad bystrą?
— Nie, nad stojącą, nad jeziorem.
— W noc księżycową?
— Nie. W południe.
— A co on woli? Księżyc czy słońce?
— Jedno i drugie świeci — jedno w nocy, a drugie w dzień. Są też i gwiazdy na niebie.
— Doprawdy?
— Tak jest.
— Dziękuję.
Niewymownie byłem szczęśliwy.
Wydarzył mi się też wypadek, który bez wątpienia będzie w oczach Pani dowodem, że mam w sobie pierwiastki — idealne.
Zauważywszy na ganku wietrzącą się spódniczkę mej Ubóstwianej, uczułem nagły płomień w twarzy, podniosłem się na palcach, z zapartym oddechem rozejrzałem się naokoło — nie widać było nikogo — i, przyczaiwszy się jak kot, zwabiony zapachem myszy, która w śpiżarni najadła się słoniny, przycisnąłem brzeżek sukni dziewiczej do ust i gorący, szalenie gorący złożyłem pocałunek.
Ale człowiek strzela, Pan Bóg kule nosi — choć ja — dzięki Ci, Panie! — strzelcem tym nie byłem: po jakimś czasie pannę wysłano za granicę, a równocześnie na snopku słomy rozciągnięto przystojnego ogrodniczka, staropolskim obyczajem wrzepiono mu dwadzieścia pięć przekładańców i mniej dolegliwego kazano mu szukać zajęcia.
Innych widok tragedyi podobnej byłby może i złamał, mnie to jednak skrzydeł nie zwichnęło.
Owszem: »z pod pióra mego wyszedł« sonet transcendentalny, dowodzący, że nie utraciłem należytej czci dla świętości zawodu niewieściego.
Pamiętasz go Pani? Jeśli się nie mylę, adresowany był do Ciebie. Zaczynał się od słów:

»Miłość siedlisko ma w duszy, nie w ciele...«

A dalej, że nie idzie mi o wdzięki ziemskie, gdyż te są przemijające, poświęcone śmierci, tem bardziej, że, jak uczy doświadczenie, istoty tak zwane piękne przeróżnym ulegają pokusom, że były i są kobiety, okazalsze od mej »lubej«, że jednak przymioty jej wewnętrzne jako wieczysta, nieśmiertelna cząstka nieśmiertelnego »wszechbytu«, jej czułość i dobroć i t. p., okupują wszelkie ewentualne braki w jej powłoce doczesnej. Dlatego — takem zakończył:

»Ty, w której pycha ciała się nie puszy,
Racz mnie umieścić w swojej pięknej duszy«.

Byłaś cokolwiek oburzona, zlekceważyłaś mój pean, nie obnosiłaś go po przyjaciółkach — dziś to zupełnie rozumiem, dziś, kiedy w kobiecie nauczyłem się cenić świeżą bieliznę i niezbyt płaskie biodra.
Nie powiem, ile od tego czasu upłynęło dni.
Wrażliwa jesteś na wiek i wzmianka o nim gotowa Cię wyprowadzić z równowagi.
Pociechę masz jednak w tem, żem był o kilka lat starszy od Ciebie.
Rzecz to wreszcie obojętna, bo, jak słusznie dziś twierdzisz, nie wiek, lecz serce i dusza wystawiają świadectwo młodości, a serce Twe dotąd jest »wiośniane«.
Niestety! nie mogę tego powiedzieć o swojem — trochę nadszarpnęły je burze, które, jak nad każdym, szalały i nademną.
Jedno tylko zdołałem w tej nawałnicy ocalić — mój wrodzony idealizm.
Co? Wątpisz Pani o tem?
Zaraz Ci dowiodę.
Pewnego dnia wręczono mi list następującej treści:
»Daruj, że piszę do ciebie tak bezceremonialnie, ale gdym cię ujrzała na ulicy, tak mnie coś jakby dźgnęło, że tylko ty jeden mógłbyś zgotować szczęście kobiecie, która, przykuta łańcuchem ślubów dozgonnych do niekochanej istoty, marzy w niespokojnych snach o kilku słodkich momentach ulgi.
Życie moje — jak wogóle każdej kobiety — prawdziwą jest kaźnią; to też dzisiaj, kiedy naokoło piorunnym rozbrzmiewają głosem hasła niekrępowanej niczem swobody indywidualnej, krzyczącem byłoby bezprawiem i nierozsądkiem cierpieć dalej za winy niepopełnione.
Słaba jest nasza płeć i wychowana w wiekowych ciemnościach, niewątpliwie; ma jednak jasnowidzenia, w których odróżnić umie A od B i z niespodziewaną mocą i rozkoszą przekreślić jedną literę dla drugiej.
Gdy mąż mój niemiłosiernie chrapie obok, szlachetny, smukły rycerz Bellidor staje pod oknami i, uderzając w struny mandoliny, śpiewa mi pieśń, od której powieki stają się fioletowe i przejrzyste, a dusza — ach! ta dusza! — gdybym ja to mogła wyrazić, czem jest moja dusza!
Ale, jeśli chcesz, przekłuję palec serdeczny i kroplą mej krwi napiszę ci: kocham!
Dzisiaj dopiero spostrzegłam, że nawiedzająca mnie w marzeniach wdzięczna postać trubadura twoje ma rysy, twoje płomienne, głębokie spojrzenie, twoje faliste, w ogniach sierpniowego zachodu skąpane kędziory!...
Jestem jakoby furtyanka, stojąca u bramy przybytku, w którym nieskazitelna panuje cnota. Nie wpuszczę cię do celi mej, gdyż argusowe oko małżonka parzy mię pokrzywą podejrzeń, ale — dowiedziałam się o twoim adresie w policyi — przyjdę do ciebie jutro z rana o dziewiątej. Obyś mnie czekał z tą niecierpliwością, która dzisiaj w nocy nie pozwoli zamknąć oka Twojej — na wieki

Mężatce«.

»Pani!« — odpisałem — »Na przydługi nieco list mam zaszczyt odpowiedzieć:
Jestem konserwatystą i nie zachwycam się niekrępowaną niczem swobodą kobiet.
Przyznaję, że chrapanie męża bywa nieprzyjemne, jest przecież na to lekarstwo: uważaj Pani, ażeby zawsze na prawym leżał boku. A iżbyś sama sen miewała spokojny, zjadaj Pani po herbacie dwa lub trzy jabłka — środek to nieomylny, przez wszystkie wypróbowany powagi.
Krwi Pani szkoda, tem bardziej, że przyjrzałaś mi się niezbyt dokładnie: nie posiadam w sobie nic z Bellidora; na imię mi Franciszek, jestem otyły, oczy mam niewielkie i nieco przyblakłe — przyjaciele twierdzą, że od wina, które mi kiedyś smakowało —, łysieję i zapewne niedługo włos mój, nie ognisty, lecz ciemny, zacznie siwieć. Mam też żonę, której zdradzać nie myślę, zwłaszcza że po ciężkich bólach obdarowała mnie pięciorgiem dzieci —; zdradziwszy ją, nie mógłbym jej z czystem przepędzić sumieniem, gdyby mi się kiedy sprzeniewierzyła«.
Kobiety, frasobliwe, iż świat zmusza je do kłamstwa, pragną za wszelką cenę nie tyle mieć towarzyszów występku, ile raczej zemścić się na prawdomównej z zasady płci męskiej i uczą i nas przerozmaitych wykrętów.
Skłamałem więc i ja — skłamałem z wierności dla Ciebie — boć, jak Pani wiadomo, nigdy nie byłem żonaty, zaś co do dzieci, to miałem raz chwilę, w której umiłowanie prawdy srodze się na mnie pomściło.
Starając się o rękę pewnej bardzo rozumnej i postępowej panienki, rzekłem jej przy oświadczynach:
— Dziś, kiedy mają się rozstrzygnąć nasze losy, nie chcę Pani utrzymywać w błędzie co do moich stosunków prywatnych: mam syna, który mnie dosyć dużo kosztuje.
— Tak?!! Szczerość za szczerość — i tutaj mocno się spłoniła —, widzę, że Pan nie ulegasz przesądom, więc wyznam, że i ja nie jestem dziewicą...
— Dziękuję!... Adieu!
— Adieu...
Zaiste! w tym labiryncie życia trudno znaleźć drogowskaz!
— »Na wieki Mężatka« odpowiedziała mi na wonnym bilecie krótkiem i węzłowatem pytaniem:
»Czy Pan zawsze taki — do niczego?«
Nie wiem.
Wiem tylko tyle, że jestem niepoprawnym idealistą.
I z tą pieczątką staję przed Tobą i dzisiaj:
Na »Boulevard-Bonne-Nouvelle« kupiłem sobie za 19 fr. 75 cnt. wzorzyste, półjedwabne »Kimono« i w coraz częstszych godzinach podniesienia ducha kładę się na kanapie i zasypiam.
A podczas drzemki zjawia mi się Twa postać, dawno przeczuta, i szepce mi głosem, wonnym, jak róże, oplatające biały mur na drodze z Florencyi do Fiesole, gdzieśmy już nie w mrokach, ale w ciemnościach katedry w wielkiem rozrzewnieniu ściskali sobie dłonie, dźwięcznym, jak szum eukaliptów w »Opactwie Trzech Studzien«, słodkim, jak ekstrakt z tych przedziwnych, kory pozbawionych drzew, ekstrakt, któryśmy z rąk pobożnych, bladych mnichów pili u wejścia do katakumb Kaliksta, a który tak mnie oszołomił, że, znalazłszy w jednej z tajemniczych, urokiem męczeńskiej przeszłości owianych wnęk wyrzeźbioną w białym marmurze świętą Cecylię, sądziłem, że Ty leżysz przedemną!
»Nie jesteś — mówisz do mnie — kowalem ani tragarzem, ale wolałabym, żebyś był Kruppem lub, chociażby z lewej ręki, synem Rotszylda.
Szlachetnieś postępował, nie nadziewając bąków na słomkę, jednakże lepienie biskupów dowodzi, żeś miał zawsze karygodny wstręt do zajęć rentowniejszych.
A jeśli kiedy czyniłam Ci wyrzuty z powodu braku subtelności duszy, przebacz! I ja — będę szczerą, jak ty nim jesteś — wyznam, że dzisiaj trudno mi powiedzieć, na czem ona polega i czy wogóle coś podobnego na świecie istnieje!
Jednakże śmiem twierdzić i dzisiaj, że nie świadczy to o uczuciach zbyt delikatnych, jeżeli mężczyzna nie umie odróżnić broderyi brukselskiej od pospolitej podszewki; a już brutalem można nazwać tego, któremu się zdaje, że pierwsza lepsza Jagusia a księżniczka (nie jestem naturalnie księżniczką, ale — — ) to jedno!
Wszystko atoli puszczam w niepamięć — masz mnie.
Lecz jeśli przyjemność nie będzie tak pełną — oboje nie jesteśmy już młodzi —, twoja w tem wina!
Czemuż to wówczas, zamiast pisać nieszczęsny, transcendentalny sonet, któryby każdą obraził kobietę, nie zdobyłeś się na rozum prostego ogrodniczka?!
Zali się bałeś dostać batów?
Czem jest miłość bez cierpienia?
Ból dopiero jest podkreśleniem rozkoszy!
Czemu, zamiast szukać lucerny i żyta — —
Zresztą czy sądzisz, że i ja nie znam się na poezyi naszych siół?«
Tak lubym szepcesz mi głosem, o ty jedyna! o ty wybrana!
I serce moje mięknie i roztapia się w tęsknicy za wprost nikczemnie zmarnowaną młodością!
Żal mi, o żal mi! boś naprawdę warta była grzechu!...
Dzisiaj — adieu charmant pays de France! Marya Stuart idzie się przespać z Chastelardem czy Bothwellem, a lady Macbeth — o, mylady!

Come, we’ll to sleep: my strange and self-abuse
Is the initiate fear, that wants hard use; —
We are yet but young in deed...

Albo — lepiej zaśpiewajmy sobie wesołą piosnkę ś. p. Hamleta:

Why, let the strucken deer go weep,
The heart ungalled play;
For some must watch, while some must sleep;
Thus runs the world away.




XXII.
MARMUR.

W jednym z publicznych ogrodów widziałem rzeźbę — nie pamiętam, czyjego dłuta —, ustawioną śród licznej rzeszy marmurowych allegoryi i zapewne dlatego nie zwracającą na siebie zbytniej uwagi.
Ponieważ miała kilka wygodnych stopni, a poblizki, kwadratowy, wieńcami cyklamenów otoczony basen przyjemną oddychał rzeźwością, gromadziło się naokoło niej sporo zawsze ludzi.
Niańki z dziećmi, żołnierze, siwi emeryci w odprasowanych, staromodnych cylindrach, robotnicy, studenci.
— Proszę pana — zagadnął mnie raz dobroduszny staruszek, wyglądający na byłego urzędnika z departamentu skarbu —, widzę, że Pan jesteś nie tutejszy, ale to nie przeszkadza, i owszem, tem otwarciej możemy z sobą pomówić, bo do swoich traci się już zaufanie.
— Dlaczego?
— Hm... nie będę Panu tłomaczył, przeczytaj Pan sobie ten ustęp.
Podał mi numer gazety, drżącym, pomarszczonym palcem zakreślił jeden z środkowych artykułów, poprawił okulary i oblazłemi, w zczerwieniałych powiekach uwięzłemi źrenicami bacznie mi się przypatrywał.
Była w tych oczach jak gdyby wyczekująca trwoga i krztyna żalu.
Przecież to swoi — według praw boskich i ludzkich, a widzisz Pan, jak piszą!
— Cóż?!... Nie podoba im się porządek dzisiejszy, chcą go zburzyć.
— Właśnie o to mi chodzi... Nie uznają ani ministrów, ani dyrektorów, ani sekretarzy, ani kasyerów. Moje nazwisko i skromna pozycya są w tych wszystkich dykasteryach szczegółowo wynotowane. Ciężkom się napracował w życiu, doszedłem do niewielkiej emeryturki: uchwaliła mi ją dyrekcya, potwierdził pan minister, sekretarz wygotowuje przekaz, a pan kasyer wypłaca... Gdyby im się udało urzędy te jednym zamachem przekreślić, to któż będzie pamiętał o mnie i o moich biednych wnukach? Mam ich czworo, sieroty, wszystkie na mojem utrzymaniu, a tak są łakome chleba, że trudno im nastarczyć...
— Może będzie sprawiedliwiej na świecie...
— Sprawiedliwiej? Mój Panie, zanim z tego zamętu wyjdzie sprawiedliwość, to ja mogę umrzeć z głodu. Niewiele mi do końca, ale po kilkudziesięciu latach trudu i znoju radbym się jeszcze z jako tako sytym żołądkiem napatrzeć — o, choćby na tę wodę w basenie, na te kwiaty, na te drzewa, radbym się jeszcze ogrzać w tej jasności słońca, tam, w ziemi, będzie dosyć chłodu i ciemni... Skarżyłem się przed chwilą jednemu z tych młodych smyków; wyśmiał mnie; powiedział, że tu idzie o inne, ważniejsze sprawy, niż pensya pierwszego lepszego niedołęgi, że jestem samolub i nie umiem się poświęcać, jak niby wszyscy z mojej generacyi.
Napoświęcałem się dosyć, od niepamiętnych czasów, przy biurku, słusznie mi się należy wypoczynek! Nie chcę, mówię Panu, nie chcę, aby kto śmiał zakłócać tę harmonię społeczną, która daje mi jeść!
— Harmonię społeczną?...
— Tak jest! Tak jest! Będę jej bronił do ostatka! To sakrament dla mnie!... Widzi Pan tę figurę?...
Patronka naszego miasta, święta Genowefa, która za dawnych, bardzo dawnych wieków oswobodziła swój lud od klęski takiej, jaka nam dzisiaj grozi. Tylko że wówczas sprowadził ją obcy wróg, a teraz chcą na mnie — chcą na nas zwalić ją swoi!
Artysta, który to ciosał w kamieniu, jak gdyby przeczuł mą duszę, jak gdyby odgadł mą myśl! Gdybym był rzeźbiarzem, i ja nie inaczejbym to przedstawił... Ile razy na nią patrzę, a mam ją przed sobą codziennie, zawsze mi się wydaje, że ta Święta jest niejako symbolem harmonii społecznej...
Spojrzyj Pan: Wyciągniętą prawicą odpędza burzę, a lewą tuli do siebie starca i kilkoro dzieci; oczy, wzniesione do góry, jakby żebrały pomocy bożej, a usta otwarte, drgające gniewem, snać wołają: »Wara, ty wrogu plemienia ludzkiego, od moich sierót!«
Zawsze mi się zdaje, że to ja i moje wnuki; przyjrzyj się Pan bliżej: ten starzec ma nawet moje rysy...
I, proszę Pana, tamci rozumieją prawdziwe znaczenie tego posągu — ino słychnąć, jak go wysadzą w powietrze. Widzi Pan tego obdartusa? Z szatańskim ogniem w oczach — obserwuję go od kilku dni — krąży naokoło marmuru, szuka punktu, z któregoby najlepiej rzucić bombę, albo przynajmniej — o, ściska coś w kieszeni! — kawałem głazu zeszpecić tę naszą świętość... Sprowadzę policyę — — —!!
— Daj Pan spokój. Biedny, niewinny człowiek, nędza bije mu z twarzy, nie piekło: z pewnością głodny...
— A to niech idzie pracować, a nie wałęsa się po publicznych ogrodach.
— Może tak, jak Pan, lubi słońce, wodę i drzewa...
— Może... Bóg go tam wie...
Rozstaliśmy się...
»Harmonia społeczna« pana emeryta nie wychodziła mi jednak z głowy.

Późnym wieczorem zaszedłem znowu do ogrodu.
Nie było nikogo.
Usiadłem na stopniach »świętej Genowefy«; wpatrzony w basen, na którego powietrzchni srebrno-złoty księżyc wyprawiał swe cuda, pełną piersią chłonąłem woń cyklamenów, róż i jaśminów.
Z zadumy obudził mnie nagły świst: zaszeleściły liście drzew, poruszyły się kwiaty, woda w sztucznem, cementowem jeziorku pokryła lekkiemi zmarszczkami gładką dotychczas twarz miesiąca.
Obejrzałem się trochę niespokojnie poza siebie: przedemną stanął brunatny faun: patrząc mi w oczy, bił kopytem o ziemię, z dwoma palcami w ustach, śmiał się, gwiżdżąc, do rozpuku. Trzęsło mu się kudłate brzuszysko — myślę sobie: o mało mu nie odpadnie.
W tej samej chwili zbiegł się z wszystkich stron ogrodu legion podobnych mu uciesznych figur i, gwałtownie porwawszy mnie w swoje grono, otoczył kołem marmurowy posąg, w którym były urzędnik w departamencie skarbu dopatrywał się symbolu uwielbianej przezeń harmonii społecznej.
Zapomniałem zupełnie, że mam ludzki żołądek i mogę mieć wnuki; najoczywistszy faun, brunatny i brzuchaty, tańczę z resztą koźlich towarzyszów, drapię się na rzeźbę, ciągnę świętą Genowefę za nos, na obnażoną głowę kamiennego starca pakuję swój kapelusz, kararyjskim sierotom zatykam gębę rękawem, aby nie beczały, świstam, gwiżdżę, śmieję się i śpiewam coś niby na nutę znanego: Ach, du lieber Augustin!...
Wesoła kompania nagle się rozpierzchła.
Zostałem sam.
Cisza.
Siedzę na marmurowych stopniach posągu; pełną piersią chłonę woń cyklamenów, róż i jaśminów, wpatrzony w kwadratowy basen, na którego kryształowej powierzchni wiekuisty, srebrno-złoty księżyc swe uroczne wyprawia cuda.
Nie mogę jednak pozbyć się — emeryta.
Jakkolwiek nie jestem wielbicielem ministrów, dyrektorów, radców, sekretarzy i kasyerów, broniących wiązadła gotyckiego kościoła, w którym — przepędziwszy Pana Boga — rozsiedli się, wraz z inną hołotą, rozmaici »szlachetni obrońcy istniejących porządków«, to przecież zdawało mi się, że rozumiem owego starowinę w odprasowanym cylindrze i że mam dla jego trwogi i żalu jak gdyby trochę współczucia.
Widocznie i przezemnie przemówił — ludzki żołądek.




XXIII.
BŁOGOSŁAWIEŃSTWO.

Gdybym miał duszę tak czystą, że prawo błogosławienia komukolwiek nie byłoby zuchwałem uroszczeniem, ku wam wyciągnąłbym rękę, o ciche, rodzinne me pola!
Ani korca pszenicy nie wyniosłem z waszych skib, nie wodziłem bydła na targ, wypasionego na waszych łąkach, i rzemiennej kiesy-m nie wypychał, śród cudzych ściernisk kłosym-ci zbierał pożniwne, a w świat poszło za mną tylko wspomnienie niedoli i smutek.
I to jest moje bogactwo i to mój posiew na tęsknicę lat, które przyjdą po mnie...
Nigdym też smutku nie zelżył, choć, jak pijak niechlujny, plułem na siebie, myśląc, że pluję na innych.
Albowiem w godzinach, kiedy palce kurczowo chylą się ku błotu, by mu je rzucić w twarz i powiedzieć, że samolubnym jest niszczycielem, zjawia się przedemną wasz obraz, o ciche, rodzinne me pola, i od ostatecznych skażeń chroni me serce.
Nawiedził mnie dzisiaj sen i szeptał złowróżbnie, że Bóg się od was odwrócił i w przeraźliwą zamienił pustkę:
Mróz podgryzł korzonki waszych ozimin i zwiędła, oszadziała szarość zaściela bujną niegdyś płaszczyznę.
Kępy śniadych ostów, resztką zwarzonych liści suche pookręcawszy badyle, sterczą samotnie nad umarłą trawą wązkiego rowu.
Od przysłoniętych, mgławych lasów przylatuje chmura kawek i, nie znalazłszy żeru, ginie z wrzaskiem rozpacznym w ołowianych głębiach przestrzeni.
Grudę długiej, jednostajnej drogi ciężkiemi rozciera kopytami chude, zleniałe szkapsko, wlokąc za sobą dziurawy półkoszyk. Pogania je z pośród garści grochowin nędzny człeczyna w siwej, na uszy zaciśniętej czapce baraniej i w opuchłych, skórzanych rękawicach:
— »Wio! wio!« — śmiga batem — »wio! wio! starucha! Bliżej nam śmierci, niż wiosny! Aby ino się dostać do gniazda! Aby ino się dostać! Wio! wio!...«
I tak się wlecze ku dalekiej, sinej plamie wsi, tak dalekiej i tak sinej, że strzechy zrównały się niemal z ziemią, tworząc jakoby pas, oddzielający ją od nieba.
A za tym tryumfalnym rydwanem życia — sztykut! sztykut! — kuleje na pół obłąkany, co dopiero z więzienia wypuszczony podpalacz...
»Juścić« — wrzeszczy, wygrażając się, to zżółkłe, szronem osypane, ogromne widmo — »teraz niema co! Poczekam, aż te trochę żyta wyrośnie i dojrzeje, aż je zwieziecie do stodół! Cały świat wolno mi puścić z dymem, bom ja go stworzył, nikt inny!...«
O lękiem przyszłych dni oddychające me pola!
Nie wiem, jakie zdarzą się wam losy, złe czy dobre, lecz między nadzieją błękitu, a większym jeszcze pomrokiem staje mój smutek i nieśmiałe szle wam błogosławieństwo...




XXIV.
CHAŁUPA.

Mówiono, że lat ma sto, albo i więcej.
Za dzieciństwa siwego rybaka pale jej były czarne i stoczone przez czerwie; na strzesze rozsiadła się gruba warstwa wilgotnego mchu.
Stała nad pustą, polną drogą, o jakie ćwierć mili poza wsią, na opoczystym pagórku, bez trawy i zielska, bez wierzby i wiśni.
Jeden z jej właścicieli skopał ziemię i zasadził kilka krzaków »Bożego-drzewka«, ale pewnej nocy przewaliło się z rżeniem stado złych duchów i kopytami ubiło niedoszły ogródek na klepisko.
Nikt w chałupie tej nie zagrzał kątów.
W izbie rzucało garnkami, a na strychu ktoś jakby przesypywał ziarna grochu lub łamał pęki zeschłej trzciny.
Nie pomogło okadzanie święconym rozchodnikiem ani opisywanie kredą trzej-królową.
Wójt i ławnicy, ludzie mienni, jedzący mięso w czwartki i niedziele, a w piątki, na targu, pijący »ciepłe«, doradzali, że najlepiej będzie ją spalić, a na jej miejscu postawić krzyż.
Wojciech Burak, który na odpusty paradował dwójką gładkich, łyskliwych ogierów, a podczas wielkanocnych wyścigów pierwszy z spotniałym i zczerwienionym tryumfem wracał w obejście, zapędziwszy w rów dwa lub trzy zaprzęgi sąsiedzkie, okazał nawet gotowość postawienia własnym kosztem murowanej figury.
Juścić prawda, że sporo wyda grosza, ale, zmógłszy licho, zaskarbi sobie łaski u Pana Boga i pszenica sypnie mu w trójnasób.
Zbudowanie kapliczki gdzieindziej nie miałoby takiego waloru.
Skąpstwo biedaków, a tylko tacy zamieszkiwali starą, zapadłą chałupę, przechodziło jednak wszelką miarę.
Lepiej sprzedać lub wynająć za byle co, niż słuchać wypasionych gębaczy.
Sędzia Ostateczny za złe im tego nie poczyta, winę swą okupią koronką, różańcem i postem; Miłosierdzie Jego pochopniejsze jest od nagłej i niespodziewanej śmierci.
Stał więc ten czarci kojec na postrach przechodniów.
Żył, owiany tajemniczą tęsknicą jesiennych dni i nocy, ginących razem z cichą wonią zwiędłych cykoryi w mgławych przepaściach wieczności.
Nie było człowieka, coby się w pobliżu jego nie żegnał.
Nawet znany niedowiarek, dawniejszy kościelny, który nieraz podawał gromnicę konającym i miał sposobność przekonania się, że duszy nikt palcami nie namacał, tracił rozum na widok nizkich, szmatami zapchanych okien i szeptał:
— Ale nas zbaw ode złego. Amen.
Tylko »matką Samsona czy świętego Idziego« żadna nie trzęsła trwoga: wynajęła starą, zapadłą chałupę i królowała w niej aż do sromotnego skonu.
Nie dziwota.
Była jedną z tak zwanych »nawiedzionych«, parających się z samym »Wcierniostym«.
— Mówicie — naigrawała się z swych nieprzyjaciół —, że czarnoksiężniki na kominku moim piekielne sprawiają wesele, a ja przysięgnę, żeście ślepi i głusi, choć oczy macie jak bawoły, a uszy jak wieprze; mój dom to kościół, granie organów słyszę co wieczór i śpiewy majowe i pozdrowienia anielskie...
Jakób Bryś, suchy szczap, człowiek, który życie strawił na procesach o miedzę lub kłoski, uzbierane na jego wązkim zagonie, a teraz, gdy umarł kto we wsi, lubił chodzić na cmentarz i nad nieprzykrytym jeszcze grobem znacząco kiwał głową, nie mógł pohamować żalu, iż prawo dzisiejsze zabrania pławić w rzece lub palić na stosie, bo, powiada, widome jest bluźnierstwo, a na ukaranie go niema porady.
Chyba tylko ta:
Wypaproszył kurę, jelita posypał mirrą, włożył do czarnej, polewanej miski i chyłkiem, o zmierzchu, postawił pod przycieś przeklętej chałupy.
Ale spólniczka szatana nie szczezła.
Jakby ją giez ukąsił, wybiegła w letni poranek —: w wygasłych oczach błyskawice; policzki żarzą się, jak kawał żelaza, wyjęty co dopiero z ognia, cała postać wyolbrzymiały bąbel na olbrzymiem — nie z tego świata —, bagnistem oparzelisku.
Podwija kiecki, odsłania opuchłe nogi, jak kłodnie lub kiżenki, prawie wstyd swój obnaża i ryczy i wrzeszczy i huczy i grzmi i śmieje się i płacze i szydzi:
— Znam cię, bezbożny szkaplerzniku! Kurze jelita stawiłeś pod próg, a moje wnętrzności się poruszyły! Mam być kochanką piekła, a wiadomo jest w niebiesiech, że ze mnie narodzi się Samson, który was wszystkich pobije jak Filistynów — i ciebie, co chodzisz na mogiłki, myślący, żeś odgadł śmierć, i was, ławnicy i wójcia, coście jakoby pochwycili życie, we czwartki i niedziele zjadający świńskie ochłapy i panoszący się w plecionych wasongach! Ani życie ani śmierć nie jest w waszym ręku, a ino w ręku Tego, co przyjdzie!
Samson to będzie albo i święty Idzi, oracz pański, co radła wasze i brony strąci w ciemnicę, a sam pługiem, zesłanym mu przez aniołów, ziemię rozorze i nie posieje na niej ani jęczmienia ni żyta, które dają wam moc natrząsania się z bliźnich, a ino słowa świętej Ewangelii.
Z brzemieniem chodzę po świecie, z ciężkiem brzemieniem ale

»W gwiazdach« — powiada — »stoi wszystko jasno,
W starych proroctwach można wszystko czytać,
Że choć tam w górze wszystkie słońca zgasną,
Tak nie przestanie gałąź z niej wykwitać;
Że na to wszystko szatany zawrzasną,
Lecz o szatany jej się dziś nie pytać:
Owoc Jej zarży, jak ten koń bezsprzężny,
A imię jego Idzi lub Samson potężny...«

∗                    ∗

Dużo, dużo lat upłynęło od tej chwili.
Samotny włóczęga po ugorzyskach życia, uciekający przed rozkładem liści jesiennych, zaszedł po długiej, mozolnej drodze, po grudach i zaspach śnieżnych, po roztopach marca i ukwieconych łąkach majowych do zapomnianej niemal wsi rodzinnej.
Przywitano go jak człowieka, który niby jest swój, a jednak obcy.
— Pokażcie mi Jakóba Brysia...
— Ha! ha! — zaśmieje się echem skrzypiących wrót cmentarnych pomarszczona staruszka: chodził-ci na bożą rolę i chodził, kiwał nad grobami i kiwał, aż sobie wykiwał śmierć. W ostatniej godzinie szepnął: »Z Panem Bogiem procesować się trudno« i — umarł.
— A wójt?
— Czapkował-ci komisarzom i — umarł.
— A Wojciech Burak?
— Córkę wydał za dworskiego pisarczyka, krzyż żelazny kazał odlać, przybił mosiężnego Pana Jezusa i na kamiennym, białym postumencie postawił nad szosą i — umarł.
— Nie nad pustą, polną drogą — —?
— Tam, gdzie to była ta — —?
— Czarna, zapadła chałupa — — —
Staruszka umilkła.
Ale młody, pyzaty gospodarz wziął go na bok i mówi:
— Nie pytajcie się, panie, ludzi wiekowych. Zabobonni, niegodnie im o tem mówić. Ja wam to wszystko dokumentnie wyjaśnię.
Skierowaliśmy się w stronę, gdzie ongi, na odżegnanie zła, »suchy szczap« postawił pod przycieś kurze jelita, przysypane mirrą.
— Chcieliście się, panie, dowiedzieć o tej —
— »Nawiedzonej«.
— Niby o tej — pijaczce?...
— No — tak...
— Pamiętam ją, jak przez sen. Z haczykiem wałęsała się po podwórkach, wygrzebując kości i szmaty. Starzy żegnali się, a dzieciaki szarpały ją za spódnicę albo szczuły psami.
Czasem chodziła po żebrach, po wsiach okolicznych, nasi ludzie zamykali przed nią drzwi — ze strachu.
Czasem uchlana legła w rowie i potem — umarła. Mówili, że zagryzły ją wszy, jak Heroda. Pochowali ją na miejscu niepoświęconem, bo niby często bluźniła...
— A jej chałupsko?
— Niema po niej ani śladu. Wójt i ławnicy nieraz byliby ją spalili, ale się bali — prawa. Stała właśnie — tutaj...
— Tu, gdzie to żyto? Twardzizna, jeden z właścicieli próbował zasadzić »Boże-drzewko«, nie przyjęło się.
— Nie umieli brać się do roli... Dziś to jest moje. Ruderę rozebrałem, ziemię-m skopał na pół metra w głąb, namierzwiłem, posypałem superfosfatem, szkoda każdego kęsa, kilka lat uprawy i, widzi pan, jaki urodzaj...
Radowała się dusza samotnego włóczęgi po ugorzyskach życia, iż oczy jego mogły ogarnąć siwozielone, falujące morze kłosów — tu, gdzie niegdyś z dziecięcym lękiem zapadłą omijał chałupę.
A przecież czuł, że ziemia ta zbyt przesiąkła smutkiem.
Czuł ten smutek w cichym poszumie wiatru, kołyszącego łan zboża na opoce, gdzie w starej, zapadłej chałupie miał się z »nawiedzonej« narodzić Samson czy Idzi...
I czuł, że z smutkiem tym umrze i on, śmieszny, samotny włóczęga...




XXV.
FILOZOF.

Nazywali go »chuchem«, co po żydowsku znaczy rabin albo filozof.
Zwykle przydomek ten dostaje się znachorom i innym owczarzom, leczącym »Bożą-wolę«[1] święconem winem.
On znał jeden tylko środek, żywokost, skuteczny na połamane kości w ręku lub w nodze.
Sam go jednak nie stosował, nie bardzo mu ufał.
Zresztą — powiada — na co ma się człowiek kurować? Zdrowy niewiele jest wart, cóż dopiero, gdy się nadweręży. Najlepiej niech umrze.
A choćby się nawet i wylizał, może uderzyć w niego piorun i zabić.
Tak przed laty zginęła jego matka... Ha! ha! ha!...
A jeśli nie padnie od gromu, gotowo się zdarzyć, że, płynący łodzią, utonie w rzece — w biały, spokojny dzień...
Tak przed laty zginął jego ojciec... Ha! ha! ha!...
Albo przyjdzie niewiadomy dławiciel, rumianego dzieciaka uchwyci za gardło i, nim konie zaprzęgną po doktora, udusi...
Tak przed laty zginął jego młody braciszek... Ha! ha! ha!...
Jest — mówi — gdzieś coś takiego, czego okiem nie dojrzysz, a co chodzi za nami i czyha, jakby nam podstawić nogę... Na gładkiej drodze język wywalisz, zipniesz raz i drugi i koniec...
Na to wszystko najlepsze byłyby skrzypce, ino że śmiertelnik akuratnie nigdy grać się nie nauczy...
Grywał-ci i on przed laty — ha! ha! ha! — do ucha dziewczynie, którą sobie wziął niby za żonę...
Po niejakim czasie rzekła mu połowica:
— Grywasz na starą nutę! Trzeba koniecznie odmiany! Teraz w modzie jest »szot«[2].
Próbował na ton »szota«, nie wydołał.
Za to jednego wieczora spotkał ją na zapłociach, z parobkiem.
Wyrwał kół, przyjacielowi jeszcze bardziej spłaszczył łopatki, babę wypędził, skrzypce potrzaskał... Ha! ha! ha!
Od tej chwili tłomaczył, że sosnówki to instrument, który nas wodzi na pokuszenie, a kobieta jest by kostrzewa.
Szatan posiał ją w zbożu ku wielkiej mitrędze ludzi i Boga.
Zmielona z innem ziarnem i upieczona na chleb, sprawia gorzkość na podniebieniu i ból w żołądku.
Od tej chwili też, w dobrym będąc humorze, zadawał sąsiadom i niesąsiadom rozmaite pytania, na które odpowiadali, jak mogli.
Zawsze ich poprawia — na swoją uciechę.
Lubił pszczoły, bo — brzęczą, i czajki, bo — krzyczą.
Raz, z podwiesną, kiedy wiklina stroi się w »kocie łapki«, spotkałem go na żółtych jeszcze łąkach.
— A wiesz ty, smyku, po coś tu przyszedł? — zagadnął małego wówczas gęsiarka.
— Nie wiem.
— Ja ci powiem: Chałupa wasza nizką ma powałę, kominaście jeszcze nie wyprowadzili, dym cię gryzie, tak myślisz, że ci tu będzie weselej.
— Prawda.
— A może lubisz patrzeć na trawę, jak rośnie, i na wodę, jak płynie?
— Juści.
— A może rad też słuchasz krzyku czajek?
— Jo...[3]
— Rozumiesz je?
— Krzyczą, bo krzyczą.
— Głupiś! Wołają nad bagnami: Pójdź-tu! Pójdź-tu! Czajka to jest — Śmierć...


∗                    ∗

Pewnego dnia zadął ogromny wicher, dyabelskiemi garściami zgarnął suchy piasek z dróg i słupem olbrzymim rzucił go w niebo — na szyd...
Wierzby zadrżały, topole jęły płakać szumem, jakiego nie słyszano oddawna, trawa przykucnęła z lękiem do ziemi, woda w jeziorze wydęła ciemne brzuszysko i grubymi jęzorami jadła nadbrzeżne błoto.
Bydło rwało się z postronków, a czarny kogut, który przed chwilą, płomiennym potrząsając grzebieniem, zabierał się do deptania kur, rozczapierzył zesztywniałe skrzydła, zapiał przeraźliwie i znikł bez śladu. Widno zły duch, którego spłoszył silniejszy odeń Lucyper.
Po wsi gruchnęła wieść, że Marcin Kabłąk, który odbył wojnę francuską i za waleczne zabijanie ludzi otrzymał nawet krzyż, powiesił się w stodole, na belce.
Nie wiadomo, z jakiej przyczyny.
Podobno cniło mu się na sumieniu, iż nie został jenerałem i że jego kamrat więcej przywiózł luidorów, niż on.
Miał też różne nieszczęścia: na jarmarku oszukano go przy sprzedaży konia; na mokrej, sąsiedzkiej lucernie wzdęła mu się krowa i padła, a pijany dziad odpustowy, któremu nie dał nic do worka, prorokował mu, że długo panować nie będzie, bo nie zna miłosierdzia.
Martwił się przytem, że jednak pod Gravelotte i Metzem trochę za dużo mordował.
Spowiadał się nieraz, spokoju nie zaznał.
Jeden ksiądz powiedział mu, że wojna to grzech jest najśmiertelniejszy, za który niema odpuszczenia, ale posłusznym być trzeba, bo władzę sam Bóg ustanowił; kazał mu więc leżeć krzyżem na sumie przed wielkim ołtarzem.
Drugi ksiądz mówił, że Francuzów nie szkoda, bo jest naród heretycki; starzy ludzie pamiętają, jak biwakowali po kościołach i z świętych obrazów robili sobie onóczki na zmarzłe nogi; że jednak w Ewangelii napisano: nie będziesz przelewał krwi brata swego, przeto za pokutę kazał mu kupić żałobną chorągiew i złożyć kilka funtów wosku na świece — do katafalku.
Trzeci ksiądz rzekł mu zaperzony: nie to cię gryzie, żeś ludzi kłuł bagnetem, a tylko to, iż dobrowolnie żadnej nie dajesz ofiary. Tumanisz się przed Bogiem i większy występek osłaniasz mniejszym. Obłudny jesteś i chytry, niebiosa ci nie przebaczą.
Tylko czwarty, siwy, jak gołąb, staruszek, zwiędły i pomarszczony, bezzębnemi szepnął mu wargami: Ja jestem biedny i ty jesteś biedny, my wszyscy jesteśmy biedni...
To mu nieco ulżyło, nie na długo...
Zeszli się ludzie do wisielca, przywlókł się i »chuchem«...
Śmiał się: To się nazywa życie... Ha! ha! ha!
Ten i ów popatrzył na niego z ukosa i splunął.
A jedna z kobiet, która mu nie mogła darować kostrzewy, poczęła go lżyć:
— Na zatracenie poszedł, święconą wodą go nie pokropią, pochowają go pod burtą cmentarnego rowu, z północka dusza jego wołać będzie dżdżu, a ten się chichoce... Licho już i dla ciebie kręci sznureczek...
— Niech kręci, ino że ja po niego palców nie wyciągnę... Chyba mi go samo założy na szyję!
Zobaczył mnie.
— Chodź — powiada — posłuchamy brzęku pszczół...
Położyliśmy się w małej pasieczce.
— A wiesz ty, smyku, co one gwarzą?
— Nie!
— Ja ci powiem:
Nie został jenerałem, to nie został.
Nie dużo przywiózł luidorów, to nie przywiózł.
Oszukali go na koniu, to oszukali.
Padła mu krowa, to padła.
Kazał mu ksiądz leżeć krzyżem, to kazał.
Powiesił się, to się powiesił.
Gdyby się nie powiesił, toby go zabił piorun. Ha! ha! ha!
A nie zabiłby go piorun, toby utonął w rzece. Ha! ha! ha!
Nie utonąłby w rzece, zdusiłby go niewiadomy dławiciel! Ha! ha! ha!
Nie zdusiłby go dławiciel, to inną zginąłby śmiercią — prędzej czy później! Ha! ha! ha!
Czas jest czas, a śmierć jest śmierć...


∗                    ∗

Nadziwowałem się »kocim łapkom« na wiklinach, napatrzyłem się trawom, rosnącym na bagnistych łąkach, nasłuchałem się krzyku czajek i brzęku pszczół, szumu wierzb i płaczu topoli i z skrzypką sosnową w zanadrzu poszedłem w świat...
Narzędzie było nieszczególne, bo gdym raz zagrał na weselu, powiedziano, że nuty nie słychać i nogi według tego w tańcu chodzić nie umieją.
Ale to mnie nie stropiło.
Rzuciłem zbiegowisko ludzkie, gromadzące się na targach, pod ścianą domów publicznych, w oknach olbrzymich kamienic, u stóp wyniosłych pomników, pod łukami żelaznych mostów, na marmurowych schodach katedr, w salach balowych, w gmachach giełdy i kantorach bankierskich, i szedłem dalej.
Coś mi się uwidziało, że jeśli muzyka moja nie podoba się kupcom, handlarzom i — mojej dziewczynie, to stworzoną jest na to, by ją pojęły błękity nieba i biedne, nieszczęśliwe dusze, żebrzące jałmużny u bram wieczności.
Coś mi się uwidziało, że w skrzypcach moich żywe jest serce i że chwilami przemawia z nich siła i moc.
Myślę sobie: spróbuję się z morzem, chcę się przekonać!...
Poszedłem — niemal o proszonym chlebie, czeladnik z kuźni świata, który marzył o wykonaniu majstersztyku.
Dzień był słoneczny, lecz wicher dął gwałtownie od zachodu.
Rybacy przestrzegali:
— Będzie burza! Tylko szaleniec odbija w taki czas od brzegów.
— Odbiję! Kto ze mną siądzie do łodzi?!
Znalazł się między nami jeden śmiałek, rozumujący:
— Jeśli nie utonę, zgładzi mnie piorun, nie zgładzi mnie piorun, to inną zginę śmiercią! O czas mi nie chodzi! Ja z tobą na fale!...
Popłynęliśmy tak daleko od lądu, ja i ten drugi, że ocean opierał się w krąg o nieboskłon, a kiedy nagłe zjawiły się chmury, granice znikły i strop i głąb stopiły się w straszną, tajemniczą, wilgocią mgieł napełnioną kulę.
Kołysało się morze szerokiemi płaszczyznami, postrzępioną, białą pianą obryzgując nam twarz i żagle.
Dobywszy skrzypek, w pięciostrunnej melodyi usiłowałem zamknąć żal i pytanie, dlaczego dziać się tak musi, że jeśli człowiek nie utonie, to zabija go piorun, a nie ginie od pioruna, to inna moc go powala... i czem jest życie i co jest śmierć...
Wiekuisty Ocean przysłuchiwał się z początku zdumiony, że wobec jego majestatu śmie się odzywać echo śmiertelnego człowieka, zamknięte w dźwięk prostych, sosnowych skrzypiec.
Przedrzeźniał ten dźwięk miarowem, rytmicznem uderzaniem w pierś naszej łodzi, lecz nagle, zerwawszy się do wtóru niesłychanej nawałnicy, w niesłychanym pochłonął rozszumie najsilniejsze brzmienia mych strun.
Przypomniały mi się słowa »filozofa«, że sosnówki to instrument, który nas wodzi na pokuszenie.
Ostatkiem sił, gnany przestrachem, ledwie dotarłem do lądu.
Wzięła mnie chęć roztrzaskania skrzypek, tak, jak wówczas, kiedym na staroświecką nutę zagrał mojej dziewczynie, żądnej »szota«.
Ale było mi żal — tak, jak wówczas...
A możem stchórzył.
A może licho czekało, aż sam wyciągnę palce po sznurek...
Upokorzon i ośmieszon przez nieogarnięty i niezgłębiony Żywioł, w rodzinne powróciłem gniazdo, gdzie Marcin Kabłąk, który za waleczność otrzymał krzyż, nie zaznał spokoju, aż się powiesił, i gdzie »chuchem« tłomaczył mi krzyk czajek i kazał słuchać brzęku pszczół.
Anim się spostrzegł, że od tej chwili upłynął cały niemal żywot ludzki.
Nie miałem nadziei, że jeszcze popatrzę mu w oczy.
Żył...
Siedział na ławeczce, pod chałupą w pasiece.
Łysy, z sinemi dziąsłami, z brodą dawno niegoloną, podobną do jesiennych ściernisk, osnutych pajęczyną.
W rozpiętej koszuli na wklęsłej, zczerniałej piersi, w spodniach, przepasanych powrósłem, bosy, patrzał bezmyślnie w słoneczny przestwór.
— Już wam też będzie ze sto lat...
— A będzie.
— Nie poznajecie mnie?
— A nie poznaję.
— Pamiętacie bagna i czajki?
Uśmiechnął się i wlepiwszy we mnie nawpół umarłe źrenice, bełkotał:
— Widzę, masz skrzypeczki. A nauczyłeś się grać akuratnie?
— Nikt się jeszcze nie nauczył!...
— Ja swoje potrzaskałem.
— Mnie żal... A możem stchórzył... Żyję, więc — —
— Słyszysz jak brzęczą pszczoły: Żal ci, to żal ci... Stchórzyłeś, to stchórzyłeś... Żyjesz, to żyjesz... Umrzesz, to umrzesz... Ha! ha! ha...
Ale śmiech ten był już tak cichy, prawie tak niedosłyszalny, jak szelest skrzydlatej duszy, stojącej nieruchomie u bram wieczności...




II
DIES IRAE

Trąba dziwny dźwięk rozsieje,
ogień skrzepnie, blask ściemnieje,
w proch powrócą światów dzieje.
Z drzew wieczności spadną liście
na Sędziego straszne przyjście,
by świadectwo dać Psalmiście...

A ty, psalmisto Pański, nastrój harfę swoją
już na ostatni ton!

Grzech krwią czarną duszę plami...
Bez obrońcy staniem sami —
któż zlituje się nad nami?

Kyrie elejson!...
O Boże! Ty bądź naszą łaską i obroną!
Kyrie elejson!

O Głowo, owinięta cierniową koroną,
gasnącem wieki wieków spojrzyj na nas okiem!
O spojrzyj na nas z tej głuszy,
która swym tchnieniem głębokiem
ogarnia światów bezmiary,
a którą ty wypełniasz swych bólów ogromem,
o Głowo, owinięta cierniową koroną.
Żałobna drogo nieochybnej kary,
broczącej we łzach i przy jęków wtórze
w ten pozbawiony końca

Pańskiego gniewu dzień,
w którym w pożarach spokojnego słońca
szatańskim chichotem płoną
świeże, niezwiędłe róże
grzechu i winy!

Na ich purpurze
osiadł posępny i siny
tej Konieczności cień,
z której przepastnej głębiny,
z łona, pełnego niweczących tchnień,
nad boskiej woli złomem
wyrosły zabójcze kwiaty
w Pańskiego gniewu nieskończony dzień...

A Ewa jasnowłosa, matka gwiazd i ziemi,
upaja się ich wonią, schylona nad niemi.
Kyrie elejson!
Przez ciebie w proch nicości wracają Twe światy,
o Boże miłosierny, zmiłuj się nad nami!

Od twego drzewa oderwany liść,
pędzi duch ludzki i naprzód i wstecz,
niby garść kurzu, porwana cyklonem:
przed nim i za nim płomienisty miecz
iskrzy się ostrzem czerwonem;
przed nim i za nim wstają z swych cmentarzy
upiory wieków, naznaczone sromem
winy i grzechu,
i klną, i bluźnią, i płaczą,
jęczą, i syczą, i dyszą
nieustającą rozpaczą,
od szaleńczego zamierają śmiechu
w ten Pańskich gniewów nieskończony dzień...

O Głowo, owinięta cierniową koroną,
Ty, co rozpierasz swej męki ogromem

pierś Konieczności! O Głowo,
której źrenice, jako dwie pochodnie
dogasające, płoną
nad krętą, pustą, nieskończoną drogą
i gasną, gasną, a zgasnąć nie mogą,
zawrzyj, swe oczy nad nami,
nie patrz na boleść i zbrodnię!...

Jedno jest tylko w przestworzach widomem,
jedno w zachodniej płomienieje zorzy
nad płomiennemi falami
wiekuistego Żywota
i nigdy w ciemnię grobu się nie złoży
i nigdy ciężkich stóp swych nie poruszy,
by iść i iść i iść
poza granice duszy —
jedno jest tylko Jednem,
grzmiącem miedzianą surmą archanioła
ponad pokoleń pokoleniem biednem
w Pańskiego gniewu nieskończony dzień:
wielki, wszechmocny Ból.

O Boże miłosierny, zmiłuj się nad nami!
Niech łaska Twoja winy nam odpuści...
A ty swe skronie tul
do zimnych opok, do strzaskanych grani,
do sterczących smutnie nad gardłem czeluści,
i płacz...

Surma jęczy, surma woła!
Giną w chmurach wirchów czoła;
wałem mżących mgieł dokoła
nieznany oddech miota,
jakieś potworne, dzikie kształty tworzy
i po dolinach rozpędza ich stada,
i znów je skupia w przepastnej otchłani
i ku niebiosom wyrzuca ich kłąb

i w jakieś czarne rozsnuwa całuny
ten niewidzialny, dreszcz budzący Tkacz
i ciężką, mokrą tą przędzą pokrywa
wszystko, co jest...

O biada!...

Biada!... Pierś światów, przed chwilą tak żywa,
kona pod strasznym ciężarem...
Olbrzymy świerków padają strzaskane;
las się położył na skalisty zrąb;
węże kosówek, wyprężywszy ciała
w kurczach śmiertelnych, drętwieją bezwładne;
wrzos na granitów podścielisku szarem
spełznął na wieki;
kozice stromą oblepiły ścianę
i patrząc trwożnie w bezmierny, daleki,
w ten nieskończony chaos mgieł i cieni,
runęły w żlebny grób...
Rozkrzyżuj silne ramiona
i paznokciami wpij się w twardy głaz
i odwróć oczy od onej przestrzeni,
w której rozsadza horyzontów krańce
ta Głowa, w cierń uwieńczona!

Nie patrz, gdzie siadła jasnowłosa Ewa,
wygnana z raju na wieczysty czas,
mająca zbrodnię u swych białych stóp,
wieczyście żarta płomienistą żądzą
winy i grzechu...

O duszo, pełna miłości,
a którą nieustanne szarpią niepokoje!
Pańskiego gniewu zwalił się już dzień!
Trombita Sądu nad tobą rozbrzmiewa
piorunną mocą archanielskich tchnień
w Pańskiego gniewu nieskończony dzień...


Niechaj mnie sądzą,
niechaj mnie karzą —
tak, mnie, Adama, com na barki swoje
zabrał z Ogrodu to nadludzkie brzemię
przygniatającej winy
i wieki wieków pnę się z tym ciężarem
ku wiekuistej wyży
i zbladłą nie śmiem odwrócić się twarzą
tam, ku tym zmrokom, co zaległy ziemię,
tam, ku piekielnej przełęczy,
na której siadła jasnowłosa Ewa
z padalcem grzechu u swych białych stóp...

Miliardy krzyży,
opromienione okręgami tęczy,
z padolnych Styksów powstają głębiny
w Pańskiego gniewu nieskończony dzień
i rosną, rosną w jakiś straszny las,
co wierzchołkami swych bolesnych drzew
przeszywa wszystkie mgły
i wszystkie blaski, które lśnią nad mgłami,
wypływające z Wszechmocy Istnienia.

O Boże miłosierny, zmiłuj się nad nami!
Twojego gniewu nadszedł wielki czas,
głos już zagrzmiał hiobowy,
niebios walą się posowy,
z owiniętej cierniem Głowy
rzeką i morzem płynie ciepła krew,
w rzekę i morze krwi jej ból się zmienia...

W świątyni bożej zamilkł święty śpiew,
już się zasłona rozdarła na dwoje,
mur się już wali i skała już pęka...
A krew w tych morzach, w tych czerwonych rzekach,
ścięła się w ciemny lód...


Kyrie elejson!

Ogromna, niesłychana, wiekuista męka,
z nieprzygasłemi oczyma,
milcząca, cicha i, jak zmierzch, pobladła,
na wklęsłych skroniach siadła,
na wpółotwartych powiekach
i na wydętych piersiach tych olbrzymich ciał,
które do krzyży przybiła
nielitościwa Dłoń...
W kleszczach je swoich trzyma,
wpija się w kąty ust,
ramiona w kabłąk gnie
dręcząca wieki niezmożona siła
i, jak śmiertelny szał,
zastygły, skamieniały w godzinie konania,
swoim ciężarem się wgniata
w zwiędłe, z przepasek odsłonięte brzuchy
i biodra spłaszcza, kolana rozsuwa
i pokrzywione, czarne palce nóg,
pokrytych siecią fioletowych żył,
w zamarłych kurczach wydłuża...
O grozo świata!
O widma, płynące w dal! —
W ten przestwór ślepy i głuchy,
w wilgotny, mgławy pył,
w te ciemne wnętrza bezsłonecznych brył —
w potworne gmachy nadszczytowych chmur!

Jeszcze nie zapiał kur,
a na piekielnej przełęczy,
nad dnem Styksowych otchłani,
siedzi pod złomem niebotycznej grani
pramatka Grzechu, jasnowłosa Ewa,
z gadziną zdrady u swych białych stóp.

Kyrie elejson!
Straszny przed nami otworzyłeś grób...

I płyną, płyną te milczące krzyże
razem z ruchomem, wielkiem trzęsawiskiem,
które swą rdzawą kałużą oblewa
męczeńskie drzewa.
Wszystko, co było dalekiem i bliskiem,
co opadało w niedojrzaną głąb
i w niedojrzane wznosiło się wyże,
teraz tym wielkiem, grzązkiem bagnem płynie
w Pańskiego gniewu ostatniej godzinie...
Kyrie elejson!
Światy pochłania nieprzebyty muł,
światy, od bożych odepchnięte bram.

A spod korzeni jadowitych ziół,
z pod kęp sitowia i trzciny i traw,
z rowów, przepadlisk, wądolców i jam,
pokrytych opalowem szkliwem zgniłych wód,
zaczyna wypełzywać żmij skłębiony płód:
czarne pijawki, zielone jaszczury
wiją się naprzód wpław
i oplatają kręgami śliskiemi
męczeńskich krzyży smutne miliardy,
z bagnistej wyrosłe ziemi,
zapadłe w bagnisty kał...
I oto głowy swoje, dziwne, ludzkie głowy,
świecące trupim tłuszczem zżółkłych, łysych czół,
o szczękach, otulonych kłębem czarnych bród,
kładą na łonach tych pomarłych ciał...
I skośne, mętne oczy podnoszą do góry
ku ich schylonym skroniom...
I biodra opasawszy w lubieżnym uścisku,
zwilgotniałymi usty
szepczą im słowa rozpusty...

O Boże miłosierny, zmiłuj się nad nami!
W królestwie Śmierci staje nagi szał.
W niedoścignionym błysku

tchnienie żywota przenika
to, co od wieków zagasło...
W Pańskiego gniewu ostatniej godzinie
krew świeża płynie
z odrywających się od krzyży rąk,
z odrywających się od krzyży nóg...
I Głowa, owinięta cierniową koroną,
ta Głowa, która przestwór wypełnia bezbrzeżny,
podnosi ciężkie powieki i patrzy...

Jakaż to orgia dzika!
Jakiż to chaos mąk!
Kyrie elejson!
Idą na się zmartwychwstali,
ogniem wojny świat się pali,
tłumy w krwawej brodzą fali!
Adamie potępiony, zwróć się z strasznych dróg!
Zawiśnij na swym krzyżu, sterczącym w niebiosa,
i nie patrz, gdzie w spokoju Ewa jasnowłosa,
piekielny zająwszy próg,
do rozpustnego przytula się gada!
O biada! —
Idą na się zmartwychwstali —
w oku mściwy skrzy się gniew,
rozpaczy kurcz wypręża rozchylone wargi,
kroplisty pot oblewa policzki zapadłe,
kudły włosów zlepia gęsta krew.
Z wyciem hyen, z rykiem lwów,
z psów szczekaniem, z rżeniem koni,
które cugli nie zaznały,
łkając, jęcząc, grożąc, klnąc,
poszarpane miecąc skargi,
pędzi tuman ludzkich żądz.

Ten upada, ten się broni,
temu dłoń ścisnęła krtań,
ten się w swojego brata paznokciami wrył,

a tamten zęby szczerzy, poszarpawszy ramię,
a ten olbrzyma ręką pochwycił dwie nogi
i rozdarł na dwie szczypy tułów Heraklowy
i w ciemną rzucił bezdeń, w Sądu straszną noc...
A z parą szklanych, martwych kul,
rozsadzających oczodoły,
biegnie bez końca, bez końca, bez końca,
gnając przed sobą bratobójczy huf,
niemy i głuchy Strach...

Zakryj błędne źrenice, ścigany Adamie!
Nad tobą tam! u szczytu
złocistowłosa Ewa!
Jej grzechu ciężar zgniótł cię, stanąłeś wpół drogi!
Zakryj błędne źrenice i na wieki wieków
rzuć się w przepastny żleb!...

Enoch i Eliasz z proroczemi księgi
przyszli obwieścić szalonemu światu
Pańskiego gniewu moc.
Lecz nim zdołali rozedrzeć swój płaszcz,
nim głos wytrysnął z przepełnionych łon,
padli w zamęcie spadających gwiazd,
zgaśli jak słońca,
na to wzniecone w przedpoczątkach bytu,
ażeby zgasły... Amen.

Szum się wielki stał dokoła,
kiedy surma archanioła
na Ostatni Sąd zawoła.
Głos rozlega się ponury,
jak grzmot leci złotopióry,
z dolinami równa góry.
Drży strwożona światów dusza,
a on głębie mórz wysusza,
kości wieków w grobach rusza.
Gwiazdy z orbit wytrąciła

archanielskiej trąby siła,
już rozwarła się mogiła.
Idą na się zmartwychwstali,
ogniem buntu świat się pali,
tłumy w krwawej broczą fali.
Z wyciem hyen, z rykiem lwów,
łkając, jęcząc, grożąc, klnąc,
pędzi tuman ludzkich żądz...

A On,
potężne Łono, przepotężnych łon,
Jasność jasności,
Zmrok zmroków,
Łaska łask i gniewów Gniew,
stanął nad skonem Żywota
i, rękę położywszy na głowie Boleści,
na niezmierzonej, cierniem opasanej Głowie,
wypełniającej wszechświatów przestwory,
rozpoczął Sąd.
Biją pioruny,
a nad pioruny idzie Jego zew!
Ogrom bytu błyskawic wszystkich nie pomieści,
a Jego światłość złota
strzela nad pełnię, nad ogniste łuny
błyskawicowych potoków...

Czym jestem wobec Ciebie, ja, com z rajskich włości
zabrał z sobą, wygnaniec, tę łamiącą winę
i teraz ginę,
od Wschodu do Zachodu tułacz nieszczęśliwy,
pod nieuchronnych wyroków
w początkach dnia i nocy wzniesionym obuchem?!
Stopę swoją złożyłeś na pokoleń grzbiecie
i sądzisz! Kyrie elejson!
Płaczów i jęków słuchasz niesłyszącem uchem
i sądzisz! Kyrie elejson!
Na mękę wieków patrzysz niewidzącem okiem

i sądzisz! Kyrie elejson!
Niewiasta z rozpaczliwym krzykiem rodzi dziecię,
Ty duszę jego grzechu oblewasz hyzopem
i sądzisz! Kyrie elejson!
Wichr idzie po rozdrożach westchnieniem głębokiem
ku Twojej wyży
modlitwy niesie krwawe, przybite do krzyży,
Ty sądzisz! Kyrie elejson!
A kto mnie stworzył na to, ażebym w tej chwili,
odziany potępienia podartą żałobą,
kawałem kiru, zdjętym z mar Twojego świata,
wił się i czołgał przed Tobą,
i martwem, osłupiałem z przerażenia okiem
strasznego Sądu wyławiał płomienne,
świat druzgocące rozkazy?
A kto mi kazał patrzeć na te czarne głazy,
rozpadające się na gruz pod mocą
Twojego gniewu, przeraźliwy Boże —
na głazy te, gdzie straszny owoc Twego drzewa,
złocistowłosa Ewa,
do piersi pierś padalca tuli obnażoną?...

O Głowo, przepasana cierniową koroną!...
Któż się nad dolą zlituje sierocą,
nad moją dolą,
której, Boże, Twe ręce, z kajdan nie wyzwolą?
Kyrie elejson!
Patrzaj!... Kyrie elejson!
Ona swą białą dłoń
kładzie na jego skroń —
na trupią, zapadniętą, zżółkłą skroń zleniałą...
Kyrie elejson!
I podczas gdy swe Sądy sprawiasz Ty, o morze
niewyczerpanych gniewów,
ona swym okiem patrzy w jego oczy —
omdlewającem okiem!
Kyrie elejson!

Jej nagie uda drżą,
palcami rozczesuje złoto swych warkoczy
i falą złocistych włosów
osłania jego nagość i pieści, i pieści
ustami czerwonemi bladość jego ust.
Kyrie elejson!
Wężowe jego kręgi opasują biodra
rozlubieżnionej Boleści,
a ona, wyprężywszy swe rozpustne ciało,
nienasyconem oddycha pragnieniem.
Kyrie elejson!
Na łonie jej spoczęła czarna, lśniąca broda
rozpalonego Szatana,
co świat umierający okrył swoim cieniem,
a ona,
w zbrodniczych pieszczot rozdawaniu szczodra,
zamknęła w drżące go biodra,
w nabiegłe żądzą ramiona...
Kyrie elejson!
Mą duszę pali wieczna, niezamknięta rana!
Któż mi lekarstwo poda?
Ojcze rozpusty! Kyrie elejson.
Nic, co się stało pod sklepem niebiosów,
bez Twej się woli nie stało!
Kyrie elejson!
O źródło zdrady! Kyrie elejson!
Przyczyno grzechu
i zemsty, i rozpaczy szaleńczego śmiechu!
Kyrie elejson!

Sądź, Sprawiedliwy!
Krusz światów posady,
rozżegnij wielki pożar w tlejącej iskierce,
na popiół spal Adama oszukane serce
i płacz!
Z nim razem płacz, kamienny, lodowaty Boże!
Niech Twa surma przeraźliwa

echem płaczu się odzywa
nad pokosem Twego żniwa...

Dwujęzycznego smoka,
Szatana o trzech grzbietach zwalczył w wielkim boju
archanioł pański, Michał, i zginął w otchłani. Amen.

I stał się koniec świata... O chwilo spokoju!
Zgasł płomienny głos proroka,
i wieczności noc głęboka
nieprzejrzaną jest dla oka.

A ja, wygnaniec z Raju, tułacz nieszczęśliwy,
zesłany, aby konać, na te ziemskie niwy,
i patrzeć, jak pod złomem niebotycznej grani
usiadła matka Śmierci, Ewa jasnowłosa,
pieszcząca węża Grzechu, posyłam w niebiosa,
opadło nad wieczności tajemniczym mrokiem,
to moje wiekuiste, nieprzebrzmiałe Amen!
Amen!

W umarłych bytów milczeniu głębokiem
słychać jedynie Amen, moje straszne Amen.

O Boże miłosierny, zmiłuj się nad nami!
Kyrie elejson!

Przede mną przepaść, zrodzona przez winę,
przez grzech Twój, Boże!... Ginę! ginę! ginę!
Amen.
A cóż powstanie ponad nicościami,
gdzie ongi były światy
i Ja, w chęć życia bogaty,
a dziś w umarłych postawiony rzędzie?

Niech nic nie będzie!


Amen!

Bo cóż być może, jeślim ja zaginął?...

Na wszystko mrok nicości nieprzebyty spłynął —

Amen.




III
SALOME

O przyjdź!
O boski przyjdź proroku!
Salome ciebie woła z płomieniami w oku!
Na tę słoneczną miłości polanę,
pomiędzy żądz rozkwitłe czarodziejskie zioła
Salome cię woła!
O przyjdź!...
Salome, kłęby włosów rozwiawszy miedziane,
niby wieków pożaru krwawiące się łuny,
w złocistej harfy uderzyła struny
i śpiewa...
O przyjdź!...
O przyjdź, proroku blady!
Ogień żywy obleje twe liliowe skronie,
Ogień żywy na licu-ć przygasłem zapłonie
od mych gorących warg!
Salome, białolistny kwiat Herodyady,
zerwany ręką grzechu z świadomości drzewa,
w pożarne wieków łuny rzuca pieśń swą krwawą.
swą nieskończoną pieśń —
i woła cię, proroku! Przyjdź!...
W królewskiej komnacie
kazałam służebnicom rozesłać kobierce,
utkane z miękkiej wełny owiec z Galaadu;
majestat ciężkich kotar otula me łoże,
moje łabędzie puchy!...
Ach! jak się trwożę!
Jak lęka się ma dusza, aby promyk złoty

nie przedarł się zuchwale do mojej tęsknoty!
By jakiś listek mirtowy,
gdy wiatr z kryjówek gaju ciche szumy płoszy,
nie zadrżał, posłyszawszy stłumione rozmowy
naszej mdlejącej rozkoszy...
Nie wejdzie nikt, prócz ciszy, w ten przybytek głuchy,
prócz ciszy i prócz żaru mojego pragnienia,
co mi rozdźwięcza serce,
że śpiewa pieśń, idącą w wieków majestacie
przez świat, ogromny świat —
tę nieskończoną pieśń:
O przyjdź, proroku, przyjdź!...

Skąpałam swą dziewiczość w przejrzystym marmurze,
gdzie zdrój różanej wody z kształtnych dziobów tryska,
a słońce przez zazdrosne ciśnie się kryształy,
ażeby rozcałować mych biódr marmur biały,
mej piersi oroszone, wpółzamknięte róże...
Kazałam się namaścić maściami wonnemi,
a uśmiech ubezwładniał me rozwarte usta
w przeczuciu nieznanej pieszczoty,
gdy Jezabel, ta płocha, ta dziewczyna pusta,
namaszczająca me łono
i mleczną szyję mą,
szeptała mi do duszy, żem ja winne grono,
najwyborniejsze z gron!
Ach! złocę się w słonecznem, błękitnem przestworzu
i czekam na winnicach engaddyjskiej ziemi,
aż przyjdzie pragnący On,
aż przyjdzie żniwiarz wybrany
i niecierpliwą dłoń
wzniesie po owoc ten złoty...
Ach! przyjdź!...
Na oceany
niewyczerpanych żądz
rzuć swoich żagli płótna
i płyń!...

Ach! przyjdź!...
Czekam na ciebie smutna...
Ach! przyjdź!...
Czekam na ciebie wesoła, radosna
onem pragnieniem, co się spełnić ma,
jako ta kwieciem pękająca wiosna!
Ach! przyjdź!
Powieki mi się kładły na przepastne głębie
moich senliwych ócz,
gdy gdzieś, na dnie ich, wielkiem, jak za krańcem świata
nieogarnięta oceanów toń,
kąpały się obrazy, rozkoszne, jak woń,
płynąca z Raju, gdzie — brat zabił brata!...
A były-ć w swej rozkoszy zabójcze, jak śmierć,
co na tę misę rzeźbioną
rzuciła mi w swym szale lubieżnym twą skroń,
owitą w włosów krucz,
ociekających krwią...
Ach przyjdź!...

Jak twe źrenice, choć umarłe, płoną!

O ty kochanku mój!
O mój jedyny kochanku!
Rozpalę w alabastrach kosztowne oleje,
otoczę światłościami jedwabniste łoże,
z nocy dzień biały stworzę!
Niech tych światłości zdrój
oblewa naszą miłość, by lśniła, jak zorze
konającego dnia!...
O Jezabel, ty płocha, ty dziewczyno pusta!
O Jezabel, przed tobą ma się dusza śmieje
i moje wargi drżą,
moje rozwarte usta!...
Lub zgaszę w drogich czarach płonące pochodnie,
szkarłatem, jak mrok gęstym, łożnicę osłonię,
promieniom gwiazd przystępu w ten kościół zabronię,

niech nasza miłość utonie
w wieczystej, nieodgadłej, niezgłębionej nocy!...
A z tajemniczych uścisków,
gdy dusza twa, proroku, mą duszę pochłonie,
gdy w oczach twych przymkniętych czar twojej Salomy
urośnie w niespodzianej rozkoszy ogromy,
gdy świat się cały zamknie w pragnienia wszechmocy,
a ty gdy cały zginiesz w nasyceń powodzi,
niech się zbawiciel narodzi
lub szatan, co po wszystkie globów widnokręgi
rozepnie wiekuistą, nieśmiertelną zbrodnię!...
Niech płynie głos tryumfu po życia odmętach,
lub jęk i żal, w skazańców wychowany pętach,
niech bije w bramy śmierci swym rozpaczy młotem,
niech dźwiga się po krzyżach, szubienicach, palach,
ku niemym stropom niebios, w chmury czy błękity.
a ty, proroku, niesyty —
ty słuchaj mojej pieśni, nieskończonej pieśni,
rozbrzmiewającej po bezbrzeżnych dalach,
i przyjdź!
Niechaj się łamią potęgi,
niechaj się w gruzy rozpada
ten tron, na którym twórcza nieśmiertelność siada;
ta ziemia i te gwiazdy, słońca i księżyce
niech się rozprysną w mgławice;
niech sen wiekuistości jako sen się prześni,
ty słuchaj mojej pieśni
i przyjdź!
O ty kochanku mój!
O ty jedyny kochanku!...

Jak twe źrenice, choć umarłe, płoną!

A o poranku,
o świcie któż mnie budzi całowaniem w oczy?
To on, to prorok boży!
Kto pieści miedź złotawą rozwitych warkoczy

i budzi całowaniem z słodkich snów omdlenia?
To on, to prorok boży!
Któż głowę mą podnosi i do ust przyciska
i znowu ją na puchach jedwabnych położy?
i budzi całowaniem i sen mój przemienia
w rozkoszną słodką jawę?
To on, to prorok boży!
Ach! przyjdź!
Któż piersi me odsłania i z swego ogniska,
z ogniska żądnej duszy sypie iskry krwawe
na moje łono białe,
na moje włosy złotawe,
na oczy, z rozkosznego zdumienia rozwarte,
i budzi całowaniem zdumienie rozkoszy?
To on, to prorok boży!
Któż sen mi płoszy?
Któż sen mi całowaniem płoszy na wiek wieków,
ażebym wieki wieków tuląc twoją szyję
w uścisku drżących ramion i do twego łona,
jak jemioła do dębu, ciałem przylepiona
i duszą, z rozwartemi wciąż śniła oczyma,
że twoją duszę piję,
że twem się ciałem sycę!
Że duszę twą i ciało miłość moja trzyma,
ażeby nie wybiegły za przybytku progi,
gdzie ja, gdzie moja miłość ogniem ogniów skrzy się!
Gdzie ja, gdzie twoja luba, twa droga, wybrana,
twa jedna i jedyna ma swojego pana
i swego sługę w tobie, o luby, o drogi,
o słodki, o wybrany, o jeden jedyny,
o na złocistej położony misie
w czerwieni krwi najdroższej, krwi najkosztowniejszej!
Któż mnie, kochanku,
o srebrnym budzi poranku,
że mogę twoje blade rozcałować lice,
że mogę wyczesywać z włosów krew zakrzepłą!?
Że mogę tą źrenicą, z rozkoszy oślepłą,

spoglądać w twoje źrenice —
jak twe źrenice, choć umarłe, płoną!
Że mogę twe powieki rozwierać palcami,
tą ręką, którą krew twa przekosztowna plami,
i patrzeć w twoje źrenice —
jak twe źrenice, choć umarłe, płoną!
Jak one płoną ogromnie!
O moje wy służebne! przyjaciółki moje!
Na oścież otwierajcie pałacu podwoje!
Rozsuńcie nad posłaniem oponę czerwoną!
Kochanek zbliża się do mnie!
Uderzcie w lutnie i harfy!
Zatańczcie! niech radosny korowód się złoży!
Przy mnie kochanek mój!
Przy mnie jest prorok boży!
W tym wirze,
w którym ach! wszystek świat wiruje ze mną,
krew cieknie z misy, cieknie strugą ciemną!
Zedrzyjcie ze mnie te szarfy!
Zedrzyjcie drogie powłoki!
Niech krew ta cieknie po mem łonie białem!
Niech się spokrewni z mem ciałem
ten przekosztowny zdrój!
O święte objawienie mej boskiej urody!
Te oczy,
w które wpatrywać się będzie
ten mój kochanek młody,
aż mu się z szału wszystek świat zamroczy!
Ach! przyjdź!...
Te moje włosy miedziane,
w które on rękę zanurzy
i będzie na swej dłoni ich sypkość promienną
z rozkosznym ważył uśmiechem!
Ach! przyjdź!...
Te usta, szkarłatem zlane,
barwami od świtowych ros wilgotnej róży!
Ach! przyjdź!

Te moje piersi drzemiące!
Z parą łabędzi porówna je senną
i potem je pożarem całunków przebudzi,
aż spłomienieją od rozkosznych znamion!
Ach! przyjdź!...
Te biodra, które zamknie pierścieniem swych ramion!
Ach! przyjdź!...
Ach! przyjdź, kochanku, przyjdź!...

Dlaczego głos mój w pustem rozbrzmiewa przestworzu?
Dlaczego mu potężnem nie odpowie echem
głos twój, proroku, by wieścił przemianę
okręgów świata pod mocą
miłości mojej niesytej?
Proroku! niebios błękity
złączą się z ziemią, przed ciebie wezwane,
w tajemnic jeden cud
i ty objąłeś istotę stworzenia,
objąwszy miłość mą!
O! jakie blaski w twoich oczach drżą!
W jakąż muzykę głos się twój przemienia!
Jak rozkrysztala się w srebrnych oparach!
Jak z światów cudotwórczym zlewa się oddechem!
Głos twój, przy moich zająwszy się żarach,
błyskawicami moich żądz brzemienny,
huczący grzmotem namiętnego szału,
który od końca do końca
przenika głębie, moją przepełnione duszą,
wstrząśnie tej ziemi macierzystem łonem
i nowe siły wywiedzie z jej wnętrza.
Z przepaści ciemnie się ruszą
i jutrznie, owinięte obrzeżem czerwonem!
Do boju stanie dzień z nocą;
pomrok ucieknie jak tchórz;
łyskliwe wody zagrają pieśń fal
pod tchnieniem rannych zórz,
pod lubieżnymi całunkami słońca,

które powstanie, rozbudzone głosem
twojej natchnionej, a mnie pełnej pieśni.
O wskrześnij, wiosno, o wskrześnij!
Po łąk kwitnących obszarach
rozpromienieją się rosy,
a ty je strącać będziesz stopy swemi,
przed siebie idąc z głową, wzniesioną w niebiosy,
dumny, że z stworzeń najpierwsza,
że ta najczystsza i ta najgorętsza
na niewolnika wzięła cię swej wielkiej,
swej wszechpotężnej miłości,
która jest jedną na niebie i ziemi,
która stworzyła te jutrznie, te zorze,
te słońca i te rosy słoneczne kropelki
i to rozkwitłe zboże,
uginające przed tobą twe kłosy...
Las się rozszumi, a ty, o proroku,
jeden na ziemi i niebie,
słuchać go będziesz i, idąc przed siebie,
wciąż zasłuchany w tę szumiącą dal,
zgłębisz tę głębię szumu,
ujrzysz w nim duszę Salomy
i śpiewać będziesz jej chwałę,
że była przedtem, nim w wierzchołkach drzew
ten tajemniczy zaszeleścił śpiew...
Przezemnie, przezemnie przenikniesz wieków ciemnie
i rozsłonecznisz to, co legło w mroku!
Przezemnie, przezemnie
rozpoznasz związek pomiędzy obłoku
rozsłonecznioną urodą,
a szmaragdową jętką, co nad wodą,
nad szeleszczącą trzciną skrzydły przejrzystemi
lśni w promienistem słońcu
i nad wieczności zagadką przelata,
nad życiem i śmiercią ziemi.
Przezemnie, przezemnie
poznasz, co w gwiazd się kryje milionie,

a onym kurzu, który wiatr południa
wzrusza po drogach i rzuca na świeże,
po burtach rowów i miedzach rosnące
kępy krwawników i śniade szaleje!
Przezemnie, przezemnie
rozpoznasz związek pomiędzy spokojem
w tę północ letnią, a drganiem powietrza
nad rozległemi rżyskami
w sierpniowy skwar,
gdy słońce stanie na szczycie.
Przezemnie, przezemnie
rozpoznasz związek między pluskiem ryby,
zostawiającej kręgi na jeziorze,
a wulkanicznym ogniem, który w łonie
rodzącej ziemi płonie
i wre i huczy i lawy
wyrzuca potok krwawy,
że ziemia z grzmotem pęka i walą się miasta
i giną miłości nadzieje,
a w śmierci pełnej pustce rozpacza niewiasta!
I nic nie widzi, tylko oczu dwoje,
płonące ogniem wulkanu!
I nic nie słyszy, tylko wrzące tchnienie
swej rozszalałej piersi!
I nic nie liczy tylko one chwile,
kiedy na świata mogile
stanie z tą misą złocistą
i krąg szalony zatoczy —
ten krąg radości i bólu...
A ty, o królu Herodzie,
życia i śmierci barbarzyński królu:
w taniec przed tobą pójdzie wstyd dziewiczy,
tylko mi pozwól wziąć
głowę bożego proroka!...
A wy służebne! przyjaciółki moje!
Słuchajcie dźwięków mej harfy!
Zedrzyjcie ze mnie te szarfy!

Niech padnie ta droga powłoka,
niech barbarzyński król życia i śmierci
mojem się ciałem upije!
Niech go powali ten taniec
zapamiętałych żywiołów!
Niech wie, że chociam z popiołów
i popiołami żyję,
przy mnie jest prorok boży,
przy mnie kochanek mój!

Czemu nie idziesz? czemu?
Salome, białolistny kwiat Herodyady,
zerwany ręką grzechu z świadomości drzewa,
pieśń żywiołów śpiewa...

Przyjdź!

Przyjdź!... Pośpieszymy
w miesięczną noc do gaju, gdzie cyprysów cienie
rosną pod srebrnem księżyca zaklęciem
w jakieś tajemne olbrzymy,
że po nich stopa człowieka
kroczyć się lęka...
Ale odemnie trwoga jak daleka,
gdy twa powiedzie mnie ręka,
gdy przy mnie Salomy wybraniec
z księgą tajemnic, w której zapisano
w spełnienia rano,
co między cieniem cyprysu,
a między krągiem księżyca
zmieściło wielkie spełnienie!...
Albo się wspniemy na stromość opoki,
przeszywającej obłoki,
i, mając głębie mórz u naszych stóp,
opanujemy los świata...
I wielkie zbiorą się rzesze,
przyjdą mocarze i króle

z swojego życia zawrócą się dróg
i wszystkie skarby rozsypią przed tobą,
byś był, jak oni,
byś się w ich ubrał purpury
i na ich tronach siadł
i z niebotycznej rozkazywał góry,
byś opanował miecze i lemiesze
i dzierżył je do końca niezliczonych lat.
Byś serca z łon królewskich wydzierał skrwawione
i w swojej mocy
na misy je rzucał złociste!
A ty nad życia żałobą
i ponad życia radością,
nad jego blaskiem i wonią,
nad jego nocą i dniem
podniesiesz swą prorocką, niedosięgłą wzgardę
i, uderzywszy dłonią
w pomarłe głazy twarde,
że dźwięk wydadzą krwawy,
a dotąd niesłyszany w istnienia obrębie,
rozpoczniesz wieścić sprawy,
będące ponad istnieniem,
nad tem, co się mieści,
w rozkoszy czy boleści,
między cyprysu cieniem,
a krągiem srebrnego miesiąca.
A morze, nad bezdenne wychyliwszy głębie
swą rozwichrzoną, niepomierną głowę,
na której każdy włos,
srebrzystą pianą zlany,
dźwiga wieczności głośne oceany,
słuchać cię będzie z poszumem,
co najgłośniejszy ból światów przygłuszy!
Lecz ponad morza szum
pójdzie ten głos,
który się wyrwie z twej duszy...
Lewiatan się ruszy

i oczy swe globowe z zdumienia otworzy
i paszczę, która chłonie wieków straszny żer,
do twej wyciągnie Salomy.
Pragnie ją pożreć, że twemu wieszczeniu
dała tę wielką moc,
która nad wszystkie idzie Lewiatany!
Ale w szatańską noc,
gdy błyskawice i gromy
z krzykiem owijać będą swemi wstęgi
i żreć swoimi ogniami
wieczysty byt,
ona płomiennym mieczem swej potęgi,
która ci duszę rozżegła
do wieczystego płomienia,
odetnie głowę potworu
i na złocistej ją misie
przed tobą rozkosznie złoży,
o ty cyprysie,
cień rzucający olbrzymi!...
O ty proroku boży!
O ty kochanku mój!...
Ach przyjdź!

Czemu twe oczy umarłe tak płoną
w konającego dnia zorzę czerwoną?
Przyjdź!
Libijczyk, królewskiego strzegący pałacu,
śmiał ku mnie sięgnąć swem okiem!
Zakradał się z wieczora pod białe me ściany,
aby, z westchnieniem głębokiem,
zobaczyć twojej wybranej
ten obnażony cud,
ścielący się na miękkie jedwabiów dywany,
pomiędzy rozsunięte miłości osłony,
na łoże płonących żądz.
Ach! przyjdź!
Libijczyk do przybytku wejdzie nieproszony,

westchnieniem miłość mą kupi,
na jego czaszce trupiej
me rozżarzone położą się ręce!
Do jego czarnej brody
przylgnie ten dziwny kwiat,
który w pożądań niweczącej męce
zabójczym mieczem wykwita
z mej twarzy młodej —
jak twe źrenice, choć umarłe, płoną
w cichej bladości na tej misie złotej!
Ach! przyjdź!...
Przyjdźże z tym głosem bożym,
który rozbrzmiewa w świątyni
nad lud ten tłumny,
o marmurowe łamie się kolumny
i o sklepienia odbija się gromem
i jehowiczne łoskoty
na całopalne rozlewa ołtarze!
Libijczyk zwiędłoczoły opuści z mym sromem
mojego domu próg...
Ach! przyjdź!...
Salome cię woła...
Salome, kłęby włosów rozwiawszy miedziane,
niby wieków pożaru krwawiące się łuny,
w wieczystej harfy uderzyła struny
i śpiewa —
i wzywa cię proroku: przyjdź! ach! przyjdź! ach! przyjdź!
Weź mnie do swego kościoła!
W ręku trzymając palmy,
zerwane z wiosennego zmartwychwstania drzewa,
nucić będziemy psalmy,
wielbić będziemy Boga,
jako jest jeden Bóg,
który miłości pragnienie
w twoją Salome wlał.
Mirę będziemy sypać w trybularze,
do ognia dokładać drew,

niech Abrahama spełni się ofiara!
Niech głowa bożego proroka,
który ten zrodził śpiew,
ten śpiew wieczysty,
spocznie na misie złocistej!
Albo wszechmożny podniesiemy bunt!
Podważym świątynny mur —
niech runie u naszych stóp
wraz z Bogiem, który w piersi najprzedniejszej z cór
zbudził rozpaczny głos,
ciemny, jak grób,
rozbrzmiewający nad wielką nicością,
idący w zorzę czerwoną
konającego Żywota,
nad temi oczy, co tak strasznie płoną!...

Miso wybrana! o miso ty złota!
wieczysta struno mej harfy!...

Ach! przyjdź, proroku, przyjdź!...
A wy, o moje służebne,
zedrzyjcie ze mnie te szarfy —
i tańczcie... i tańczcie!... i tańczcie!...

Miso wybrana! o miso ty złota!...




IV
ŚWIĘTY BOŻE ŚWIĘTY MOCNY

O niezgłębione, nieobjęte moce!

Skrzydłami trzepocę
jak ptak ten nocny,
któremu okiem kazano skrwawionem
patrzeć w blask słońca...

Święty Boże! Święty Mocny!
Święty a Nieśmiertelny!...

A moje skrzydła plami
krew, która cieknie bez końca
z mojego serca...
A oko moje zachodzi mgłą,
która jest skonem
i mego serca i duszy mej!

Niech będzie skonem i Twoim!
Święty Boże! Święty Mocny,
Święty a Nieśmiertelny,
zmiłuj się nad nami!
I niechaj łzy,
które o jasnym poranku
wiszą na kłosach wypoczętych zbóż
lub szkliwą pianą okrywają kępy
w sen otulonych traw,
zmienią się w głośne skargi

i bez ustanku
płyną do Twoich zórz...

Niechaj rozszarpią na strzępy,
na krwawe szmaty
łuny świtowe, powstałe nad ziemią,
gdzie ból i rozpacz drzemią,
ogromne, przez Szatana zapłodnione światy,
a może przez Ciebie,
o Święty, Nieśmiertelny, Święty, Mocny Boże!

Dlaczego moje-li wargi
mają wyrzucać krwawą pieśń?!
Płacz ze mną!
Dlaczego sam mam iść w tę przestrzeń ciemną,
choć żar południa pali się w przestworze?...
Dlaczego sam mam wlec się na rozdroże,
ku tym pochyłym krzyżom,
którym na czarne ramiona
kracząca siada wrona
i dzióbem zmarłe rozsypuje próchno?

Niech głuche żale nie głuchną!...

Idź ze mną!

Zrzuć z Siebie, Ojcze, nietykalne blaski!
Zgarnij ze Siebie tę bożą,
tę władającą moc, co nad wiekami
nieugaszoną płomienieje zorzą
i światłość daje światom,
i światy w swoim ogniu na popioły trawi!
Stań się tak lichy jak ja, i skulony,
i, doczesności okryty łachmanem,
wlecz się nieszczęsnym łanem
za kluczem w dal przymgloną ciągnących żórawi,
ku cichej, na rozstajach kopanej mogile

zapomnianego człowieka!
Albo w swej całej, wiekuistej sile,
w całej potędze wszechmocnego bytu,
stań przy mym boku
i duszę moją rozszerz do Swego bezmiaru,
i oczy moje, w smutku zapatrzone strony,
rozewrzyj, królu globów, pełnych żalu,
do nieobjętych orbit,
i wlecz się, wlecz się ze mną na samotne pola,
ku tym ostami porosłym przydrożom,
gdzie, kurzem obsypana, ślepa siadła Dola...

A wiatr rozwiewa jej włosy
i żwir jej w puste sypie oczodoły,
a słońce, rozpaliwszy bezdenne niebiosy,
pali jej żółte, pomarszczone skronie
i po policzkach leje strumień żaru,
w bezdźwięczną skórę piersi wysuszone zmienia
i wargi jej roztwiera, daremnie łaknące
ach! rzeźwiącego zbawienia.
A dzwon się rozlega,
z jękiem się czołga po spalonej łące,
z płaczem się wznosi nad umarłe błonia,
łkaniem wyschnięte chce poruszyć wody
i zrozpaczony zamilka u brzega
i znów się zrywa i jęczy i płacze
i łka i płynie i płynie i płynie
w tej rozpłakanej godzinie...
A jako widna ta ziemia, wspaniała
wielką godziną konania,
nie pogrzebione wokół leżą ciała,
a ci się wloką, popędzani mocą
strasznego lęku.
A każda głowa ku ziemi się słania
każde kolano się chwieje,
a krzyże posmutniałe drżą w wychudłych ręku,
a w wietrze chorągwie trzepocą,

a w martwem, niemem słońcu gromnice się złocą,
a Śmierć przed tłumem kroczy,
wielkimi kroczy odstępami
i z śmiechem na trupich ustach
wywija kosą stalową,
połyskującą w południowym skwarze.
A nad jej głową,
jak wieniec z czarnych ziół,
rozkwitłych podmuchem żałoby,
gdzie drzemią stuleci groby,
zgłodniałych kruków krążą stada
chmurą ściemnioną
i, wysunąwszy dzioby,
żądliwie chłoną
ten wiew, który idzie od ziemi —
trujący, śmiertelny wiew...
A ona, świata przebiegając smug,
kroki swe liczy na mile
i kosą zatacza łuk,
że jako zboże w dzień kośby,
tak pokolenia padają
na nieskończonym obszarze,
który jej mocy oddał się spokojny,
który jej mocy oddał się bezwiedny...

O dzwonu łkające prośby!
O szumie więdnących drzew!
O Boże, Święty Boże! Święty a Nieśmiertelny!...

A ci się wloką,
blasków słonecznych odziani powłoką.
A dzwon się rozlega
w blasków słonecznych pozłocistym pyle,
opadającym na zielska przydroży,
na melancholię okryte przecznice,
na grób samotny
zapomnianego człowieka.

Kopcie samotny grób!
Niechaj w nim kości położy
ten, który z matki żywota
wyniósł nieszczęsny los!
Nieokiełzana gnała go tęsknota
za widmem bólu,
który sam jeden
wszechmocny posiada głos,
który sam jeden rozpieśnia
duszę słabego człowieka
w natchnioną pieśń,
zapładniającą światy...
Kopcie samotny grób,
pośród krwawników kopcie i dziewanny,
u stóp
próchniejącego krzyża,
gdzie w południowy skwar
bratnie się schodzą duchy,
tłum zapomnianych mar,
i, wśród spalonej usiadłszy murawy,
jęk wyrzucają głuchy
z skrwawionych łon...
A jęk ten idzie po zżętych zagonach
razem z tą pieśnią, którą jęczy dzwon —
na rżyskach rusza porzucone kłosy,
czarnemi ożyn jagodami chwieje
i wierzb płaczących srebrne czesze liście
i szumi w wierzchach czerwonych chojarów...
Kopcie samotny grób
tam, na tej miedzy szerokiej,
gdzie rośnie łopian chropawy,
gdzie srebrne lśnią się podbiały,
gdzie aksamitna bylica
rozpierza miękkie swe kiście!
Tam, gdzie ten parów
sączy resztkami wody,
gdzie ten wądolec ospały,

gdzie ci się wloką,
blasków słonecznych odziani powłoką,
gdzie się nad drogą kurzu wzbija słup,
kopcie samotny grób!
Gdzie ziemia pęka od żarów,
gdzie każda jej grudka
pełna jest znojów
i krwawych prób,
gdzie dzwon się rozlega,
gdzie w wietrze chorągwie trzepocą,
gdzie się gromnice złocą —
kopcie samotny grób!
Gdzie w dali pobłyskuje jezioro tęskniące,
gdzie jaskier więdnie na łące —
gdzie opuszczone mogiły —
te kopce poległych wojów
nielitościwy rozorywa pług,
rdzawe szablice wyrzucając z wnętrza,
dziś wroga zbrodniczy łup,
tam wy samotny, cichy, kopcie grób!...
Niechaj w nim kości położy
ten, który powstał z tej ziemi,
który miał w sobie jej trud,
jej tajemniczy jęk,
idący z głębin przestworzy
w południa senny skwar.
Niechaj w nim spocznie na wieki
ten, który zabrał z jej chat
żalniki łez
i czekał, kiedy przyjdzie wybawienia kres,
i z jej szumiących zbóż
zgarniał ten dziwnie przejmujący szum,
i w swoich dum
treść go zamykał i w świat
jak wielką świętość niósł.
I żal go zdejmował,
że mu nie daną była moc,

by zmienić w tryumf te łzy;
że nie miał siły,
aby te szumy żałobne
w jakiś weselny,
w jakiś radosny hymn się rozpieśniły!
I, obarczony przekleństwem najdroższych,
stanął na drodze w dzień tuczy,
jak krzew pogięty,
i z piorunami w zawody
rozpaczą grzmiał!
A burza huczy i huczy,
a chmur się kłębi wał,
a wiatr mu deszczem miecie w ślepe oczy,
a grzbiet mu drży jak brzoza wśród pustego pola,
a ślepa na przydrożu przykucnięta Dola
śmieje się dzikim śmiechem,
że się nie spotkał z echem
ten rozpaczliwy głos,
że go wchłonęły odmęty
tej burzy.
Że w tej nieśmiertelnej podróży,
w tej drodze znojnej,
na tym zsieczonym łanie
upadł bezsilny człek,
do wichru zwalił się stóp.
Kopcie samotny grób!
A Ty, o Święty,
o Nieśmiertelny,
który swym jednym oddechem
wypełniasz wieków wiek,
Ty od powietrza, głodu, ognia i wojny,
i od Szatana, który w dom przychodzi
i dusze zwodzi,
zachowaj nas, Panie!

Świat dół swój grzebie
od pierwszych dni,

a w obramieniu Trójkąta
Twe oko lśni
nad węgłem niebieskiej bramy...
A my wołamy do Ciebie,
a my wzdychamy,
Ewy nieszczęsne dzieci...
A z głuchym łoskotem
na trumnę sypią się grudki
ziemi, oblanej potem,
ziemi, oblanej krwią...
A naokoło zapadłe mogiły
i cicho łkające smutki
wśród trawy, co z cichym szelestem
pożółkłe liście kołysze.
A światłość wiekuista biednym ludziom świeci
w tę podróż ciemną...
Jestem!
I Ty jesteś tu ze mną!
Przerwij tę ciszę!
Niech Twoje słowo gromowe
zagrzmi nad wielkim cmentarzem!
Radosne niech głosi nadzieje!
Niech zapomniani wstaną,
a żywym niechaj życie nie będzie ponurym,
wieki kopanym dołem!
Zmiłuj się, zmiłuj nad nami!
Z kornem błagamy czołem!
Spuść Swoją łaskę na tę naszą głowę,
na oczy zmroczone łzami!
Zmiłuj się, zmiłuj nad nami!
Daj spiekłym łanom
rzeźwiący deszcz!
Nie zsyłaj gradu,
który nam zboże zsiecze, nim dojrzeje...
Nie trać naszego dobytku
w owcach i koniach!
Trzymaj z daleka pomory,

które nam biją
ostatnią krowę z obory!
Ze żyta wypleń sporysze
i chwast kąkolu
i w ręku trzymaj te chmury,
by się nie rwały
i nie topiły w ulewie
snopów na polu!
Niechaj nie płaczą stulecia!
Niech mróz spóźniony nie warzy nam kwiecia
na ledwie rozkwitłem drzewie,
na naszych wiśniach i gruszach,
na naszych starych, pochyłych jabłoniach...
I wdzięczność rozpal nam w duszach,
byśmy Twe dary godnie oceniać umieli.
O pełen kary
i przebaczenia pełny!
Chociaż ci nasze te grzechy utrudnią
stanąć nad niemi z powieką zamkniętą,
niech Twoja litość stokroć większą będzie,
niżeli wszystek nasz grzech!
O Panie!
Nie daj wysychać studniom!
Niech się Szatana nie rozlega śmiech!
Na naszej grzędzie,
gdzie ciężki trud rozpoczęto,
niech trud ten żniwem się stanie!
Spraw, aby w wielkie, uroczyste święto,
w tę chwilę wesołą,
gdy na organie
i śpiewem, i kadzidłem wielbimy Twą moc
i dobroć Twoją,
nie była dla nas potrzeba
skąpić dziecinom chleba!
Chroń nas od zdrady
i daj nam tyle,
byśmy we własnej spoczęli mogile;

by nasze dzieci czy wnuki,
gdy przyjdzie im dla ojców starych kopać grób,
nie były przymuszone iść między sąsiady
i prosić o jałmużnę, ach! na cztery deski,
na prostą, białą skrzynię z naznaczonym smołą
krzyżem u głowy...
Ojcze niebieski!
Na pokropienie daj
i aby grosz był gotowy
dla dziadka proszalnego, co w gorącej wierze
ciche odmówi pacierze...
A jeśli ziaren swych łask
nie zechcesz równać strychulcem
po brzegi swej szczodrej ćwierci,
od nagłej i niespodziewanej śmierci
racz nas zachować, Panie!
I niechaj w wietrze chorągwie trzepocą,
niech się gromnice złocą,
niech blask ich płynie w ten słoneczny blask!
Pogrzebne niech zabrzmią śpiewy
nieszczęsnym dzieciom Ewy!
Padłym na znojnym łanie
niech dzwoni żałobny dzwon,
niech szumi z tej trawy szelestem...

Święty Boże! Święty Mocny!

Jestem!
Jestem i płaczę...
Biję skrzydłami,
jak ptak ten ranny,
jak ptak ten nocny,
któremu okiem kazano skrwawionem
patrzeć w blask słońca...
A u mych stóp
samotny kopią grób,
a czarna wrona,

na Bożej męki usiadłszy ramiona,
bez końca
kracze i kracze,
i dziobem zmarłe rozsypuje próchno...
A ci się wloką,
świetlistą mgieł sierpniowych odziani powłoką,
jak cienie,
do wielkiej się wloką mogiły...
Za nimi dziewanny
z piaszczystych wydm się ruszyły,
z miedz się ruszyły krwawniki,
spoza zapłoci bez się ruszył dziki,
tatarak zaszumiał w wądolcach
i z mułu otrząsnąwszy pachnące korzenie,
idzie wraz z niemi...
Z mokradeł kępy rogoży,
z przydroży
osty o żółtych kolcach,
szerokolistne łopiany,
senne podbiały,
fioletowe szaleje,
cierniste głogi
wstały
i idą...
Liśćmi miękkiemi
wierzb zaszeleścił rząd
i w cichej, rozpaczliwej sunie się żałobie
śladem ich drogi...
Całe rżyskami zaścielone łany
oderwały się w tej dobie
od macierzystej ziemi
i, niby olbrzymie ściany
wzniosły się w górę i płyną,
tą wielką żalu godziną...
A Ty, o Boże!
o Nieśmiertelny!
o wieńcem blasków owity!

na niedostępnym tronie
siedzisz pomiędzy gwiazdami
i głową na złocistym spocząwszy Trójkącie,
krzyż trójramienny mając u swych nóg,
proch gwiazd w klepsydrze przesypujesz złotej
i ani spojrzysz na padolny smug!
Zmiłuj się, zmiłuj nad nami!
Słońcom naznaczasz obroty,
gasisz księżyce,
jutrznie zapalasz i zorze
i płodzisz zasiew na byty,
na pełne cierpień żywoty,
które tu muszą mrzeć,
w samotny kłaść się grób...
Zmiłuj się, zmiłuj nad nami!
O Boże!
O Mocny!
Ty się upajasz wielkością stworzenia,
a pośród nas tu głód!
Jak bedłki, tak jarmużu syty ginie lud.
A jako ryczący lew
Szatan po ziemi tej krąży,
na pokolenia
zarzuca zdradną sieć,
w synu na ojca zapalczywość budzi,
wynaturzony gniew,
że syn przed ojcem zamyka swój dom!
Bratu na brata wciska krwawy nóż,
a nasze siostry i żony
na straszny rzuca srom...
Podpala nasze stodoły
z garstką zwiezionych świeżo zbóż,
mordy narodów wszczyna i pożogę
sieje na miasta i wsi
i przekleństwami znaczy swoją drogę...
O zniszczeń dymiące dni!
A my, ten ród potępiony,

krzyże ująwszy w dłonie
i zblakłe w krwawym pochodzie,
trupiemi piszczelami znaczone chorągwie,
idziem o głodzie
po tym śmiertelnym wygodnie,
w ten znojny
w ten nieszczęśliwy czas,
w którym konają wieki
i wraz się rodzą nowe
na cięższą jeszcze niedolę —
idziemy, biedną pochyliwszy głowę,
jak ten zsieczony las —
idziemy, a kres tak daleki!
A lęk niespokojny
biczem popędza nas
i dech zapiera wśród łon...
A naokoło rozlega się dzwon,
na to cmentarne przelewa się pole,
na te wyschnięte rzeki,
w chojary żałobą swą godzi,
że te się kładą na piaszczystym łanie...
A pierś nasza łka,
a w oku błyszczy łza,
a ptak ciężko ranny
uderza w skrzydła, krwią ociekające,
a jaskier więdnie na łące,
a z nami idą dziewanny
i krwawnik i wodne lilije,
a mór nam bydło bije,
a dom się nasz pali,
a siostra utonęła w rozpienionej fali,
a ojciec gdzieś daleko w strasznej zginął bitwie,
a Złe urąga modlitwie...
Cóż z nami się stanie!?
O Ty, łaskami hojny,
Ty, od powietrza, głodu, ognia i wojny,
od nagłej i niespodziewanej śmierci

i od Szatana, który w dom przychodzi
i dusze zwodzi,
zachowaj nas, Panie!...

Nie skłonił się jeszcze dzień,
a Szatan z moczarów łożyska,
gdzie nocą ognikami błyska,
z czeluści błota wstał
i, gdy najkrótszy słońce rzuca cień
na te manowce, na te ścierniska,
pod ramię chwycił Kościotrupa
i wzrósł nad jego niebosięgłą stal —
nad Ciebie, Boże, wzrósł!...
Masz-li Ty grom —
Masz-li Ty chmurę w ten południa skwar,
aby z niej piorun padł
i od Szatana uwolnił ten świat?...
Wal błyskawicą, wal!
Niechaj się łamie,
niech się rozkruszy ta zdrada,
która nad życiem i nad śmiercią włada!...
................
Szatanie!
Ty Kościotrupa chwyciłeś pod ramię
i nad wysokość jego ostrej kosy
wzrosłeś w niebiosy —
a grom nie pada!
Z nieukojoną żałobą
klękam przed Tobą!
Zlituj się, zlituj nad ziemią,
gdzie ból i rozpacz drzemią,
gdzie ból i rozpacz dzwonem się rozlega
i w strasznej pieśni brzmi...
Szatanie!
Kop mi samotny grób
na opuszczonym łanie,
u krzyża czarnego stóp,

pod gliny powłoką rdzawą!
A iżby nie porósł trawą,
tańcz na nim taniec piekielny
po wszystkie dni!...
A Ty, o Święty!
A Ty, o Mocny!
Ty Nieśmiertelny,
proch gwiazd przesypuj w Swej klepsydrze złotej
i płodź żywoty,
aby tak klęły, jak ja;
aby płakały, jak ja;
aby w szarpiącej modlitwie,
co jako dzwon ten łka,
o zmiłowanie prosiły;
aby się wlokły z gromnicami w dłoni
ku tej nieznanej ustroni,
do tej — ostatniej mogiły;
aby tak wyschły jak łza,
którą już oko me płakać nie może;
aby tak marły, jak ja —
o Święty, Nieśmiertelny! Święty, Mocny Boże!




V
MOJA PIEŚŃ WIECZORNA

On był i myśmy byli przed początkiem —
niech imię Jego będzie pochwalone!
Razem z gwiazdami byliśmy i słońcem,
zanim się gwiazdy i słońca
jęły rozbijać w swych kołach,
zanim się stało to, co cię pożera.

O duszo, spragniona miłości,
o duszo, spragniona spokoju!
On był i ty w nim byłaś przed początkiem,
nim jeszcze miłość i spokój
stały się ogniem trawiącym,
zanim się stały zabójczą tęsknicą
i tem kamiennem, ślepem przerażeniem...

Dzień mój przygasa —
za wielkim, niebotycznym przygasa mi szczytem,
krwawą za sobą zostawiając zorzę,
która się czepia ogniami
tych oto smreczyn i ścian poszarpanych,
zatartych śladów moich stóp.
Dzień mój przygasa, ten złoty,
ten lazurowy, ten słoneczny dzień,
w błogosławieństwie swych drogich promieni
więżący klątwę dla człeka,
dla zbłąkanego pielgrzyma.
Niech gaśnie! niech ginie!
Niech upragniony nadejdzie już wieczór

ze swoją ciszą wieczystą,
która ci mgłami szepce miesięcznemi,
że zanim miłość i spokój
stały się ogniem trawiącym,
zanim się stały zabójczą tęsknicą
i tem kamiennem, ślepem przerażeniem,
On był i myśmy byli przed początkiem.

Błogosławioną niech będzie ta chwila,
kiedy się rodzi wieczorny hymn duszy!
Kiedy od cichych pól,
od rżysk i rzecznych pobrzeży,
od przecznic i od ugorów,
od wypaczonych chat
i od tych stodół zwietrzałych
chłopięca płacze piosenka:
A grajże mi, piszczałeczko,
a grajże mi, graj!
Uliniłem cię z wierzbiny,
gdzie ten potok srebrnosiny,
gdzie ten szumny gaj!
Pani pana tam zabiła,
zieleni się hej! mogiła,
zieleni się hej!
A cierniste krzewię głogu
świat swój sypie po rozłogu,
a szept idzie z kniej!...
A dusza słucha i słucha...
A dzień jej przygasa,
a ona śladem tęsknicy
płynie rozlewną falą księżycową,
rosami płynie, lśniącemi na łąkach,
i wierzchołkami ukojonych drzew
i grzbietem białych gór
ku onym dniom zapomnianym,
gdy miłość i spokój
nie były ogniem trawiącym,

ani kamiennem, ślepem przerażeniem.
Przestwór się przed nią rozszerza
i, przepełniony wiekuistą nocą,
topi w swych głębiach wszystko, co ją zmogło
urągowiskiem i grzechem
i wypełnioną pokutą,
wstydu i hańby pociemniałą twarzą
i podeptaniem świętych, bożych praw
i krwawą zemsty pochodnią
i bolu, bolu strasznego
tak pożądanem, a tak żrącem widmem.

Błogosławioną niech będzie ta chwila,
kiedy się rodzi wieczorny hymn duszy!...
Na senne kwiaty wystąpiła rosa,
na łąk płaszczyzny, na ciemny łan zboża,
a ona siadła na brzegu jeziora
i rozmodlona patrzy w jego głębię —
i oparami wznosi się nad wielką,
nad uciszoną rozmodloną wodą —
i słucha i patrzy i szepce
swoje wieczyste pacierze.
Z zapadłych wiosek płyną rozhowory,
w bagniskach dzikie obzywa się ptactwo,
a gdzieś w pustkowiu, a gdzieś na rozstaju
w samotnej chacie połyskuje światło,
a tam! z daleka cicha idzie Śmierć.
Od zórz zachodnich, w ziół zasypiających
rozkosznej woni piosnka się kołysze,
nad niemowlęcia kolebką wysnuta:
O tej radości, o tem weselu,
o tem cudownem, ukrytem zielu
zza siódmej góry, zza siódmej rzeki,
które na smutek słodkie ma leki.
O tej godzinie, co szczęście niesie,
pieśń się kołysze po krzach, po lesie,
po falach żyta pieśń się kołysze

w tę uroczystą, wieczorną ciszę,
a w ślad za pieśnią cicha kroczy Śmierć.
Wyszła z dziedziny, gdzie miłość i spokój
nie są–ci ogniem trawiącym
ani zabójczą tęsknicą,
ani kamiennem, ślepem przerażeniem,
i w świat podąża, ku onym rozstajom,
k’temu pustkowiu, ku chacie samotnej,
k’temu słabemu, czerwonemu światłu...
Ścieżyną zdąża i traktem szerokiem,
po drodze zerwie jakiś kłos zielony,
albo też listek topoli
i w zamyśleniu rzuci je pod nogi.
Lekkiemi stopy przygnie jakąś trawkę,
lub owad zdepce na miedzy,
albo swą długą, białą, przeźroczystą
zanurzy rękę w staw
i jego srebrną powierzchnię
powlecze rdzą opalową.
Czasem w tym swoim pochodzie
siądzie na chwilę pod krzyżem pochyłym
na opuszczonej mogiłce,
i, głowę ukrywszy w dłonie,
głębokim jękiem zapłacze,
rozlewającym się na okrąg świata,
a potem wstaje i traktem rozległym
albo miedzami idzie znów śród zbóż
k’temu pustkowiu, gdzie w chacie samotnej
czerwone, słabe połyskuje światło.
A za nią snuje się smuga
sinych oparów i mgieł,
na których ciężkiem, dalekiem obrzeżu
zachodnia krwawi się zorza...
Czemu nie gaśniesz, ty zorzo?...
On był i myśmy byli przed początkiem,
zanim się stało to, co nas pożera!
Czemu nie gaśniesz?!


Ach! jak się w twoich płomieniach
palą te grona jarzębin!
Jak się rozżarza ten żwir —
ten szary piasek na drodze pątniczej!
Wybaw człowieka, o Panie,
od żagwi gniewu Twojego!
Dusza ci śpiewa psalm, jak niegdyś, niegdyś —
śród koralowych jarzębin,
przy rozszumiałych, wielkich polach zbóż,
przy tajemniczych pogwarach tych lip,
rozkołysanych Twym świętym oddechem...
Pokorna, cicha, nieskalana dusza
stoi u wrótni kościółka
i psalm Ci śpiewa, tak wieczny,
jak wieczną ona i Ty!
Na roztęczone mgławice kadzideł
kładą się dźwięki organów,
majestatyczne, cudotwórcze dźwięki,
i podpływają ku cichej, pokornej,
ku nieskalanej, ku skupionej duszy,
klęczącej u progu świątyni.
Grona jarzębin rumienią się w słońcu,
prastare lipy szumią hymn pierwotny,
przenikający głębinę jestestwa,
łan się kołysze, rozłożysty, złoty,
w oknach świergocą jaskółki,
nad poszeptami pacierzy
nieprzeliczonych pątników
białe wzlatują gołębie,
a w rozmodleniu milczącem,
na skrzydłach psalmów, tak wiecznych,
jak wieczna ona i Ty,
wznosi się dusza ku Tobie.
Bo gdzież jest większy Pan i król i władca?
Gdzież moc Ci równa i równa potęga?
Sam z Siebieś powstał, majestat Twój płonie
na tym z wieczności zbudowanym tronie.

Z Siebie stworzyłeś ten przestwór bez końca
i z Siebieś w niego rzucił żar na słońca.
Istnienieś Swoje zamknął w prochu ziemi
I wichr piersiami oddycha Twojemi,
Duszę człowieka wywiodłeś ze Siebie
wraz z duszą globów, świecących na niebie.
Tyś, Boże, ziarnem i kłosem i listkiem,
Wszystko jest z Ciebie i Ty jesteś Wszystkiem
i przez Cię Wszystko, nieśmiertelny Panie,
ma nieśmiertelne w Tobie królowanie.
Gdzież moc Ci równa? gdzież równa potęga?
Gdzież jest ten płomień, co skry Twej dosięga?
Gromem przemawiasz w łyskającej tuczy,
głos Twój morzami i wulkanem huczy,
trzęsieniem ziemi ogłasza Twe wieści,
lub słodko szumi szemrze i szeleści.
Straszliwym bywasz w Swym monarszym gniewie:
rozkwitłe pola zatapiasz w ulewie,
żagwią pożarów godzisz nam w zagrody,
bijesz dobytek i zatruwasz wody.
Lecz kto opiece Twej odda się szczerze,
tego Twa łaska od złego ustrzeże.
Bo czyjaż dobroć Twych bezmiarów sięga?
Gdzież moc Ci równa i równa potęga?...

Błogosławioną niech będzie ta chwila,
kiedy się rodzi wieczorny hymn duszy,
tej nieskalanej, pokornej i cichej!...
On był i myśmy byli przed początkiem —
chwalmy i wielbmy Jego święte imię!

Czemu nie gaśniesz, ty zorzo,
nad oceanem tych ciężkich oparów,
co pochłonęły me słońce?
Księżyc się dźwignął ponad węża gór,
osrebrza brzegi obłoków,
lśni się na rysach śnieżystych;

od wschodu pełza cicha noc,
stoki swym wielkim przytłacza spokojem,
a ty się palisz!
Stamtąd — od nizin dalekich,
usypiających poza stu wodami,
poza tysiącem dróg,
jakieś się echo przyczołguje w duszę —
Cicho!
To płacz tej dawnej, chłopięcej piosenki:
A grajże mi, piszczałeczko,
a grajże mi, graj!
Uliniłem cię z wierzbiny,
gdzie ten ruczaj srebrno–siny,
gdzie ten szumny gaj!
Ach!...
Przeoratem łan o świcie —
od pola, do pola,
kąkól wyrósł w mojem życie,
dolaż moja, dola!
A graj–że mi, piszczałeczko,
a graj–że mi, graj!...
a graj–że mi, graj!...
Czemu się żagwisz?...
Niech raz już wszystko zagaśnie!
Jarzębina się rumieni,
szepcą lipy stare,
suchy piasek się podnosi — — —
Czemu nie milkniesz, ty zorzo?
Dlaczego krzykiem ognistym,
wystrzelającym z tych przepastnych szczelin,
pomiędzy dwiema piekielnymi ściany,
tak mnie oślepiasz i tak mnie ogłuszasz,
że dojść nie mogę do kresu?
Dzień mój już przygasł,
a zorza jego się krwawi,
jakby się krwawić miała w nieskończoność!...
Wszystko pożera swymi płomieniami —

duszę mi pali i świat cały pali!
Z olbrzymich snopów ognia,
jakby młóconych niewidzialnym cepem,
sypią się ziarna skier
w okrąg na niebo i ziemię!
Księżyc się zajął
i, w mgnieniu oka wyrósłszy
w ogromną kulę ognistą,
zaczyna rwać się w kawały
i płomiennemi wali się bryłami
na cielska płonących gór,
na popiół smreków spalonych.
Płoną jeziora,
sto wód się pali
i tysiąc dróg!
Z rozszalałego wnętrza ziemi
ogniem buchają wulkany,
gwiazd miliony tną błyskawicami
spieniony potop płomieni
i z hukiem
giną w czeluściach czerwonych...
Boże!
Czemu nie karzesz?
W tych rozżarzonych stanąłeś przestworzach,
cały spłomienion, większy niż przestwory,
z krzyżem, ogromnym, płomienistym w dłoni
i rozżagwiony rzucasz na mnie świat...
Karz mnie!
Bom–ci ja człowiek, który wyszedł z grzechu
i prześladowan był przez grzech — do końca!
Moja to wina!
Bo oto moja nieprawość,
mnoga, jak iskry tych ogni,
przeszła granice, Panie, Twych zamiarów!
Ojcam się wyparł,
a kiedy zamknął powieki,
krzyża–m na jego grobie nie postawił,

bom go nie prosił o garść tego błota,
o nędzny żywot ten!
Moja to wina, moja wielka wina!
Matkęm wypędził z domu, by nie jadła
strawy, porwanej większym, niż ja, tchórzom —
a wypędziłem ją w czas, gdy nad ziemią
przebiegał tuman nawałnic,
aby jej w drodze, w bezludnem pustkowiu,
oczy wyżarły błyskawice,
a dąb, walący się od gromu,
aby ją przygniótł swą kłodą na wieczność!
Moja to wina, moja wielka wina!
Oślepłą siostrę spotkawszy żebrzącą
u wrót wspaniałej katedry,
nie czułem tyle odwagi,
aby się dotknąć jej ręki wyschniętej
i, na jej krwawe wskazując orbity,
głupim powiedzieć lwom i pustym lwicom:
Idźcie! mnie łaski waszej nie potrzeba —
to siostra moja! przy niej mi pozostać!
Moja to wina, moja wielka wina!
Psa, który zaszedł mi drogę
i z głodu zęby wyszczerzył,
i miłosierne wlepił we mnie ślepie,
kopnąłem nogą,
aż ze skowytem padł pod moim płotem!
Robaka–m zdeptał —
tysiące owadów
miażdżyłem stopą, wlokąc się przydrożem,
ażeby duszę znudzoną
orzeźwić wschodem lub zachodem słońca.
A pnąc się w górę, ku rzeźbionym grotom,
ku tajemniczym snom stalaktytowym,
albo ku wirchom, skąd pycha
wygraża światu pięściami z granitu,
kazałem ścinać pachołkom
gałęzie smreków młodziutkich,

gdyż iglicami drażniły mi skronie...
Zabiłem brata,
bo mi się worał w miedzę
i naręcz owsa mi wyżął
dla swego konia —
moja to wina, moja wielka wina!
Chęć mi raz przyszła obłędna,
ażeby kopać dla siebie mogiłę,
bo mi się życie stało cmentarzyskiem,
i w tę mogiłę wtrąciłem bliźniego,
tak, że oszalał między umarłymi!
Moja to wina!
Uwiodłem żonę przyjaciela —
moja to wina!
Pod próg sąsiada kazałem podrzucić
dziecko zrodzone z mego rozbestwienia.
A raz to grzech mi tak zaciemnił oczy,
żem po omacku szedł w przepastną głębię
strasznego lasu,
i, jadowite wyszukawszy ziele,
świat niem stłumiłem w poczęciu.
Moja to wina, moja wielka wina!
Nie karz mnie, Boże, według moich zbrodni!
W tej gniewu Twego straszliwej godzinie
świat niech się kaja, lecz niechaj nie ginie!
Wielka jest moc Twa i wielka potęga,
lecz czyjaż dobroć Twej dobroci sięga?!
Rozpalonemi namiętnością dłońmi
umiałem skazić niewinną wstydliwość,
nim się w słoneczne rozwinęła kwiecie.
Podstępnie owoc zerwałem dziewiczy,
słowem, któremu dała moc obłuda,
wielbiąc zbawienie z miłości,
a sobie–m szeptał, jak złodziej, co w każdym
widzi złodzieja: rwij, nim przyjdzie inny!
Za grosz kupionej rozpuście
dałem się wlec po kałużach,

albo, gdy przesyt wypił ze mnie krew,
jak widmom stawał u bram lupanaru
i źrenicami, zmienionemi w szkło,
przez które ognia przezierał ostatek,
zazdrośniem śledził takich jak ja — trupów,
by ich rozkoszą zwątloną
podżegać w myśli mą rozkosz przymarłą.
A nieraz podłość tak mi żarła duszę,
że chcąc wypełnić jej pustkę,
małom nie szeptał błądzącym przechodniom:
Nie temi drzwiami: tamte wam poradzę.
Moja to wina, moja wielka wina!
Związan ślubami,
które mi jarzmem się stały,
a sił nie mając otwarcie
zrzucić ze siebie tych błazeńskich dzwonków
arcykapłana domowych ołtarzy
i iść, gdzie w słońcu południa,
śród woniejących ogrodów
krwawo się złoci zakazane drzewo,
dawałem w duszy przystęp takim szeptom:
Niechaj–że Szatan się zjawi
i niech uwikła w sieć swojej pokusy
tę, co mi ongi była mocą szczęścia,
a dziś mnie dusi swą cnotą!
Wówczas jej krzyknę: podłaś! i, już czysty
w nędznem sumieniu, pójdę spełnić zdradę!
Moja to wina! moja wielka wina!
Oto jest miłość! oto jest to źródło,
z którego bije szlachetność!
Moja to wina! moja wielka wina!
Panie!
Wszystkie ja grzechy wziąłem na swe barki,
bomci ja człowiek, bom urodzon w bolu,
bo żal i rozpacz, i przestrach
i wyczerpanie i siła
są przyczynami mojego istnienia...

Spłonąłem chucią do mej własnej krwi,
do matki mojej i do córki mej!
A w noc tajemniczą,
kiedy przed moim pałacem,
wzniesionym z mgławych majaków,
przedziwne kwiaty o zbielałych oczach
rozrzechotanej Meduzy
do jakichś strasznych rozmiarów
w mżach wyrastały miesięcznych —
kiedy się księżyc skradał do mych komnat
i kładł na łoże mego wyczerpania,
wonczas mnie ze snu budziła lubieżna,
sprowadzająca warg bezwładne drgawki
i źrenic błędną gorączkę,
potworna żądza ku Twemu — zwierzęciu!
Moja to wina, moja wielka wina!
Oto jest miłość! Oto jest krynica,
z której wypływa zwycięstwo nad piekłem!
Moja to wina, moja wielka wina!
Karz mnie!
Karz mnie!
W tym rozżagwionym przestworze
masz krzyż z płomieni, większy, niż ten przestwór,
więc bezlitością swych płomiennych rąk
wyciągnij członki moje do ogromu
Twojego krzyża, na którymś zawisnął
Ty sam, o Panie! ongi przed początkiem,
kiedyś się zmuszał, by spokój i miłość
przemienić w ogień trawiący
i w skamieniałe, ślepe przerażenie!
Kiedyś ze swego spokoju
i swej miłości
wydzielał słońca i gwiazdy,
by rozbijały się w swoich elipsach,
aby się stało to, co nas pożera!
Karz mnie, człowieka, co krąży po świecie
z brzemieniem winy na ugiętym grzbiecie.

Wagę masz w ręku i miecz sprawiedliwy,
z którego lecą skry na ludzkie niwy,
a pomsty Twojej płomienna potęga
od pokolenia w pokolenie sięga.
Krew nam wysusza i pożera kości
wieczysta wszechmoc Twej zapalczywości —
żadna się przed nią groza nie ostała:
Niechaj Ci za to będzie cześć i chwała
na wieki wieków, Amen, Amen, Amen!
Panie!
Kłamałem!
Zawiść i zazdrość tuliły się do mnie
zżółkłemi łony i, nagością swoją
opanowawszy mą duszę,
kazały zezem patrzeć mi na sławę
i na bogactwo rodzonego brata.
Kradłem —
w kościele Twoim rozbiłem skarbonę!
Moja to wina, moja wielka wina!
A raz w czarownem, wielkiem, ludnem mieście,
spiesząc ku śmierci, która czeka na mnie,
chciwie wstrzymałem krok przed stosem złota
i błyskawicą, która idzie z Ciebie —
moja to wina, moja wielka wina!
myśl mi przebiegła haniebna:
tak! wymordować czcicieli Molocha
i potem — zająć ich miejsce!
Panie!
Fałszywym byłem prorokiem
i nie umiałem powstrzymać bluźnierstwa
przeciwko Tobie, tak, jak dzisiaj bluźnię!
Krzywdy–m ja bratu nie przebaczył,
choć sam krzywdziłem — jak oszust!
Pogardę niosłem tłumowi,
jego zczerniałym, spracowanym dłoniom,
jego łachmanom, przesyconym potem!
Ornat na siebie kładłem i koronę

i, wziąwszy jabłko do ręki i berło,
kazałem klękać przed swymi rozkazy,
jakby nie było Twego majestatu!
Moja to wina, moja wielka wina!
Okręty słałem na spienione morza,
a w bitwach, w moim wszczynanych imieniu,
tysiące kładły się we krwi swej własnej,
a wszak Ty jeden masz prawo
na życie człeka wydawać wyroki!...
Moja to wina, moja wielka wina!
Karz mnie!
Bom ci ja człowiek skazany na karę,
bo dzień mój przygasa,
a zorza jego się krwawi
i świat się mój pali!
Bo dawno już przeszedł czas —
moja to wina, moja wielka wina, —
gdzie miłość i spokój
nie były ogniem trawiącym
ani zabójczą tęsknicą
ani kamiennem, ślepem przerażeniem...

A graj–że mi, graj!...
Jarzębiny się rumienią —
suchy piasek się podnosi —
A graj–że mi, graj!...
On był i myśmy byli przed początkiem,
zanim się stało to, co nas pożera...

Błogosławioną niech będzie ta chwila,
kiedy się rodzi wieczorny hymn duszy!
kiedy na wieki — na wieki
gaśnie jej dzień — — —




VI
SALVE REGINA

Zawitaj, Pani świata,
niebieska Królowa,
witaj, Panno nad Panny, gwiazdo porankowa.
Wieniec Twą skroń oplata,
zwity z promiennych liści:
o niech się w nich nadzieja biednych ludzi ziści!
Biała, jak śnieg, Twa szata,
a z białego-ć łona
lilia Twą czystością rośnie ubielona.
A wąż, który na ziemię przyniósł śmierć, przez Ciebie
został podeptan na wieki —
Salve Regina!

Milczcie!
Nie do was idzie wielkie objawienie
od skalnych brzegów
tajemniczego jeziora,
nad którem okrąg zachodniego słońca
w olbrzymią, wiekuistą rozlewa się falę.
Nie dla was płynie pieśń,
co się w płomiennym urodziła krzewie,
święta, jak ranek wiosenny,
albo jak wieczór jesieni,
zapadający nad ciszą ugorów,
nad zwiędłą czerwienią drzew
i ponad próchnem pochylonych krzyży!
Nie! nie! śpiewajcie ją wszyscy:

wasze to tchnienie i wasza to krew,
wasze to serce w tym śpiewie —
Salve Regina!

Bliżej! bliżej!
O nie uciekaj przede mną,
ty rozmodlony pogłosie!
Wypełniasz cały świat
swoją przedziwną melodyą,
a przed mą duszą ciemną
jak gdyby stanął nieprzebyty mur,
o który się rozbija twój rozlew potężny
i głuchnie...
Poco ten przestrach i poco ten lęk?
Ponad głębiami nocy,
nad skrajem uśpionej ziemi,
odblasków niewidzącej, które idą z Życia,
smug się rumieni ognistego złota
i w jednej chwili ogarnia przestworza.
A k’niemu idzie Tęsknota,
jak druchna boża,
w wianku z oliwnych gałązek
i z wielkim, czarnym krzyżem na wątłem ramieniu.
A w nim, w tym blasku, w tem ognistem złocie,
pali się milion dusz,
których tutaj dawno zgasła wieść.
A każdą wieniec oplata,
zwity z promiennych liści —
nadzieja biednych ludzi w jego skrach się iści.
Biała, jak śnieg, ich szata,
a z białego łona
lilia ich czystością rośnie ubielona.
I każda węża głowę
depce swą białą stopą
i z lutnią naciągniętą na tony wieczyste,
śpiewa przesłodki hymn,
zasłyszan ongi — tak dawno, tak dawno,

ażeby o nich wieść
zagasnąć miała czas —
hymn przenajświętszy:
Salve Regina!

Ziemio! ziemio!
Tęsknota chodzi po tobie
w wieńcu z gałązek oliwnych
i z wielkim, czarnym krzyżem na wątłem ramieniu.
I krople potu roni
i, dzierżąc kielich goryczy
w białej, zmęczonej dłoni,
klęka co kroku w swej drodze krzemiennej,
i modli się, i płacze, i wzdycha, i modli...
A jej modlitwy i łzy
i te westchnienia głębokie
co krok się w przędze zmieniają pajęcze,
jak one włókna jedwabne,
porozwieszane na rżyskach
w październikowe dni
i na kończynach więdniejących traw —
na całym tym ogromnym, rozległym obszarze
mrącego świata...

O, wy, modlitwy i łzy!
O, wy głębokie westchnienia
naszej samotnej Tęsknoty,
poklękującej na krzemiennej drodze,
z kielichem goryczy w dłoni
i z czarnym krzyżem na wątłem ramieniu!
Zmieniacie w mgły się pajęcze
i, otuliwszy jej postać
w swoje rozwiewne przędze,
czynicie z niej by obłok, wstający z poranku
na wielkich obszarach świata,
i rwiecie ją z sobą do góry!

O wieńcu z gałązek oliwnych!
W wieniec przemieniasz się złoty —
w promienny wieniec gwiazd —
na skroni naszej Tęsknoty
i nad głębiami nocy świecisz, niepojęty!
O ty kielichu goryczy,
z twardej wykowan miedzi!
W alabastrową przemieniasz się czarę,
na zapomnianym ustawioną grobie,
pełną słodkiego napoju wieczności,
i do bezmiarów rośniesz niepojętych,
i sam się w napój rozpływasz,
i swoją wonią przepełniasz
duszę biednego człowieka!

O krzyżu na wątłych ramionach
naszej serdecznej Tęsknoty,
wraz z tobą dźwigającej tajemnicę bólu!
W skrzydła się zmieniasz anielskie
i wnet ją niesiesz ku blaskom,
lśniącym nad nocy głębiami,
ku onym dusz milionom,
których tutaj dawno zgasła wieść.
Tam lśni jej biała szata,
a z białego łona
lilia jej czystością rośnie ubielona.
I depce węża głowę
swoją promienną stopą,
i z lutnią, naciągniętą na tony wieczyste,
śpiewa przesłodki hymn,
zasłyszan ongi, tak dawno, tak dawno,
że miała zgasnąć czas
owa szarpiąca wieść
o tajemnicy krzyżowego bólu —
śpiewa swój hymn przenajświętszy:
Salve Regina!


Milczcie!
Nie do was idzie wielkie objawienie
od skalnych, cichych brzegów
tajemniczego jeziora,
nad którem czarne cyprysy
cicho schylają swe głowy...
Milczcie!
Płaczem i jękiem,
urodzonemi z nicości,
nie zakłócajcie tej pieśni,
którą śród dusz miliona
z białą lilią u łona
wieczysta śpiewa Tęsknota.

Nie! nie! śpiewajcie ją wszyscy!
Wasze to życie i wasza to krew —
ta pieśń wstrząsająca,
która swym świętym pogłosem
nie o świątynne łamie się sklepienia,
ale przez pola idzie, wielkie pola,
i zmartwychwstanie zmarłym daje kościom,
i we wiosennym uśmiecha się blasku,
i śnieg na łąkach roztapia,
i zwiędłe trawy w świeżą stroi zieleń.
Dlaczego płaczesz?
Nędza jest wszędzie!
Nędza w miłości i nędza w cierpieniu!
Łam się!
Nie masz spokoju?
Rozpękające drzewa twojej ziemi
nie przywabiają cię woniami swemi?
Uciekasz przed się, aby szukać ciszy,
która twe serce usłyszy?
Nędza jest wszędzie!
w twem sercu jest nędza
i w tych zwaliskach zagasłego świata,
na które patrzysz zadziwionem okiem

nic — tylko nędza!
Patrz! patrz bez końca!
Patrz na ten odblask ginącego słońca,
którego czerwień zalewa te łuki —
te poszarpane arkady,
te widma kolumn
i te dalekie kopuły!
Nie masz spokoju?
Wre w tobie echo pradawnego boju,
z którego wyszła zwyciężczynią Śmierć?
Jej-li to sztandar powiewa ogniami
nad tym rozległym, krwawym widnokręgiem —
tam, nad tym gajem cyprysów i pinij?
Łam się i patrzaj! folgi nie daj oku!
Z bezdennych głębin wieczystego mroku
jakiś wyłania się potwór!
Cicho, powoli
nietoperzowe rozpościera błony,
zakrywa zorzę ich ciemnią
i rośnie...
I kulistymi dwoma płomieniami
swych nieruchomych źrenic
patrzy ci w duszę i błony
nietoperzowe roztacza
i rośnie...
I grube wyciąga ramiona,
i kulistymi dwoma płomieniami
patrząc ci w duszę, w otchłań ludzkiej nędzy,
w to nieustannych gniazdo niepokojów,
podważa glob ciemniejący —
Salve Regina! —
do piersi go tuli kosmatej
i miażdży — — —
Czemu uciekasz?
Czemu w przestrzenie dążysz, jak ta plewa,
którą wichr porwał z wymłóconych kłosów
i pustą rzucił w pustkowie?

Boże!...
Czemu uciekasz, jak ten blask gasnący,
gdy się rozprasza w ciemnościach?...

Nikt cię nie kochał?
Nikt ci krwawego nie otworzył serca,
abyś w niem duszę zanurzył
i, wykąpany w jego krwi płomiennej,
mógł wszechwidzącą odczuwać źrenicą
drgania tęsknoty i bólu,
rozlanych w wielkiej, świętej duszy świata?
I sam tęsknotą i bólem
drżeć niby harfa eolska,
z słonecznych stworzona kryształów?
Drżeć niby świat ten ogromny,
przeczuwający
nieskończonego bytu promienistość,
przez ból idącą, przez wielkie cierpienie?...
Boże!...

Nikt cię nie kochał?

A ty, czyjąś duszę
tak umiłował, abyś mógł zapomnieć,
że jest granica między złem a dobrem?
W czyjeś ty serce spojrzał z taką wiarą,
aby jej siła mogła ci je rzucić
do twoich stóp nieskalanych?
Do stóp bożego wybrańca,
co serca podnosi
i twórczem swem tchnieniem,
nieskazitelnem i wiecznem przez miłość,
pył z nich otrząsa i zbawia?
Co je podnosi nad wzlot własnej duszy,
nad ból swój własny i nad swą tęsknotę,
i — niby święte tajemnicze słońca,
uwite z błysków przeczuć,

powstałych z Stwórcy i dążących k’Niemu,
pomiędzy gwiazdy je rzuca,
by niestrawionem promieniały, światłem?

Nigdyś nie kochał?

Łam się!
Pomiędzy sobą a morzem miłości,
huczącem pieśnią potężnych zapomnień,
i przepotężnych pożądań,
i nieodkrytych, Twórcy pełnych głębin,
i uświadomień potężnego szczęścia,
sameś piekielną budował opokę.
Rozbite ciosy swej duszy
na samolubny znosiłeś Babilon,
albowiemś sądził, że jesteś sam jeden,
i że nad ciebie nie może być — życia.
I wówczas Szatan stawał na twej wieży,
śmiał się ku tobie oczyma Pokusy
i, pełną kłamstwa czarą swych przyrzeczeń
ubezwładniwszy twą duszę,
kazał ci jedno: abyś kochał siebie!
kazał ci jedno: abyś wierzył w siebie!
kazał ci jedno: abyś zbawiał siebie!
I kłamstwo było i niemoc
w twoich akordach, co wielbiły miłość!
I kłamstwo było i niemoc
w twoich akordach, co głosiły wiarę!
I kłamstwo było i niemoc
w twoich akordach, co brzmiały nadzieją!...
A poza tobą — jak blizko! jak blizko! —
huczało pieśnią potężnych zapomnień
i przepotężnych pożądań,
i nieodkrytych, Twórcy pełnych głębin,
i uświadomień potężnego szczęścia
to wielkie, święte, jasne, nieskończone
morze miłości...


Łam się!

A gdy w odległych przepaściach twej duszy
jęły się budzić echa tego Słowa,
co w płomienistym rodziło się krzewie —
kiedy od brzegów tajemniczej wody
szum dolatywał przedwiecznych objawień,
poszeptujących tajemniczym głosem,
ażebyś kochał — cierpieniem,
naonczas Szatan tę twoją opokę,
twój samolubny Babilon,
w Górę przemieniał Oliwną.
I w szacie Zbawcy,
z Sfinksa obliczem, na którem wyryto
nieodgadniętą zagadkę boleści
i rzeczy przyszłych dalekie widzenie,
pełne wyrazu smutku i tęsknoty,
klękał w oblaskach księżyca,
na współczujące słaniał się rozłomy,
z rąk anioła brał kielich,
krwawym zlewał się potem,
modlił się i płakał i wzdychał i modlił...
A gdzieś od strony Jeruzalem nędzy,
gdzieś od Syonu zbrodni,
od źródła i ujścia bytu,
gwar przypełzywał na łunach,
urągających wieczystemu Światłu,
pozapalanych, aby przyćmić Jasność!
I rozchylały się gałęzie drzew,
i z chrzęstem łamały się krzewy,
i żwir się zsypywał po zboczach,
i w krwawych ogniach pochodni,
pozapalanych, aby przyćmić Jasność,
urągających wieczystemu Światłu,
tłum się wyrzucił z Judaszem na czele...
I, obdarowan pocałunkiem zdrady,
brał krzyż na siebie, wielki, czarny krzyż,

i na Golgotę po krzemiennej drodze
szedł twój Kusiciel —
jak twa tęsknota
szedł, modlił się i wzdychał i płakał i modlił.
A potem — w przepaść rzucił czarny krzyż,
w bezdenny rozdół szumiący,
i, zolbrzymiawszy, legł na twej Golgocie,
na Babilonie twej duszy.
I rozkrzyżował ręce
i, w strasznej, cierniowej koronie
na zolbrzymiałej głowie,
przygasającym patrzał na cię wzrokiem,
tak przenikliwym i smutnym,
żeś modlił się i płakał i wzdychał i modlił...

A na zachodzie
płonął krąg słońca,
ogromny krwawy krąg,
przecięty ogromnym obłokiem,
i rzucał ogromny
cień Kusiciela,
skrzyżowanego na twojej Golgocie,
na Babilonie twej duszy,
i topił świat w jego mroku — — —

Zaś gdy cię złamał ból,
gdyś sam się słaniał na głazy,
kiedyś brał kielich goryczy
i Judaszowej pocałunek zdrady
na swoich wargach odczuwał,
wówczas się zrywał z opoki,
stawał przed tobą, okryty
ciemną purpurą nocy,
i wzrok utkwiwszy szyderczy
w twych oczach, obłędnych z żalu,
na świat się cały rzechotał
wielkim, szyderczym rzechotem...

A poza tobą — jak blisko! jak blisko! —
huczało pieśnią potężnych zapomnień
i przepotężnych pożądań
i nieodkrytych. Twórcy pełnych głębin,
i uświadomień potężnego szczęścia
to wielkie, święte, jasne, nieskończone
morze miłości...

A Zbawca —




oblany morzem miłości,
tem wielkiem, świętem, jasnem, nieskończonem,
krzyż wyciągnąwszy z szumiącego dołu,
płakał nad tobą.

Łam się!...
Nędza jest wszędzie!
W miłości jest nędza
i nędza w cierpieniu!...

Łam się, i patrzaj, i słuchaj!...
Słoneczny błękit otula
rozległe łany ozimin...
Śniegu srebrzyste płaty
drzemią zaledwie gdzieś w rowach,
pod mokrą schowane krawędzią,
nad którą pęki traw
w wiosennych drgają powiewach.
Z posłania kiści jedwabnych
stokrótka wychyla głowę
i rość zaczyna bylica.
Z wądolców mgły się podnoszą
i w ciepłych znikają promieniach,
a nad głębiami sennej, cichej wody,
od której twórcza idzie w świat tęsknota,
krzyk czajki się rozlega albo śpiew skowronka.

Ponad brzegami dróg
wierzby już gibkie wypuściły pręty
i rząd topoli
już się w świąteczne przyozdabia wieńce.
A roztopami,
polem szerokiem,
nad którem chaty zczerniałą
lśnią się dachówką,
lub mchami obrosłą strzechą,
powoli toczy się wóz...

Górą, na snopkach słomy,
zamknięte w sosnowej skrzyni,
śpi snem nieprzespanym
życie biednego człowieka...

Cicho, zwolna wóz się toczy,
na nim w żółtej skrzyni
na wiek wieków zgasłe oczy,
jak światła w pustyni.
Twój-li ojciec? matka twoja?
Czy najdroższe dziecię?
Gdzież jest radość? gdzież ostoja
na burzliwym świecie?
Kilka mogił, kilka krzyży
śród piaszczystej zboczy —
coraz bliżej, coraz bliżej
wóz się ku nim toczy.

A przy pagórkach,
na tajemniczych rozdrożach,
gdzie święty duch ludu
Boże zbudował Męki,
cicho przystaje wóz...

I orszak zdejmuje w milczeniu
trumnę sosnową,

w której, jak światła w pustyni,
zagasłe drzemią źrenice
twojego ojca czy matki,
brata czy siostry,
czy najdroższego dziecięcia,
i na murawie ją stawia,
u stóp pobożnej figury.

Razem z żałobnym orszakiem
zmęczona klęka Tęsknota
i zdjąwszy z ramion swych krzyż —
ach! ten przeciężki, wielki, czarny krzyż,
o smutną opiera go skrzynię
i modli się i płacze i wzdycha i modli.

A nad roztopy,
nad łany,
nad świeżej trawy podściela,
na pędy ożyłych wierzb
i nad dzwonnice topoli,
nad strzechy zczerniałe
ulata pieśń przenajświętsza:
Salve Regina!
Ku złotym płynie obłokom,
w których skowronek
nuci hymn wiosny,
albo opada ku dołom,
hen! ku ukrytym parowom,
gdzie śniegu ostatnie bryły
pod mokrą konają krawędzią.
Albo na skrzydłach przedziwnego smętku
ku grzązkim wzlatuje bagnom,
gdzie pod pochyłą trzciną,
nad ostrowiami sitowia
zrywa się czajki jęk.
Lub ku dalekim idzie widnokręgom,
ku modrym pasom borów,

w mgły otulonych sinawe,
i w wielkie rozlewa się morze,
wszechmocnych pełne zapomnień,
i zbawiających pożądań,
i nieodkrytych. Twórcy pełnych głębin,
i uświadomień szczęścia,
którego ludzkie nie widziało oko,
którem ludzkie nie słyszało ucho.
A na jej odzew anielski
ziemia, od brzegu do brzegu
podeptanymi zasiana grobami,
otwiera wielkie swe wnętrze:
zmarłe powstają kości
i za tym biednym zdążają orszakiem
ku garstce mogił i krzyży,
ku tej piaszczystej zboczy,
ku której bliżej, wciąż bliżej
ten prosty rydwan się toczy.

Siermiężne płyną tłumy,
króle i senatory,
biskupy w białych ornatach,
i świętych wieniec liliowy,
i mistrze, co ducha bożego
zaklęli w barwę i kształt
i w pieśni natchnionej dźwięk
lub grzmieli głosem proroczym.
I zbrojni kroczą rycerze
niby na wielki bój,
w którym się wszystko ma złamać,
co było Życia wielkiego przeczeniem.
A wszyscy w blaskach słonecznych
nieba sięgają czołami
i grzmiącym śpiewają głosem:
Salve Regina!...
A ponad nimi
pali się milion dusz,

o których tutaj dawno zgasła wieść.
A każdą wieniec oplata,
zwity z promiennych liści —
nadzieja biednych ludzi w jego skrach się iści.
Biała, jak śnieg ich szata,
a z białego łona
lilia ich czystością rośnie ubielona.
I każda węża głowę
depce swą białą stopą,
i z lutnią, naciągniętą na tony wieczyste,
śpiewa nadniebny hymn,
zasłyszan ongi, tak dawno, tak dawno,
ażeby o nich wieść
zagasnąć miała czas —
hymn przenajświętszy:
Salve Regina!...

A w ślad za nimi wlecze się twój ból...

Hahahaha! (Szatan się zaśmiał, albowiem on jeden wie, że:)

Nędza jest wszędzie —
nędza w miłości
i nędza w cierpieniu!

Śmiej się!
A moja tęsknota,
na barkach ciężki dźwigająca krzyż,
otwiera usta,
by wraz z Tęsknotą świata
zaśpiewać hymn przenajświętszy:
Salve Regina!




VII
HYMN ŚW. FRANCISZKA Z ASSYŻU

Bądź pochwalony, Rozdawco cierpienia!
Ręceś mi przekłuł i nogi
i krew mi cieknie z głowy,
a oto z Krzyża
zstępuje ku mnie w przechwalebnych ogniach
biały Serafin
i radość w serce mi leje
i z duszy śpiewne wytwarza narzędzie,
ażebym śpiewał i grał,
ażebym sławił i wielbił
Rozdawcę bolesnych stygmatów,
z których się rodzi Wesele
i Miłość...
I śpiewam i gram
do wtóru anielskich zastępów,
mogących patrzeć w oblicze
Twórcy...
I śpiewam: bądź pochwalony!
A wy, stworzenia boże, słuchajcie mej pieśni
i chwalcie razem ze mną Tego, co was kocha.
Ty, słońce, przedewszystkiem zestrój swoje blaski
w hymn płomienisty,
albowiem przezeń nam świecisz
i przezeń siewców rozbudzasz,
ażeby ziarno siewali
na sytny chleb Ducha...

Długomci-ć czekał na przedwieczne Słowo,
jakkolwiek we mnie było i poza mną,
we wszystkich drzewach i we wszystkich trawach,
w wszystkich jasnościach i wszystkich ciemnościach,
w róży i lilii,
w robaku i płazie,
w głębinach wody i w górach pustynnych,
w płaczu, nadziei, w uciesze i trwodze.
Długomci-ć czekał, albowiem me plecy
okrywał jedwab i pasem błyszczącym
były ściągnięte me biodra
i drogocenne trzewiki
chroniły stopy me,
aby ich piasek nie zbrudził,
po którym stąpa — człowiek.
Długomci-ć czekał, o Panie,
żądny się oprzeć na Twojej światłości,
albowiem w ręku moim była laska,
w kosztowny metal okuta,
a zaś w marzeniach sięgałem po berło,
by rozkazywać wszystkiemu, co żyje.
A oto dzisiaj spłynął na mnie zdrój
Łaski,
iż mogę
z wyciągniętemi rękoma
patrzeć w Krzyż
i z ran rozkosznych przelewać
krew.
I widzę twarz Serafina,
całą w ognistych rozbłyskach,
i słucham wiewu, któryś dał nam, Panie,
abyśmy przezeń rozumieli tchnienie
Twojej Istoty!...
I słucham szeptów, któreś dał nam, Panie,
w eukaliptowych koronach,
w cichych gałęziach oliwek i pinij,
byśmy w nich mieli oddźwięk tajemnicy

Twojego Bytu!
I słucham dzwonu, jak dzwoni
w sferach powietrznych, pełnych Twego Ducha,
wzywając ludzi i głazy
i ryby w rzece i ptactwo,
nim jeszcze zaśnie po gniazdach,
i mchy na dachach i zielsko w szczelinach
zwalonych bramic i schodów,
i te różowe cyprysy
na świętem miejscu umarłych,
i kości, złożone w ziemi:
aby ci bracia moi i me siostry
zmówili pacierz wieczorny,
aby na jego rozbrzmieniach,
na śpiewnych rozlewach dzwonu,
płynęli duchem ku Tobie...
Raduj się, serce, weselem
twojego Zbawcy!
Dzwoń, szumiej i szeptaj poszumem,
szeptem i dźwiękiem okręgów,
boś oto cząstką ich serca,
bo oto przyszło ku tobie
Ocknienie!
O miasto, z zimnych zbudowane głazów,
na których zorza przygasa!
Ciepło jest w tobie i ogień,
albowiem w twojem ubóstwie
kryje się Miłość!...
O moi bracia i siostry
z jarzmem na plecach,
z ciężarem konwi na głowie!
Już ja w rzemiennem przepasaniu swojem
nie mam-ci złota ni srebra,
już ja rzuciłem laskę i trzewiki
i spieszę ku wam ubogi,
tylko bogaty tem Słowem,
co mnie przy słońca zachodzie,

przy dźwięku dzwonów i przy szepcie traw
wyrwało z obierzy Zła.
Już ja się nie gnę przed Blichtrem i Próżnią,
lecz idę ku wam, aby jarzmo wasze
wziąć na swe barki
i, konwie wasze dźwigając na głowie,
nierozerwalny zawrzeć ślub
z wyzwalającą Miłością!
Zbliżam się ku wam, pragnąc razem z wami
i razem z wszystkiem rodzeństwem,
co kwitnie, pełza i świeci i gaśnie,
mężnie anielską oślepiwszy bronią
Centaura Pychy,
zaśpiewać pieśń tę jedyną:
Bądź pozdrowione Cierpienie,
gdyż z ciebie rodzi się Miłość!

O bracie mój, księżycu! o siostry me, gwiazdy!
Świecicie nad mrokami mojej siostry ziemi,
co, mając Jutro przed sobą,
nie umie zasnąć w łasce i spokoju,
a tylko w myślach się wije,
jakby, powstawszy rano,
rozpuścić wszystkie swe żądze...
I Zazdrość się zerwie
i będzie zazierała pod okna sąsiada,
zali nie bielszy chleb na jego stole...
A potem, przeklinając dzień, który ją zrodził,
pod fartuch schowa garnek z rozżarzonym węglem
i pójdzie go podłożyć między snopy zboża...

O bracie mój, księżycu! o siostry me, gwiazdy!
Chwalcie wraz ze mną Miłość,
ażeby Chciwość
nie wyciągała pokurczonych palców
po kruszec drogi, schowany w piwnicach
zamków, ujętych w parów i ostrokół...

Albowiem wszystko jest marność,
i blichtrem i próżnią
potęga możnych,
a błogosławion li ten,
który w rzemiennem przepasaniu swojem
nie nosi złota ni srebra,
lecz bosy, z odkrytą głową
idzie pomiędzy swą brać...

O bracie mój, księżycu! o siostry me, gwiazdy!
Na lśnistych waszych drogach, w tęczach waszych blasków
rząd apostołów i świętych,
proroków i pustelników
i zachwyconych dziewic,
oczy utkwiwszy w Krzyż,
wyrzeczeń nuci psalm.
I słodkość mają w oczach,
na głowach kwiaty lilij,
krew z nich strumieniem ciecze,
a ręce ich oparte
na przewiązanych słupach,
na rozżarzonych rożnach,
na kołach żelazistych,
na mieczach i toporach,
a z warg im uśmiechniętych
wypływa zbożny psalm.
A tutaj, w mrokach ziemi, śród pałacu Zbytku,
na stopniach bazaltowych, pod urną z porfiru,
ciężki zasypia Przesyt...
O zwisłe piersi oparł
obrzękłą twarz i śpi...
Dłoń jego ściska puhar,
z niego się wino leje
na róże, pozrywane w wirydarzu wiosny!

O róże, siostry moje, o najmilsze dzieci
kochającego Twórcy,

co posiał was, by upleść niebiańską koronę
dla Przenajświętszej Panny:
przebaczcie, że was ręce dotknęły nieczyste!
O zbudź się, Grzechu grzechów, i patrzaj: tam Szatan
na barki wziął Rozpustę,
zbiegłą z uścisków twych,
i, skrzydła rozpostarłszy, wzniósł ją nad twój gmach
i rzuca z wysokości, sięgającej niebios,
na wieków wiek zamkniętych, w straszne widmo Sądu.

Słyszę —
anielskie huczą trąby —
widzę —
umarli wstają z grobów,
kłąb ciał w śmiertelnych kurczach
przeklina, ryczy, wzdycha
westchnieniem, od którego ślepnie przerażenie...
Potworne sznury wężów
wpiły się w potępieńców,
a czarny Szatan-zwierz
rozrywa ich widłami
i strąca w piekielny ogień.
A nad ostatnim szczeblem
drabiny Jakubowej,
na chmurze spłomienionej
siadł sprawiedliwy Sędzia
i sądzi złych i dobrych,
i sądzi tak przez wieki, długie, straszne wieki.

Zasię Bóg-Człowiek,
Krzyż dźwigający w jednej,
a drugą na swe blizny wskazując otwarte,
Cierpienia wzywa głosem,
aby ukochać Miłość,
gdyż ona-li odwlecze
dzień Sądu...
A na maleńkiem ziarnku,

dokąd dotychczas nie dotarły jeszcze
grzmoty anielskich surm,
wykwita kwiat ostatniej,
najhaniebniejszej zbrodni:
tam Chciwość, Pycha, Zazdrość
do walki bratobójczej pogania plemiona.

Widzę —
leje się krew człowieka.
Wilk, szakal i hyena
rzucają legowiska.
Łuna za łuną bije,
sieroty płaczą głodne
i matka pierś rozrywa!

Widzę —
kalekom z rąk wyschniętych
na ziemię lecą krokwie,
a starce, bez podpory, daremnie oczyma
szukają oślepłemi, gdzie znaleźć kęs chleba.
A Dżuma, owinięta w szary, długi całun,
przebiega z kosą w ręku zagon za zagonem
i kosi resztę kłosów, których nie stratował
szalony, Miłosierdziu wrogi tabun wojny.
O biedni staruszkowie! o słabe sieroty!
O matki zrozpaczone! do was-ci ja idę!
O ziemio, siostro moja, rodzicielko Winy,
do ciebie ja przychodzę bez złota w rzemieniu,
pokorny i ubogi,
tylko bogaty tem Słowem,
co dziś przy słońca zachodzie,
przy dźwięku dzwonów i przy szepcie traw,
stało się dla nas orędziem pokoju!
O ziemio, siostro moja, żądna krwi i hańby,
do ciebie ja przychodzę,
bosy, z odkrytą głową,
i jarzmo twe i grzech twój i wszystką twą grozę

chcę dźwigać razem z tobą
i razem z tobą śpiewać
przedziwny hymn Miłości,
boć ona-li odwlecze
dzień Sądu...

O bracie mój, księżycu, o siostry me, gwiazdy!
O róże, które dłonie zrywają nieczyste —
chwalcie wraz ze mną i z wszystkiem stworzeniem,
z mym drogim bratem ogniem,
i siostrą moją wodą,
z wszystkiem, co rośnie i pełza i kwitnie,
z wszystkiem, co szumi i szepce i dźwięczy,
z wszystkiem, co płonie i gaśnie —
chwalcie, chwalcie, chwalcie
sprawiedliwego Sędzię,
który odwlecze dzień Sądu
przez Miłość...

Ręceś mi przekłuł i nogi
i w bok mi włócznię wbiłeś,
a biały twój Serafin
zstępuje ku mnie z Krzyża,
zaś na promiennym obłoku
ptaszęta wiją gniazda
i nucą...

Uciszcie się, ptaszkowie! brat wasz pieśń chce śpiewać,
albowiem serce mu rośnie,
że może cierpieć Cierpieniem,
z którego rodzi się Miłość...
Że wyciągnąwszy ramiona
i zapatrzony w tę jasność,
opływającą ciernie,
zwite na Krzyża wiązaniu,
może dziś słuchać wiewów,
któreś mu dał,
abyśmy przez nie rozumieli tchnienie

Twojej istoty —
że może słuchać tych szeptów,
któreś nam dał
w eukaliptowych koronach,
cichych gałęziach oliwek i pinij,
byśmy w nich mieli oddźwięk tajemnicy
Twojego bytu!...
Lub nie! śpiewajcie wraz ze mną
hymn jaśniejący, jak słońce,
gdy pada na tę łąkę, na te złomy stare,
na moje miasto rodzinne,
na grzbiety tych mgławych gór!
Chwalcie Go razem ze mną,
boć On wam dał skrzydła,
abyście mogły kąpać się w błękitach!
On to wam krągłe dał oczy,
abyście mogły patrzeć na ten Krzyż,
na Serafina twarz!
On wam dał bruzdy i miedze,
krzewinę głogu i wierzchołki drzew,
abyście miały gdzie spocząć!
On-ci tak swoim każe świecić żarom,
iżby się ziarna kruszyły
na zapas dla waszych śpichlerzy!
Śpiewajcie, braciszkowie, i ty, siostro pszczółko,
i ty, mój świerszczu polny,
i ty, moja muszko,
i ty, mój kwiecie rumianku,
i ty, daleki a głęboki szumie
mojego brata wiatru,
i ty, jedwabny promieniu,
który oprzędzasz ten stok!
I ty, siostro Klaro,
którą wybrałem między niewiastami,
albowiem wdzięczna jesteś i zachodna,
a zasię dusza twa
jest jak przedziwne zwierciadło,

odbijające świętą wolę Twórcy!
W wysokiej, białej wieży
zamknęłaś swe Dziewictwo,
a święci aniołowie
znoszą mu kwiaty hołdu.
Strzeże go Czystość i Męstwo,
wszystko się przed niem kłoni,
i jam cię nie obraził
choćby najmniejszem drgnięciem
przyczajonego Grzechu.
Zaś patrząc w twoje oczy,
w ciche, głębokie oczy,
w których się zamknął Raj,
nim jeszcze zdradny wąż
owinął w swoje kręgi drzewo Zła i Dobra,
Miłości czuję prawdę,
jeżeli jest jaki oddech,
którym poranna zorza
owiewa tron niebieski w dzień Wniebowstąpienia.
A oto wczoraj w nocy,
gdym legł na garści słomy,
Kusiciel, wszedłszy do mnie,
celę mą zmienił w kościół.
O Sędzio, przebacz grzech!
Księża, siedzący w stallach,
śpiewali Miserere,
a każdy dźwięk się stawał
czerwoną lub białą różą
i padał na marmury.
O Sędzio, przebacz grzech!
W kosztownych kadzielnicach
paliły się kadzidła,
a na opalach dymu
słały się chóry świętych,
pomiędzy nimi Szatan.
O Sędzio, przebacz grzech!
A kiedy zaśpiewali:

»Wieczysty spokój Panie,
racz dać tej grzesznej duszy!«
z pomiędzy grona świętych
na drodze róż i blasków,
tyś zeszła ku mnie naga —
Sędzio, przebacz grzech!
I kościół się przemienił
w kosztowny pałac Zbytku;
świat wszystek się rozszalał
jak tabun dzikich koni
bez uzdy i wędzidła.
Wino się strugą lało,
gięły się srebrne stoły
od pozłocistych zastaw.
Śpiew, harfy, chutne krzyki
i nagie ciała w pląsach:
świat wszystek się rozszalał
jak tabun dzikich koni
bez uzdy i wędzidła.
Sam Szatan mu przygrywał,
i suknie zdzierał z kobiet,
i warkocz im rozplatał,
i rzucał je pijane
w szalony tłum pijanych.
Śpiew, harfy, chutne krzyki
i nagie ciała w pląsach:
świat wszystek się rozszalał,
jak tabun dzikich koni —
Sam Szatan mu przygrywał...
A ja, zluźniwszy rzemieńca,
pełnego srebra i złota,
ległem pod urną z porfiru,
na stopniach bazaltowych.
I twarz skłoniwszy obrzękłą
na tłustą pierś Satyra,
z jedwabiów odsłoniętą,
ledwiem udzierżył puhar.

Z niego się wino lało
na róże podeptane,
a z objęć mych uciekła —
wyrwała się Rozpusta,
mająca twoje oczy...
I Raj się w nich zamykał
z oślizłym wężem Zdrady,
kiedy już w swoje kręgi
owinął Zło i Dobro.
Uciekła przesycona —
Szatan ją wziął na skrzydła
i uniósł nad mój gmach,
w którym się świat rozszalał
jak tabun dzikich koni...
Do wysokości niebios,
na wieków wiek zamkniętych,
wzniósł ją na swoich barkach
i rzucił w widmo Sądu.
Anielskie grały trąby,
świat wszystek jęczał, płakał,
klął, wił się, ryczał, wzdychał,
że od tych westchnień strasznych
oślepło przerażenie...
Zaś na maleńkiem ziarnku,
leżącem u mych stóp,
wykwitał kwiat ostatniej,
najhaniebniejszej zbrodni:
to Pycha, Chciwość, Zazdrość
do walki bratobójczej popchnęła plemiona...
Ale nad srogi Twój rozgniew
możniejszą, Sędzio, Twa litość,
co z straszliwego zbudziwszy mnie snu,
kazała iść między ciernie
i żądze wytarzać w ich kolcach...
I popłynęła ma krew,
i ciernie zakwitły różami,
ażebym razem z niemi

i razem z tobą, o siostro ma, Klaro,
mógł sławić i wielbić Twórcę!
Ażebym razem z wonnym kwiatem róż
i razem z duszą twą
mógł dziś zaśpiewać hymn,
że Miłość idzie przez ciebie,
Miłość niewinna i czysta,
która zwycięży nas!
O nućcie razem ze mną, braciszkowie moi,
ptaszęta na promiennym siedzące obłoku!...
Serafin stoi przy mnie,
i patrzy jej oczyma,
i rodzi się Miłość —
i świat się obsypuje kwiatem i zielenią!
O nućcie, braciszkowie, i ty siostro pszczółko,
albowiem rodzi się Miłość,
i dźwięk płynie po ziemi, nigdyć niesłyszany,
gdy Życie było li Ciałem!
O nućcie, me ptaszęta i ty, siostro muszko,
i ty, mój świerszczu polny,
i ty, mój bracie wietrze,
i ty, mój ogniu, wiekuisty ogniu,
albowiem Miłość się rodzi
i pokolenia idą w imię Ducha
do walki z Przemocą i Zdradą!
A w bohaterstwo okuta ich pierś —
we wielkiej idą procesyi,
w śmiałym szeregu,
a Czystość wieńczy im skroń,
a hasło: Zbawienie przez Miłość!...
Raduje się moje serce,
raduje się wielką radością,
żeś ręce mi przekłuł i nogi,
że krew mi z boku ciecze,
że mogę patrzeć w Krzyż,
że mogę cierpieć Cierpieniem,
z którego rodzi się Miłość...

Raduje się moje serce,
raduje się wielką radością,
że Twój Serafin biały
Śmierć już prowadzi ku mnie:
bądź pochwalony przez mą siostrę Śmierć!
Nie na to ją stworzyłeś,
aby nam była zniszczeniem,
tylko w łagodnych jej oczach,
patrzących na mnie błękitną światłością
źrenic mej siostry Klary,
potęge-ś zamknął zbawczą,
przez którą człowiek się staje
szczęśliwym uczestnikiem
nieśmiertelnego Żywota!
Ręce-ś mi przekłuł i nogi
i w bok mi włócznię wbiłeś,
a biały Twój Serafin
zstępuje z Twego Krzyża
i w blaskach promienistych
Śmierć już prowadzi ku mnie —
bądź pochwalony przez mą siostrę Śmierć!
Nie szukam-ci ja ulgi,
bom na to jest, by cierpieć,
a tylko-m wielce spragnion
wiekuistego Żywota,
którego bramy, pełne chwały Twej,
otwiera mi w tej chwili
siostrzyca ukochana,
przednia wśród Twoich córek —
Śmierć!

Bądź pochwalony
przez jej wybawczą Moc!
Bądź uwielbiony
przez ukochanie Śmierci!
Oto spogląda na mnie
głębią łagodnych źrenic

Twojej wybranki Klary,
a świeżych ust dziewiczość
szepcze mi słodkie słowa,
że już się zbliżył utęskniony czas
tych moich z nią zaślubin...

Krew sączy mi kroplami
z przekłutych rąk i nóg,
strumieniem krew mi cieknie
ze zranionego boku,
a ciało przebiega dreszcz...
Kleją się ciężkie powieki,
bezwładnie opadają
ponad gasnącą jaśnią moich ócz,
które za chwilę, za chwilę
blask ujrzą przewspaniały
Twojego Majestatu.

O wschodzie nowego bytu!
Płonie już moja góra,
pali się ogród róż,
anieli na skrzypcach grają
u wejścia Porciunkuli,
ptaszęta wyśpiewują,
oliwek liście szepcą
poranny cichy pacierz,
a korni braciszkowie
na prostych niosą marach
to grzeszne ciało moje,
owite w czarny habit...

Serafin schodzi z Krzyża
i Śmierć spogląda ku mnie
łagodną głębią źrenic
Twojej wybranki Klary —
bądź pochwalony przez mą siostrę Śmierć...
................
................




VIII.
JUDASZ

Czemu mnie ścigasz?
Gdzież Twoja święta, uwielbiana miłość?
Ni jednej chwilki wytchnienia!...
Widzę Cię w słońcu!
W chmurach Cię widzę —
we wszystkiem, czego się dotknę, —
we wszystkiem,
na czem źrenice me spoczną,
jeśli się kiedy, idąc straszną drogą,
na tę nadludzką zdobędę odwagę,
by podnieść głowę do góry
ach! i zmęczonej uchylić powieki,
na której cięży
ten ciężar wstydu...
A czyż ja darmo, o dziewczyno,
będę dziś pukał w twoje wrota?
Pokaż-że mi się w okieneczku,
wszak potaniała dzisiaj cnota!...
Hi hi hi hi hi!!!
Mówisz, żem rudy? Zamknij oczy,
garścią srebrników gust ci zmienię:
rudy nie rudy, byle tylko — — —
A! znak od tego powroza!?
Hi hi hi hi hi!!!
Czart to się wczoraj rzucił mi na szyję
i tak mnie słodko połechtał,
aż mi ta krwawa wystąpiła pręga...


∗                         ∗

Szydzisz-li ze mnie,
żeś taką pomstę wywarł na mej duszy?
Żeś mnie wypędził w świat,
abym się błąkał, jak ten pies obity,
i zdradzał swoich przyjaciół?
Nie! ślepiec jestem, po omacku schodzę
z Twojej Golgoty, czepiając się ręką
zbrojnych pachołków, co Ci twarz opluli,
ale to czuję, że nie żar urągań
aż do obłędu mnie piecze,
tylko bezbrzeżny Twój ból...
Czemuś mnie stworzył, o Panie,
takim nędznikiem?!
I czemu
po tylu wiekach do uszu mi kładziesz
szum owej zgrai, którą prowadziłem
w cichą, miesięczną noc
pomiędzy krzewy oliwek,
gdzie On upadał zbiedzony
przed szubienicy widziadłem? — — —
Przyjacielu! przyjacielu!
A co tam chowasz w zanadrzu?
Masz choćby jeden haust dla przyjaciela,
co się serdecznie za to pocałuje?
Trzeba mi zalać robaka —
Tak! — nie wiem —
jakaś okropna szaruga,
rycząca rykiem tłuszczy,
która spełniła mord jeruzalemski,
pod dach mnie dzisiaj zagnała
jednego, widzisz, z tych biednych,
z tych niedomyślnych i głupich prostaków,
co w dłoni widzą dłoń,
w całunku całunek! — — —
Dawnom cię, bracie, nie widział,
aleć ja dobrze pamiętam
twoje oblicze,

twoje przymknięte powieki,
z pod których wielki cichy patrzy smutek
w wielką i cichą głębinę
ludzkiej niedoli...
Tak! dobrze, dobrze pamiętam —
na Weroniki widziałem je chustce
w wieńcu cierniowym na skroniach —
Piękną masz siostrę!
Chodź w me objęcia —
sam ja przybywam — bez tego żołdactwa,
co cię powiodło na tę pustą górę,
pod ten straszliwy krzyż — — —
Nie będęć darmo, o dziewczyno,
pukał dziś w twoje wrota:
pokaż-że mi się w okieneczku,
już potaniała cnota! — — —
O mój ty, bracie luby,
jaką ty siostrę masz!
Takem cię dawno nie widział —
weź przyjaciela w dom!
Tak! tak! pamiętam te oczy,
na Weroniki chustce
patrzące cicho i smutnie
w cichą i smutną głębinę
tej naszej, ludzkiej niedoli — —
Nie powiedziała, żem rudy
i że mam krwawą na szyi
pręgę wisielca,
tylko siwe przymrużyła
oczęta,
a dziś żal jej, że jej suknia
pomięta!...


∗                         ∗

Nie podnoś na mnie tej ręki!
Boję się — — boję — —
Sam byś się splamił,

gdybyś mi wyciął policzek!...
Wszak-ci nie siedzę przed królem Herodem
i trzciny nie mam w dłoni
ani purpury na barkach!
wszak-ci ja nie mam tych oczu,
co z pod przymkniętej powieki
patrzą tak smutnie i cicho
w smutną i cichą głębinę
tej naszej ludzkiej niedoli...
Czekaj — nie jestem tchórzem —
Czemu ten wicher tak wieje?
Zaszeleściło coś w krzewach —
ktoś mnie potrącił w ramię —
nikogo przecież nie widzę —
A! to ta gałąź oliwna,
na której jeszcze pozostał
i w tym się wietrze kołysze
mój stryczek!
Zdjęli Cię z Krzyża?!
Po co przychodzisz do mnie
taki milczący, spokojny,
w tej sukni z białych mgieł,
wlokącej wyrzut i rozpacz?!
Zabij mnie! zabij!
a tylko mego imienia
na pośmiewisko nie dawaj!
Ze mnie, Judasza
Iskarioty,
swego drogiego nie rób przyjaciela!
Zwij mnie zbrodniarzem i łotrem,
tylko tak nie gardź mną!
Sza!
Nic! nic! to liść zwiędły upadł —
O moje życie! —
Któżby się trwożył
szelestu śmierci,
która mu gryzie wynędzniałą duszę?

Któżby się lękał kamienia,
spadającego w czarną, głuchą przepaść?
Nalej-że mi, karczmareczko,
mocno przepalonej,
a ty, bratku, graj wesoło,
gach u twojej żony! —
Zziębłem — dygocę — a! zębami dzwonię —
psy mnie obsiadły, kiedym szedł w tę słotę
po zarobiony grosz —
nalejże mi, karczmareczko,
mocno przepalonej —
Jakto? Srebrników trzydzieści
za głowę tego Człowieka,
który wam w sercu taki przestrach budzi?
I spać nie daje
ani spokojnie zasiadać do stołu?
Który na wasze królestwo
idzie z pożogą Swoich twórczych słów,
mających zniszczyć świątynię Występku?
Mających na miejscu zdrady
postawić miłość i wierność?
Trzydzieści marnych srebrników
za pocałunek,
złożon na uściech druha, przyjaciela,
któremu imię — Chrystus?!
Arcykapłani!
W przedsionkach waszej bożnicy
jam się wychował!
Twarzą padałem na ziemię,
kiedy o jutrzni
szedł w cztery strony uśpionego świata
głos waszych złotych trąb
i świętych dwanaście pokoleń
wzywał przed arkę przymierza,
przed znaki wieczystej Tory...
Nim jeszcze krwawa ta pręga
na mej się szyi odbiła

z wargą patrzałem otwartą
w źrenice wasze i usta,
by z nich wyczytać waszą świętą wolę...
Spełniam ją dzisiaj tylko więcej płaćcie!
Dajcie mi setkę!...
Jakto? za dużo?
Za to, że wczoraj, gdym ukląkł w pustyni
i chciał przebłagać Pana,
aby zdjął ze mnie tę wieczystość hańby,
wicher się zerwał gwałtowny
i przeraźliwym przygłuszył poświstem
moją modlitwę?
Za to, że każdy oddech tego wiatru,
każdy szum jego, każdy jego wiew
i każde łkanie, każde uderzenie
w krzew czy też piasek,
w sosnę czy skałę,
w mgłę albo obłok,
w blask,
w falę jeziora
albo w wybrzeże mórz —
o grzbiet wędrowca lub w tygrysa sierść,
o róg jelenia, czy też w ślepie żubra,
o kłąb padalca,
czy o skorupę ślimaka,
w onoć idące w bezkresową przestrzeń
jasnowidzenie proroka,
czy o tłukącą się w ciasnej okręży
ślepotę ciżby tej,
co pragnie Jego krwi —
za to, że w każdym jęku, w każdym szumie
i w każdym biegu pomsty żądnych wiatrów
i łka i szumi i jęczy i wyje
to szubieniczne: zdrajca! zdrajca! zdrajca!?
Wiecie:
Nie jestem człekiem, u którego chciwość
i żądza zysku radaby ukradkiem

stanąć za tablic Mojżeszowych głazem
i, przechylona ponad ich krawędzią,
radaby zetrzeć niespokojną ręką
znaki przykazań
i na ich miejscu wyryć słowo: pieniądz —
jak wy to dzisiaj czynicie,
tak sobie lekceważąc
ten przyjacielski ust mych pocałunek!
Chcę dziewięćdziesiąt...
Miejcie-że litość!
Rodzony ojciec mój
z nędzy popełnił zbrodnię —
muszę ratować rodzonego ojca!
Tyle go właśnie wybawi od kaźni
i włos jego siwy
nie będzie wstydem okryty!
Co? co? mój ojciec nie żyje?
Od niepamiętnych czasów leży w grobie,
a imię jego wolne jest od plamy?
Któż to wam kazał zaglądać w rejestra
i tak mnie ubiedz i skrzywdzić,
wyszachrowawszy tyle — tyle grosza?!
Prawda! nie żyje
i nie odwróci gniewnych, smutnych ócz
od swego syna — Judasza!...
A w jakiej wy cenie
macie też starą, biedną moją matkę?
Czy nie wzruszają was łzy,
które wylewa aż po koniec świata,
że syn jej jedyny
znalazł w swej duszy odwagę,
aby się skalać taką przeohydą?
Jam go niańczyła — tak powie —
skąpiłam chleba swym ustom,
by moje dziecko nie zaznało głodu!
Jam mu śpiewała: luli!
Śpij, mój synaczku, śpij!

Matka do serca cię tuli,
chroni od os i żmij —
śpij, mój synaczku, śpij!
A gdy się zbudzisz, mój mały,
znajdziesz rodzynki, migdały —
śpij, mój synaczku, śpij,
matka do serca cię tuli,
luli, mój synku, luli! —
Arcykapłani!
Serca wy macie kamienne!
Trzy wam opuszczę —
złóżcie ośmdziesiąt
i siedem — siedem przydatku
za to, że patrzeć muszę
w te dziwne, przymknięte powieki,
na Weroniki chustce,
z pod których wielki, straszny patrzy smutek
w tę wielką, straszną głębinę
mojej i waszej niedoli
i nędzy!...
Jam go w ranną wiodła zorzę,
by jaśniał, jak ona!...
Raczej krzyżne wybierz łoże,
niżby dusza twa — o Boże! —
miała być splamiona!
Dajcie pięćdziesiąt!
Jeszcze wam dużo!
Zgoda! czterdzieści i dziewięć —
i pięć — i cztery —
Wezmę trzydzieści, bo patrzeć nie mogę,
aby na świecie był ktoś taki biały
i czysty,
kiedy ja duszę mam brudną!
Wezmę trzydzieści, bo patrzeć nie mogę,
by tłum go w tryumfie wiódł
w bramy świętego miasta
i rzucał mu palmy!

A to hosanna! — hosanna! — hosanna!
Wezmę trzydzieści, bo patrzeć nie mogę,
aby On zwał się Chrystus, ja zaś — Judasz!
Ażeby Jego było przeznaczeniem
umrzeć na krzyżu, który po wiek wieków
otoczon będzie czcią,
gdy ja się mam błąkać
po wszystkiej ziemi,
wzgardzon i oplwan,
zdrajca i kłamca
i uwodziciel —
Judasz! — — —
Nalej-że mi, karczmareczko,
mocno przepalonej,
a ty, bratku, graj wesoło
gach u twojej żony —
ponoć przyjaciel twój
czy brat! — — —


∗                         ∗

Czemu mnie ścigasz?
Wczoraj —
lat temu tysiąc, może sto, a może
zaledwie kilka upłynęło godzin,
zdawało mi się, że nadszedł już kres
mych niepokojów...
Utrudzon grzechu nieskończoną drogą,
w dalekiej siadłem krainie,
pod ścianą dojrzałych zbóż.
Zacząłem kłosy rwać
i łuszczyć ziarna pszeniczne
i sycić głód.
Cisza i spokój
promienistemi oprzędzały siećmi
rozległy, kłośny łan.
Głębie powietrza falowały żarem,

polnych koników ćwierkał rój,
z daleka płynął brzęk kosy
lub tęskny śpiew przodownicy.
I przyszła na mnie zaduma.
Rękami objąłem kolana
i skroniem schylił ku ziemi
i zapatrzony w listek sennej trawy,
co się położył na mej twardej nodze,
słuchałem brzęku tej kosy
i tego ćwierku szarańczy
i tego śpiewu żniwiarki.
Od niepamiętnych już czasów
nie miałem chwili —
może nie miałem jej nigdy —,
gdzieby ma dusza
tak zapomniała o swej strasznej nędzy.
Czyżby zaginął ból?
Czyżbym ja, Judasz
Iskariota,
źródło upodleń i cierpień,
spełnił już swoją pokutę?...
Lat tysiąt,
a może więcej, lub mniej,
a może tylko sto,
albo zaledwie kilka chwil
trwał mój słoneczny sen...
Podniosłem głowę
i współwyżartemi oczyma
od żrących kurzów i wstydów,
od deszczów, błyskawic i gromów
ach! i od żalów i płaczów
i od mej całej, czelnej zbrodniczości,
spojrzałem w stronę zachodu.
I oto w krwawych oblaskach,
na miejscu kuli słonecznej,
spostrzegłem przymknięte powieki.
A z pod tych powiek

dwie ciche, głębokie źrenice
z nieopisanym gubiły się smutkiem
w głębiach sinawych mgieł,
wypełniających przepaść
pomiędzy niebem a ziemią
i swojem gestem obrzeżem
dotykających łanu,
przez moje nędzne skażonego stopy,
i mgły się kłębić poczęły
i wrzeć z taką mocą i syczeć,
jak gdyby ten, co mnie stworzył
i na tę hańbę przeznaczył,
wziął w swoje garście wszystkie głębie mórz
i gdzieś w bezmierne rzucił je ognisko,
w lej przeolbrzymi połączonych razem
wszystkich wulkanów, jakie są w wszechświecie
na milionach milionów gwiazd...
Ach! a to wrzenie i ten syk potworny
szedł z taką siłą na me biedne uszy,
żem nic nie słyszał, tylko: Judasz! Judasz!
Kłamca i zdrajca
i uwodziciel —
Judasz!...
Gdzież mi uciekać?
Gdzież znaleźć bezpieczny schron?
Przyjacielu, otwórz mi wrota swe!
Dawnom cię, dawno nie widział — —
weź przyjaciela w dom!
Piękną masz siostrę —
może to żona? —
Ponoś Chrystusa zdradził pocałunkiem —
wszystkoć przebaczam, przyjmij mnie w swój dom!
Mówią po świecie, żem ja wziął srebrniki —
ty wiesz najlepiej, żeś ty je targował!
Zdrada mnie twoja nie piecze!
Wszyscyśmy zdrajcy!
Człek człowiekowi jest równy —

Ja zwę się Judasz, i tyś jest Judaszem,
wszyscyśmy bracia Judasze —
weź przyjaciela w dom —
nalej-że mi, karczmareczko,
mocno przepalonej,
a ty, bratku, graj wesoło,
gach u twojej żony —
ponoć przyjaciel twój,
czy brat —


∗                         ∗

Pomóż-że zdjąć mi te ciernie —
Panie! może mi jesteś krzyw,
żem śmiał Cię takiej pozbawić ozdoby?
Masz przecie jasny krążek wokół skroni,
niech mnie przynajmniej pozostanie Twoja —
Tak, Panie Chryste! — cierniowa korona!
Tylko dlaczego te kolce
takie są wielkie?
Czemu ten splot taki długi,
że siedemkrotnie głowę mi opasał
i jeszcze mi się pod te nogi ściele
ach! i za każdym wbija mi się krokiem
w me stopy? —
Mówisz, żem rudy? gust ci zmienię
brzęczącą kiesą złota —
tylko niech będzie ochota! —
Zdradziła brata —
Zdradziła męża —
Nie powiedziała,
że mam tę krwawą na szyi
pręgę wisielca,
tylko siwe przymrużyła
oczęta,
a dziś żal jej, że jej suknia
pomięta...
Wiesz, życie marne! nie żałuj!

Dam ci swój stryczek, poco masz po świecie,
biedna niewiasto, rozwłóczyć swą hańbę!
Nie! Zgińmy razem — naprzód ty, a potem —
mam tu w zanadrzu kropelkę, wystarczy,
wprzód ty, dziewczyno, a potem —
Czemu mnie ścigasz!
Gdzież Twoja wielka, uwielbiana miłość?
Gdzież Twoja litość?
I czem Twe słowo, któreś rzucił z krzyża
konającemu łotrowi?
Wygnał mnie w śnieżną pustynię —
jakaś nieziemska szaruga!
wicher mi garbi plecy,
że prawie ziemi dotykam tą brodą!
Ha! na czworakach
jak zwierz! —
i tyś jest zwierzem i ja jestem zwierzem —
wszyscy my, bracie, zwierzęta!
Co? może Jemu będziemy urągać
za tę zwierzęcą naturę?
Hej! Panie Chryste!
ja i ten brat mój —
Po piersi zapadam w śnieg!
Coraz to większe zaspy!
Ława mi sięga po szyję —
dławi mnie! dusi! — ginę! —
Zelżyj, o Panie, zelżyj!...
Dłoń mi podajesz, o Chryste?!
Nie chcę! nie chcę!
Nie stój nademną ach! z temi oczyma,
które widziałem dawno — dawno — dawno —
na Weroniki chustce —
Nikt Cię nie prosił, abyś mnie ratował —
sam się wewlokę na ten stromy szczyt,
na turnię lodową,
tam twoje zaspy nie sięgną!
Jakaż to przepaść samotna!

A tam z tej głębi mgieł —
Cóż to się snuje?
cóż to tak idzie na mnie?
Boże dziecięta idą szlakiem śniegów!
Bielutkie mają giezłeczka,
w ręku lilije,
a naokoło ich skroni
kręgi jasności,
rozświetlającej ten ponury świat.
Idą —
śpiewają —
Cóż one śpiewać mogą?
Cicho!
Czemu wy na mnie idziecie?
Wy, białe, niewinne duchy! —
Jam go w ranną wiodła zorzę,
by jaśniał jak ona —
Pochłoń mnie, ciemna przepaści!
Lub wy, przepadnijcie,
wy, niewiniątka!
Sza!
Ktoś mię potrącił w ramię!
To kamień w przepaść spadł!
Sza! to ta gałąź oliwna,
na której wisi mój stryczek!
To liść jej się ruszył!
Któżby się trwożył
szelestu śmierci,
która mu gryzie wynędzniałą duszę?
Któżby się lękał kamienia,
spadającego w czarną, głuchą przepaść!?


∗                         ∗

Przyjacielu! przyjacielu!
Pomóż zdejmować mi ciernie!
Jakaś nieziemska szaruga
na świecie —

weź przyjaciela w dom —
dobytku swego nie chowaj
pod klucz!
Bogaty jestem — trzydzieści
mam — widzisz — w kiesie srebrników!
Nic nie ukradnę!
Nie podnoś na mnie tej ręki —
boję się — boję —
sam byś się splamił,
gdybyś mi wyciął policzek!
Nie pierwszy ja zdrajca
i nie ostatni
i nie jedyny!...
Kain maczugę wziął, by zabić Abla,
a mem narzędziem morderczem
ten przyjacielski pocałunek!
Jakaż różnica?
Jedno i drugie zabija!
Jestem złodziejem i tchórzem —
aleć nie pierwszym
i nie ostatnim
i nie jedynym...
Zabij mnie! zabij!
tylko tak nie gardź mną!
Nie! Ślepiec jestem! po omacku schodzę
z Pańskiej Golgoty, czepiając się ręką
zbrojnych pachołków, co Mu twarz opluli,
ale to czuję, że nie żar urągań
aż do obłędu mnie piecze —
tylko bezbrzeżny, Chrystusowy ból!
Tylko przymknięte powieki,
na które patrzyć się muszę
na Weroniki chustce
tyle ach! tyle lat!
Tylko te smutne źrenice,
gubiące się w głębi
mojej i waszej niedoli...




IX
MARYA EGIPCYANKA

MARYA EGIPCYANKA ŚPIEWA:

Idę-ć ja, biedna Marya,
idę-ć przez piaski pustyni
hen! ku tej rzece nieznanej,
gdzie Chrystus cuda swe czyni.

Tęskność mnie wielka niesie,
a słońce skronie mi piecze —
daleko-ć jeszcze do celu,
wylękłe serce człowiecze!

Nie znałam Pańskiej męki
i czem mi drzewo krzyżowe?
W perły kosztowne mą szyję,
w róże zdobiłam mą głowę.

Nadeszły głuche wieści
o wielkiej uczcie Pana:
Gdzie jesteś, kraino gwoździ?
Gdzie jesteś, rzeko nieznana?

Gdzie jesteś, góro Judasza?
Ziemio Piotrowej zdrady?...
Idę-ć, a przy mnie kroczy
tęsknicy anioł blady...


Tam! na krawędzi tej pustki,
na sinym nieboskłonie,
wznoszą się kurzu tumany —
Byt w tej kurzawie tonie.

Może bramami świata
tłumna się ciżba leje!
Może ból Jego ujrzę,
spełnią się moje nadzieje!

Chciwą źrenicą się wpiję
w gasnące Jego oczy
i krwią orzeźwię usta,
co Mu się z boku toczy.

Umieraj, Chryste Panie,
straszliwe znoś katusze!
Bez Twoich wszak udręczeń
ja, grzeszna, zginąć muszę...

Szukam wieczystej wody,
żadnej krynicy nie minę:
niema takiego źródła,
gdziebym swą zmyła winę...

Tylko krwi Twojej świętej
zbawi mnie pomazanie —
każ Sobie przekłuć ręce,
umieraj, Chryste Panie!


MARYA EGIPCYANKA ŚPIEWA:

A któż mi śmie powiedzieć,
że grzech w mem sercu noszę?
Że świętszem jest wyrzeczenie
nad święte me rozkosze?


Że te w źrenicach Bolu
przymarłe skry są świętsze,
niż jasny płomień żądzy,
co me rozpala wnętrze?

Nie znam ci Pańskiej męki
i czem mi drzewo krzyżowe?
W perły kosztowne mą szyję,
w róże ozdobię mą głowę!

Słyszałam głuche wieści,
że młodzian zszedł z niebiosów
w bursztynach jędrnego ciała,
w złocie jutrznianych włosów.

Poco Ci, bogów wybrańcze,
dla ludzkiej ginąć nędzy?
Szczęściem ma warga się śmieje,
zcałuj to szczęście coprędzej!...

Wgryź się w te moje piersi,
do mego przylgnij łona,
ja Ci swe kwiecie rozwinę,
jak róża w słońcu spłoniona...

Idę-ć ja, grzeszna Marya,
idę-ć przez piaski pustyni,
hen! ku tej rzece nieznanej,
gdzie Chrystus cuda swe czyni...

Tęskność mnie wielka niesie,
dusza się cała pali —
gdzie jesteś, moja radości?
W jakiej majaczysz dali?

Gdzie jesteś, wszechmocna Siło,
co ból wypędzisz z ziemi?

Garnę się, żądna, ku tobie
oczami płomiennemi.

Chwiejne wyciągam ręce,
spragnione otwieram usta:
niech mnie udusi twa rozkosz,
niech mnie twa zgnębi rozpusta!

Na co ta gorżka pokuta?
Daleką jeszcze mam drogę?
Tumany kurzu tam widzę,
lecz Ciebie dojrzeć nie mogę...

To ludzka ciżba się sypie,
a każdy na swoim grzbiecie
ciężar Twej męki dźwiga,
co go na wieki gniecie...

I płacz rosami opada
i jęki szumią bez końca,
a westchnień mgławy opar
przyćmiewa okrąg słońca.

Pomiędzy trupów kłęby,
gdzie świeża krew się dymi,
wbiłeś znak Twego istnienia,
Twej śmierci znak olbrzymi.

Szaleństwem pijane widma,
gdzieś w pustce gubiąc oczy,
wrzeszczą nad klęską Żywota,
że ból go z Tobą jednoczy.

A ja pod krzyżem stoję —
nie Matka Boleściwa —
i nie wiem, czemu cierpienie
takim się wrzaskiem odzywa.


Nie wiem, dlaczego ma kalać
słoneczność Twego ołtarza,
kiedy mnie rozkosz rozpiera,
co żywot mi nowy stwarza.

Poco Ci, bogów wybrańcze,
dla ludzkiej ginąć nędzy?
Szczęściem ma warga się śmieje,
zcałuj to szczęście coprędzej.

Spójrz uśmiechniętą źrenicą
w tę wiecznie kwitnącą wiosnę,
gdzie w kłębach ciał obnażonych
gra opętanie miłosne.

Gdzie mi najpierwsi młodzieńce
obiodrza ściągają z ciała —
wszystkich, jak owad, odpędzę,
Ciebiem jednego wybrała!

Na co ta gorzka pokuta?
Daleką jeszcze mam drogę?
Tumany kurzu tam widzę,
lecz Ciebie dojrzeć nie mogę...


MARYA EGIPCYANKA ŚPIEWA:

W jaką wasz okręt podróż
odbija od tych wybrzeży?
W stronę on życia czy śmierci
po tych odmętach bieży?

Hej! dobrzy ludzie, słuchajcie!
Czy wam się w sercu pomieści,
że gdzieś tam, w ziemi dalekiej,
spełnia się uczta Boleści?


Czy jest wiadomo na świecie,
że powstał Zbawca jedyny,
co grzechy krwią Swoją maże,
co wszystkie przebacza winy?

Szłam-ci ja, biedna Marya,
szłam-ci przez piaski pustyni,
hen! ku tej rzece dalekiej,
gdzie Chrystus cuda swe czyni.

Szłam-ci, gdzie rozgwar wichrów,
szłam-ci, gdzie cisza głucha,
bo taka rozpacz mną targa
i taki wstyd i skrucha.

Straszna skorupa trądu
mniej jest obrzydła i wstrętna,
niźli sromota mej duszy,
niż te mej chuci tętna.

Chciałabym do nóg Mu upaść
i wielkim zapłakać płaczem,
by się w swej łasce zlitował
nad Grzechu życiem tułaczem.

Włosami łzy me obetrę,
co święte stopy Mu zleją,
i wołać będę przez wieki:
Tyś jeden moją nadzieją!

Tak idę, biedna Marya,
tak mijam drogę za drogą,
szukam i patrzę i słucham,
zmysły go znaleźć nie mogą.

Gdzieś tylko na krańcach świata
zobaczę jakieś widziadła:

jak gdyby krzyż się unosił,
jakby go zgraja opadła.

Gdzieś tylko za tym obrębem,
w którym się zbrodnia wylęga,
jak gdyby szczyt się promienił
i rzeki błyszczała wstęga.

Żądne wyciągam ręce,
spragnione otwieram usta —
krzyż gaśnie i rzeka ginie,
a przy mnie otchłań pusta.

Czasami tylko wicher
piaskiem mi w oczy uderzy,
a uszy moje usłyszą
ryk oszalałych zwierzy.

Czasem się zwolna, po cichu
przyczołga widmo węża,
stal zimnych ócz we mnie topi,
kręgi swe ku mnie wypręża.

Czasem upadnę, znużona,
przy jakimś sępa szkielecie,
albo przy trupie wędrowca,
co Zbawcy szukał po świecie.

I wtedy czerń obszarpańców,
ze wszystkich zaułków zbiegła,
»Pijana ladacznica« —
wrzeszczy — »pod płotem legła!«

A ciągle — o moja dolo!
O moja hańbo! O wstydzie —
tłum grzechów na mnie się wali,
sromotna ciżba idzie.


Złych duchów moc się gromadzi
i w świat mnie, chutną, wypędza
i przez stulecia mnie goni,
a za mną ciągnie się nędza.

Wczoraj-ci z lat ja dziecięcych
prawie nie wyszłam jeszcze,
a oto w objęciach starca
jego znużeniem się pieszczę.

Kiedyś uciekłam od matki
i, wziąwszy Szatana pod ramię,
łzom jej urągam i prośbom,
dusze niewinne plamię.

Matroną jestem w dzień biały,
nocą się staczam w kałużę,
a gdzieś tam, w rojnem mieście,
zwiędła w rozpuście, rajfurzę.

Biedna ja, grzeszna Marya,
idę przez piaski pustyni,
hen! ku tej rzece nieznanej,
gdzie Chrystus cuda swe czyni.

W drodze ku brzegom zbawienia
wędrując tak przez wieki,
znalazłam-ci ja męża
w jakiejś krainie dalekiej.

Wróg wszedł do mego domu
z przyjaźni zdradną wymową:
rzuciłam męża i dzieci,
miłość miłuję nową.

Sierotek łzy mnie dławią
i srom się za mną wlecze:

za wiele łez i sromu
na jedno serce człecze!

Biedna ja, grzeszna Marya,
W drodze ku brzegom zbawienia
zaszłam pod dach mej siostry,
siostry się życie przemienia.

Uwiodłam oblubieńca,
w sieć uwikłałam jej męża —
wicher mi w oczy bije,
wąż ku mnie się wypręża.

Krwawe przekleństwo mnie ściga,
zwierz dziki w pustce ryczy —
Zdeptana wierność żony!
Utracon wstyd dziewiczy!...

Jakże pożądam Twej łaski!
Gdzież Twoje zlitowanie?
Idę tą gorżką drogą,
szukam Cię, Chryste Panie!

W jaką wasz okręt podróż
odbija od tych wybrzeży?
W stronę on życia czy śmierci
po tych odmętach bieży?

Zmierzacie ku rzece nieznanej?
płyniecie w kraj ten daleki,
gdzie Chrystus cuda swe czyni
i miłosierdzie przez wieki?

Słuchajcie mnie, dobrzy ludzie!
Nowy się żywot rodzi!
Weźcie mnie z sobą na głębie,
do swojej weźcie mnie łodzi!


Do nóg mu cała upadnę
i wielkim zapłaczę płaczem,
by się w Swej łasce zlitował
nad Grzechu życiem tułaczem.

Nie wiele miejsca zabiorę —
powój o pręt się owija!
W ostatni kącik się wtulę,
biedna ja, grzeszna Marya.

Czem wam zapłacę? Ha! prawda!
Idąc w tę drogę pokuty,
ubogim złoto rozdałam,
mam niedostatek luty.

Czem wam zapłacę? Ha! prawda!
Któż pierwszy rękę mi poda?
Jeszcze-ć się wznosi me łono,
jeszczem-ci piękna i młoda!

Ciebie pierwszego obejmę,
pierwszym całunkiem obdarzę!
Jak nam zadrgają wargi!
jak spłomienieją twarze!

W przedziwnie miękkich kędziorach
włos ci na barki spływa —
była-li kiedy rozkosz
ach! tak gorąca?! tak żywa?!...

Albo ty będziesz wybrany,
ty z tą źrenicą niebieską —
jak słodko blednąć musi,
gdy zajdzie niewinną łezką!

Przy mojem licu gładkiem
łagodnie ci głowę złożę

i, twe powieki całując,
niech mdleję! Boże! Boże!...

Znałam-ci w Aleksandryi
rozkochanego lutnistę:
śpiewem me serce zdobył,
oczy, jak ty, miał szkliste.

Lub ty — z tą piersią szeroką!
Bawola siła z niej bije!
W takich uściskach mi skonać,
zębami wgryzłszy się w szyję.

I któż mi dzisiaj powie,
że grzech w mem sercu noszę,
że świętszem jest wyrzeczenie
nad święte me rozkosze?

Że te w źrenicach Bólu
przymarłe skry są świętsze,
niż jasny promień żądzy,
co me rozpala wnętrze?

Słuchajcie mnie, kochankowie!
Nowy się żywot rodzi!
Weźcie mnie z sobą na głębie,
do swojej weźcie mnie łodzi!

Czem wam zapłacę? czem? prawda!
Któżby dziś mówił o tem?
Miłość za miłość! ho! hejże!
Sami sypniecie złotem!

Ty, ciemnowłosy, dasz perły!
Ty, najcudniejszy — nie kłamię —,
włożysz mi naramiennik
na krwią nabiegłe ramię.


Ty, cobyś tura pochwycił
i zwalił mi pod nogi,
za jedną chwilę uciechy
sprawisz mi jedwab drogi.

Tamten, ściągnąwszy ze mnie
to pokutnicze obiodrze,
przepaskę da kosztowną,
kamieniem sadzoną szczodrze.

A zaś dla ciebie, nim jeszcze
twe wyczerpanie się zdrzemie,
z ciepłego wstanę łoża
w iskrzącym dyademie!

I któż mi dzisiaj powie,
że grzech w mem sercu noszę,
że świętszem jest wyrzeczenie
nad święte me rozkosze?


MARYA EGIPCYANKA ŚPIEWA:

Zjaw się przedemną, Chryste,
pokaż mi swe męczarnie,
nim za mój ropny występek
wieczna mnie noc ogarnie.

Szłam-ci przez piaski pustyni,
przez wielkie płynęłam morze,
szukając, gdzie mi się spełni
Twe miłosierdzie boże.

Szłam-ci wśród wichrów pogwaru,
płynęłam w burzy i ciszy,
a wszędzie rozpacz i skrucha,
wszędzie mi grzech towarzyszy.


Pytam się smutnych przechodniów:
Gdzie Ten, co miał litość nad nami?
Był pono kiedyś — odrzekną —
przed zamierzchłymi wiekami!

Dalekoć jeszcze do celu,
wylękłe serce moje?
Oto zmęczona i biedna
w bramie kościoła stoję.

Podarte na mnie łachmany
i nogi do cna skrwawione —
tylem doznała, spiesząc
w tę wybawienia stronę.

Podajcie mi kromkę chleba,
głód mnie do ziemi powali
w progach waszego kościoła,
w tej dla mnie obcej dali.

Jeszczem-ci piękna i młoda:
niech tylko siły nabiorę,
za chleb wam wynagrodzę,
zjawię się w samą porę.

Biedna ja, grzeszna Marya!
Taką przebywszy drogę,
stoję u bramy świątyni,
do wnętrza wejść nie mogę.

W organach rzeka szumi,
Jordanu fala najświętsza,
a ja, ja biedna Marya,
nie mogę wejść do wnętrza.

Żyjesz-li, matko moja?
Jest jeszcze chata słomiana,

gdzie w rannym, cichym pacierzu
rośnie potęga Pana?

Żyjesz-li, matko moja?
Pamiętasz — o niech zginę! —
kiedyś za rękę wiodła
w dom boży małą dziecinę?

Ziół pełno rosło przy rowach,
zboże szumiało na łanach,
jak dziś w tym Pańskim śpiewie,
jak dziś w tych świętych organach.

Zrywałam wrzos i rozchodnik —
jaki kwiat w drodze się zdarzy —
i pęk tych niewiniątek
kładłam na stopniach ołtarzy.

Żyjesz-li, matko moja?
Jest jeszcze szereg długi
twych komnat? Snują się jeszcze
w dziedzińcach sługi i cugi?

O straszna, złowróżbna chwilo!
O straszne nieba i piekła!
kiedy się do mnie pokusa
z żarzącym szeptem przywlekła!

Gdzie jesteś, mężu zdradzony?
O gdzie wy, moje dziecięta?
Oddane cudzej opiece?! —
Ojciec czy o was pamięta?...

Wzgardzone łzy mnie dławią
i srom się za mną wlecze —
za wiele łez i sromu
na jedno serce człecze!


Zjaw się przedemną, o Chryste!
pokaż mi swoje męczarnie,
nim za mój ropny występek
wieczna mnie noc ogarnie.

Szłam-ci przez piaski pustyni,
przez wielkie płynęłam morze,
szukając, gdzie mi się spełni
Twe miłosierdzie boże.

I oto jestem przy Tobie,
Twe słodkie całuję rany,
ciernie wyciągam Ci z Głowy,
o Ty mój Jezu kochany!

Wspaniały stół mi gotujesz —
niema nad ucztę Boleści!
Jeszcze się przy Twym boku
biedna ma dusza zmieści!

Lice mi gładzisz swą ręką,
przebaczeń szepcesz wyrazy,
a łzy mi gorące cieką
na Twoje stopy bez skazy.

Przed Tobą padam cała
i płaczę i płaczę i płaczę,
nogi-ć włosami obcieram
za Grzechu życie tułacze.

Czemu Go krzyżujecie?
On mi przebaczył winę,
sprawił mi ucztę Cierpienia,
niech ja za Niego zginę!

Dobrze!... ostrzejszym gwoździem
kłujcie mi rany w ręce...

O jak mi błogo umierać!
O jaka rozkosz w tej męce!

O wyżej! wyżej z tym krzyżem!
Niech jeszcze okiem, nim skona,
zobaczę świat, który Chrystus
zamknął w litości ramiona...

O wyrzeczenia godzino!
O wy rozkoszne katusze!
Czem ja Ci, Panie, zapłacę?
Ciało Ci oddam i duszę!

Wielka mnie gnała tęsknica —
Któż większą słodycz mi poda?
Bierz moje ciało i duszę —
jeszczem-ci piękna i młoda!

Poco Ci, bogów wybrańcze,
dla ludzkiej ginąć nędzy?
Szczęściem ma warga się śmieje,
zcałuj to szczęście coprędzej!...


MARYA EGIPCYANKA ŚPIEWA:

Biedna ja, grzeszna Marya!
Idę i idę przez wieki
hen! ku tej rzece nieznanej,
hen! ku tej ziemi dalekiej.

Idę przez piaski pustyni,
przez wielkie płynę morza,
ku Niemu gna mnie tęsknica,
a przy mnie litość boża.

Biedna ja, biedna Marya — — —
————————


Umilkł śpiew Maryi Egipcyanki, albowiem przygłuszył go hymn najwspanialszy, który cnotę zrównywa z grzechem — on, cudotwórczy hymn Śmierci — — —

Amen.



X
NA WZGÓRZU ŚMIERCI

Wzgórze Śmierci. Noc księżycowa, później świt i dzień i znowu noc.

DUSZA WYGNANA Z RAJU.

Świat cały drzemie —
Świat cały śpi...
Olbrzymie cienie kładą się na ziemię,
Nad którą księżyc świeci nieruchomy,
Jakby umarły...
Niebios ogromy
Ciężko się sparły
Na sennych, mrocznych pochyłościach globu.
O jakże smutno mi!
O jak mi tęskno, samotno i smutno!
Lucyferze! Lucyferze!
Drogi kochanku mój!
Z tobą wieczyste zawarłam przymierze —
Czy mnie opuszczasz? Na to sine płótno
Mojego lica rozlej barwy świeże —
Tchów ciepłych zdrój!
Luby wybrańcze mój,
Czemu nie spieszysz do swojej wybranej,
Do swojej duszy?...
Cicho... to nie ty! O kamienne łany
Uderza echo ludzkich stóp...
Kto śmie przychodzić na ten życia grób?
Kto ze śmiertelnych waży się w tej głuszy

Szeleścić włosem rozwianym u czoła,
Trupiego wzgórza nieskłóconą ciszę
Zakłócać swoim oddechem?
Fałdami płaszcza rozbudzać dokoła
Zamęt w powietrzu, jakiego nie słyszę
Nigdy w tem miejscu?... Ja się boję ludzi,
Bo ile razy kto z poddanych śmierci
Zajdzie mi drogę, przeklina wnet chwilę,
W której spełniony był grzech pierworodny
W Raju straconym...


SZYMON Z KYRENY.

Jesteśmy na wzgórzu —
Tu krzyż ten stanie.


ALETHEJ.

Me wnętrze się łudzi,
Że chociaż gotów już haniebny wyrok,
Krwią Niewinnego ludzkość się nie splami.


SZYMON Z KYRENY.

Ty, przyjacielu, jeśli jeszcze wierzysz,
Wątpiąc o wszystkiem, wierzysz, że nad wszystkiem
Jest Przeznaczenie, któremu podlegał
Nawet twój Jowisz... Dla mnie, żydowina,
Inne pisano prawo, ale to ci mówię,
Że życie Jego upadło już z włoska,
Rano spoglądać będą nasze oczy,
Jeśli przed świtem nie zgasną z boleści,
Jak na to wzgórze motłoch Go przywiedzie —
I ten obdarty i ten co w szkarłatach:
Tak stać się musi... Przyczyna tej śmierci
Nie w dni dzisiejszych strasznem leży łonie...
Wyrokowano o niej przy pogrzebie
Ludzkiego szczęścia, przed wiekami, w Raju,
Gdy za poszeptem węża-kusiciela
Niewinna nagość, z drzewa świadomości

Zerwawszy owoc, zmieniła się w ciało,
Piękne, nęcące marmurami kształtów,
Świeżością barwy i wonią, co zmysły
Nasze tumani, ale w którem mieszka
Grzech...


GŁOS DUSZY WYGNANEJ Z RAJU.

Lucyferze!


ALETHEJ.

Słyszysz? coś tu woła.


SZYMON Z KYRENY.

Nie! to złudzenie... Do rana daleko...
Śpi jeszcze wokół cały świat, śpi jeszcze...
W sam czas się zbudzi, aby — spełnić zbrodnię.
Zresztą, zbyt od nas odległy ten motłoch,
Ażeby jego warczenie dotarło
Do tej wyżyny...


ALETHEJ.

Przysiągłbym, drogi, że o moje ucho
Jak gdyby dziwny jakiś szept uderzył,
Który me kości przebiegł dreszczem... Nieraz
Wstrząsa tak nami szereg zeschłych liści,
Opadających w jesieni...


SZYMON Z KYRENY.

To złuda.
Ogród oliwny daleko za nami...
Naokół cisza, jak przed wielką burzą;
Wiatr o konary nie trąca...
Bywa, gad jakiś w trawie się poruszy,
Lub ptak się spłoszy w krzewinie i wówczas
Człek zamyślony gotów się przerazić...
Lecz na tem wzgórzu martwe tylko głazy,
Ni źdźbła zieleni; nawet mech najmniejszy

Skał tych nie upstrzył; żmija niema żeru,
A z trupich czaszek, które tu spotykasz,
Uszło już dawno robactwo, wyssawszy
Wszystkie z nich soki.


ALETHEJ.

Może...


SZYMON Z KYRENY.

Czybyś wątpił
O tem, co widzisz własnemi oczyma?
Tak! tak! szczególni z was ludzie!... Wątpieniem
Wypędziliście już bogów z Olimpu,
A na ich miejscu stawiacie — wątpienie.


ALETHEJ.

Nie!... Do tej chwili czuję oddech głosu...
Jest tu ktoś trzeci między mną a tobą...
Znów...


GŁOS DUSZY WYGNANEJ Z RAJU.

Lucyferze! dlaczego śród ludzi
Zostawiasz duszę, gdzie jej tak samotno
I tak jej smutno...?!


SZYMON Z KYRENY.

Prawdziwie... W powietrzu,
Cichem, miesięczną dyszącem zadumą,
Niby jęk zadrgał... Widać, niezupełnie
Gwar ucichł w mieście... Widać, wrzask motłochu
Na sowich skrzydłach dolatuje nawet
Do szczytów Śmierci... U bram Jeruzalem
Porozkładały się tłumy, przybyłe
Na święto Paschy... Pewnie wielbłądnicy
Strzegą swych zwierząt, by się nie rozbiegły...
A może miasto już przed świtem wstaje,
By się nie spóźnić w drogę na to wzgórze.
Tak... tak! ciekawość chodzi po zaułkach

I niecierpliwość, dwie siostry rodzone,
Dla których noc ta w tysiąc lat się zmienia —
Tak się nie mogą doczekać poranku:
Ofiara grzechu, ciężki na Golgotę
Krzyż dźwigająca, to dla nich igrzysko
Nad igrzyskami...


ALETHEJ.

Nędzny świat! Zaiste!
Dla filozofa, coby go chciał zbawić,
A, mając oko jaśniejsze od innych,
Spoglądać musi, jak się coraz bardziej
Wszystko rozpada pod grzybem podłości,
Najlepiej ciemię przyozdobić w róże,
Wychylić miarę cypryjskiego wina,
Objąć rękami obnażone uda
Ciepłej Laidy i potem w rozkosznem
Zapamiętaniu rozciąć sobie żyły.


SZYMON Z KYRENY.

Mądrość rozpaczy... Oto jakim jesteś —
Jakimi wszyscy jesteśmy, co w sercu
Mamy uczciwość, a nie mamy woli,
By tę uczciwość ubrać w stal i śmiało
Na bój wyruszyć... Ale ja ci mówię,
Że czas nadchodzi wielkich zmian. Nie będzie
Muzyką linij krągła Kallipygos
Przygłuszać mocy w szlachetnym człowieku,
Że zamiast walić żelaznym taranem
W przybytek grzechu, którego jest świadom
I który chciałby uprzątnąć ze świata,
Rzuca się w jego objęcia, pijany,
I, czołem bijąc swej własnej słabości,
Ginie, choć prawo miał zostać zwycięzcą.
Wiesz, Aletheju: Któryś z waszych mędrców
Uczył, że wszystko jest z ognia... Nie umiem
Tego-ć wyłożyć, ale jedno widzę:

Że z ognistego krzaka znów przemawia
Bóg do nas, ludzi, i że od płomieni
Głosu bożego cały świat się pali,
Ażeby miejsca ustąpić lepszemu...
Stanąłem dzisiaj, zmieszawszy się z tłumem,
Na szarych stopniach, wiodących do kaźni
Synedryonu... Przed bramą ciemnicy
Usadowili na błazeńskiem krześle
Jednego z nędznych i marnych, o którym
Nigdyby ludzki nie przypuścił rozum,
Że stać się może groźnym królów tronom,
Że może ręką, słabą, bladą ręką,
Tyary strącac z głów arcykapłanów,
Że na puch zetrze metal cielców złotych
I tak na cztery rozwieje go wiatry
Swym tchem, iż wszystek ślad od razu zginie
Kształtu i treści tych bożyszcz... Posłuchaj:
Pluli Mu w oczy, żelazną prawicą
Żołdak Mu ciężkie wymierzał policzki,
A na ciemiona stalowemi pręty
Tak z cierni zwity wtłaczali dyadem,
Że Mu po twarzy krew strugami ciekła,
Na pierś spadając wklęsłą i na chwiejne,
Żałość budzące kolana i stopy.
Okryty błotem, krwią i plwocinami,
Siedział ten biedny syn cieśli, pokorny,
Prawie bezkształtny dla oka, jak kupa
Gliny, na której zaledwie zostały
Roztarte znaki rzeźbiarskiego palca.
A jednak czułem — może z przywidzenia
Udręczonego niepewnością mózgu,
Co będzie z światem i co będzie z nami,
Jeśli to wszystko, co z śmiechem szyderczym
Czelnie istocie człowieczeństwa przeczy,
Bezmiernym pływać będzie lewiatanem
Po niezmierzonym oceanie życia
Na hańbę niebios i ziemi: być może —,

Lecz obojętnem jest to mnie i tobie,
Skąd i dla czego? — dosyć ci, że czułem,
Iż w tym Człowieku jest nie łotr, lecz zbawca,
Iż On tym krzakiem ognistym, iż płomień,
Który zeń idzie, towarzysząc głosom
Bożej wszechmocy, wypełnia ogromy
I przez stulecia sięga swym językiem...
Czułem, że prawdą były Jego słowa
O rozwalonej świątyni i przezeń
Pobudowanej na nowo... Posłuchaj:
Czułem, że Motłoch, który Mu urągał,
Nie dziś, to jutro, nie jutro, to kiedyś
Upadnie przed Nim, tak jak ja o mało
Że nie upadłem w obliczu siepaczy
Kaifaszowych przed uroczną mocą,
Co z pod przymkniętej biła mu powieki.
Czułem, iż On to usunie ten przedział
Co w dłoń Kaina wcisnął miecz na Abla,
Że On do Raju otworzy znów drogę
Wypędzonemu Adamowi... Czułem,
Że przepowiednią On jest i pragnieniem,
Nieugaszonym żarem i tęsknotą
I snem i jawą ludzkiego dążenia,
Co nieustannie, z wiedzą i bezwiednie,
Zwraca swe oczy ku skrytym, zawartym,
Przez Cherubina żarliwie strzeżonym
Utraconego polanom Ogrodu...
Umrze, bo — musi!... Śmierć zwycięzcą śmierci.
Nad Adamową wzniesie się mogiłą
Krzyż, znamię hańby, co się w chwałę zmienia,
Krzyż, znamię śmierci, co się zmienia w życie...
W tem miejscu grób jest pierwszego człowieka,
Grób, który odtąd przestaje być grobem...


ALETHEJ.

Bracie Szymonie! podaj dłoń! spojrz w oczy
Swemu druhowi i powiedz: tyś moim,

Jak ja ci powiem, żem jest twój... Miodowy
Słów twoich posmak. Niema tej harmonii
Ani w przegięciach boskiego Apolla,
Gdy z łukiem czyha napiętym, ni w białych,
W twardym, a jednak przemiękkim marmurze
Wykutych kształtach naszej Kallipygi.
Zmarły już bóstwa na naszym Olimpie,
Brzegi Peneju już się dziś nie roją
Zróżowionemi postaciami najad,
W lasach Dyana nie wyprawia harców,
Zostały tylko rzeźbione kamienie,
Które do Rzymu uwozi zwycięski
Złodziej i zbójca... Tak! Prawda! Wątpieniem
Postrącaliśmy swoich dawnych bogów,
By na ich miejsce postawić — wątpienie.
Ono dziś berłem potrząsa nad światem,
A takie jego dzisiaj królowanie,
Że świat ten z karbów już wyszedł: nie wiedzieć,
Jak i którędy i dokąd? Ślepota
Cel zasłoniła przed oczami ludzi,
Chromość im weszła w kolana i stopy,
Że kroku naprzód ustąpić nie mogą.
Nawet błagalnych rąk już nie podniosą,
Bo ich ramiona dotknęła bezwładność...
A zresztą — poco i do kogo? W górze,
Jak i na dole głucha śmierć... Śmierć, mówisz,
Zwycięzcą śmierci? Nie rozumem tego,
Bo mnie się zdaje, że tylko słoneczne
I pełne życie może iść ze skutkiem
W zapasy z śmiercią... Nie rozumiem także,
Choć i mnie gnało na szczyt tego wzgórza,
Skądże tak prosty, skąd tak zwykły człowiek
Miałby posiadać boską moc przemiany.
Prześladowanie oraz skon męczeński
Czar wywierają na dusze szlachetnych...
Chociaż przyznaję, że im bliższą chwila,
W której, jak łotra, przypną go do krzyża,

Tem coraz większy i mnie lęk ogarnia,
Jakbym miał skonać z nim razem... A może
I to jest złuda... Wątpienie tak moje
Przeżarło kości, że chyba już nigdzie
Nie znajdę kuli, o którąbym wsparty
Mógł przejść przez życie bez szwanku...
Dziś wątpię,
Czy me współczucie i mój lęk są prawdą.
Dla człeka złem jest największem wątpienie.


SZYMON Z KYRENY.

Wątpienie zniknie z ziemi...


GŁOS DUSZY WYGNANEJ Z RAJU.

Lucyferze!


ALETHEJ.

Dziwnie... w tej chwili znów mnie strach ogarnął.


SZYMON Z KYRENY.

Trąciłeś nogą jakąś czaszkę.


ALETHEJ.

Czaszkę?
Nigdym się nie bał kawałka skorupy,
Zlepionej z gliny. Rażą mnie jedynie
Brzydota pustych jam ocznych i szczerby
W pożółkłej szczęce; wstrętem mnie napełnia
Zapach zgnilizny, która szwy rozsadza
Słabej pokrywy człowieczego mózgu...
W tem coś innego: doznaję uczucia,
Jakby w tej chwili przejmował mą duszę
Głęboki przestrach ginącego świata...
Powiedz mi, bracie: Co nas tu przywiodło?


SZYMON Z KYRENY.

Nie wiem... W istocie sam się teraz dziwię,
Pocośmy przyszli na ten szczyt... w tej porze...

Pełni byliśmy rozmowy o śmierci
Tego Człowieka i zanim się spostrzegł
Rozum, już nogi wyprzedziły szybkość
Zastanowienia... Jest prawda w tych słowach:
Prześladowanie oraz skon męczeński
Czar wywierają na dusze... Golgota
Niezrozumiałą ma potęgę... Krzyża
Nie ustawili jeszcze dla jednego,
A na jej wzgórzu już siada bezwiednie
I nieświadoma swej tragicznej siły
Smętna tęsknica innych dusz... Golgota
Jest, widzisz, grobem pierwszego człowieka
I będzie grobem ostatniego...


ALETHEJ.

Strasznem
Dla nas wątpienie... Ale nie straszniejszą-ż
Ta jedna pewność, jeśli — jest pewnością?...
Według twej wiary było na początku
Jedynie życie, lecz śmierci nie było.
Przyszła dopiero wówczas, kiedy w tamtem
Powstała żądza poznania, co dobre,
A zaś co złe jest... Miecz to sprawiedliwy,
Który swem ostrzem płomiennem wypędził
Z Raju to życie! —


GŁOS DUSZY WYGNANEJ Z RAJU.

Gdzieżeś, Lucyferze?
Cierpię! Gdzie jesteś? Jęków mych nie słyszysz?
Bezwładna jestem —


ALETHEJ.

Można przekląć chwałę
Tej świadomości! Przez nią dziś umiera
Niegodną śmiercią ów Człowiek. A słuchaj:
Gdyby to jeszcze można kosztem śmierci
Posiąść tę wielką, upragnioną pewność,

Że to, co dla nas dobrem się wydaje,
Jest niem naprawdę, a nie złem... Ohydnym
Stał się los świata przez ów grzech, spełniony
W Raju —


GŁOS DUSZY WYGNANEJ Z RAJU.

Gdzież jesteś, jasny Lucyferze?
Nieprzemożoną masz władzę nademną —
Nad twoją duszą,
Nad twoją biedną i wygnaną duszą!
Ona bez twego skinienia,
Bez światła ócz twych, bez dźwięku twych szeptów
Staje się niemą, ślepą, nieruchomą...
A jeśli mówi, to na to, by jęczeć,
A jeśli widzi, to na to, by błądzić,
Jeśli się ruszy, to na to, by padać...
Ognistym mieczem znów mnie anioł smaga,
A mnie się zdaje, że to z twojej ręki
Te krwawe razy... Ach! gdzie jesteś?


GŁOS Z DALA.

Idę!...


ALETHEJ.

Chodźmy... na tchórza zmienia mnie ta góra...
A ten twój rabi — posiada on pewność,
Że dobrem jest to, za co tak haniebną
Ma zginąć śmiercią?


SZYMON Z KYRENY.

Posiada.


ALETHEJ.

Odpowiedz:
A ty masz pewność?


SZYMON Z KYRENY.

Mam —


LUCYFER.

Jestem!


SZYMON Z KYRENY.

To znaczy —
Tak mi się zdaje... Jeszcze przed chwileczką
Byłbym był przysiągł... a teraz... ja nie wiem...
Chodźmy... ty wątpisz... i twoje wątpienie
Wzrok mi przesłania na wieczystą prawdę...
A może... widzisz... człek jest zawsze tchórzem...
Najodważniejszy jest tchórzem... Golgota —
Ukrzyżowanie, które ma się spełnić...
O tak... Golgota jest niezrozumiałą...
Ciągnie... i widzisz, człek wie, że to dobre,
Za co chce umrzeć, a gdy jest na szczycie,
To, by nie umrzeć, powiada: nie warto —
Bo nie wiadomo, azali jest dobre...
Lecz człek wie... drogi przyjacielu... idźmy...
Podaj mi ramię... widzisz, silny byłem,
A jestem słaby...


ALETHEJ.

Chcesz się na wątpieniu
Oprzeć, mój druhu?...


SZYMON Z KYRENY.

Nie! człek wie, mój druhu,
Że to jest dobre... A może on nie wie?...


ALETHEJ.

Dla człeka złem jest największem wątpienie:
Najodważniejszych na tchórzów przemienia,
A tak z nienacka przychodzi i z chwilą,
Gdy go się najmniej spodziewasz... W powietrzu
Pełno jest tego wątpienia... Nieznane
I niewidzialne przywołują moce
Ono wątpienie ku tobie — a głosem,

Który, choć ludzkie nie słyszy go ucho,
Napełnia lękiem twe wnętrze... Najstraszniej,
Gdy masz świadomość tej niszczącej siły,
A nie masz władzy, by ją zgnieść, boś zwątpił
O możliwości tej władzy...


LUCYFER.

Tak idźcie!
Idźcie naprzeciw: brzask już niedaleki,
Brzask, który dla was gorszy jest od nocy.
Wasi ojcowie, wasze matki, siostry
I wasi bracia wstają już z legowisk,
Ażeby w porę stanąć do szeregu,
Co na to miejsce Go przywiedzie... Patrzaj:
Mieli odwagę wejść na wzgórze śmierci,
Lecz schodzą z niego bez odwagi... Duszo!
Jeden z nich moim, drugi nim się staje
I będzie moim, tak jak ty, o duszo,
Na wieki wieków jesteś moją...


DUSZA WYGNANA Z RAJU.

Luby,
Najdroższy, słodki, wierny Lucyferze,
Wierną masz we mnie kochankę! Przez ciebie
Czuję dopiero, że jestem!... Przy tobie
Czuję, że światło dane jest mym oczom
I że ruchomość dana jest mym stopom,
Że moc jest dana mojemu głosowi,
By się rozdzielał na dźwięki wyrazów
I aby dźwięki te łączył w harmonię
Wielkiego hymnu: Kocham cię na wieki!


LUCYFER.

Duszo!


DUSZA WYGNANA Z RAJU.

Tysiącem lat niewysłowienie
Strasznych męczarni zdała mi się chwila —

Ta jedna chwila, kiedy me wołania
Bez echa brzmiały w miesięcznym okręgu,
Budząc li przestrach u ludzi... Tysiącem
Długich, tak długich lat, że snać wiecznością
Był mi rok każdy, wydała się chwila,
Ta jedna chwila, gdzie zbrakło ramienia,
Abym się mogła na niem oprzeć, biedna
I nieświadoma, na jaką ścieżynę
Skierować kroki i — nie paść... Tysiącem
Długich, tak długich lat, że lat tych długość
Tysiąc-by razy opasała wszechświat,
Łącząc księżyce wszystkie, wszystkie słońca,
Wszystkich tych globów lśniące miryady,
Wydała mi się ta chwila, ta jedna
Jedyna chwila, gdy mi ust zabrakło,
Do których teraz przyciskam swe wargi...
Piję z nich napój rozkoszy, jedyny,
Żywotność prawdy mający w swych kroplach,
Wonny, przesłodki ten napój!... Tysiącem
Długich, tak długich lat, że w porównanie
Mogłaby z nimi pójść jedynie krótkość
Nieprzeliczonych tysiącleci szczęścia,
Które w objęciach twoich, o mój luby,
Najdroższy, słodki, wierny Lucyferze,
Znikomą tylko wydaje się chwilą...
Niedobry, płochy kochanku! dla czego
Tak opuściłeś swą duszę?... Tak! całuj!
Pieść! pieść! Nad dreszcz ten niema nic słodszego!
W nim zapomnienie — w tym dreszczu najsłodszym, —
Że przez nas poszedł lęk pomiędzy ludzi,
Ach! złorzeczących twej duszy!... Pieść! całuj
I nie opuszczaj duszy, wiecznie twojej!
Pieść!... pieść!... tak!... całuj!... Niech po moich biodrach
Spływa ta ręka... Niech na mojej piersi
Spoczywa róża twoich ust, od ogni
Nienasyconej miłości czerwona,
Niewyczerpanej słodyczy wilgotną

Rosą zroszona, rozchylona róża...
Luby, najdroższy, słodki Lucyferze!
Nie było ciebie i lęk przyszedł na mnie,
Tak, lęk — śmiertelnych... Dlaczego-ś, niedobry,
Płochy kochanku, zostawił na pastwę
Lęku twą duszę? lęku, który zdał się
Trwać tysiąclecia?


LUCYFER.

Byłem z Nim... W ciemnicy,
W którą wtrącono tysiąclecia...


DUSZA WYGNANA Z RAJU.

Z kimże?


LUCYFER.

Z Tym, co ma zginąć na tem wzgórzu... Myśli,
Że świat wybawi od lęku. Demonem
Zbrodni mnie nazwał, siebie synem bożym...
Mówił, że moją wydrze mi kochankę,
Mą lubą, drogą, moją wierną duszę —
Przez śmierć ją wydrze...


DUSZA WYGNANA Z RAJU.

Nigdy! nigdy! nigdy!


LUCYFER.

Duszo, czy wierzysz we mnie?


DUSZA WYGNANA Z RAJU.

Wierzę.


LUCYFER.

Słuchaj:
Do boju ze mną stanął znowu Tamten —


DUSZA WYGNANA Z RAJU.

Który mnie kazał aniołowi swemu
Wypędzić z Raju —


LUCYFER.

A mnie zamknął wrota
Swojego nieba, gdy świadom swej siły,
Nie chciałem? sługą być u Jego tronu,
A tylko równy panować przy równym...
I cóż? czy zniszczył swojego rywala?
Nie! nie! zdarł z niego tylko suknię białą
Swoich pokornych aniołów; w jej miejscu
Krwawi się na mnie ciemnopurpurowy
Płaszcz, godło władzy królewskiej. Z płomiennem
Berłem pochodni w męskiej, twardej dłoni
Przebiegam odtąd cały krąg i w serca
Ludzi wybranych wlewam światłość swoją,
Iżby nie byli stadem wobec Niego
I nie wierzyli w Jego moc, co mocy
Nie miała tyle, by zgnieść przeciwnika,
By mu odebrać nieśmiertelność... »Jestem«!
Mówię do ludzi wybranych: »Patrzajcie,
Jakim jest świat ten, który Jego wszechmoc,
Sławiona przez was stworzyła!« A jeśli
Powie z nich który: »Dobrym, doskonałym
W formie i treści był ten świat, gdy wyszedł
Z rąk Jego twórczych, a tylko przez grzech twój
Stał się nikczemnym, kruchym i bezkształtnym«,
Wnet mu odkrzyknę: »Czemu Ten wszechmocny,
Ten wszechrozumny, wszechwiedny, wszechdobry
Do tego grzechu dopuścił?« Tem jednem
Zmiatam pytaniem budowę ich wiary.
A gdy się znajdą ludzie między nimi,
Którzy w Tamtego wierzą przyrzeczenia,
Że trzeba śmierci najlepszych, by zbawić
Świat ten od śmierci, między czerń ich wiodę
I każę patrzeć, jak mrą ci najlepsi,
I tak powiadam: »Tylu ich umarło,
A spójrzcie tylko na ten tłum, ulepion
Ręką Tamtego!«... I odtąd
W ich ciemnem, smutnem, łzą zalanem wnętrzu

Rozpoczyna się moje królowanie:
Wielki ogarnia ich niepokój... »Jakto?
Więc niema szczęścia?« pytają z rozpaczą;
»Niema zbawienia? Niema już spokoju?«
»Jest« wnet odszepnę... »Jest we mnie, jest w wierze,
Iż tak zostanie do końca, iż wszystko
Do końca zostać tak musi... Jest szczęście
W tej z owej wiary urodzonej wiedzy,
Że człek ma tylko do wyboru jedno:
Ukochać rozkosz, która wypłynęła
Z tego, co Tamten kazał nazwać grzechem...
A gdy nastąpi przesyt wyczerpania,
Tak im powiadam: »Ze mnie idzie rozkosz,
Która jest wszystkiem wszystkiego na świecie!
Tamtego wińcie! On was tak ulepił,
Że nie możecie zażywać do końca
Mojej rozkoszy, co się stała dla was
Wszystkiem wszystkiego!«... I złorzeczą.


DUSZA WYGNANA Z RAJU.

Straszny-ś!


LUCYFER.

Duszo, w uściskach moich niema szczęścia?


DUSZA WYGNANA Z RAJU.

O luby, słodki, drogi Lucyferze!


LUCYFER.

I tamten, gniewny, że Mu świat wydarłem,
Wszczął ze mną walkę na nowo; obudził
Jednego z dobrych i rzekł: Synu boży:
Umrzyj, byś zbawił duszę, którą Szatan
Więzi przy sobie.


DUSZA WYGNANA Z RAJU.

Drogi mój kochanku!


LUCYFER.

O duszo moja, wierzysz we mnie?


DUSZA WYGNANA Z RAJU.

Wierzę.


LUCYFER.

Byłem u niego w kaźni, w ciemnej kaźni,
W którą wtrącono tysiąclecia... »Tamten
W pomrok cię wtrącił!« powiadam.


DUSZA WYGNANA Z RAJU.

Uwierzył?


LUCYFER.

Na szczyt olbrzymi wziąłem jego ducha:
»Spojrzyj!« tak rzeknę — »wszystkie te królestwa
Rzucę-ć pod nogi, wszystkie te bogactwa,
Które są matką i ojcem rozkoszy,
Tylko się ukorz przedemną, ulegnij!«


DUSZA WYGNANA Z RAJU.

Uległ?... czy uległ?... Powiedz, Lucyferze,
Czy On mocniejszy od ciebie?...


LUCYFER.

»Na krzyżu
Niech giną łotry! ja cię na królewskim
Posadzę tronie... tam miejsce dla ciebie!
Twej strasznej śmierci czerń ta nie jest godna...
Tamten jest słabszy odemnie... Twa boleść,
Twoje męczeństwo nie zbawi...«


DUSZA WYGNANA Z RAJU.

Usłuchał?


LUCYFER.

Idzie umierać... Patrzaj... Tłum już mętną
Wylał się falą z bram Jeruzalemu...

Świt już nad nami, a On między tłumem
Kroczy w głąb mroków... Chodź naprzeciw niego,
Zmieszaj się z czernią...


DUSZA WYGNANA Z RAJU.

A więc On się oparł
Twojej potędze?...


LUCYFER.

W Ogrodzie Oliwnym
Prosił Tamtego, ażeby mu odjął
Kielich goryczy, ale potem, cichy,
Wypił go do dna...

DUSZA WYGNANA Z RAJU.

Kielicha rozkoszy
Z rąk twych nie przyjął? On jeden... On jeden...
I idzie konać cichy i spokojny...
Idzie umierać, aby świat wybawić
Od tego lęku, który powstał z grzechu,
A który czułam przed chwilą... Ty lękiem
Więzisz przy sobie mnie, duszę... W rozkoszy
Z tobą lęk tylko przycicha, nie ginie — — —


TŁUM.

Ehej! ehej — —


CHÓR PATRYOTÓW.

Miriam w bęben uderzyła,
Izraelski skacz narodzie — — —


DUSZA WYGNANA Z RAJU.

On lęk chce wygnać z okręgu... On idzie
Umierać za mnie... On ma wiarę...


LUCYFER.Duszo! —

CHÓR NIERZĄDNIC.

W Baalchazor stado lwów
Hej wywlokło z legowiska
Jedną lwicę! hej!...
Ogień w ślepiach im się jarzy,
Sierść podnosi się na krzyżach
I falują tłuste boki:
Śmiech rozpiera dwie boginie
Afrodis i Astoreth — — —


ŚMIECH Z TŁUMU.

Hahahahaha! —


CHÓR NIERZĄDNIC.

Hej, za łono się chwytają
Rozbawione dwie boginie —
Afrodis i Astoreth!
W nagie uda głośno klaszczą,
Po kolanach biją dłonią,
Aż im grzbiet się w kabłąk gnie,
Lub wypręża, niby struna...
Nie wytrzyma jedna lwica
Jurnej mocy stada lwów! — —


GŁOS Z TŁUMU.

Hahahahaha! Salomon nie stworzył
Piękniejszej pieśni... Hahahahaha! —


CHÓR NIERZĄDNIC.

Oczy bielmem jej zachodzą,
Na kłach wargi już stężały,
Żar rozkoszy uszedł precz...
Śmiech rozpiera dwie boginie
Afrodis i Astoreth;
Pijmy! pijmy! pijmy!
Tańczmy i śpiewajmy!
Hu! ha!...


JEDNA Z NIERZĄDNIC.

Nie jedno stado, ale pięć wytrzymam —
Pięć po dwadzieścia... uciechę mieć będą
Afrodis i Astoreth...


INNA NIERZĄDNICA.

Achitofelu! widziałeś piękniejszą?
Takie ramiona?? taką pierś?? — — —
Precz, szmato!
Osłaniająca przed okiem kochanka
Alabastrową boskość tego biodra!
Droższy mi kupi jedwab Achitofel,
Żywszą to ciało odzieje purpurą,
Gdy swą lubieżność do syta nakarmi
Jego widokiem, gdy się oszołomi
Do syta jego zapachem...


GŁOS Z TŁUMU.

Ahola!
Najcudowniejsza z — ulicznic!... Patrzajcie,
Naga stanęła przed nami!...


INNY GŁOS.

Od Rzymian
Nauczyła się bachanckich podrygów...
Evoe Bacche! Evoe!... Ahola,
A gdzież twa siostra Aholiba?


AHOLA.

Zdechła!
Nie wytrzymała stada lwów... Śmieją się
Afrodis i Astoreth!


ACHITOFEL.

A ty za ile się pośmiejesz?


AHOLA.

Bratku!
Wylicz trzydzieści srebrników... Za dużo?
Bogów sprzedają dziś za taką cenę —
A czem bóg taki wobec mnie?


INNA Z NIERZĄDNIC, CHAMUTAL.

Ej, rabi!
Nie miałeś złota, masz błoto!


JEDEN Z ŻYDÓW.

Chamutal,
Córko proroka, mówię-ć, nie pluj w studnię,
Z której ci czerpać przychodzi!...


CHAMUTAL.

Z tej studni?
Nigdy na sobie całej sukni nie miał,
A chciał zjeść chleba, musiał iść na żebry...
Zresztą: spójrz tylko na Niego! gdzież taki
Może być studnią?... I na śmierć się wlecze...
Na zawsze dla nas stracony — choć prawda,
Czysty był zawsze, jak woda Jordanu — — —


AHOLA.

Achitofelu!...


GŁOS Z JEDNEJ Z DALSZYCH GRUP.

Łapać rzezimieszka!
Ręką mi sięgnął do sakwy... Krzyż jeszcze
Czwarty postawić... O tam, zginął w tłumie...
Moje pieniądze!...


STRAGANIARZE.

Galban! nard! z Arabii
Drogie wonności! — — —


ACHITOFEL.

Trzydzieści srebrników?


AHOLA.

I krużę wina dla dodania ognia
I krużę wina, aby moc wróciła...
Rozkosz, wiesz o tem, pożera nam jędrność,
Wysusza ciało — trzeba je odświeżać.


ACHITOFEL.

Drogo się ważysz...


AHOLA.

E! czyż mam być lichsza
Od tego chłystka, który się powiesił,
Wziąwszy trzydzieści srebrników?... Sznur pereł
Dasz mi, by jego opałowa białość
Śćmiła na szyi czerwoność całunków
I ślad twych zębów lubieżnych... Kochany,
Słodki, jedyny, drogi, czarujący,
Przemożny, szczodry, boski ulubieńcze
Boskiej Astarty, z tobą mi umierać —
Nie! żyć noc całą w objęciach...


ACHITOFEL.

Kosztowny,
Bardzo kosztowny to nocleg...


AHOLA.

Co? idziesz?
Może chcesz uwieść swą rodzoną siostrę?
Pełno dziś Tamar i Amnonów... Skąpiec!
Woli swe ziarno, z którego mógł drugi
Wyrosnąć Mojżesz i naród z niewoli
Wywieść egipskiej, rzucić Molochowi...
Wiesz, że Onana pożarł ogień żywy!


STRAGANIARZE.

Świeże daktyle! świeże! świeże figi!


AHOLA.

Z tobą, Eljaba, będzie tańszy handel.


ELJABA.

Madjanita jestem, ty żydówka...
Zakon...


AHOLA.

Dziś nie ma zakonu... Moabczyk
Czy Amorejczyk, Filistyn czy kupiec
Z Tyru, to jedno... Greczyn czy Rzymianin
To wszystko jedno... byle dobrze płacił...
Ezechielów już niema... Prorocy
Czasów dzisiejszych sami swoje córki
Na targ prowadzą... A więc dziś wieczorem...


ELJABA.

Gdzie?


AHOLA.

Pod Syonem na prawo... Trzy kroki
Od głównej bramy, wiodącej do wnętrza
Salomonowej świątyni... Zadatek?


ELJABA.

Masz go!...


AHOLA.

Hu! heach! śmieją się boginie —
Afrodis i Astoreth! — — —


JEDEN Z HANDLARZY.

Tak, Jazyelu! mówię, żeś oszukał
Mnie, przyjaciela swojego...


DRUGI HANDLARZ.

Oszukał?

Niech ja się trądem obsypię w tej chwili,
Jeślim ja ciebie oszukał... Ty złodziej!
Wart był twój towar — niech mnie Pan Bóg skarze —
Pół worka miedzi...
Ten rabi powrozem
Wygnał mnie, Ezrę, z przedsionka kościoła,
Kiedym miał zrobić interes... Ty szachraj,
Ty chcesz mi zepsuć interes — na ciebie
Niema powroza — — —


PIERWSZY HANDLARZ.

A niech mnie pokręci!
Niech moją babkę, mą żonę, me dzieci
I moje wnuki i wnuki mych wnuków
Wielka choroba nawiedzi!...
Co jest?... mój towar? mój towar jest taki,
Jakiego oczy twoje — niech oślepną,
Niech one słońca nie widzą, niech żołdak
Króla Heroda napluje w twe oczy,
Jak patrz! tam pluje w oczy tego rabi —
Niech twoje oczy zgasną na tym krzyżu,
Który On dźwiga, jeśli twoje oczy
Widziały kiedy taki towar... Słuchaj —
Ty złodziej! — Słuchaj: u mnie jest niedużo
Tego towaru — — —


GŁOS Z TŁUMU.

Uryja! Uryja!
Pocoś tu przyszedł?... Marne widowisko!
Idź! idź! strzeż swego ogrodu! U progu
Wąż tam przykucnął, gotów skusić Ewę!


JEDEN Z ŻYDÓW.

Kto ci dał prawo podglądać pod płoty
Mego zwierzyńca?... Pilnuj własnej bramy,
Jeżeli jeszcze zda ci się pilnować —
Wszakże otwarta na oścież... Wiadomo,
Że wchodzi do niej całe Jeruzalem...


DRUGI ŻYD.

Ty mnie obraził!... Jutro mi odpowiesz
Tam! przed Piłatem...


TRZECI ŻYD.

I! i! dajcie spokój...
Niema już prawa na tej judzkiej ziemi,
Odkąd Piłaty myją sobie ręce...


DRUGI ŻYD.

O, prawda, prawda, wielka, święta prawda — — —
Nie pójdziem bronić czci przed trybunały,
A na kułaki szkoda naszych grzbietów —
Dla twego — proga i dla mojej — bramy...
On tylko, widzisz, ma tę wytrzymałość:
Pod kułakami, patrz! znowu upada — — —
A wstań-że, wstań-że, judzki królu! wstań-że,
Synu Dawidów! Podnieść go!...
We troje
Sznury zwijają...
Smagaj go!... Jest jeszcze
Białość na plecach... Na włos, na pół włosa!
Smagaj, niech krew je zaleje do reszty,
A ja — umywam ręce!... Haha! haha! — — —


CHÓR PATRYOTÓW.

Miriam w bęben uderzyła,
Izraelski skacz narodzie!
Faraona zbrojna siła —
Koń i jezdny — w gorzkiej wodzie:
Wroga naszych Ojców, Boże!
Pochłonęło wielkie morze...

Miriam w bęben niech uderzy,
Niech do tańca naród stanie!
Na libańskiej dziś rubieży
Każesz rosnąć cedrom, Panie:

Krzyż dla zdrajcy z tego drzewa!
Tańcz narodzie, Miriam śpiewa — — —


STRAGANIARZE.

Przędze sydońskie! Kosztowne obiodrza!
Naramiennice!...
Handel! handel! handel!


LUCYFER.

Przytul się, duszo!...


DUSZA WYGNANA Z RAJU.

To grzech pierworodny
Takiem szaleństwem dotknął ludzi... Zgroza!
Gdzież jest zbawienie?...


LUCYFER.

We mnie... Drżysz?... Odejdźmy...


DUSZA WYGNANA Z RAJU.

Nie! nie! Za grzech ów niech do dna wychylę
Kielich goryczy...


LUCYFER.

Tak, jak On w Oliwnym
Pił go Ogrodzie?!... Odwrócę od ciebie
Ten znak upadku rozumu i woli...
Kto nie chce pić go, nie pije... Czyż warto
Dla takiej tłuszczy... Przytul się, ma duszo!


DUSZA WYGNANA Z RAJU.

Zimnyś!...


LUCYFER.Me zimno jest ciepłem.

DUSZA WYGNANA Z RAJU.

Nie! kłamiesz!
Od Niego, czuję, idzie ciepło...


LUCYFER.

Duszo,
Czyż zimnem było me ciepło, gdyś w Raju
Mdlała z rozkoszy przy boku kochanka,
Kiedy tą ręką odsłaniał twym oczom
Urodę twojej nagości?... Pamiętasz?
Wdzięczna, że Bogów dałem ci świadomość
Piękna i dobra i prawdy, pieściłaś
Oczy twojego anioła!... Pamiętasz?
Wargi rozwarte, płomienne, błyszczące,
Lepkie od płynu miłosnej słodyczy,
Do jego drżącej przykładałaś wargi
I przytulając swe biało-różowe,
A jak pieśń globów harmonijne członki
Do jego ciała, które dreszcz przebiegał —
Dreszcz nad dreszczami — szeptałaś poszeptem
Drzew i strumieni: »O piękny! o dobry!
O mój wieczysty! o mój nieskończony!
O mój prawdziwy!... Przez ciebie wiem dzisiaj
To, co jest wiedzą; przez ciebie poznałam
Co jest poznaniem: że piękno w tych liniach
I tych przegięciach, w tej pełni i barwie
Mojego ciała, a dobro i prawda
W najrozkoszniejszym spoczynku przy tobie!«
Pamiętasz?... słońce zachodziło wówczas —


DUSZA WYGNANA Z RAJU.

Dla mnie!... Obmierzły mi uściski twoje!


LUCYFER.

Duszo! Tamtego wiń, że, tworząc ciebie,
Wlał w twoją krużę zaczątek przesytu...
Że nasza miłość, nasza wielka miłość —


DUSZA WYGNANA Z RAJU.

Przed chwiląś widział, czem się miłość staje
Dzięki grzechowi naszemu: kałużą

Bezecnych targów, w której człek się wala
Jak zwierz... O, pięknem i dobrem On tylko!
On tylko prawdą! On tylko miłością —
Czystą i świętą!... Patrz! śród orgii życia
Idzie ta Prawda, Dobro, Piękno, Miłość
Cicho, pokornie, w wzgardzie, w pośmiewisku, —
Dla mnie tak idzie! dla mnie i przezemnie!
O Lucyferze zdradziecki! O kłamco,
Któryś przez wieki kłamał!...


LUCYFER.

Duszo! duszo!
Nie wierzysz we mnie?


DUSZA WYGNANA Z RAJU.

Nie wierzę!... nie wierze!


LUCYFER.

Na pastwę tłumu cię zostawiam! — — —


GŁOS Z TŁUMU.

Puśćcie! — — —


CHÓR PATRYOTÓW.

Miriam w bęben uderzyła,
Na Libanie cedrę ścięto,
Wyciosano krzyż — — —


CHÓR NIERZĄDNIC.

Śmieją się
Afrodis i Astoreth!...


GŁOS Z TŁUMU.

Puśćcie!


DRUGI GŁOS.

Zatrzymać tam falę! ścisk taki,
Że się podusim...


TRZECI GŁOS.

Dziecko mi zgnieciecie!...


PIERWSZY GŁOS Z TŁUMU.

Puśćcie! — — —


JEDEN Z ŻYDÓW.

Niewiasto! gdzie się pchasz?


NIEWIASTA.

Do Niego!...
On to ze ziemi mnie podniósł, przy uczcie
Siedząc z możnymi u Faryzeusza!
On mi na włosy położył Swą rękę,
On mi łzy otarł, On mi rzekł: »Niewiasto!
Odejdź w spokoju! Pan z tobą!« — gdy tamci
Jawnogrzesznicą mnie lżyli... O Święty!


JEDEN Z ŻYDÓW.

Któż to jest? Powiedz!


INNY ŻYD.

Niewiasta!... A stój-że!
Stój-że, szalona dziewczyno! Śmierć pewna
Dla Jego uczni i Jego przyjaciół:
Zdrajca cesarza i swego plemienia!
Nie żal ci Twojej urody? Tych pięknych
Nie żal bisiorów? tych pereł, tych drogich,
Widzę, kamieni, którymi swe włosy
Poprzeplatałaś, którymi ta szyja
I te ramiona obsypane?


NIEWIASTA.

Macie,
Bierzcie to wszystko!... On mojem bogactwem,
Choć sam tak biedny, że płakać-by nad Nim

Można przez wieki i jeszcze za mało
Łez, by opłakać tę jego niedolę...
Znowu upada... O, wielki mocarzu!
Podniosłeś z ziemi taki ciężar grzechu —
W Faryzeusza domu mnie podniosłeś,
A teraz nie masz już siły, by krzyż ten
Ku swoim katom odwrócić i zmiażdżyć
Ten — ród człowieczy!...


SZYMON Z KYRENY.

Maryo! Powstań z ziemi!


NIEWIASTA.

To ty, Szymonie?


SZYMON Z KYRENY.

Jeśli-ć życie drogie,
Milcz, wstań!


NIEWIASTA.

Nie kocham już życia! Czem życie!?
Niczem jest życie, kiedy Takich wiodą
Na śmierć haniebną.... Czyż niema człowieka,
Coby mu pomógł dźwigać krzyż?


SZYMON Z KYRENY.

Niewiasto!
Ja mu pomogę... Drogi przyjacielu,
Weź ją pod swoją opiekę... Jej trzeba
Żyć, a nie ginąć... W jej sercu jest wiara,
Którą ma Tamten...


NIEWIASTA.

A ty się nie boisz?


SZYMON Z KYRENY.

Żydowin jestem, ale obywatel
Rzymski — — —


ALETHEJ.

Szymonie, a czy On nie wątpi?


SZYMON Z KYRENY.

Patrz, wstał z upadku, zwrócił się ku tłumom
I błogosławi.


ON.

O ludu mój, ludu!


SZYMON Z KYRENY.

Szedłem za Tobą! daj mi krzyż Swój dźwigać.


ON.

Wytrwasz?


JEDEN Z UCZONYCH ŻYDÓW.

Z Kyreny Szymon, magnat wielki,
Wziął szubienicę na swe barki.


DRUGI Z UCZONYCH ŻYDÓW.

Modą
Dziś u paniczów bratać się z łotrami...
Bisior i jedwab już im się opatrzył,
Z nudów o łachman idą się ocierać.


TRZECI Z UCZONYCH ŻYDÓW.

Pragną przyspieszyć koniec świata... Wszystkim
Przecież wiadomo, iż na krótko przedtem,
Zanim Archanioł zabrzmi nad doliną
Jozafatową, nastąpi zrównanie
Wszystkiego z wszystkiem: łachmana z bisiorem,
Przędzy konopnej z jedwabiem.


DRUGI Z UCZONYCH ŻYDÓW.

Tak... Cóż to?

Tłum się uciszył... Nawet straganiarze
Zmilkli...


INNY Z UCZONYCH ŻYDÓW.

Tak... Cóż to?!... Przyszedł już na miejsce...


PIERWSZY Z UCZONYCH ŻYDÓW.

Cicho... To pretor czyta wyrok... Idźmy
Bliżej...


INNY Z UCZONYCH ŻYDÓW.

Już skończył... Teraz Annasz mówi.


ARCYKAPŁAN ANNASZ.

Ludu żydowski!


ARCYKAPŁAN KAJFASZ.

U mnie jest pierwszeństwo —
Arcykapłanem jestem i twym świekrem...


ANNASZ.

Głos twój jest chwiejny, popękany, głuchy,
Jak odgłos garnka stłuczonego.


GŁOSY Z TŁUMU.

Kajfasz!
Niech do nas Kajfasz się ozwie!


KAJFASZ.

Przez ciebie
Pycha przemawia.


SZYMON Z KYRENY.

Kłócą się o zaszczyt
Spełnienia zbrodni... Annasz tu zwycięży:
Młodszy, więc bardziej oddany Rzymianom.


GŁOSY Z TŁUMU.

Kajfasz!


INNE GŁOSY.

Nie! Annasz! arcykapłan Annasz!


ANNASZ.

Pretor — on jeden niech tutaj rozstrzyga...
Wyrokuj, panie, kto ma dziś pierwszeństwo:
Kajfasz czy Annasz, najwierniejszy sługa
Sług cesarzowych.


PRETOR.

Niech Annasz ogłosi
Wolę cesarza... Ucisz się, motłochu!
Cesarz przemawia...


ANNASZ.

Narodzie wybrany!
Ludu żydowski!... Rzymski prokurator
Na śmierć wam wydał zdrajcę i bluźniercę,
Ale raz jeszcze przezemnie obwieszcza,
Że, jeśli taka będzie wasza wola,
Jeśli w tym zbrodniu winy nie znajdziecie,
Albo do serca wkradnie wam się głupia,
Niewczesna litość, znamię ludzi słabych,
Wówczas mu każe zdjąć błazeński wieniec
I tę parodyę królewskiego płaszcza
I na swobodę wypuści zaprzańca
I burzyciela świątyni i wroga
Wszelkich porządków, bez których, jak glina
Źle wysuszona, świat ten by się rozpadł —


TŁUM.

Na szubienicę!


ANNASZ.

— A zaś na tem drzewie,

Które od wieków uważane bywa
Za drzewo hańby, za drzewo niestartej
Nigdy sromoty, każe rozpiąć członki
Którego z dzikich mężobójców... Wielką
Prokuratora jest łaska: wraz z wami
Wie Poncki Piłat, iż nad mężobójcę
Większym zbrodniarzem ten oto buntownik!
Jednak rzeknijcie, a cofnie swój wyrok...


GŁOS Z TŁUMU.

Niech na tym krzyżu Nazarejczyk skona!


INNY GŁOS Z TŁUMU.

Tak! On jest gorszy, niżli mężobójca!
Jego ukrzyżuj!... On, nędzny syn cieśli,
Królem się mienił żydowskim.


INNY GŁOS Z TŁUMU.

Nie chcemy
Królów żydowskich, gdy wielki Rzymianin
Władnie nad nami —


KAJFASZ.

Podła czerń...


GŁOS Z TŁUMU.

On bunty
Pragnąłby wszczynać, a nam trza spokoju,
Aby szedł handel...


INNY GŁOS.

Dobrze nam handlować
Ze Rzymianami... Kupcy z nich na wszystko —


INNY GŁOS.

Na wasze żony i na wasze córki —
Płacą sowicie...


INNY GŁOS.

Ukrzyżuj!... Syony
Chciał nam rozwalać, a budować nowe!
Chciał równać ludzi, aby wszyscy byli
Jak on — parobek! A zaś od początku
Świata tak było i będzie do końca,
Że jeden służy, a drugi panuje!...
Nam dobrze służyć, wam dobrze panować —
Nie chcemy zmiany...


INNY.

A kto nam urzędy
Będzie rozdawał?... Kto nas po ramieniu
Jutro poklepie: »Witaj, wierny Sofar!
Bądź zdrów, Menachem... Otwarte są dla was
Bramy rzymskiego pałacu?« — — —


INNY.

Kto powie:
»Przyjdźcie na ucztę!«... Eleazar tylko
Nie jadł z synami... To był czas szalonych. —


ALETHEJ.

Słyszysz?... Czy warto umierać?


SZYMON Z KYRENY.

O Boże! —


ARCYKAPŁAN ANNASZ.

Rozstrzyga święta wola ludu... Słuszne
I sprawiedliwe zapadły wyroki...
Módlmy się bracia: »Panie Boże wielki!
Synowie ludzcy wszczęli bunt zuchwały
Przeciw Twej władzy — karz ich wiecznie!


CHÓR TŁUMU.

Amen.


ANNASZ.

Stawamy zawsze przed oczyma Twemi;
Ty patrzysz w głębie naszych serc: jest czystość
I sprawiedliwość w naszem łonie! Boże,
Błogosław wierne Twe sługi, a wrogów
W moc naszą oddaj, abyśmy spełnili
Na nich Twój wyrok nieswawolny.


CHÓR TŁUMU.

Amen.


ANNASZ.

W Tobie nadzieję mieli nasze ojce:
Tyś łuku Swego naciągnął cięciwę
Przeciw zastępom moabskim: Piorunem
Rażeni byli jako stada owiec...
I dziś, o Panie, rozpieraj się z tymi,
Którzy się z nami spierają! Walcz, Panie,
Przeciwko wszystkim, którzy z nami walczą
W Tobie dziś nasza jest nadzieja...


CHÓR TŁUMU.

Amen.


ANNASZ.

Podnoszą rokosz przeciw woli Twojej,
Co ustaliła fundamenty świata!
Z kościoła Twego chcą rozebrać cegły,
Z kapłanów Twoich chcą poździerać suknie!...
Królami zwą się, dziedzictwo Dawida
Pragną rozdzielić według chęci swojej!
Wyżyny pragną zrównać z nizinami!
Boże Libanu, Boże, któryś Synaj
Wybrał, by z niego głoszono Twe prawa,
Pokaż swą siłę nad nimi! Niech będą
Jako robactwo pełzające...


CHÓR TŁUMU.

Amen.


ANNASZ.

Wyrwij im język, by nie bluźnił Tobie
I Twoim sługom!...
Połam im zęby w ustach —
Trzonowe zęby lwiąt!


CHÓR TŁUMU.

Amen.


ANNASZ.

Twarz ich napełnij wrzodami!


CHÓR TŁUMU.

Amen.


ANNASZ.

Oczy im wypal Swym ogniem!


CHÓR TŁUMU.

Amen.


ANNASZ.

Niech ci bluźnierce będą jako woda,
Co się rozpływa...
Niechaj-że będą jak trawa na dachu,
Co więdnie, zanim urośnie.
Spraw, aby byli jako płód niewieści,
Co, martwy na świat przyszedłszy, nie widzi
Blasków słonecznych!


CHÓR TŁUMU.

Amen.


ANNASZ.

Chrząszczom daj wszystek ich urodzaj!
Pracę na pastwę daj szarańczom!
Gradami pobij ich jęczmień,
Winne ich szczepy i figi!
Wytrać ich bydło!
Niech żebrzą!...

A żebrząc, niechaj odchodzą z pustemi,
Panie, rękami!


CHÓR TŁUMU.

Amen! Amen! Amen!


ANNASZ.

Prześladowanie wiernych niech ich ściga,
A gdy przed sądem staną, czci swej broniąc,
Niechaj odchodzą pohańbieni.


CHÓR TŁUMU.

Amen.


ANNASZ.

O, wielki Boże! zgładź ich pierworodztwo!
O, wielki Boże! w drugiem pokoleniu
Niechaj zaginie ich imię.
Niech w krwi ich brocząc, człowiek sprawiedliwy
Wie, że nad nami jest Sędzia!
Na krzyż ich patrząc, niech wie człek pobożny,
Że jest nad wszystkiem Pan i Bóg nasz...


CHÓR TŁUMU.

Amen.


ANNASZ.

Bądź pochwalony, o Boże Zastępów.
Teraz i zawsze i na wieki wieków — — —


CHÓR TŁUMU.

Amen! Amen! Amen!


SZYMON Z KYRENY.

Czas już największy rozwalić świątynię,
W której panuje taki Bóg...


ALETHEJ.

Wątpieniem
Myśmy swych bogów strącili z Olimpu.


SZYMON Z KYRENY.

A my go siłą wypędzimy.


ALETHEJ.

Siła
Zawsze tu będzie słabością — — —


ANNASZ.

Na krzyż z Nim!
Zdjąć z Niego suknię i dać ją żołnierzom! — —


DUSZA WYGNANA Z RAJU.

Memu istnieniu czemuż niema końca?!
Zanim mnie z Raju wygnano, dlaczego
Ta Moc Najwyższa nie kazała zginąć
I mnie i złemu, które było we mnie
I które stało się nasieniem złego?!
Ta Moc Najwyższa czemu powołała
Mnie, abym była?... Nic! tak, nic!... Ty, Boże!
Gdybym posiadła Twą wolę i władzę,
Aby tę wolę zmienić w czyn, niczemu
Dałabym spokój!... Niechby było niczem,
Aby nie było to, co jest... Ty, Boże!
Złem była wola i Twój czyn!...


JEDEN Z ŻOŁNIERZY.

Dać tutaj!
Mnie się należy ta suknia!... Najcięższy
Jam mu wymierzył policzek!...


DRUGI ŻOŁNIERZ.

Ja trzciną
Waliłem w głowę, że kolce pod skórę
Na cal właziły...


PIERWSZY ŻOŁNIERZ.

Cicho, Katylino!
Podły imiennik, a może twój przodek
Groszem publicznym sakwy swe ładował —
I ty byś pragnął cudzem się zbogacić...
Suknia jest moją... Ja mam Scypionów
W przesławnym rodzie... My zasługi mamy,
Należy nam się nagroda.


SETNIK.

Na kości!...
Oddać tę szmatę na los szczęścia!... Kaju!
Podaj tu kości... Źle, komilitoni,
Że się waśnicie... Wielkie państwo rzymskie —


JEDEN Z ŻOŁNIERZY.

Co nam do państwa rzymskiego... Niech płacą
Żołd i nagrody...


SETNIK.

Fabrycyuszowi
Szczęście oddało.


JEDEN Z ŻOŁNIERZY.

Ale my nie damy!
Na drobne strzępy!... Lepiej nikt, niż jeden —


ŻOŁNIERZ FABRYCYUSZ.

Bydlęta! zbóje! rabusie! — — —


JEDEN Z ŻYDÓW.

Sofetja!
A wal tam dobrze w te gwoździe! bo jeszcze
Gotów się urwać!... Puk! puk! jeden wbity!
Wyciągnij bardziej rękę! dłoń się zwija,
Palce się kurczą!... Albo wiesz: przez kłykcie —

Tak!... wal przez kłykcie!... będą kości trzeszczeć...
Mnie trzeba, widzisz, by kości trzeszczały...
Puk! puk! jest drugi — —


INNY ŻYD.

Abija! Itamar!
Menasze! Gerszon! Amram! Azor! Chodźcie!
Chodźcie tu bliżej! Patrzajcie, jak ciurka
Krew po ramieniu!...


PIERWSZY ŻYD.

Puk! puk! jest i trzeci!...
Za bardzo palce wystają u nogi!
Połam je trochę!...


GŁOSY TŁUMU.

Do góry! do góry!
Tak jest, do góry!...


INNY GŁOS Z TŁUMU.

Bądź mi pozdrowiony,
Królu żydowski!


JEDEN Z OBSZARPAŃCÓW.

Zstąp z tego krzyża!...
Daj-że nam ryby, bośmy bardzo głodni!
Od wczesnych świtów czekaliśmy wszyscy
Na widowisko!...
Zdrajco, mówiłeś, że przyjdzie królestwo,
Gdzie ludzie z głodu mrzeć nie będą! Patrzaj!
A moje dzieci już zgasły!
Równaczu ludzi!
Rozdzielaczu chleba,
Który przenigdy nie był twoim!...
Mówiłeś, kłamco, że będę bogatszy
Nad wszystkich wielkich bogaczy tej ziemi,

Jeżeli pójdę za tobą...
Poszedłem...
I patrz, łachmany na chudem mem ciele!
Oczy wyłażą od pustego brzucha!
A te ramiona jak suche łodygi!
A miałem służbę!...
A jeść mi dawano,
A zaś przez ciebie wygnał mnie Ikamjasz!
I nikt do służby przyjąć mnie już nie chce!
Mówią, żem człowiek, co się nazyrejskim
Zaraził trądem!...
Uwodzicielu ludu!
Praw gwałcicielu —
Praw, które każą szanować kapłanów,
Naszych od Boga danych nam przyjaciół!...
Ty gasicielu światła, w którem możni
Lśnią jako bogi, rozdając jałmużnę
Między nas biednych!
Chudopachołku! — — —


SZYMON Z KYRENY.

Brudny obszarpańcze!
Nędzny lizuniu! Co za faryzeusz,
Co za lewita uczył cię tej głupiej,
Śmiesznej, bluźnierczej litanii?! — — Ach, powiedz:
Widziałeś kiedy takie upodlenie,
Mój przyjacielu?...


ALETHEJ.

To jest nieszczęśliwy,
A może nawet obłąkany... Patrzaj,
Jakie on harce wyprawia swem ciałem!
Zgina te plecy, jak brzoza na wielkiej,
Czerwcowej burzy... Oczy krwią mu zaszły,
Włos mu w kołtuny zlepił się od nędzy,
A cienka szyja — — —


INNY Z OBSZARPAŃCÓW.

Wysokoś! Doplunę
Czy nie doplunę?... Tfu! tfu! tfu!


SZYMON Z KYRENY.

Nikczemna,
Służalcza duszo!...


ALETHEJ.

Świat to przeciw światu!...
Nie plam swej ręki dotknięciem... To zgraja,
Za którą umrzeć nie warto!... A gdzież są
Jego uczniowie?


SZYMON Z KYRENY.

Jeden z nich się zaparł,
Inni ze strachu się rozpierzchli... Słuchaj:
Mówisz, że umrzeć nie warto —


ALETHEJ.

Na świecie
Zbrodnia jest wieczną.


SZYMON Z KYRENY.

A żyć czyż jest warto?


ALETHEJ.

Nie wiem.


SZYMON Z KYRENY.

On jeden wie... Na krzyżu... Kona
Cicho, jak Człowiek, który wie i wierzy...
Słyszysz?... Przebacza łotrowi... On wierzy...


GŁOS Z KRZYŻA.

Boże! mój Boże! czemuś mnie opuścił?!


ALETHEJ.

To głos rozpaczy...


SZYMON Z KYRENY.

Straszny głos... W mej duszy
Ciemno i straszno...


NIEWIASTA.

Zgasłeś, Zbawicielu!
Skończyłeś, Panie!


ALETHEJ.

Idźmy! idźmy! idźmy! — — —


DUSZA WYGNANA Z RAJU.

O niezapomniany!
Twórco cierniowej korony!
O krwi spragniony,
Wyciekającej ze serdecznej rany!
O źródło lęku! o bezwstydnej zbrodni,
Od której hutnie roi się Golgota,
Bezwstydny ojcze, hutny krzewicielu!
Wiem: w twych uścisków lubieżnem weselu
Znów się występek zapłodni,
A jednak pcha mię tęsknota,
Której się oprzeć nie mogę,
Na twej miłości wstrętną, podłą drogę.

Nie jedną chwilę,
Nie dzień, nie miesiąc, nie rok, nie wiek jeden
Trwa w swojej sile
Ta orgia życia, która boży Eden
Zmieniła w piekieł żarzewie:
Setki lat patrzę, jak na hańby drzewie
Zawisa Piękno, Dobro, Prawda, Miłość!
Setki lat słyszę, jak dudni Golgota

Od wrzasku zgrai i od huku młota
I od bluźnierczej modlitwy
Nad wielkim skonem świętego Rybitwy!
A jednak żądzy opiłość,
A jednak grzeszna pcha mnie wciąż tęsknota,
Której się oprzeć nie mogę,
Na twoich pieszczot wstrętną, podłą drogę.

Na krzyż spoglądam, na ten krzyż, co wieki
W swej strasznej grozie sterczy wciąż nademną
I w księżycowym blasku cień daleki
Rzuca w tę przestrzeń ciemną,
W przybytek nigdy niezmazanej winy!
Na krzyż spoglądam, na wyrzut godziny,
Kiedy przeklęta, słodka rozkosz z tobą
Okryła Eden żałobą!
Na krzyż spoglądam, na którym Żywota
Spełnia się gorzka męczarnia:
I lęk mnie ogarnia i lęków moich pełna jest Golgota
I, jak błędnica, szukam zapomnienia
W tej ciemnej smudze krzyżowego cienia,
A demoniczna pcha mnie wciąż tęsknota,
Której się oprzeć nie mogę,
Na twych ukojeń wstrętną, podłą drogę.

O Lucyferze!
Z tobą wieczyste zawarłam przymierze,
W ciebie jednego znów wierzę!
Na zawsze dla mnie zamknięte już wrota
Rozkwieconego Ogrodu:
Śmierć synów bożych bram tych nie rozwarła!
I wszystka we mnie nadzieja umarła,
Tylko mną szarpie i miota
Ból, co pozostał dla ludzkiego płodu
Strasznem dziedzictwem mej zbrodni.
Wiem, że występek znowu się zapłodni

Z twoich uścisków, że nowa Golgota
Powstanie z grzesznej miłości,
Co w naszem łonie zagości,
A jednak pcha mnie płomienna tęsknota,
Której się oprzeć nie mogę,
Na twoich objęć rozpaczliwą drogę.

W uszach brzmią ciągle rozpętanej rzeszy
Wrzaski i krzyki...
Cały ten zamęt dziki,
Który w przepaście upodlenia spieszy,
Powrotną falą w me wnętrze się wlewa,
W oczach sromotne wciąż mi stoją krzyże —
I idą na mnie krwią ociekłe drzewa
I swe ramiona
Wciskają gwałtem do mojego łona...
Krzyż jestem żywy i żywa Golgota
W urągających ciżb zmąconym wirze...
Uciec! zapomnąć! w twej Lecie utonąć!
Przy twych całunkach spłonąć!
Nieśmiertelności zadać kłam w rozkoszy,
Której mi żaden syn boży nie spłoszy...
Na ból, na rozpacz, co twą Duszą miota,
Na lęk, co wszystkie jej siły rozprzęga,
W tobie się chowa ukojeń potęga:
Szepce mi o tem piekąca tęsknota,
Której się oprzeć nie mogę,
A która pcha mnie na twych uciech drogę.

Wróć do swej duszy, wróć, światło niosący!
Do swojej Duszy, drżącej
Od tych uderzeń rozszalałej burzy,
Od tego znoju,
Co jedną dobę przemienił na wieki!
Powróć, zwycięski panie, z swym promieniem,
Który mi jednem świeci przeświadczeniem,
Że już na zawsze los jest rozstrzygnięty,

Że w życia odmęty
Synowie boży nie wniosą spokoju,
Że nie przekształcą kałuży
W czyste, krwią grzechu nieskalane rzeki!
Od zmory,
Co na mnie wszystkie rozpuściła lęki,
Jest wybawieniem dla twej Duszy chorej
Wielka, jedyna twoich ust pieszczota...
Niechaj aksamit twej młodzieńczej ręki
Po moich biodrach spływa,
Niech dreszcz nad dreszcze me kości przeszywa!...
Tych dreszczów słodkich swej duszy nie żałuj,
Pieść, pieść i całuj!
W oszołomieniu miłości,
Co w naszych łonach zagości,
Zniknie krzyżami wieńczona Golgota...
Ach! jesteś, luby!...


LUCYFER.

Jestem!... W twej żałobie
Jestem przy tobie i w tobie...


DUSZA WYGNANA Z RAJU.

Pieść, pieść i całuj! pieść, rozpraszaj ciemnie
Tym niezgaszonym płomieniem Żywota —


LUCYFER.

Duszo zbłąkana, Duszo, wierzysz we mnie?


DUSZA WYGNANA Z RAJU.

Wierzę, ach, wierzę!
Tęsknota,
Której się oprzeć nie mogę — — —
O Lucyferze, Lucyferze!
Znajdę-ż wiecznego wybawienia drogę
W twoich uściskach, które mnie tak kuszą,
Że — — —


LUCYFER.

Duszo! Duszo!


DUSZA WYGNANA Z RAJU.

Ach, pieść i całuj!... Niech w miłości twojej
Utracę bytu świadomość... Ach!... zgoi
Moja się rana, co taką katuszą
Dręczy mnie wieki — — —?


LUCYFER.

Duszo! Duszo! Duszo!...





XI
UCZTA HERODYADY

OSOBY.

SALOME, córka Herodyady.
HERODYADA.
AHOLA i
AHOLIBA, córki Kaifaszowe[4].
JACHOBOD, córka Achisa.
RABBI JOHANAN.
DUSZA WYGNANA Z RAJU.
LUCYFER.
HEROD ANTYPATER, tetrarcha żydowski z ramienia Rzymian.
PONCKl PIŁAT, namiestnik rzymski.
KAIFASZ i
ANNASZ, arcykapłani.
MĘŻOWIE RADY:
MERAJOT.
ABIJA.
JANAI syn GADA.
ELJAKIM.
SALATYJEL.
DWAJ POSŁOWIE RZYMSCY.
ACHIS, faryzejczyk.
AHOLIJAB, świątynny śpiewak żydowski.
ŚPIEWAK GRECKI.
DRYADY.
POWIEW.
CHÓR.
SŁUGA ŚWIĄTYNNY.
HEROLD.
NACZELNIK STRAŻY.
KAPŁANI.
MĘŻOWIE RADY.
UCZENI W PIŚMIE.
GRAJKOWIE.
ŚPIEWACY.
LUD.

Rzecz dzieje się w czasach, poprzedzających śmierć Chrystusową.



AKT PIERWSZY.

Gynecaeum w pałacu Herodowym. W głębi, w środku sceny, wielkie drzwi, otoczone kolumnami wychodzącemi na taras. Przez drzwi te, otwarte, widać ogrody i górę Morya z świątynią Salomonową. Poranek.

SCENA PIERWSZA.

DUSZA WYGNANA Z RAJU. LUCYFER. SŁUGA ŚWIĄTYNNY.

DUSZA WYGNANA Z RAJU.

Tutaj Golgota?


LUCYFER.

Tak — — albo raczej nie — lub raczej mówię: — —
tak — — —


DUSZA WYGNANA Z RAJU.

Przecz mnie ciągniesz za sobą?


LUCYFER.

Zzułaś obuwie
ziemskiego bytu i bosa,
aby nie było słychać stóp ucisku,
po nieśmiertelnym przewiewasz zagonie
ze mną...


DUSZA WYGNANA Z RAJU.

Niebiosa
nęcą mnie tamte i płonie
żądza skier innych, niźli twe — —


LUCYFER.

W mgławisku
mojego światła jest twe niebo...


Od ogrodów wchodzi
SŁUGA ŚWIĄTYNNY i młotkiem drewnianym puka do drzwi otwartych, oznajmując porę modlitwy:

W porze
rannych pacierzy módlmy się — — —

Znika.

DUSZA WYGNANA Z RAJU.

Do Niego
módlmy się razem...


LUCYFER.

Idźmy stąd — —


DUSZA WYGNANA Z RAJU.

Tęsknota
moja zostaje i wzniesie swe dłonie — — —


LUCYFER.

Czas nam — — —


DUSZA WYGNANA Z RAJU z głębokiem westchnieniem:

Ach!...

Znikają.


SCENA DRUGA.

JACHOBOD. AHOLA. AHOLIBA.

JACHOBOD modli się.

Ongi
uczono mnie dzieckiem,
że jesteś srogi
i że nad ludźmi zawieszasz
ostry miecz kary —
A dzisiaj, o Boże,
dochodzą wieści,
że przebaczenie znakiem jest Twej władzy.
O tym poranku
i dziś Cię błagam, jak zawsze
tą lub tą bronią zbaw mój lud i dom ten,
pełen występku,
i mnie, com jest grzeszna, a jemu,
któregoś wybrał z pośród innych wielu,
ażeby głosił Twe prawo,
pozwól doczekać tryumfu
Duszy nad Złem...
Ale nie mnie Ci przepisywać, Panie,
jakie gotować masz losy
Swoim prorokom — — — :
Święć się Twa wola
jak w niebie, tak i na ziemi — — —
tylko niech przyjdzie Twe królestwo — — —
i odpuść nam winy,
jako i my nawzajem
chciejmy odpuszczać — — —


Podczas ostatnich wyrazów weszły w pośpiechu Ahola i Aholiba, córki Kaifaszowe.

AHOLA w progu:

— wszem winowajcom naszym. Amen.




SCENA TRZECIA.

JACHOBOD. AHOLA. AHOLIBA.

AHOLA.

Ho! ho! i Jachobod
umie się modlić nowym obyczajem.
A któż to, panienko,
był twoim mistrzem?
Wiem ja coś o tem... A może — — a może
słyszałaś także o ziarnie gorczycznem
i o tem czystszem
umiłowaniu — — — ?


JACHOBOD.

Może...


AHOLIBA.

Daj jej spokój!
Język swój okuj
w powściągliwości żelazo — —
patrz, jak jest smutna i blada!


AHOLA.

Wciąż o zaziemskim rozmyśla Edenie,
chce postać
mieć podobniejszą do śmierci, niż życia;
myśli, że łatwiej się dostać
w promienie
owego Raju wątłym, niż rozkwicia
pełnym roślinom... Poza tem,
choć gardzi światem,
w pokornych służbach się składa — — —
lizuń... Dlaczego tak wcześnie
wstałaś?... A możeś w nocy — — — ?


JACHOBOD.

Jak wy obie,
Czekam rozkazów mojej pani — — —


AHOLIBA.

We śnie
dziwne trapiły ją widma — nie wiada,
w jakim się zjawi humorze — — —


AHOLA.

Owy-ć złotogłów — — — — sza!


W przyległej komnacie słychać szelest jedwabiu. Zjawia się Salome.


SCENA CZWARTA.

JACHOBOD. AHOLA. AHOLIBA. SALOME.

AHOLIBA.

Słońce
wita cię blasków zalewem,
jakich oddawna nie widziały oczy
twoich niewolnic...


SALOME.

Dlaczego
wyszłaś z sypialni, nim łoże
opuści twoja — — władczyni
i — — przyjaciółka?


AHOLIBA.

Tak smacznie
i z takim spałaś rumieńcem na twarzy,
iż przebudzeniem nie chcąc tych miraży
gasić płonących, na palcach, nieznacznie
wyszłam z komnaty i czekam z Aholą
i Jachobodą, co nam dziś zezwolą
czynić twe względy...


SALOME.

I ty równie skrzętna
na me rozkazy, Jachobod?


JACHOBOD.

Pamiętna
jestem, com winna mojej pani — —


SALOME.

Zawsze?


JACHOBOD.

Zawsze.


AHOLIBA do Salomy.

Nad błękit oczy twe łaskawsze — —


SALOME do Aholi.

Włosy twe błyszczą, maścisz je maściami
z książęcej skrzyni...


AHOLA.

Zamykasz przed nami
wonność różaną — snać jesteś zazdrosna
o czarny płomień...


SALOME.

Mój ogień jest krwawy,
a służebnica niechaj milczy...

Ahola usuwa się na bok i milczy.

AHOLIBA.

Wiosna
takich nie rzuca pełnych zórz na ławy
przybrzeżnych piasków nad jordańską rzeką,
jak te strumienie złota, które cieką
z twoich kędziorów... O jakżeś ty piękną!
Jakżeś ty piękną przyjaciółko moja!
Z zdumienia kwiaty poklękną,
gdy się przybliżysz do zdroja,
aby w nim ujrzeć swój cud!...


AHOLA.

Powiew mnie zwiódł:
byłamci-ć pewna, że zapachy niesie
z ziół, co wyrosły w niedostępnym lesie,
a woń ta płynie z najdroższych warkoczy...
O moje oczy! O szczęśliwe oczy!
Za chwilę żar wasz przypadnie
do ust śmiejących się zdradnie,
w rozkosznej spocznie przystani...


SALOME.

Chyżaś w pochlebstwach, ale nazbyt tani
dajesz mi okup... Widziałam ja wczora,
jak biegły za nim twe spojrzenia... Chora,
żarłoczna chciwość rozwarła swe usta,
aby pochłonąć jego cień... Rozpusta
szarpie ci duszę!... Jesteś — — — !


AHOLA.

Zali mogę
powiedzieć prawdę?... Zastąpił mi drogę
i rzekł, wskazując na twe okna — —


SALOME.

— — Gromem
zabójczym huczał nad tetrarchy domem,
w gruzy rozwalał głaźne fundamenty,
wrzeszczał, że ród tu zamieszkał przeklęty,
stworzon na hańbę i na wstyd, że blizka
godzina pomsty... Wiem, wiem: rumowiska,
plemię jaszczurcze, urąganie bożej,
odwiecznej prawdzie — oto czem się sroży
bezmiar swywoli waszego proroka.
Wielce się dziwię, że dotąd głęboka,
kamienna studnia nie rozlała jeszcze
swojego chłodu na te żary wieszcze...
Daj mi, Jachobod, naramiennik!...


JACHOBOD.

Który?...


SALOME.

Ten nakrapiany srebrem — — —

Jachohod dobywa jeden z przygotowanych naramienników.

SALOME.

— Ten!


AHOLIBA.

Purpury
już się zleżały sydońskie. Nie zechce
tego bisioru

dobywa gazę purpurową i pokazuje ją Salomie.

przyćmić kras swych różą
nasza władczyni?


SALOME.

Krasy mi nie służą!
Białą mi suknię przynieś. Dziś mnie łechce
białość...

Aholiba przynosi białą tunikę.

SALOME.

Czystością przesycone wkoło
wszystko powietrze... Czemu ściągasz czoło,
moja — dziewicza Jachobod?


AHOLA.

O, pragnie
wypocząć w cieniu jabłoni, a miły
jest jak jelonek nad wodą.


AHOLIBA, ubierając Salomę:

Od skwarnej spieki odchodzą mnie siły —
Kiedyż twa gałąź się nagnie
nad moją żądzą młodą?


AHOLA, pomagając przy ubieraniu, rzuca złośliwe spojrzenia ku Jachobodzie:

Wyszłam ku niemu z odsłoniętem łonem,
pełnem, jak owoc granatu —
chciałam obwieścić światu
pieniem, miłością spienionem,
że jego ręka spocznie pod mą głową;
wyszłam ku niemu śpiewna — — —


AHOLIBA, zrozumiawszy aluzyę siostry, znacząco:

A oto jakaś zaklęta królewna
ust swych namową
wwodzi go w swoją świątynię...


SALOME.

Piękną się dzisiaj uczynię —
Zlejcie mi kasją piersi i ramiona,
wplećcie mi perły!... A!...

Ahola i Aholiba zlewają drogiemi wonnościami piersi i ramiona Salomy i włosy jej zdobią perłami.

AHOLA.

Jachobod kona — — —
pobladła...

Jachobod milczy.

Zawsze-ć jest wygodnie
milczeć... Tak! nawet wówczas, kiedy zbrodnie
o krzyk wołają, pełen krwi!... Odpowiedz:
Wczoraj i ongi, gdy jak stado owiec,
jeruzalemska zebrała się tłuszcza,
ażeby słuchać, jak ją wzdyć poduszcza
przeciw królowi ten wychudły chłystek,
zali nie lepiej było zgarnąć wszystek
głos oburzenia w swej duszy i śmiało
i godnie rzucić pod to nędzne ciało,
niźli się stroić w milczące powaby
martwych posągów?


SALOME.

Mój ojczym jest słaby!
Wolę królewską tchórzostwo rozprzęga.


JACHOBOD.

Pani! Wiadomo, jaka jest potęga
w świętych zaklęciach wybranego męża!
Opowiadają, że fale zwycięża
morskie, gdy zechce; że umarłe wskrzesza
i że raz przed nim wielka pierzchła rzesza:
Spotkał ją w mieście dalekiem, gdy wiodła
na wzgórze śmierci jakiegoś zbrodniarza
z krzyżem na plecach... Na przemoc nie zważa,
tylko tej czerni krzyknie, że jest podła,
albowiem z rąk jej ginie sprawiedliwy,
który jest światłem, zesłanem na niwy
ziemskie przez Boga... I krzyż zdjąwszy z ramion
onego człeka, pełen dziwnych znamion,
właściwych tylko jasnowidnym duchom,
w proch go roztrzaskał, niby glinę kruchą.
A zaś ów zbrodzień, uwolnion od drzewa
hańby — tak mówią — płonieje i śpiewa
hymn wiekuisty, nie wiem, w cześć Żywota,
czy na cześć Śmierci, bo tak i tak głoszą
ci, co te wieści gdzieś z za mórz przynoszą.
Podniebna mistrza wyprzedza tęsknota,
a takie władztwo rabbi Johanana
że gnie się przed nim szyja, zakowana
w kołnierz pancerny, więc nie dziw, gdy słabną
piersi, okryte purpurą jedwabną...
Sieje naokół trwogę, lecz — — —


AHOLA.

Po twojej
nie znać źrenicy, że się mistrza boi:
cyprysy szepcą o zmierzchu — — —


JACHOBOD.

Ahola!!!


AHOLA.

— — zabramne, trawą rozszumiałe pola
nie dochowują tajemniczych zwierzeń
ani całunków rozpalonych — — —


JACHOBOD.

Nie żeń
tych słów sromotnych po cierpliwej ziemi!


SALOME.

Co to ma znaczyć?


AHOLA.

Ani ja się twemi
maszczę maściami, ani śmiem widomy,
świat niewolący, królewskiej Salomy
wszechmożny urok porównywać z bladą
piersi mej różą, na której się kładą
włosy, zmienione na popielne zgliszcze
przy tych północnych łunach twojej fali!
Lecz, chociaż serce w płacz ci się rozżali — — —


SALOME.

Płacz jest słabością pospólstwa... Mów!


AHOLA.

Zniszczę,
jak chwast, od razu z łona ci wyplenię
to lekkomyślne, dobrotliwe tchnienie
wiary twej w złudną przyjaźń Jachobody!
Wiedz: jeśli gorzkie dotkną cię zawody,
współzawodniczkę posiadłaś nie we mnie,
lecz w niej!...


SALOME.

Bezwstydna! Na piekielne ciemnie!
Związać cię każę i osmagać!... Nagą
stawię-ć, Aholo, na rynku!... Odwagą
chełp się przed tłuszczą obszarpańców! W męce
przesromięźliwej wyciągaj swe ręce
ku prorokowi, niech odsłoni biodra
z sierści wielbłądziej — ponoć wielce szczodra
jest litość jego — i niechaj odzieje
twe nikłe uda!... Czelne są koleje
ludzkich rozumów: jakże śmiesz ty córę
łączyć książęcą z żebrakiem?... Ponure
i złe masz oczy! Nie skry w nich kobiece,
ale szatańskie! Wyłupić je zlecę
swemu oprawcy i rzucić, jak bryły
martwych kul szklanych, ażeby nie lżyły
kłamnem widzeniem twej pani!... A tobie,
słodka Jachobod, chodząca w żałobie
snać po ostatnich pocałunkach, wdowo
po rozhoworach miłosnych, co zmarły
w ciemnej alei — — —


JACHOBOD.

Pani! korne słowo:
Na krzyż, przeczuciem rodzący się mgławem
w snach bogobojnych mędrców: jeśli prawem
rządzisz się bożem, pozwól — — —


SALOME.

Odejdź!! Karły
wasi mędrcowie i wasi prorocy,
którzy szukają życiodajnej mocy
w miodzie pszczół leśnych i w mięsie szarańczy!
Czekaj za progiem!... Jachobod zatańczy,
gdy na nią skinie Salome! Pokaże
czar swego łona, by i nasze zmysły
mogły zobaczyć, jakie jej rozbłysły

białe lilie i w jakim się czarze
lubują męże, przez Boga wybrani —
waszego Boga!... Odejdź!...


JACHOBOD, wychodząc:

Pani! pani!...

Krótka chwila milczenia.


SCENA PIĄTA.

SALOME, AHOLA i AHOLIBA.

SALOME, tłumiąc łzy:

A!... a!...


AHOLIBA.

Łzy-ć cieką!... Przecz się żalić księżnie?


AHOLA.

Ten panem świata, który znosi mężnie
ciosy, zadane od gminu...


SALOME.

Niech gminna
patrzy Ahola w twarz służebnej dziewki —
oto zwierciadło!...

Rzuca jej srebrne zwierciadło.

AHOLA.

Słodycz jasnobrewki
tak cię rozczula... Niewinna, niewinna,
a chętnie ściele podołek swej szaty
pod stopy wrogów królewskich...


AHOLIBA.

Bogaty
Achis, jej ojciec, faryzeusz przedni,

w takiej ją pysze wychował, że może
w obliczu księżnej urągać pokorze
i sypać żwirem nazyrejskich bredni
w te cudne oczy naszej pani!... Zasię
w nas tylko żywie poddanie się woli
twojej na wieki i serce nie boli
służyć twej świętej, nieśmiertelnej krasie
wzorem nubijskich niewiast, choć my, bliźnie
siostry, wzięłyśmy w szlachetnej spuściźnie
arcykapłański napierśnik: przed arką
staje Kaifasz, nasz rodzic!... Mym barkom
ciężkim nie będzie żaden trud, jeżeli
nasze się słońce przezeń rozweseli...
Nie płacz!...


SALOME, tłumiąc łzy:

A!...


AHOLIBA.

Nie płacz! Albo płacz! Ja nie wiem,
skąd takie ognie w twoich łzach: zarzewiem
drogich kamieni twoje łzy się palą.
Rubin i szafir, udzielony falom
przez wiew poranku, wiejący od jutrzni
i od błękitu, nie przemawia huczniej
krzykiem swych jaśni głębokich od pełni
tych rajskich kropel...


AHOLA.

Włos ci się rozwełni,
przyniosę gałban i namaszczę...


SALOME.

Lutnię,
lutnię mi podaj!... Dlaczego mi smutnie,
kiedy me serce winno bić radośnie
w tej jaśminowej i różanej wiośnie?

Ahola podaje lutnię.

Dzięki! precz z łzami!... Aholibo! wcześniej
przestaję płakać, niśli chcesz!... Tak!... pieśni
Salomonowej uczyłaś mnie rada —
»Zewlekłam suknię« — — jakżeż to się składa?...

Uderza w struny lutni, którą jej podała Ahola.

AHOLIBA.

»Zewlekłam suknię i czekam i wołam:
Zstępuj coprędzej z gór — — —


SALOME usiłuje śpiewać:

»Wesołam-ci ja, wesołam,
jak słońce, patrzące z za chmur;
libański szeleści bór,
kiedy się zbliża mój miły — — — «

Urywa.

Coś mi się dziwnie struny rozstroiły...


AHOLA.

Uderzasz, widzę, nazbyt silnie... Pęknie!
I struna lutni tak samo się zlęknie,
jak dusza ludzka, gdy bije w nią męka
nieokiełzana...


AHOLIBA.

Pofolguj!...


SALOME gwałtownem uderzeniem zrywa strunę lutni.

Już pęka!

Rzuca lutnię.

Na drzazgi z tobą!

Lutnia się rozbija.
Salome nagle wstaje.

Poprawcie mi sploty!...
Ściągnij mi suknię!... Ujmij w pas ją złoty,

hyacentami sadzon, ametystem
spięty...

Aholiba wykonuje rozkaz.
Salome podczas tego:

Powiedzcie-ż: cierpieniem wieczystem
co jest na świecie?


AHOLA.

Miłość!


AHOLIBA.

Miłość!...


SALOME.

Luba,
droga Aholo i ty, moja siostro,
jedyna moja Aholibo!...

Chwyta je w uścisk i puszcza.

AHOLA.

Ostro
zawiewa zapach rozkwitłych jabłoni...


SALOME.

Moja się dusza zapachom nie broni,
choć najostrzejszym...


AHOLIBA.

Nie spełniona próba,
aż się nie oprze zapachowi śmierci...


SALOME.

W każde się drzewo lichy robak wwierci
i rdzeń najtwardszą na próchno rozmiele,
jedna-li miłość zostaje, wesele
i ból człowieczy, szarpiący zaciekle —
jedna-li miłość, »drzewo, które w piekle
tkwi korzeniami, a bujną koroną

sięga niebiosów...« Gazę mi czerwoną
zarzuć na piersi, tę w posępne kwiaty,
w czarny asfodel dzierganą, przed laty,
o których dawno zaginęły słuchy.

Ahola idzie po gazę.

SALOME.

Domowi memu przyniosły ją duchy,
opiekujące się zbożnem ogniskiem
moich praszczurów... Dalekiem, czy blizkiem
miejsce, skąd wzięta, nie wie nikt... Salome,
wasza wszechwładna, miłościwa pani,
niejedną chwilę utraciła dla niej
i nieodgadła: to tylko wiadome,
że już klękały i jeszcze uklękną
wieki przed krwawym czarem tego zwoja...


AHOLA, zarzuciwszy jej gazę na piersi:

Jakżeś ty piękną, przyjaciółko moja,
jakżeś ty piękną, jak piękną!


AHOLIBA.

A trwanie twoje jest, jak śmierć, na zawsze —
coraz straszniejsze i krwawsze...




SCENA SZÓSTA.

SALOME, AHOLA i AHOLIBA.

SALOME.

Jestem gotowa... Mogłabym, prawdziwie,
zasiąść do uczty weselnej... W tem szkliwie
złota i sardu, jasnych chryzolitów
i onychinów, jeziornych błękitów
szafirowego kamienia, topazu

i szmaragdowych iskier pójść odrazu
choćby — do ślubu... A!... widzisz, za pasem
nie mam sztyletu... Zapominasz czasem,
czego mi trzeba.

Aholiba przynosi jej sztylet.

AHOLA.

Zali masz na myśli
mordować kogo przy uczcie dzisiejszej?


SALOME.

Czaru biesiady broń ta nie umniejszy...
Uczta daleko... oby tylko przyśli
rzymscy posłowie... Wieczorem...

Przygląda się sztyletowi.

Przedrogą
jest mi ta piękna ozdoba... Nie mogą
oczy się moje napatrzeć!... Pamiątka
po mym rodzicu... Dał mi go — — —


AHOLA.

Bez szczątka
krwawiących jelit? Wszakże tym on nożem
zakłuł rzymskiego pretora?...


SALOME.

Tak, bożem
zakłuł go prawem... Z zazdrości...


AHOLA.

Twa matka
stała się potem małżonką Heroda — — ?


SALOME.

Za moim wówczas stryjem poszła młoda
matka Salomy — —


AHOLIBA.

— — wspaniałej, na świadka
wyzywającej przestworne żywioły,
że, jak ten sztylet, drogocenny, goły,
wyjęty z pochew, był zabójcą serca
miłującego, tak ona uśmierca,
tak nieohybną swą przemocą kruszy
wszelaki opór, stawiany jej duszy
w godzinie buntu... Staniesz przed ojczymem
na jego uczcie, otoczonej dymem
nardu i mirrhy, jak Astoreth!...


AHOLA.

Cicho!...
Bo cię usłyszy czyhające licho
cnót nazyrejskich...


SALOME.

Idź po kwiaty świeże,
idź do ogrodu, Aholo! Odzieżę
w żywy przystroję bez i niech lilije,
łasząc się ku mnie, całują mą szyję
i moje plecy... Idź!...

Ahola wychodzi.


SCENA SIÓDMA.

SALOME. AHOLIBA.

SALOME.

Cieszę się wielce,
że mogę patrzeć w źrenice czcicielce
fenickiej Pani...


AHOLIBA.

Od ciebie jedynie,
twoją ukrytą zwiedzając świątynię,
czcić się uczyłam jej rozkoszną władzę.


SALOME.

Zawrzyj pieczęcią swe usta.


AHOLIBA.

Nie zdradzę
uszom żydowskim tej świętej ofiary,
którą sprawujesz z kadzielnicą w ręce
przed jej ołtarzem... Gotowi w podzięce
ukamienować i twą sługę... Stary
jest nasz Jehowa, lecz jędrny, gdy trzeba
podżegać tłuszczę przeciw tym, co chleba
bogomodlnego mu skąpią, lub mają
odwagę w sobie, aby, wbrew zwyczajom
judzkiej parafii, cześć, należną Jemu,
nieść innym mocom.


SALOME.

Zapobiegną złemu
idące lata... Zbliżają się chwile,
gdzie w uroczystej niepodzielnej sile
woń swą i jasność rozleje na ziemię
boska Mylitta... Tu, w Jeruzalemie,
rozsuwać będą kościelną zasłonę,
ażeby ludzkie powieki, zdumione,
martwiały, żądnie obejmując zjawę
jej światowładnej nagości...


AHOLIBA.

Nie! Twojej,
twojej, Salome! Bo czyż się ustroi
bóstwo fenickie w takie czary krwawe,
jak młodość lic twych, i w taką Gehennę
zabójczych źrenic? Nieznane, bezdenne
głębie bajecznych oceanów niczem
przy ich topieli!... Przed twojem obliczem
korzyć się będzie tajń życia... W tę płytę
spojrzyj srebrzystą —

Podaje lustro.

Widziałaś-li kiedy
cud sobie równy?... Wszystkich bóstw czeredy,
które w świat spieszą, żywota niesyte,
zmilkną i zgasną, ty jedna, jak słońce,
ogarniesz wokół wszystkie ziemi końce
światłem i krzykiem, ty jedna przez wieki
jaśnieć i wołać będziesz w czas daleki,
w czas nieskończony: Otom ja, Salome!...


SALOME.

Otom ja świętej kapłanka Astarty!
Otom ja znakiem wiekuistej warty
nad tem, co tajne, i tem, co widome,
nad tem, co wznosi i gnębi!
Pierś ma, jak białość gołębi,
zawisłych nad głębinami,
w błękitach, których nie plami
śmiertelna zmaza obłoku...
Płomień w mem oku
odległe zapala miasta,
w przestrzenny bezmiar wyrasta,
ciemną rozlewa się łuną...
Wszystkie kościoły runą,
zapadną wszystkie się wieże,
których zazdrosny duch człowieka strzeże
w przemijających snach:
Ponad ludzkiemi głowy
stanieli, z kości słoniowej
zbudowan, żądzy mej gmach!
O me ramiona! me biodra!
O wargo moja, w pocałunkach szczodra,
szerząca rozkosz i strach!
Ku głębiom przepastnym lecę,
ku szczytom, ukrytym w mgłach —
Ty miej mnie w swojej opiece,
ty i twa bliźnia siostra Kithereja!
Wzmaga się moja nadzieja

i rozpacz samotna rośnie —
o wichrach marzę i wiośnie,
o gromach, co biją w ciemnie,
o gwiazdach, zrodzonych przezemnie,
o ziemiach, umarłych z mej woli — — —




SCENA ÓSMA.

SALOME. AHOLIBA. AHOLA. CHÓR. RABBI JOHANAN.

AHOLA wraca z pękiem świeżych kwiatów:

O pani, przebacz twej wiernej Aholi
to opóźnienie... Słyszałam zdaleka
szum, jakby wielka toczyła się rzeka —
pobiegłam w miasto: ciżba tutaj spieszy
z groźbą i klątwą, a na przedzie rzeszy
on z krzyżem w dłoni — — —


AHOLIBA przerażona:

O — — Jahwe! litości!...


SALOME.

I najgroźniejszych nie lękam się gości...
Nie bądź tchórzliwa, Aholibo!...

Do Aholi, obojętnie, spokojnie.

Jaki
on? Mów-że...


AHOLA.

Rabbi Johanan! złe znaki!
Idzie na pałac... Do czerni wygłasza
słowa, od których — — —


SALOME.

Nic mnie nie przestrasza.


AHOLA.

Przy nim Jachobod — — —


SALOME.

Kazałam tej suce
u drzwi warować...


AHOLIBA j. w.

Do studni się rzucę — — —
Jakie nas losy czekają, nikt nie wie...


SALOME pogardliwie:

Szerzą się słuchy, że kiedyś na drzewie
ma się powiesić — podobno oliwnem —
jakowyś zdrajca. Nic mi nie jest dziwnem — :
Idź! niech się w tobie spełnią ludu wieści...
A z Jachobodą — — —


AHOLA.

Twe służby bezcześci
córka Achisa wraz z nazyrejskiemi
białogłowami: pełzną tu po ziemi,
jak płazy, Marya, matka Jakóbowa,
Marta, Joanna, Abigail i owa
znana z Magdali — —


SALOME.

Kapłanka Mylitty — —


AHOLA.

Tak, ale dzisiaj należy do świty
tego — — — proroka! Przybrała włosienie
i nazyrejskim sposobem swe grzeszne
biczuje plecy...


AHOLIBA nie ochłonąwszy z przestrachu:

Któż zgadnie — — —


SALOME.

Ucieszne
to widowisko! — — niech ją trąd — — —!

Gwar za sceną.

GŁOS ZA SCENĄ, wydobywający się z pośród gwaru:

Wyplenię
kąkól z pszenicy — mówi Pan — — —


INNY GŁOS.

Dość mamy
tej naród judzki kalającej plamy — — —

Ahola i Aholiba przerażone uciekają.
Została Salome.

CHÓR zjawia się na tarasie, u wejścia do ginecaeum.

Ścieżki prostujesz, po nich kroczyć będzie
Król, co od wieków obiecał swe przyjście —:
Niepłonne, zbawcze niesie nam orędzie,
Lilie mu ścielmy i palmowe liście!...

Rabbi Johanan wstępuje w tłumie swych uczni na taras Herodowego pałacu.




SCENA DZIEWIĄTA.

SALOME. RABBI JOHANAN. GŁOSY Z TŁUMU.

SALOME.

Pragnienie moje w dom cię nasz przywiodło —
tobie ja, mistrzu, to rzucam... Weź godło
wiosny, kwitnącej w mem sercu!...

Rzuca pęk kwiatów pod stopy Rabbi Johanana.

RABBI JOHANAN.

Na Boga!
Dziewczyno, nie grzesz!... Nie tędy ma droga!...

Gdzież wiarołomna, małżeńskiej łożnice
srom i skalanie?...


GŁOS Z TŁUMU.

Ukryła swe lice
w jedwabnych fałdach Herodowej szaty...
Boi się ciebie, jak i on, co katy
rzymskie pochlebstwem oślinia...


INNY GŁOS.

Niech leży!
Niech w swoich zbrodniach zgnije!


INNY GŁOS.

Od macierzy
nie lepszy płód masz przed sobą!... O panie,
przeklnij tę dziewkę!


INNY GŁOS.

Niech przed sądem stanie
ta ofiarniczka Astarty...


INNY GŁOS.

My wiemy — —
mówi już o tem cały gród, co niemy
był dotąd z trwogi: za hebrońską bramę
chodzi ta ścierka!... Przeklnij dom, gdzie same
gnieżdżą się mioty piekielne...


GŁOS Z TŁUMU.

Ahola
i Aholiba — — —


SALOME.

Precz uciekły z pola
arcykapłanów waszych latorośle — — —


GŁOS Z TŁUMU.

Ty tylko jedna masz czoło wyniośle
chełpić się twoim bezwstydem — —


RABBI JOHANAN do Salomy.

Azali
prawdę ci mówią, dziewczyno?...


SALOME.

Od drwali
i od przekupniów bierz wskazówki, nizki
uwodzicielu mych sług!... Klnij mnie!... Blizki,
mówisz, dzień pomsty, więc mnie klnij, ty — młody,
rzeźki kochanku mojej Jachobody! — — —


TŁUM.

Ukamienować wszetecznicę!... Zgroza!...


RABBI JOHANAN spokojnie.

Milczcie!... Nie kręcić na bliźnich powroza
tym, którzy nie są bez winy... Ja-ć tobie
Mogę-li mówić: »przestań grzeszyć«. W żłobie
już się narodził Ten, co nad grzesznymi
sprawować będzie swe sądy — olbrzymi,
ale łagodny — — —


SALOME do Jachobody.

Pozostaniesz ze mną,
ze mną, Jachobod!... Ja-ć każę!...


JACHOBOD.

Nie! w ciemną
i niezbadaną pójdę dal — z nim razem.


RABBI JOHANAN do Jachobody, z naciskiem.

W jasną, bez końca, której bramy święte
śmierć nam otwiera... Dzieło rozpoczęte!!...

Dusza niech będzie posłuszną! Rozkazem
jest twojej pani, byś została, przeto
zostań!...

Do Salomy.

A tobie powiadam: kobieto,
nie grzesz!...

Zwrócon ku drzwiom, prowadzącym do komnat Herodyady.

Ty zasię, wiarołomna żono,
coś się zamknęła przed prawdą, swe łono
otwórz dla wiewu od porannej zorzy
dnia jutrzejszego!...


GŁOS Z TŁUMU.

Wiew boży!... wiew boży!...

Rabbi Johanan kieruje się ku wyjściu, za nim
CHÓR.

Ścieżki prostujesz, po nich kroczyć będzie
Król, co od wieków obiecał swe przyjście — —

Znikają.



SCENA DZIESIĄTA.

CHÓR. JACHOBOD. SALOME.

Gwar i szum oddalającej się ciżby.

Za sceną CHÓR.

— — Niepłonne, zbawcze niesie nam orędzie,
lilie mu ścielmy i palmowe liście...

Jachobod wzrokiem, pełnym tęsknoty, łowi ostatnie echa zamierającego hymnu.
Lekki powiew wiatru porusza przez chwilę liśćmi drzew, przynosząc z ogrodu
Woń kwiatów.
Salome milczy, jakby chciała zapanować nad wypadkami — w błyskawicznym momencie poddaje się jednak gwałtownemu wybuchowi.



SCENA JEDENASTA.

SALOME. JACHOBOD.

SALOME rzuca się na Jachobod, chcąc jej zedrzeć suknię z ramion.

Pokaż-że! pokaż!... Niechże ja zobaczę,
czem go umiałaś przywabić!...


JACHOBOD odpycha ją.

Precz!!! Usta
niechaj ci zamknie srom!...


SALOME.

A twa rozpusta
niech tryumfuje!... Chytro-mądrzy gracze:
Tamten pogardził suknią z złotogłowiu,
a ta — w włosieniu! zapięta!... Na zdrowiu
odbije wam się ta skromność... A może
dla oczu ludzkich chodzicie w pokorze,
naśladujący przedmiejskie hołysze,
aby tem większą swojej chutnej pysze
zgotować rozkosz, zmyliwszy pogonie
podejrzliwości motłochu?... Niech płonie
ogień ofiarny w podziemiach!... Rozumię:
trudno byłoby zbudzić podziw w tłumie,
że się jest Pańskim, natchnionym wybrańcem,
którego Jahwe postawił nad szańcem,
oddzielającym winę od wydętej,
krzykliwej cnoty... Dziś między panięty
ten zezowaty obyczaj: w południe
skóra wielbłądzia, przepasana cudnie

szarym powrozem, skręconym z konopi,
a zaś wieczorem nikt nas nie wytropi,
na jakich puchach z przymrużoną legnie
powieką wasza lubieżność...


JACHOBOD.

Nie zegnie,
chociaż mnie bije twoja pięść...


SALOME.

Wiem: nikła,
łabędzia szyja niedarmo przywykła
dźwigać na sobie to żylaste ramię,
które wygraża mej matce. Nie kłamię:
Gotowa-m przysiądz, że w górze ją trzyma,
tę dłoń grożącą, zazdrość o ojczyma — —
Sama widziałam cień Herodyady,
jak się od strony ślizgał, gdzie on, blady
z nadmiernych wzruszeń, stał i w chłodzie liści
ogrodnych ważył, gdzie większe korzyści:
w chwytaniu resztek Herodowej strawy,
na złotej misie podanej, czy w krwawej,
poklasku pełnej, buntowniczej chwili,
kiedy się dusza nad siebie wysili
i miłość wyrwie rozpacznie... rozpacznie!
K’temu drugiemu przechylił swą szalę,
bo mu się zdaje, że wieki wspaniale
żyć będzie swojem zwycięstwem!... Nim zacznie
umierać z sławy, ból go ludzki szarpie,
ból wyrzeczenia, więc się mści... Jak harpie,
zdążają za nim z swych paznogci ostrzem
zdeptana duma i wstyd jadowity...
By się ukoić, szuka Sulamity —
tyś mu zajrzała do oczu! Snąć prostszem
jest to od drogi tej, która przez życie
idzie ku śmierci... Co?!... Milczysz?... ty!... Skrycie,
jak wąż się kładłaś u mych pięt i, wzrokiem

uśpiwszy zdradnym mą czujność, w głębokiem
pełzłaś milczeniu ku niemu!... Odpowiedz:
do jakiej wiódł cię kryjówki?


JACHOBOD.

Manowiec
słów twych tak strasznie błędny i tak smutny
i tak zarazem srogi i okrutny,
że dusza moja wyjść z niego nie zdoła.
Cierniami ranisz jej skronie dokoła,
wzrok jej wykłuwasz płonącą pochodnią,
na ścieżkę piętrzysz jej zbrodnię za zbrodnią,
że tak omackiem krocząc i bez siły,
wciąż się potyka o ten stos przegniły
twego bluźnierstwa. Ale choć tak biedną
i tak bezradną jest ma dusza, jedną
widzi w szaleństwie twojem prawdę: Pani!
kłamiesz, jak — tamte!...


SALOME.

Niech kłamię!... Ja nie wiem —
prawda czy kłamstwo pali mnie zarzewiem:
niech pali prawda! mogę umrzeć dla niej!
Niech piecze kłamstwo! paść od niego mogę!
Tylko mi wyznaj: czem zaścielasz drogę,
jakie mu kwiaty rzucasz u przedsionka
twojej komory — — — ?


JACHOBOD.

Przestań!... On w tym domu
cierpieć mi kazał, więc chociaż od sromu
konam, znieść muszę...


SALOME.

— — — powiedz: jakie gronka
na stół mu kładziesz, by ochłodzić wargi?
Z winnic Engaddi, czy te, które targi

dają cypryjskie?... Gdy wstaje znużony,
z łoża miłości, mów, jakie przesłony
zaciągasz nad nim, by mu ranne jutrznie,
przeciskające się do komnat hucznie
i przenatrętnie, nie spłoszyły z lica
słodkiej bladości?... a może dziewica
nazyrejskiego zakonu w zwyczaje
swych wyznań czułych raczy wciągać gaje
i szum potoków?... Może, jak dryada
grecka, przed faunem swoje lilie składa
w ostępach puszczy?... Lub w jaskiniach głaźnych,
na ścieli z jodeł i świerków?... Wyraźnych
dosyć jest poszlak, że w libańskie skały
chodziłaś za nim, a usta kłamały,
jakoby w dom cię rodzicielski wiodły
niepowstrzymane tęsknoty...


JACHOBOD.

Przepodły
tok twoich obelg — — — Panie! połóż rękę
na te me usta, aby, chłonąc mękę
ponadmiar gorzką, nie przeczyły wieści,
nad Genezaret zrodzonej, iż trzeba
kamienującym nas użyczyć chleba — — —
Szatan ich dusze niewinne bezcześci,
a oni sami nie wiedzą, co czynią...


SALOME.

Wiem: Szatan krąży nad bożą świątynią —
nawet jakiegoś proroka na ganku
stawił kościelnym i świat mu w poranku
odkrył słonecznym — — słyszałam-ci o tem. —
Ale nie moje słowa biją młotem
obelg, lecz twoje są lżeniem i wzgardą — —
Słuchaj, Jachobod: Duszę kryjesz hardą
i odpowiadasz mi z łaski, a przecie
poszłabym za nim — — — — —


JACHOBOD.

Idź za nim!...


SALOME.

Na świecie
niema dziś dla mnie odróżnienia łoża
purpurowego od głazu, bezdroża
od prostych, bitych gościńców... Do matni
poszłabym za nim, gdyby chciał... Ostatni,
brudny zaułek wstrętu mi nie sprawi,
chociaż do komnat nawykłam przestrzennych,
do marmurowych posadzek i sennych
fontan różanych... Ale coraz krwawiej
szarpie mnie chłodem!... Odesłał mi wczora
kosztowny chiton, a dziś, kiedy chora
z szału, pod stopy rzuciłam mu zioła
świeżo rozkwitłe, nie nachylił czoła,
aby je podnieść, a tylko, gdzie matka —
pytał się — moja i, zda się, z ukradka
spojrzał na ciebie... Kocha cię?...


JACHOBOD.

Tak! kocha,
albowiem treścią jego prawd jest miłość!...


SALOME.

Kocha cię! kocha!... Zabójcza opiłość
słodkiego słowa!... A dla mnie — — macocha
nie będzie sroższą córce, urodzonej
z współzawodniczki, niźli losu szpony,
które się wgryzły w me serce!... Zaiste!!
I ty go kochasz — — ?!...


JACHOBOD.

Kocham! W promieniste
wiedzie mnie kraje...


SALOME.

I z takim spokojem
śmiesz się tem chełpić przed obliczem mojem?
Śmiesz tak otwarcie wyznawać przed księżną,
która cię zmiażdży swą ręką potężną,
jeżeli zechce?...


JACHOBOD.

Płonne groźby!... Niema
takiej przemocy, któraby, obiema
schwyciwszy dłońmi rdzeń mojego wnętrza,
mogła ją wyrwać... Rdzeń to przenajświętsza,
będzie nim żyła na wieki, na wieki,
reszta niech ginie!...


SALOME.

Zuchwałaś!


JACHOBOD.

Daleki
duch mój od ziemskiej zuchwałości! Za to
blizki jest wiary, twardej, jak opoka,
że, pospieszając śladami proroka,
stanie oczyszczon — o święta objato! —
u wrót przybytku, gdzie się wypełniła
wielka przedwiecznej obietnicy siła...


SALOME.

przemawiasz do mnie językiem kuglarzy,
wędrownych magów i wróżek... Na twarzy
która przed chwilą była jak umarła,
taki masz ogień, jak gdyby cię żarła
nieugaszona, głośna chuć! Stłum w sobie
ten krzyk złowróżbny, w świetlistej ozdobie
płynący w przestrzeń, co winna się ku mnie
nachylić z swoją jasnością... Zbyt dumnie
spoglądasz na swą władczynię! Rozkoszą

byłoby zgiąć cię, lecz wargi me proszą:
rzuć go, Jachobod, rzuć!... Uwolnij drogę
dla mnie — — — na klęczkach — — —

Pada przed nią na kolana.

JACHOBOD.

Nie mogę — — —


SALOME.

— błagam cię, moja Jachobod!...


JACHOBOD, podnosząc ją.

Salome!
biedna Salome, wstań!... To, co znikome
w nas, niech umiera!... Miejsca nie zabraknie
w jego orszaku dla duszy, co łaknie
wieczystej strawy miłości — — My razem —


SALOME, otrząsnąwszy się.

Ja — dzielić z tobą — miłość — — ja?!!!


JACHOBOD.

Rozkazem
świętym nie gardźmy: według jego słowa
najlichsza sługa i można królowa
jednakie prawo mają do miłości,
tej, w której duszne wybawienie gości...
Z drogi-ć nie zejdę!... Chodź ze mną! Zwycięża
miłość-li moja, bo nie zna oręża,
którym szermuje ludzka krew...


SALOME.

Nie! moja,
moja jest panią!... Niezgięta jej zbroja!
Zmaga ustami, które schną od żądzy
nieugaszonej; u serca wrzeciądzy

wiesza się cała, aż jej krew namiętna
rozgra się w straszne, życioburcze tętna,
aże przepali rygle i zapory,
które jej stawia świat, w hamulcach skory.
Białość i jędrność jej biodra i łona
oto jej przemoc nieprzezwyciężona...
Moja-to, moja miłość łamie, kruszy
wszystko, cokolwiek śmie urągać duszy
jej ognia...


JACHOBOD.

Grzeszna, przeminie — — —


SALOME.

Trwać będzie
na wieki wieków żarne jej orędzie,
albowiem zazdrość syci ją, a w dłoni
ostry ma sztylet!... Masz go!...

Dobywa sztyletu i przebija nim białą Jachobod.

Niech obroni
twoja cię miłość, a twa śmierć niech zwabi
twego proroka, by cię zwolił — — —


JACHOBOD, konając.

Rabbi!
Rabbi!...

Umiera.

SALOME woła.

Ahola! chodźcie-ż tu! Ahola
i Aholiba! Tchórze, coście z pola
uciekły przed nim, panią w poniewierce
pozostawiwszy!... Patrzcie! Ja mu serce
wydarłam z wnętrza!... Ahola — — —!!!

Przybiegają.


SCENA DWUNASTA.

SALOME. AHOLA i AHOLIBA.

AHOLIBA.

Nie żyje — —!!!


AHOLA.

— ta biała dusza jego duszy!...


SALOME.

Czyje
tutaj jest władztwo? Kto tu król?...


AHOLIBA.

Widome
znaki: Salome!


AHOLA.

Salome! Salome!...


ZASŁONA.




AKT DRUGI.

Sala tronowa w rzymskim pałacu Heroda.

SCENA PIERWSZA.

HEROD ANTYPATER. HERODYADA. HEROLD.

HERODYADA.

Podziwiam spokój, z jakim patrzysz w mroki
naszej przyszłości...


ANTYPATER.

A ty bez odwłoki
chcesz runąć w przepaść... Padaj, jeśli dusza
twoja zachodu mrące lubi ognie.
Tylko niech wola twa i mnie nie zmusza,
bym szedł za tobą... Raczej wszystko pognie,
wszystko połamie mój nieprzezwyciężony,
nietajny wstręt mój do śmierci, korony
i berła raczej zrzeknę się, niż, rady
słuchając twojej, miałbym do zagłady
przyłożyć własnej lekkomyślną rękę
i ostrzem miecza przeciąć to, co mękę
sprawia mi straszną, ale nie odbiera
życia...


HERODYADA.

Zaprawdę, a prawda to szczera — — —


ANTYPATER.

Jak twoja trwoga — — —

Napół do siebie, błądząc myślą śród dawnych przepowiedni:

»i wicher po świecie
zadmie północny i książęta zmiecie
i wszystkie króle, bo nie chcieli ucha
nakłonić słowu proroków — — — «

Nawiązując do słów poprzednich, do Herodyady:

O, głucha
szarpie cię trwoga — — —


HERODYADA.

We mnie jest-li żądza,
by pomścić krzywdę — —! W tobie to nie serce
tłucze się władne, lecz chamskie: posądza
mnie o tchórzliwość, a samo — — —


ANTYPATER.

— w rozterce
pomiędzy jawną, nieochybną klęską,
a niepewnością tryumfu... Zwycięską
nie będzie nigdy chwila, w której padnie
głowa proroka.

Nawpół do siebie:

»Układnie i zdradnie
czczono bożyszcza, zasię dłoń, rozkazy
mająca z niebios, płomienne wyrazy
kreśliła wówczas na zamkowej ścienie.
A takie było wyrazów znaczenie —
mene i thekel-phares —, że tej samej
nocy Belsazar król przekroczył bramy
śmierci...« O biada!... O biada!... O biada!...


HERODYADA.

Bądź-że przytomny!... Mózg się twój rozkłada,
lecz w jednem zdrów jest: gdy chce skryć przedemną

właściwy powód... Niechęć masz tajemną
do mego łoża i z niej, z tej niechęci,
rozumowanie dziś czerpiesz, że święci
chodzą po świecie, którzy złemi słowy
mają dowolne prawo lżyć królowej
ofiarną miłość...


ANTYPATER.

Nie widzę ofiary
w tem uporczywem zaprzeczeniu rzeczom,
które są ciałem. Gdzież dni, co zaprzeczą,
gdzież są te noce, których pomrok, szary,
jak widmo skonu, kłamałby tej chwili,
na przekór Bogu, żeśmy zawinili?

W ponownym przystępie trwogi, nawpół do siebie:

»A otoś uwiódł, nieprawością zbrojny,
małżonkę brata... Nie wytrzymiesz wojny
z Panem — tak mówi Pan — i z wiarołomną
pójdziesz, jak biegun Kain, w dal bezdomną
i legniesz, własną zwyciężony winą —
bez czci i sławy dni twoje przeminą!...«

Do Herodyady:

Świadomy jestem grzechu, więc nie mogę
zalepiać uszu na siejący trwogę
głos jehowicznych upomnień... Tem bardziej,
choć mną twe wnętrze obrażone wzgardzi,
nie mogę stalą odpierać dziś gromu,
padającego na sklepienia domu,
w który, śród pląsów, przy harfie i śpiewie
kroczyła zbrodnia...


HERODYADA.

Alboż świat to nie wie,
kto był twych zbrodni skrwawionym rodzicem?
kto zabił brata?... kto mu cześć — — —


ANTYPATER.

Ty licem
nie błyskaj czelnem przed mojemi oczy!
Zwiędło dziś nieco i nawet w roztoczy
gniewnego żaru już tak nie kraśnieje,
jak w owych czasach, gdy skryte nadzieje
syciłaś we mnie, wabiąc mnie za sobą
w radość, co dzisiaj stała się żałobą
i potępieniem — — —

Nawpół do siebie:

»Wszędzie i nad wszystkiem,
nad drzew koroną i nad kwiatu listkiem
czuwa cień śmierci...« Jakie chcesz, pokuty
spełnię, a tylko pocisk twój, okuty
żelazem pomsty, niech ominie, Boże,
twojego sługę!... Daj mi trwać!... Nie może
być, abym umarł — — —


HERODYADA.

Nędzny pokutniku,
na zawołanie mający bez liku
słów obelżywych dla bezbronnej duszy,
ale z swą własną chroniący się w głuszy,
gdy lada łowiec naciągnie cięciwę
i strzał wymierzy przeciw niej! Cierpliwe
jest moje serce i niejedno jeszcze
znieść umie kłamstwo, zwłaszcza, gdy je dreszcze
dyktują marne — — mów: a czyjeż usta
szeptały zwodne zaklęcia?


ANTYPATER.

Rozpusta
była w twych oczach i ona to chytrze
zwiędła mnie z drogi — — —


HERODYADA.

Zanim wstyd już wytrze
do cna twe czoło, mów, kto słał mi listy,

obwieszczające, że dzień promienisty,
darmo przez długie oczekiwań lata,
spłonął przed tobą, gdyś u boku brata
ujrzał mnie, bóstwu podobną?...


ANTYPATER.

Widziałem,
że się przesycił twem natrętnem ciałem — — —


HERODYADA.

Milcz!... Twemu bratu byłam czarą złotą,
do której wargi podnosił z tęsknotą
nieugaszoną, i gdyby nie twoje
zdradne zabiegi, co serca ostoję
skruszyły złudą piekielnej przynęty,
którą mnie ciągnął ten, dzisiaj pogięty,
shańbiony dzisiaj królewski dyadem,
ku śmierci szłabym twego brata śladem
i, nie zstępując z jego życia ścieżki,
stałabym zdala od krwawej zamieszki,
wszczętej dziś we mnie obelgą proroka — — —
Tyś mnie w tę otchłań wtrącił — — —!!


ANTYPATER.

Nie głęboka
była-ć twa wiara w nieuchronność stopy,
którą stawiamy nad przepaścią bytu,
jeśli, nim dotrzeć zdołałaś do szczytu,
skąd nieśmiertelność rzuca światła snopy
na nasze drogi, zbiegłaś nazbyt skora
na trakt rzymskiego — — —


HERODYADA.

Skończ-że, skończ...


ANTYPATER.

Pretora!


HERODYADA.

Pastwij się dalej!...


ANTYPATER.

Czego chcesz?


HERODYADA.

Nie żywię
za krzywdy, strasznie raniące w porywie
twojego słowa, żadnej nienawiści —
czuję, że wicher ma prawo do liści,
które — już więdną!... Ale na wiośniany
czar owych kwiatów, pnących się na ściany
cichych ogrodów — ongi, gdyśmy, młodzi,
spełniwszy — zbrodnię, jeśli chcesz, — w powodzi
płynnej ich woni szukali rozkoszy,
którą wspomnienie krwi i sromu płoszy — —
Na te uściski, na te warg spojenia,
spłonione lawą rumianą śród cienia
półsennych zmierzchów, rozpełzłych po łące
i po jeziorze — — — Na szepty, co biegły,
miłością skrzydlne, w ogromny, rozległy,
okrężny przestwór śmierci, choć łaknące
były żywota — — — Na te pierzchłe noce,
pełne tęsknicy, biedne i sieroce,
gdy pozbawione naszych tchnień, a zasię
rozmiłowane w swoich mroków krasie,
kiedy w nich nasze zasypiały żądze,
jak huf olbrzymów, co strzaskał wrzeciądze
i zburzył mury tajemniczej kaźni
i wielkie wywiódł z niej szczęście i światu
pokazał nagość jego majestatu,
ażeby nim się upoił i syty
umarł — — — Na zbrodnię, co stokroć wyraźniej
przemawia do nas swym mrokiem, niż płyty
waszych przykazań, na słonecznej górze
danych prorokom — — — Ha! na te w purpurze
mojego wstydu skąpane tablice,

któreś ty, mężu, wywrócił na nice:
weź pod rozwagę naszą cześć i nie daj,
by imię twoje rzucali na sprzedaj
obłudni cnoty handlarze! Swywolę
proroka ukróć przykładem, co dolę
ludzką przemieni do gruntu, do gruntu
i tłum, chodzący manowcami buntu,
zwróci odrazu na ubite tory
zmilkłej, posłusznej, uległej pokory...


ANTYPATER.

Zali nie słyszysz, jak wre, jak się burzy
ten strumień ciżby, który w swej podróży,
nie wiedzieć, dokąd, w jaśnie czy też w ciemnie,
tór sobie znaczy bezwzględny przezemnie,
wskroś mojej duszy i mego rozumu?
Zali nie widzisz, że z tej piany tłumu
tryskają w niebo jakby miecze krwawe,
jakby dziryty, które moją sprawę
wzięły na ostrze i, nim słońce zgasło,
z mojej przewiny straszne czynią hasło
ostatecznego zachodu?... A górą,
ponad tą czernią wrzącą i ponurą,
chwieje się jego gigantyczna postać,
pragnąca czołem do obłoków dostać
i, wpółzamknięte mająca powieki,
by Przeznaczenie, idzie gdzieś w daleki
kościół mych losów, u którego wrótni
czyha śmierć moja... A nad nim — niech smutni
giną z rozpaczy! — wróżby drżą odwieczne —
iże go wybrał Bóg, ażeby sprzeczne
złączył żywioły w jeden zastęp możny,
wielbiący cnotę; że, jak głaz przydrożny,
ma prawo kopnąć każdego swą nogą,
kto grzech mu stawi na drodze, a drogą
mistrza jest prawda — mówi Pan... Tu jedna
deska ratunku: Na bożego posła

rozkaz opuścisz dom ten, w któryś wniosła
hańbę...


HERODYADA.

Opuszczę... Lecz nim moja biedna
zamknie się dusza w bezdennej samotni
mego nieszczęścia, nim się czar ulotni
dawnej miłości do zabójcy brata
i przeniewiercy, przedrę się, bogata
w siłę rozpaczy, ku stopniom świątyni
i krzyknę czerni: Rabbi wstręt mi czyni,
abym nie weszła przed oblicze boże,
strzegące Arki!!... Lecz gdzież szukać może
schroni kobieta, którą z swego domu
wygnał tetrarcha nie przeto, by z sromu
kajać się pragnął, tylko iż źrenice
obrócił grzeszne na swą synowicę,
na córkę żony swojej, na Salome!...


ANTYPATER.

Cicho!... sza!... cicho!...


HERODYADA.

Znaki są widome,
ku czemu zmierza twoja chęć...


ANTYPATER.

Sza!... cicho!...
Szalona jesteś!... Duszę twoją licho
złe opętało... Twa córka ma w sobie
płomień zbrodniczy, który ludzi w grobie
kładzie... Dziedzicznym przebiła sztyletem
białą Jachobod...


HERODYADA.

Otwarcie, nie kretem
chodzi ma córka. Nie na to ma oczy,

ażeby patrzeć mogły, jak się tłoczy
hańba na dom nasz... Bywało, pierścienie
swych jasnych włosów zbyt skwapliwie żenie
pod jego stopy Jachobod, jej sługa,
gdy on na ród mój plwał... A może — druga
była przyczyna — — —


ANTYPATER.

— — —?


HERODYADA.

Nie śmiem wobec ciebie
używać prawdy, która snać pogrzebie
twego proroka — — —


ANTYPATER.

Kłam, lecz mów!


HERODYADA.

Są wieści,
że niezbyt skąpą była z swojej części
skarbem kosztownym —: ten twój rabbi młody
miał ponoć w garści serce Jachobody —
Idź, Aholiby pytaj i Aholi,
one ci prawdy powiedzą dowoli.


ANTYPATER.

Czelną szafujesz bronią — —


HERODYADA.

— A iż żarem
swojego oka umiał, grzmiąc nad starem
świata skrzywieniem, przeniknąć do wnętrza
mojej Salomy i wziąć ją w niewolę
obłudnych zmysłów, tak ona, gorętsza
od wiewów sierpnia, uprzątnęła pole
dla swej — miłości — — —


ANTYPATER.

Salome gorzeje
k’niemu?...


HERODYADA.

Tak sądzę, lecz żywię nadzieję,
iż moc się znajdzie, od proroczej mocy
stokroć silniejsza — — —


ANTYPATER.

Salome — — —


HERODYADA.

Sierocy
kwiat mój się złamie, nie znalazłszy dłoni,
co go przed groźną wichurą obroni — — —


ANTYPATER.

To być nie może — — — Salome — — —


HERODYADA.

Jej szczęście —
naszem jest szczęściem... Zacisnęłam pięście,
by go nie puścić, ty mnie wspieraj, panie —
na naszą miłość!... Niechaj niebo stanie
przeciw twej woli — — ty je zdepc!... O miły,
drogi małżonku!... Zali się prześniły
już na wiek wieków te chwile — —? Wszak jeszcze
nie tak zbyt dawno — — — słowem zaszeleszczę,
słodszem od szumu onych drzew — — —

Cichy szum drzew.
Antypater czyni ruch wstrętu.

Ha! jeśli
stać się tak musi, że już mnie wykreśli
żądza twa z duszy — — chociaż nie! nie!... wczora
rzekł mi Licyniusz, żem, jak sykomora,
gibka i smukła, a oczy me gorzą — — —


ANTYPATER.

Zawsześ ku rzymskim miała skłonność łożom —


HERODYADA.

Odepchnij żonę, lecz matkę Salomy — — —


ANTYPATER.

Polecę wezwać starszych; przeświadomy
wszelakiej prawdy głos ich niech tu będzie
rozjemcą sporu... Wnet się zjawią sędzie —
pójdę, niech na mnie zaczekają raczej,
niżbym miał zbytnim pochopem rozpaczy
dawać świadectwo...

Klaszcze w dłonie.

I ty idź! Urody
strzeż swojej córki i każ Jachobody
usunąć zwłoki...

Herodyada wychodzi.
Zjawia się Herold.

Co tchu ma się Rada
zgromadzić w zamku: Janai syn Gada,
Salatjel, Kaifasz, Merajot, Abija,
Annasz i wszyscy inni — — —


HEROLD.

Niech ci sprzyja
Bóg nasz, o panie, i ześle ci radość...
Ptakiem twej woli uczynimy zadość...

Wychodzi.
Antypater z objawami troski i niepokoju opuszcza komnatę.



SCENA DRUGA.

DUSZA WYGNANA Z RAJU. LUCYFER.

DUSZA WYGNANA Z RAJU.

Pamiętam, godzinę, pomnę
te gniewu żary ogromne,

gdy Anioł z ognistym mieczem
nad życiem przystanął człeczem,
u rajskich przystanął bram.
I mówił, że się kłam
owinął pierścieńcem węża
koło mojego drzewa.
I wstydu krwawa ulewa
spłynęła na mnie i męża!
Wstyd ciało nam zwycięża,
oczy wyłupia nam —
poszliśmy we świat dwa ślepce...


LUCYFER.

I stopa twoja dziś depce
nie pierze przyziemnych traw —
wieczność przebywasz wpław
i szept wieczności szepce
twej wargi kwiat lilijowy — — —


DUSZA WYGNANA Z RAJU.

Boże mnie zbaw!...


LUCYFER.

Zakłócać temi słowy
i mącić nie będziesz wesela,
którem cię miłość obdziela
twojego oblubieńca — — —


DUSZA WYGNANA Z RAJU.

Nie mam już, nie mam rumieńca
ni mirtowego wieńca —
świat się podemną zapada
i smutna jestem i blada
i żałość szarpie mnie — — —
Gdzież ty uroczy śnie!?...
Ach!


LUCYFER.

Nie życia masz pragnienie,
ostoi szukasz w łzach,
śmierci cię wabią cienie —
i lęk i strach —
oto ucieczka twoja, którą znasz!
We mnie są cisze i jaśnie,
blask życia, co nie gaśnie;
duma i męstwo
przy blasku dzierżą straż,
zwycięstwo niosą, zwycięstwo!


DUSZA WYGNANA Z RAJU.

Widzisz tę smutną twarz?

W głębi sceny zjawia się:
Widmo z koroną cierniową na głowie.

Widmo! zjawisko!
Nachyla się — jak blizko!
Nachyla się nademną
jakowąś mocą tajemną!


LUCYFER.

Przewionie, jak mgła, jak złuda!

Zwrócon ku Widmu:

Nie boję się ciebie! nie boję!
Większe widziałem cuda!


DUSZA WYGNANA Z RAJU.

Z oczu łez cieką zdroje;
z ran, w które kolce cierniowe
zdobią Twą świętą głowę,
krew przenajświętsza ciecze —


LUCYFER.

O marne sny człowiecze,
przemijające —

 mgły was roztrącę!

Do Duszy wygnanej z Raju:

Pójdź!...


DUSZA WYGNANA Z RAJU.

Widzisz, jak smutek rośnie,
jak patrzy na mnie żałośnie,
jak coraz krwawiej płacze —
O grzechy me! rozpacze!


LUCYFER.

Pójdź!


DUSZA WYGNANA Z RAJU do Lucyfera.

Tyś był tym strasznym gadem,
co pełzał moim śladem —
tyś to owinął mnie w kręgi
swojej zdradzieckiej potęgi —
zostaw mnie z Nim — Szatanie!


LUCYFER.

Zostanie ci, zostanie
moje serdeczne śmianie,
albo i litość moja — —
we mnie jest twa ostoja,
bezpieczna i wieczna —
pójdź!...


DUSZA WYGNANA Z RAJU.

Dzień nadszedł przeraźliwy.
Pan rzucił strach na niwy,
gdzie człowiek żył szczęśliwy...


∗                    ∗

Jednem skinieniem dłoni
zwiał radość, żal jest po niej,
któż żalom się obroni?


LUCYFER.

Ukazał się w purpurze,
jął gromy siać i burze,
zadrżeli przed Nim tchórze — — —


DUSZA WYGNANA Z RAJU.

O sądy! o wyroki!
o bolu mój głęboki!
moje niepewne kroki!...


LUCYFER.

Dałem ci moc i siłę —
Pójdź!
Umarłym zostaw mogiłę,
niech trumny się walą zgniłe!


∗                    ∗

Pierzchają sny zwodnicze,
zagasło ich oblicze —
ja-ć drogę ci wytyczę:
pójdź!...


DUSZA WYGNANA Z RAJU.

Iść muszę, iść muszę — —

Widmo znika.

— takeś okiełzał Duszę,
nie zbawią jej katusze
cierni i łez — — —
kiedyż nastąpi kres?...

Znikają.


SCENA TRZECIA.

SALOME. AHOLA i AHOLIBA. Przy końcu CHÓR NAZYREJCZYKÓW.

SALOME.

Tu był przed chwilą, wiem...


AHOLA.

I matka była z nim razem.


SALOME.

Chcę, by za moim rozkazem
poszedł mój ojczym...


AHOLIBA.

Woli
będzie posłuszny twej!


SALOME.

Balsam mi w duszę lej —
dusza mnie boli, boli...


AHOLIBA.

Zawładnij, pani, złem,
w litość swą wymierz cios,
zwierzynę wyszczuj z kniej,
na śmierć ją zagoń tą mocą,
która jest życiem twem...
Pociski twe się złocą,
pociski twe zadźwięczą,
przeszyją blaskiem świat...


SALOME.

Nicią pajęczą
są twe pociechy... W mącie

i niepokoju dziś jestem,
drżę, drżę za lada szelestem.
Naokół pełno zdrad,
pełno zdrad w każdym zakącie:
skrzętnie osłania każda swe powaby,
blichtr to i szych!
A zaś największa z nich
to słabość — ojczym mój słaby!


AHOLA.

Snać się rozstrzygał los
człowieka:
słyszałam głośny głos,
słyszałam go zdaleka —
do naszej docierał komnaty,
kiedyś ty poszła po kwiaty,
aby je rzucić na zwłoki
umarłej Jachobody.


AHOLIBA.

Szlachetną jest nasza pani,
warto umierać dla niej,
spieszyć na śmierć, jak na gody,
weselne śpiewając pieśnie...


SALOME.

Żal we mnie jest głęboki,
żal tej duszyczki młodej,
że pełzać musiała płazem
przed nim i, żyjąc jego martwym tchem,
zginąć tak wcześnie!...
Boleśnie!
Życie jest ciężkim snem,
marą jest krwawą —


AHOLA.

Życie radosną jawą,
kiedy się wroga ma u swoich stóp.


SALOME.

Jeszcze go nie mam, nie!
Jeszcze otwarty grób,
który mu dusza ma kopie...
Jestem na wielkich rozporządzeń tropie,
które wydaje Przeznaczenie
w swym ciemnym regionie,
w swym światowładnym śnie!


AHOLIBA.

Tyś — Przeznaczeniem!


AHOLA.

Nad ciemnym Przeznaczeń cieniem
płomienna wola twa płonie
i pod twe stopy wiekuiste żenie
wszystkie strumienie
i wszystkie morza snów
o świata rozkwicie czy skonie...


SALOME.

Widzicie,
jaki się snuje huf
zgubionych od wieków ludzi?
Darmo wyzwolić się trudzi
od żądzy i od tęsknicy,
od krzyża i od miecza
ten Ajzy nieszczęsny łów...
Przed nimi pieśń Aischyla,
ni boska ani człecza,
idąca od przedwiecza
w żelaznej losów przyłbicy,
przystaje i płacze co chwila
i kroczy w pancernej swej szacie
nieubłagana... Czy znacie
te straszne pieśni greckie?


AHOLIBA.

My, ludzie prości,
znamy li hymny zdradzieckie
Salomonowe
o niewstrzymanej, zabójczej miłości —
chwalmy ją, chwalmy!


AHOLA.

Dawida znamy też psalmy
o pomście, Jehowę
przyzywające na głowę
nieprzyjaciela...


SALOME staje na tronie Herodowym.

Niech padnie!
Zadługo jej siła trwa!
Ajza, stojąca na tronie,
jak ja,
dawno wszechwładnie
o życiu rozstrzygła i skonie!
Słuchajcie, Ahola
i Aholiba, me siostry: jest Dola,
albo-li nie jest?


AHOLA i AHOLIBA.

Jest!


SALOME.

Nie moje usta,
jakkolwiek zbladłe z żalu, niby chusta,
lub może z gniewu, otwierają wnętrze
dzisiaj przed wami, lecz wargi najświętsze
Doli: tu z tego tronu, skąd ojczyma
słabość czerń lichą w posłuszeństwie trzyma,
czynsze dyktując nowe, lub podatki
pomniejszający, w miarę, jak ostatki
przechwiejnej władzy śmieją mu się w oczy —:

tu, z tego miejsca — niech się świat zamroczy
albo rozjaśni — głoszę sprawiedliwy,
a nieuchronny wyrok śmierci!...

Za sceną słychać gwar, zbliżający się ku pałacowi.

Dziwy!
Czyżby on jeszcze śmiał tu? — — Idź na ganek,
spojrzyj. Ahola! — wraca-li poranek,
który był winien na zawsze przeminąć?


AHOLA przestraszona.

Niech Aholiba — — —


AHOLIBA.

Lękam się — — —


SALOME.

A zginąć
umiałybyście ze mną?...


AHOLA.

Pani!...


AHOLIBA nadsłuchując, wielką przejęta trwogą, potem uczuciem ulgi.

Boże!...
Cicho!... To nie on!... Rozbrzmiewa na dworze
pieśń za umarłych... tak... nuta żałobna...


AHOLA nadsłuchując.

Tak!... tak! to nie on... Tak! to brać jest grobna
Nazyrejczyków...


AHOLIBA.

Zabierają ciało — —
na cmentarz niosą Jachobod... O chwało,
którą winniśmy Panu...


AHOLA.

Dzięki! dzięki!...


Salome czyni ruch, nakazujący milczenie. Słucha; popada w zadumę. Tymczasem tuż pod bramą pałacu zbliżył się:

CHÓR za sceną.

A kto z Twej możnej padnie ręki,
Znajdzie u Ciebie zlitowanie...
Racz mu oszczędzić wiecznej męki,
Niech z Twojej mocy zmartwychwstanie...


∗                    ∗

Tuż przy scenie.

Swe miłosierdzie skaż nad nami
O Ty, nad niebios władny stropem,
I grzech, co duszę naszą plami,
Swym przenajświętszym zmyj hyzopem...


SALOME, AHOLA i AHOLIBA, ponownym przejęte lękiem, towarzyszą szeptem do wtóru.

Swe miłosierdzie skaż nad nami,
O Ty, nad niebios władny stropem,
I grzech, co duszę naszą plami
Swym przenajświętszym zmyj hyzopem.


CHÓR.

A jeśli chcesz nas, Panie, smagać,
Przyjmiem Twój bicz, jak słodkie dary — — —


SALOME, budząc się z poprzedniej zadumy czy trwogi, woła, podszedłszy ku balustradzie ganku:

Zali królewskie ogrody pragniecie
zmienić w kostnicę?... Dość miejsca na świecie,
w którem się zmieści to krakanie krucze,
nie czyniąc ujmy ludzkim uszom — — —


CHÓR, widzialny, wraca ogrodami, niosąc na marach zwłoki Jachobody; nie przerywając pieśni.

— Tylko się pozwól ach! przebłagać
i od piekielnej zbaw nas kary — — — —

Na scenę wchodzi Herodyada.



SCENA CZWARTA.

SALOME. AHOLA i AHOLIBA. HERODYADA. Przy końcu HEROLD i ANTYPATER.

HERODYADA.

Tuczę
chcesz nową ściągnąć na ten dom?

Chór się oddala i gaśnie.

O córko,
z dziedzińców zamku czyniąca podwórko,
w którem się tłumi rozpasanie czerni,
nieszczęściem jesteś!...


SALOME.

Racz się miłosierniej
obchodzić ze mną i strawy zdumienia
nie dawaj oczom moich sług... Rozplenia
dość się już wzgardy dla cześci książęcej
naszego rodu, nie trzeba już więcej
podsycać ognia...


Do Aholi i Aholiby.

Odejdźcie!

Ahola i Aholiba zwracają się ku wyjściu.
Herodyada zatrzymując je:

A wyście
nie mogły wstrzymać ręki, która liście
zerwała z drzewa młodego żywota
i w grób rzuciła przed czasem?...


SALOME.

O złota,
o czuła matko, daj im spokój! zbiegły,
nim wielkie moce woli mej uległy
i wypełniły to, co dłoń Cheruba
dawno w swej księdze zapisała... Zguba
jednych jest szczęściem drugich...

Do Aholi i Aholiby.

Wy tu na co
jeszcze czekacie?


AHOLA.

Na rozkazy.


SALOME.

Praco
marnych niewolnic, nie bądź tak skwapliwa
w kłamstwie... Precz!...

Ahola i Aholiba odchodzą.

HERODYADA.

Chmurne rozsiewasz przędziwa
na nasze słońce, które i tak zbladło,
albo się raczej zakrwawiło. —


SALOME.

Padło
w czeluść zachodu nasze jasne słońce,
lub raczej nigdy nie wzeszło nad końce
ziemi od chwili, gdy ty, gwałcąc prawa
swojego Boga, stałaś się łaskawa,
nazbyt łaskawa dla zabiegów brata
mego rodzica... Wszystko nam ulata,
wszystko nam ginie...


HERODYADA.

I ty to masz śmiałość
mówić?


SALOME.

Ja!...


HERODYADA.

Śmieszna i niezwykła dbałość
o honor gniazda i o prawo boże
w ustach dziewczyny, co sobie może
powiedzieć jedno, że gdy kłos jej żytni
ledwie się okrył kwiatem, już niesytni
przyszli po niego żniwiarze i ścięli...


SALOME.

Jestem z krwie twojej!


HERODYADA.

A pośród żniwiarzy,
którym się oko grzesznym ogniem żarzy,
stanął i ojczym...


SALOME.

Matko!...


HERODYADA.

Tak! w topieli
zła dziś się dławię i idę snać do dna,
a ty mnie jeszcze, o córko wyrodna,
przygniatasz pięścią i zatykasz usta,
abym rozkrzyczeć nie mogła po ziemi
swojego bolu... Oczy bezwstydnemi,
w których się czai tajona rozpusta,
łowisz mi męża...


SALOME.

Nie prawda!... A gdyby
w słowach twych prawda była, bez ohyby
wolno mi wyznać, iże mnie Erynie
ścigać nie będą! krzywdy-ć nie uczynię:

Dawno już Herod wyrzekł się rozkoszy
twoich zazdrosnych źrenic...


HERODYADA.

Nie wypłoszy
cześć, którąś winna matce, tego zwierza
z legowisk duszy twojej?


SALOME.

Kto wyszczerza
kły tygrysicy?... Ni ty matką moją
ni ja twą córką. Między nami stoją
zbrodnie, dające prorokowi władzę
ściągania gniewu bożego...


HERODYADA.

Nie zdradzę
snać tajemnicy, jeśli dodam jedno:
i pogardzenia tobą — — —


SALOME.

Mierzysz w sedno
i strzał twój celny... Ale ja ci powiem — — —


HERODYADA.

Chcesz roztopionym zlewać mnie ołowiem?
Łamać golenie i wykręcać łokcie?


SALOME.

Tak! chcę ci drzazgi wbijać za paznogcie,
podpiekać stopy i szarpać na ćwierci
twe grzeszne łono: tyś winna mej śmierci!
Twoim występkom zawdzięczam, że wstręty
niehamowane okazał ten święty
mej żądzy życia...


HERODYADA.

Więc mnie zdepcz, a skrzydła
przypnij mężowi, któremu obrzydła
nietylko matka, lecz i córka... K’wyży
niechaj się wzbija ten skrzętny i hyży
szafarz pogardy i grzmiącym grzmi głosem
nad całopalnym twoich marzeń stosem!...
Biedna ma córko!... Jesteś nieszczęśliwa,
jak twoja matka.


SALOME.

Porwane ogniwa
mojego szczęścia!


HERODYADA.

I moje!


SALOME.

My obie
jesteśmy biedne.


HERODYADA.

Chodzić nam w żałobie
grubej, ni płaczkom, niosącym żalniki
łez ku mogiłom, i słuchać, jak dziki
wicher urąga naszym — wątłym skargom...


SALOME.

Nie! jeszcze siłę mam, aby swym wargom
kazać rozszaleć w krzyk, co ból przygłuszy
nietylko mojej podeptanej duszy,
nietylko twego shańbionego łona —
bo żal mi ciebie, niewiasto, wzgardzona
przez tę cnotliwość, co serca na szali
waży i rzuca precz i poufali
z samym się Bogiem — — Tak! tak! przed wichurą
mojego krzyku — niech ją zwą ponurą
i beznadziejną — ból pokoleń zgłuchnie,

jeśliby płakać chciały, iżem w próchnie
znalazła marny rodowód proroczej
mocy i próchnu ją zwróciłam.


HERODYADA.

Oczy
płoną ci ogniem, który zapowiada
zwycięstwo.


SALOME.

Czuję, że się stałam blada,
jak kwiat, co uwiądł, bo mu zbrakło słońca — — —
obie my biedne — — ach!


HERODYADA.

Ja-ć słyszę gońca,
zwiastującego radość — —


SALOME.

Pomsty — —


HERODYADA.

Wnętrze
kryje go twoje, a on go wywoła
na jaw.


SALOME.

On?... Kto — on?


HERODYADA.

Ten, co najgorętsze
hoduje łaski dla ciebie i czoła
uchylić gotów, acz tylko je chyli
przed Rzymianami — król...


SALOME.

Matko!...


HERODYADA.

W tej chwili
on jeden władzę ma, ażeby tamę
położyć władzy, która poza bramę
naszego wstydu śmie nasze wywlekać
dusze i rzucać przed — wstyd ludzki... Czekać
dłużej nie można... Ojczym twój Rzymiany
sprosił na ucztę... Chce być uwielbiany,
że ma w swym domu skarb, i w tan ci każe
pójść, więc ty wówczas — — — A może i w żarze,
który dziś kryje nieudolnie wielce,
zażądać zechce — —


SALOME.

Matko! Jad w kropelce
każdego dźwięku twego — —


HERODYADA.

Wyciśnięty
z onej cnotliwej, dumnej, z onej świętej
wzgardy proroka — — — więc ty każ mu wprzódy,
aby ci przysiągł — — — mów, że płonne trudy
będą, jeżeli nie spełni — — a w duszy
niechaj ci żądzy zwycięstwa nie zgłuszy
słabość — — —


Wchodzi HEROLD.

Król!

Znika.

SALOME.

Słabość była zawsze cudzą
mojemu sercu...


Wchodzi HEROD ANTYPATER.

Czy mnie oczy łudzą?
Salome smutna — — Salome przybita?

Krew Jachobody tak mnie tutaj wita
bladością czoła twojego?... Zdasz sprawę
później z uczynku, który zbrodni krwawe
zostawił plamy na królewskim progu...
Teraz w komnaty!... Polecam was Bogu!...

Salome i Herodyada wychodzą drzwiami po lewej; z prawej jawią się Arcykapłani, Mężowie Rady, Uczeni Zakonu.



SCENA PIĄTA.

HEROD ANTYPATER. KAIFASZ. ANNASZ. ELJAKIM. SALATYJEL. ABIJA. JANAI SYN GADA. MERAJOT I INNI MĘŻOWIE RADY I UCZENI W PIŚMIE.

Herod Antypater usiadł na krześle tronowem.

KAIFASZ.

Głoszono, panie, po mieście,
iżeś się zachwiał w wierze w tego Boga,
co ojcom naszym gotował zwycięstwo,
rażąc na głowę Sehona,
hesebońskiego króla, i mieszkańców
Aserym i Oga,
władzcę Basanu. A oto
uszy me słyszą,
iż pożegnaniem, którem żegnasz żonę
i córkę żony, jest On, Bóg! Na wieki
niech pochwalone będzie Jego imię
i niechaj sprawi,
aby nad nami nie królował Edom
ani Moabczyk ani też Farao,
co tępić kazał naszych pierworodnych.


ANTYPATER.

I do mnie wieść ta dotarła sromotna,
aby mi z czoła zetrzeć pomazanie

i ten majestat,
na który spłynął święty olej wiary
z arcykapłańskich rąk,
podać w pohanę.

Pomruk idzie po zebraniu.

Moi wrogowie,
podszywający się pod płaszcz proroków,
radziby wygnać mnie w pole
i jak Achaba
lub dom Baazy i Jeroboama,
Nabatowego syna,
psom rozwścieklonym rzucić na pożarcie.

Pomruk idzie po zebraniu...

A oto biorę na świadków
was, którzy służbę czynicie przed Panem,
iż śniedne składam ofiary
z świeżej pszenicznej mąki i oliwy
i jeśli zgrzeszę, wrychle na ołtarzu
palę baranka i cielca i wołu,
co najzdrowszego mam w dobytku swoim,
i nie żałuję nerek i tłustości,
szczodrze na mostek wylanej,
ani odzieczki z wątroby,
ale że wszystko tak, jak jest w przepisach,
palę za grzech...


CHÓR.

Tak! tak!


ANNASZ.

Świadczymy o tem przed obliczem Stwórcy,
iż niewiadomo jest nam, by na stole
twego żywienia stawiano nieczyste —
I owszem:
na twych półmiskach jest-li to, co stopy
ma rozdzielone i dwoi kopyta

i wraz przeżuwa;
co kąpie w morzu, rzece i jeziorze
skrzele i łuski —
A zasię nigdy nie będzie w twej kuchni
mięso wielbłądzie ani też królicze,
ani zajęcze,
ani też inne, które wstręt w nas budzi.
Bo chociaż każde z zwierząt tych przeżuwa,
wzdyć rozdwojonych nie ma stóp i kopyt,
albo też dwoi stopy i kopyta,
lecz nie przeżuwa.


CHÓR.

Tak! tak! świadczymy!


KAIFASZ, głosem śpiewnym, niemal recytującym.

A ja przypomnę — miłościwy panie,
dzięki ci za to — —


CHÓR.

Dzięki ci za to!


KAIFASZ j. w.

— jako od czasów króla Salomona,
który miał złota w bród, a srebrem gardził,
albowiem Saba i Hiram
statki mu swoje, żeglarze i sługi
do Asyjongaber przysłali i Elot,
iżby do Ofir jechał i czterysta
zabrał talentów i pięćdziesiąt
i cedrowego drzewa i almugim,
ile mu trzeba było na powały
i na kosztowne ściany budowanej
w dni te świątyni —
Owóż przypomnę, że od owej chwili
nikt tak przybytku na górze Moryja

nie obdarował,
jak twoja, władco, arcymożna hojność —


CHÓR.

Jak twoja, władco, arcymożna hojność.


KAIFASZ j. w.

Napierśnik dałeś z złota i szkarłatu
i hyacyntu —
jak nakazano jest w księgach —,
a szafir, lśniący między karbunkułem
i między cennie oprawnym jaspisem
w klejnotów rzędzie wtórym,
posiada wielkość gołębiego jaja:
możnaby o nim rzec, iż Sennaheryb,
albo też groźny król Nebukadnezar —
niechaj przeklętą będzie w Izraelu
pamięć tych wrogów naszych —


CHÓR.

Na wieki wieków. Amen.


KAIFASZ j. w.

— nie mieli większych skarbów w swej koronie.
A cóż powiedzieć o drogich kamieniach
rzędu pierwszego, sardzie i topazie
i o smaragdzie?
Gdzie równy agat, linkur i ametyst,
podziw budzący w rzędzie trzecim?
A w czwartym rzędzie beryl i onychin
oraz chryzolit niczem w swoich kształtach
i ogniach swoich i rozmiarach
nie ustępują bogactwu
tych, które w rozkaz Mojżesza
wprawił nam w urim i tummim natchniony
mistrz Besaleel.


CHÓR.

Mistrz Besaleel!!!


KAIFASZ j. w.

I świecznik dałeś — słuchajcie wy wszyscy,
których wątpliwość przemogłaby wstręty
do rozsiewaczy kłamstw, jakoby dzisiaj
król nasz i władca, Herod Antypater,
zestąpił z drogi przykazań — — —

Pomruk idzie po zebraniu.

— i świecznik dał nam pan nasz miłościwy
według przepisów,
zawartych w księgach, co od wieku wieków
są dla nas prawdą i światłem:
Z szczerego złota wykowany słupiec,
po jego stronach sześć kabłączych prętów,
trzy pręty z jednej i trzy pręty z drugiej,
a zaś na każdym z nich
po trzy są czaszki, urobione w kształcie
migdałowego orzecha
i gałka na nich i kwiat —
jak przepisano.
Zasię na słupcu złotego świecznika
czaszki są cztery i gałki i kwiaty.
Gałka jest także pod dwiema prętami
i pod drugiemi dwiema
gałka jest złota,
równo pod parą trzecią
według przepisu jest gałka!
Tak jest pod sześcią prętów, wychodzących
z tego świecznika,
który bożemu
wniósł kościołowi pan nasz miłościwy.


CHÓR.

Tak jest pod sześcią prętów, wychodzących

z tego świecznika,
który bożemu
wniósł kościołowi pan nasz miłościwy.
Cześć ci i dzięki! cześć!


ANTYPATER.

Jakżeż ci, mężu święty, podziękować,
iżeś w tem kole wybrańców narodu
raczył przypomnąć moje datki skromne,
które, wiedziony czcią ku Wszechmocnemu,
świątyni-m Jego powierzył,
ażeby, patrząc na te liche znaki
mojej ufności, chciałbym rzec, dziecięcej,
łaskawym Swym wzrokiem
spojrzał od czasu do czasu
na Swego sługę.
Pragnąłbym także,
aby miał dowód, iż Go chcę przebłagać
za wszystkie winy i grzechy,
które ja, człowiek, słaby, niedołężny,
popełniać muszę bez miary,
jeżeli mąż najcnotliwszy
pada na dobę razy siedemdziesiąt
i siedem — — —


JEDEN Z RADY.

Prawda! prawda! Pismo mówi,
że najcnotliwszy i najwięcej łaski
posiadający przed Panem,
grzeszy na dobę siedemdziesiąt razy
i siedem — siedem... Gdzież ten między nami,
któryby grzeszył mniej?


ANTYPATER.

A wielce
zobowiązany-ć jestem zwłaszcza dzisiaj,

gdy jakiś ciemny mieszkaniec pustyni,
nieświadom duszy mej,
macza me imię w mego serca krwi
i rzuca, jak szmatę,
przed chciwe oczy motłochu...
Wyrzut mi czyni tak głośny,
że roztopiona miedź, do uszu wlana,
mniejsząby krzywdę sprawiła spragnionym
słuchania bożych przykazań —
wyrzut z występku i grzechu,
który spełniłem, nie wiedząc,
że spełniam grzech i występek —
tak mnie omroczył cień, idący z piekieł,
albo też — niechże-ć ja będę mniej srogim
dla swej słabości, gdy inni tak srodzy
i tak rychliwi w swych sądach —
brak świadomości dróg,
któremi kroczyć ma człowiek.
I oto pytam się was, posiwiali
starce w Zakonie,
jak ma postąpić ten, co za małżonkę
wziął żonę brata — wasz król?
I jakie winien zastosować prawo
do przychodzących popod jego progi,
aby wytykać mu grzechy?
I czy być może, ażeby w tych czasach
zjawił się prorok
i czy prorokiem
w obliczu Pana ten, co szarpie bliźnich?
Jak o tem święte wyrokuje Pismo — —?
Chcę słyszeć prawdę!...


KAIFASZ.

Ja ci tę prawdę wyłuszczę — —


JEDEN Z STARCÓW.

A nam się wydaje,

by ją wyłuszczył, jak ziarna ze stręków,
ktokolwiek inny z tej Rady...


ANNASZ.

Ja — — —


MERAJOT.

Lub ja — —


KAIFASZ.

Co? Ufność
zatraciliście już we mnie?... Mniemacie,
że na pół ślepy będąc, już nie widzę,
co napisano w księdze Mojżeszowej?


JEDEN Z STARCÓW.

Nie przeto — —


CHÓR.

Nie przeto — —


KAIFASZ.

Oczyma kłułem przeodwieczne zwoje,
lecz w miarę tego, jak się przytępiało
ostrze mych źrenic,
rosła ma pamięć i dziś mnie przerosła
i prosto stoi, kiedy ja skulony
snać się zapadam już w ziemię...
Nie błogosławi Bóg nasz tym, co nie chcą
pierwszeństwa oddać biskupom.


JEDEN Z STARCÓW.

Nie przeto, nie przeto — —
My dobrze wiemy, co powiedzieć zdołasz,
ale ta prawda, którą kryjesz w duszy
i którą mógłbyś wywieść z niej tą chwilą,
większej nabierze mocy i posady,
jeśli ją poprze prawda taka sama

w uściech innego — —
I to, co mówi rabbi Johanan
bo oń tu idzie — — —


MERAJOT.

Zda mi się, o ile
sąd mój niemylny,
że opuszczamy tor porządku. Pierwsze
pytanie było co do żony brata —
Otóż...


ABIJA.

Niech mówi Janai syn Gada!
On rzecz najjaśniej wyłoży — !
W Synedryonie
niema drugiego, coby tak tłumaczył
prawo i przepis i wszelaki zakon —


MERAJOT.

Rad ustępuję...


JANAI SYN GADA zwrócon do Heroda.

Panie, czy wolno?


ANTYPATER.

Mów, gdy powszechny głos ci mówić każe.


JANAI SYN GADA.

Streszczam pokrótce, jak zwykłem:

Recytując.

W trzeciej Mojżesza, w świętym Lewityku,
w wierszu szesnastym, rozdział ośmnasty —
prawda? —


GŁOSY.

Tak! prawda — rozdział ośmnasty —


JANAI SYN GADA.

— jest napisano, iż sromoty żony
brata swojego nie odkryjesz: przykaz
nazbyt ogólny, ażeby go można
prawnie i słusznie stosować do króla.
Nigdzie też zakon nie mówi o królu
ani o władcy w tej sprawie.
Ta sama
księga w rozdziale dwudziestym —


KAIFASZ.

W wierszu dwudziestym i pierwszym —


JANAI SYN GADA.

Tak, w wierszu, mówię, dwudziestym i pierwszym,
odmienia formę, dodaje, ujmuje,
lecz nie narusza treści,
która zakonem jest w swojej istocie.
Wszyscy my bowiem czytamy,
albo też czytać możemy — —


GŁOSY.

Czytamy! czytamy
i czytaliśmy wielekroć — —


INNY GŁOS.

Nie znajdziesz
tutaj nikogo, ktoby miał odwagę
do siwych włosów dojść,
a pisanego nie poznać zakonu — — —


INNE GŁOSY.

Czytamy, czytamy — — nie obrażać!...


JANAI SYN GADA.

Wątpliwość w tej mierze
nie ma przystępu do mej duszy — —


GŁOS.

Janai syn Gada
lubi czasami dźgnąć, ażeby większą
zwrócić ku rzeczy uwagę.


JANAI SYN GADA.

— a więc powiadam: czytamy,
iż, ktoby pojął żonę brata swego,
jest sprosność...
A dalej,
w miejscu powyżej przytoczonem:
iże sromotę brata swego odkrył,
bez dzieci będą...


ANTYPATER przerażony, nie mogąc się opanować.

I — ja nie mam dzieci!


JANAI SYN GADA.

Panie miłościwy!
Tak w tym ustępie, jak i w tamtym niema
wzmianki o królu,
a król, wybraniec boży,
życie na innych ufundował prawach.


CHÓR PIERWSZY.

Tak, król, wybraniec boży,
życie na innych ufundował prawach.


CHÓR DRUGI.

Tak! tak!


ANTYPATER.

Dzięki wam, dzięki!


JANAI SYN GADA.

Możnaby tutaj rzec o cudzołóstwie —
i jest napisano,

iż, ktobykolwiek cudzołożył z żoną
swego bliźniego,
śmiercią niech umrze on i cudzołóżca...


GŁOS.

Niech umrze śmiercią,
albowiem, Molocha
naśladujący,
niegodzien patrzeć w oblicze Jehowy.


ANTYPATER.

A!...


JANAI SYN GADA.

Lecz i tutaj święty prawodawca,
którym jest Bóg nasz, Pan zastępów,
na uściech swoich, zrumienionych gniewem,
nie miał wyrazu: król!
Przedsię wiadomo z ksiąg Samuelowych —


ANNASZ.

Tak! z księgi wtórej —


JANAI SYN GADA.

— W kronikach także czytać to możemy —


MERAJOT.

— Czytamy, czytamy
w rozdziele trzecim, wierszu piątym — — —


JANAI SYN GADA.

— że Bóg, ująwszy winy Dawidowi,
dał mu z Betsui, żony Uryjasza,
syna, co królem był nad króle —
dał Salomona.

A ten, iż łaska władła nad nim Pańska,
mądrość miał wielką,
większą, niż mądrość narodów
wschodnich, i większą,
niźli sławiona mądrość Egipczanów.
Aż nad Etana Ezrahytę,
nad Maholowych synów,
Darda, Hemana i Chalkola,
mędrszym był płód uwiedzionej
żony Uryi,
jak to naocznie widzimy
w księdze królewskiej, rozdział czwarty,
w wierszu trzydziestym
i w wierszu,
poprzedzającym świadectwo,
iż przypowieści złożył trzy tysiące,
a pieśni
zostawił tysiąc i pięć —
w wierszu trzydziestym i pierwszym...
A teraz druga miłościwy panie,
sprawa, co mówi Pismo o prorokach — —


GŁOS.

Jakoż być może, by się jeden chełpił
swą świadomością pisma?
Niech mówi Eljakim
lub też Salatyjel —
Niechaj pokażą,
iż Bóg nie wybrał jednego,
lecz skarb wymowy godnie porozdzielał
i między resztę.


ELJAKIM.

W tym względzie — —


SALATYJEL.

Otóż rozpocznę od tego — —


ELJAKIM.

Mnie każą —


SALATYJEL.

I mnie — — —


GŁOSY.

Sza!... sza!... Niechaj prawi
reb Eljakim — —


SALATYJEL.

Niech prawi...


ELJAKIM.

W tym względzie —
co do proroków, wieszczów i guślarzy
oto co wyrzekł Pan —


ANNASZ.

W księdze Mojżesza piątej,
w wierszu czternastym i dalej,
do dwudziestego włącznie,
w rozdziele ośmnastym —


ELJAKIM.

Tak!... —:
Narody,
którymi z mocy Mojej i ramienia
zawładnąć masz, Izraelu —


CHÓR.

Alleluja! Alleluja!


ELJAKIM.

— guślarzy słuchają i wróżków,
czarnoksiężników i wieszczków,
sprawę mających ze złymi duchami.
Lecz ja proroka ci zbudzę —


CHÓR.

Alleluja! Hosanna! Hosanna!


ELJAKIM.

— i słowa Moje w usta jego włożę,
by rozpowiadał to, co mu polecę...
Tak u Mojżesza jest i u Jezai,
a i Jeremiasz prorok to potwierdza —


KAIFASZ.

W rozdziele czternastym —


ABIJA.

Wiersz piętnasty —


ANTYPATER.

Rabbi Johanan zali jest prorokiem?


GŁOS.

Zali prorokiem jest rabbi Johanan?


ELJAKIM.

Nie! Wprawdzie mówi słowa,
które był wyrzekł Pan,
ale je zwraca do króla,
a Pan je powiedział,
jak już nadmienił Janai syn Gada,
li ogólnikiem.
Hardzie poczyna rabbi Johanan,
przeto się nie bój go, panie,
tarczę masz w Piśmie!
Albowiem ten, który przyjdzie, —
mówi Jezajasz —
patrz rozdział czterdziesty i wtóry
wiersz drugi —

wołać nie będzie,
ani nie będzie się wywyższał
ani też będzie w ulicy
głos jego słyszan —
a zaś Johanan, wiemy, że przychodzi
pod okna twego pałacu,
iżby pokazać, że równy jest tobie,
albo i wyższy,
i woła. —


ANTYPATER.

Tak woła,
że w sercu mojem przygłusza mi wiarę
w litość i sprawiedliwość.


GŁOSY.

Winien jest grzechu,
gdyż podkopuje fundamenty wiary —
niech będzie ukaran!


ELJAKIM.

A iżby ci, panie,
wszelaką odjąć wątpliwość,
przypomnę,
że ten, co przyjść ma po Jezajach,
Ezechielach i Jeremich,
zakonodawca ostatni —
a tylko jeden już przyjdzie —
że ten, co w winie
obmyje szatę swą,
a we krwi jagód winnych swe odzienie,
oczy mieć będzie czerwieńsze nad wino —
porównaj księgę pierwszą Mojżeszową,
rozdział czterdziesty dziewiąty,
wiersz jedenasty i dwunasty —
a sam się przekonaj,

że wróg twój, panie,
oczy ma czarne.
Wiadomo równie,
iż ten Ostatni
z świętej narodzi się Panny,
albowiem mówi Jezaja —


ANNASZ.

— W wierszu czternastym, rozdziału siódmego —


ELJAKIM.

— że oto Panna pocznie i porodzi
syna i nazwie imię Jego Immanuel.
A któżby z nas nie znał
Zacharyasza
i żony jego Elżbiety?
Powstał i inny wróżek nad jeziorem
genezareńskiem —


ANTYPATER.

Słyszałem —


GŁOSY.

I my słyszeliśmy —
Ukrzyżujemy go! Niebezpieczniejszy!


ELJAKIM.

— tak iż wrzekomych jest dziś dwóch proroków.
Przeto się nie bój,
lecz, abyś zaznał spokoju
i aby ciszę miał twój dom królewski,
daj go oprawcom — —


GŁOSY.

Skaż go!

Wchodzi Achis.


SCENA SZÓSTA.

CIŻ SAMI. ACHIS.

ACHIS.

Wybacz mi, panie!... Boleść i łzy gorzkie,
wylane przy zwłokach
mej biednej córki,
tak zaciężyły u mych stóp, że później,
niż była moja powinność,
staję przed serca twojego wielkością
i przed twych sądów rozumem,
który wymierzyć raczy sprawiedliwość.
Me dziecię,
jedyne dziecię, słodkie, przenajdroższe,
zginęło z ręki Salomy...


ANTYPATER.

Salome ślepem była tylko mieczem,
kto inny nim kierował!...
Rabbi Johanan — — —


ACHIS.

Jakto?


ANTYPATER.

Cierpko mi wyrzec przeokrutne słowo —
ale ten guślarz i wieszczek,
który prorokiem nie jest — —

Pomruk idzie po zebraniu.
GŁOSY.

Nie jest prorokiem, nie!


ANTYPATER.

— uwiódł twą córkę!...


ACHIS.

O królu! nie lżyj tak mego imienia
i nieskalanych stuleci żywota
mojego rodu
nie spychaj lekkomyślnie
tej jednej chwili
w bezdenną przepaść śmierci...
Nie mogę uwierzyć — — —


ANTYPATER.

Tak powiadają —


GŁOS.

Hańba na głowę twą,
iżeś nie ustrzegł córki!


ANTYPATER.

Widzieli ją ludzie,
jak zakradała się nocą
ku głaźnej puszczy, gdzie rabbi
grzeszne ma leże.
Biorę na świadków Aholę
i Aholibę,
Kaifaszowe córki,
że już nie mówię o innych — —
Przeto Salome, wypełniając zakon — —


ACHIS.

Panie! czy bielmo było na mych oczach?
Patrząc na moją Jachobod,
na tę dziewczynę zaledwie rozkwitłą,
mniemałem widzieć białość lilii,
a ty mi mówisz, że była skorupą
bożego ongi naczynia,
które Pan w gniewie swym strzaskał i rzucił
o ziem! —

Na wstyd mój!...
O córko moja, o córko!
Przyczyno własnej niedoli
i mojej!...
Ach!...
Lecz jeśli niema kłamu
w twoim zabójczym ciosie —
a trudno przypuścić,
aby majestat mógł kłamać —,
mam prawo żądać
wyroku śmierci.
Niech uwodziciel, morderca,
który mi zgubił córkę,
umiera!...
O córko moja, o córko!
Ach!...


ANTYPATER.

Za kłam na barki me
odpowiedzialność nie spadnie —
mówię, com słyszał.
O karze, o wyroku
niechaj rozstrzyga Rada.


KAIFASZ.

Jest napisano,
iże nie będzie nierządnica
z pośrodku cór izraelskich — — —


ACHIS.

O córko moja, o córko!


KAIFASZ.

lecz tutaj niema pewności —
nikt jej nie schwycił na uczynku
w polu, ni w mieście,

przeto i uwodziciel
pewnym nie jest — — —


ANNASZ.

Nigdy też prawo
nie karze śmiercią
męża, co uwiódł dziewczynę,
niepoślubioną nikomu — —


ABIJA.

Lecz zrękowioną była ta dzieweczka
Pagijelowi ben Ochran.


ELJAKIM.

Pismo nic o tem nie mówi,
co czynić zrękowionym.


ANNASZ.

Więc przez ostrożność —,
abyś nie ściągnął piętna mężobójców
na siebie i na nas — —


GŁOSY.

My umywamy ręce —


ANNASZ.

— i abyś miał spokój,
ukarz go, panie, więzieniem...


GŁOSY.

Ukarz go, panie, więzieniem...


ANTYPATER klaszcząc w dłonie.

Wypełnię waszą wolę!

Wchodzi Herold.

ANTYPATER.

Niechaj naczelnik straży
uwięzi rabbi Johanana.

Herold znika.

KAIFASZ.

A zaś Salomie
daj upomnienie,
bo gdyby nawet była w prawie,
to Zakon każe kamienować,
a ona zabiła — sztyletem!


ACHIS.

O córko moja! o córko!

Antypater klaszcze ponownie.
Wchodzi Herold.

ANTYPATER.

Przywołać mi tu księżniczkę —

Herold wychodzi.

— niech się pokaja
w obliczu mężów cnotliwych.


KAIFASZ.

Ojcowsko ją strofuj,
lecz oszczędź wstydu królewskiej
i nazbyt młodej latorośli,
by snać jej nie złamał
widok surowej źrenicy
twych sług.


ANTYPATER schodząc z tronu.

Dzięki przyjmijcie za skwapliwość,
która mi w jasnych pokazała kształtach
prawdę...

Rada zabiera się ku wyjściu.

ANTYPATER za odchodzącymi.

A przypominam i raz jeszcze proszę,
byście zaszczycić raczyli
dom mój dziś wieczór...


KAIFASZ.

Uroczystej chwili
Nie pominiemy.


ACHIS.

O córko moja! o córko!
Ach!...

Wychodzi za mężami Rady.
Wchodzi Salome.


SCENA SIÓDMA.

HEROD ANTYPATER. SALOME.

SALOME.

Miłościwy panie!
Za późno widać, przychodzę na harce
sprawiedliwości... Rozeszli się starce,
nie pogrążywszy Salomy w otchłanie
świętego gniewu...


ANTYPATER.

Nie skończona sprawa —


SALOME.

Czuję po głosie, widzę, że obława
na moją duszę gra i w tobie. Świata,
którego pełną była ta komnata,
ja-ć się bynajmniej nie lękam... Nie! Karły!
Lecz ciebie, królu — — —


ANTYPATER.

Świat to jest umarły,
a jednak żyje i, mówię otwarcie,
daje nam ulgę —


SALOME.

I dobre oparcie
dla naszej skruchy...


ANTYPATER.

Dziewczyno, któż ciebie
uczył zdobywać to, co człowiek grzebie
w swem najtajniejszem wnętrzu?


SALOME.

— — Miłość!...

Wchodzi Herold.


SCENA ÓSMA.

ANTYPATER. SALOME. HEROLD. NACZELNIK STRAŻY.

HEROLD.

Królu!
Naczelnik straży!


ANTYPATER.

Niech wejdzie...

Herold znika.

ANTYPATER.

Jak w ulu
gwarno dziś tutaj — — —


SALOME.

Jak w ulu, gdy wraża
wciska się chmura pszczela i znieważa,
zagryza — matkę...

Wchodzi Naczelnik straży.

ANTYPATER.

Rozkaz wykonany?


NACZELNIK STRAŻY.

Tak, miłościwy panie! Na swe łany,
głazem porosłe, szedł, otoczon rojem
uczniów. Chwycono go przy bramie.


ANTYPATER.

Z mojem
licz się życzeniem: zlecam najwyraźniej,
by Zacharyi syn nie doznał w kaźni
żadnego szwanku... Ale niechaj straże
pilnie go strzegą...

Naczelnik straży wychodzi.


SCENA DZIEWIĄTA.

SALOME. ANTYPATER.

SALOME.

Uwięzion?!...


ANTYPATER.

W nadmiarze
swej zuchwałości znalezie przyczynę
kary... Czy żal ci?...


SALOME.

— — Nie wiem...


ANTYPATER.

To jedyne
twe słowo?... Kochasz?...


SALOME.

Nie wiem...


ANTYPATER.

Kochasz?


SALOME.

Kogo?


ANTYPATER.

Mistrz Johanan w sercu-ć!...


SALOME śmieje się szyderczo.

Haha!!!


ANTYPATER.

Mnogo
miałem na ustach goryczy, gdym słudze
kazał cię wołać... a teraz — — —


SALOME.

Obudzę
może twą duszę, jeżeli popadła
w sen na mój widok... Łaj-że, łaj! Zwierciadła,
którem mi wnętrze me pokażesz, mogę
wielce się zlęknąć i — poprawić... Trwogę
czuję nie małą...


ANTYPATER.

Jesteś tego domu — —!!


SALOME.

Czyżby — nieszczęściem?... Nie wyjaw nikomu
podobnej myśli! nie jest twą!... Już matka
rzekła to samo...


ANTYPATER.

Zmilknij! bo na świadka
przyzywam Boga — —


SALOME.

Jakiego?... Jowisza,
z którym się słowo zaklęć stowarzysza,
gdyś w gronie Rzymian, czy też Adonaja,
który na wargach twoich gniew rozbraja
arcykapłanów?... Ten i tamten siłę
posiadł jednaką...


ANTYPATER.

Zaprzestań!... Opiłe
masz jeszcze usta krwią!... Idź! Idź!... Spokoju
szukaj w ogrodzie... Rzymianie się zbiorą
dzisiaj na ucztę... Masz im tańczyć...


SALOME.

Chorą
jestem i słabą...


ANTYPATER.

A widzę cię w stroju,
w sam raz dobranym, jak gdybyś do stołu
miała w tej chwili siąść i błysnąć kołu
mych biesiadników, niby cud!...


SALOME.

Biesiadę
mam dziś od rana taką, że się kładę
cieniem na świat wasz... z hulania.

Gra ócz.

ANTYPATER.

Straszliwa
jesteś, a piękna!... Zabójcze dwa dziwa
są twoje oczy...


SALOME.

Me oczy
to dwie otchłanie w omroczy,

ogniem ziejące w dal...
Kto zajrzał do ich czeluści,
tego już z rąk swych nie puści
i ból i rozkosz i żal...
Tak rzekł mi śpiewak-lutnista i, w złoty
bijąc tetrachord, nucił pieśń — tęsknoty...


ANTYPATER rzuca się ku niej.

Rozkosz! ach, rozkosz! Salome,
pozwól mi zajrzeć w ich głąb,
choćby mnie potem rozszarpał
ból!...


SALOME.

Panie i królu i ojcze!... W zatargi
nie wchodź-że z niebem i na grzeszne wargi
nałóż wędzidło, a jeśli potrzeba,
to i na serce!...


ANTYPATER.

Czem dla mnie dziś nieba!
Patrzę w twe oczy i mózg mi się mąci!


SALOME odpycha go.

Odstąp od — córki, bo cię w pył roztrąci
gniew twego Boga!...

.

ANTYPATER.

Patrzę w oczy twoje
i gniewów bożych już się dziś nie boję!...


SALOME.

Ani kapłanów?...


ANTYPATER.

Dam im świecznik nowy
lub nowe urim i tummim...


SALOME.

Ni głowy
twego proroka, coć przerasta — duszę?


ANTYPATER.

Nie szydź, Salome! Nie szydź!... Ja go zmuszę,
ażeby milczał...


SALOME.

Więzienne wierzeje
głos jego wyprze i falą zaleje
straszną twe — życie!...


ANTYPATER.

Nie! dobędę miecza
i niechaj dola rozstrzyga się człecza —
On lub ja!... Słuchaj!...


SALOME.

Słucham i zdumiona
jestem nad wyraz, iżeś z swego łona
uczynił nagle wywierzysko piekła,
z którego bije żarów fala wściekła
i, matce mojej wypaliwszy oczy,
pragnie pogrążyć Salome... Nie stoczy
serce się moje w tę otchłań...


ANTYPATER.

Salome!
Zalić nie było dawno już widome,
że między duszą moją, a pomiędzy
Herodyadą stanęła potęga,
której twej matki wszechmoc nie dosięga —
wszechmoc, przy tobie podobna do nędzy?
Czy nie widziałaś, że ty jesteś władzą,
ku której wszystkie zmysły mnie prowadzą?


SALOME.

Możem widziała i — — —


ANTYPATER.

— jedno jedyne
rzeknij mi słowo: »kocham!«


SALOME.

Królu!


ANTYPATER.

Zginę,
czy zapanuję ponad własną zgubą,
nie dbam już o to! precz z wszelką rachubą!
Bylebym tylko zamknął cię w ramiona —!
W twoim uścisku niech me życie skona!...


SALOME.

Królu! szalejesz!


ANTYPATER.

I ty szalej ze mną!
Nad łożem twojem noc rozepnę ciemną,
połyskującą gwiazdami, w otchłani,
w której ty można, przekrólewska pani,
ponad żywioły wyrastasz i światem
swym niezmożonym władniesz majestatem!
Pod stopy twoje rzucę ci mą trwogę
i mą nadzieję — — — chodź!... Słodka!...


SALOME uciekając.

Nie mogę!!...


ZASŁONA.




AKT TRZECI.

Sala jadalna w pałacu Heroda Antypatra. Urządzenie rzymskie. Wielki taras, wychodzący na ogród, w którym odbywa się

SCENA PIERWSZA.

DRYADY (SZELEST DRZEW). SZEPT POWIEWU.

SZELEST DRZEW.

Powiew zawiewa cichy — — —
Hej powiewie,
skądże przychodzisz k’nam?


SZEPT POWIEWU.

Zdala od zorzy zachodniej,
od słońca złocistych bram — — —


SZELEST DRZEW.

Dzięki ci, dzięki, powiewie,
za ten rzeźwiący chłód!
Rozkosz budzący w drzewie,
skąd go przynosisz, skąd?


SZEPT POWIEWU.

Od morza go niosę, od morza,
w którem zagasła zorza,

od tych grobowych wrót,
poza któremi zagasło
słońce...


SZELEST DRZEW.

Nie mów nam, wiewie, o grobie,
o życiu nam mów!
Albo o słodkim śnie —
trzeba nam słodkich snów...


SZEPT POWIEWU.

Do snu-m ukołysał
znużoną głowę Pielgrzyma
nad brzegiem wielkiego jeziora — — —
Ostatnie wyszeptał modlitwy
i usnął z Swymi rybitwy
i śpi...
Zawierzył wiernemu słudze:
jutro Go rano obudzę —
droga jest przed Nim daleka —
jutro, gdy dojmie Mu spieka,
sługa ku Niemu zawionie,
białe ochłodzi Mu skronie,
jasny rozwieje Mu włos.


JEDNO Z DRZEW.

Listek mi słońce spaliło — —
strąć go, powiewie, strąć — —
zabierz ten listek czerwony — —


SZEPT POWIEWU.

Słabo się trzyma twój liść — —


Opada listek z drzewa.

Czas iść!...


INNE Z DRZEW.

Do mej się przytul korony — — —


SZEPT POWIEWU.

W dalekie spieszno mi strony — —


INNE Z DRZEW.

Do mego przytul się pnia — —
Patrz, jakam wiotka —


SZEPT POWIEWU tuląc się do drzewa.

O moja pinio słodka!


INNE Z DRZEW.

Na mojej spocznij gałęzi — —
miękką pod głowę masz kiść — —


SZEPT POWIEWU.

Czas iść!...


INNE Z DRZEW.

Nie kocham skwarnego dnia,
lecz ciebie kocham, powiewie,
rozkosz budzący w drzewie —
ciebie i promień miesiąca...


SZEPT POWIEWU.

Spieszę, spieszę, spieszę — —!


SZELEST DRZEW.

Spieszy i trawy roztrąca
lekkością swoich stóp — —


SZEPT POWIEWU.

Nad cichy spieszę grób — —
Na wzgórze śmierci spieszę — —


JEDNO Z DRZEW.

Tam rzesze,
tam tłum,
tam świat o ciszy nie wie — —


SZELEST DRZEW.

— Czy cię nasz szept nie uwięzi?
— Uciekasz, cichy powiewie?
— Rozkosz budzący w drzewie,
zabierasz z sobą nasz szum —
nasz szum —
nasz szum — — —

Chwila ciszy.


SCENA DRUGA.

DUSZA WYGNANA Z RAJU.

DUSZA WYGNANA Z RAJU.

O Raju!
O szczęścia dalekie wspomnienie!
O życie przepadłych dni —
Życie miłości i chwały!
Tęsknota moja śni,
tęsknota moja rwie się do ruczaju,
nad którym Anioł przechadzał się biały
i skrzydły zgarniał srebrnemi
oddechy rozkwitłej ziemi
i szelest zielonych drzew
i drżenie
rozfalowanych fal
i światła słoneczny śpiew —
święte hejnały,
wypełniające dal,

i składał je u wrót
mojej niewinnej rozkoszy...

*

O Raju!
Czemu przebrzmiały
na zawsze chwile radosne,
kiedy wsłuchana
w przenieustanną wiosnę,
w cichy, szeptliwy zew,
płynący ku mnie od morza,
klękałam, dziewka boża,
i dzięki wznosiłam do Pana...
A wilk, baranek i lew
i wszelki stworzenia płód
do mych się łasił stóp
i z tchnieniem mych tchnień
słodki rozhowor wiódł
o snach, które płoszy
ten skwarny, ten grzeszny dzień,
ta krew i grób...

*

Czemuś dopuścił, o Panie,
iżby przypełzał gad
i drzewa mojego pień
zdradnymi owinął kręgami?
Spożyłam owoc wzbroniony —
ból padł na moje kochanie
i żal — —
w mrok mi się zasnuł świat...
W obce nas wygnał strony
Twój Anioł rozogniony —
za nami poszedł Twój gniew!
I już tysiące lat
wzrasta ten gorzki siew,
który z Twej ręki padł!

Lat już tysiące w mojem wnętrzu trwa
świadomość Dobra i Zła —
Wiem:
Dobro jest rajskim snem,
a Zło jest jawą
ślepą i krwawą,
do której człek się przyłożył,
która go karmi swym tchem...
............
Czemuś mnie stworzył?!!...

Znika.
Wchodzą do triclinium:


SCENA TRZECIA.

SALOME. AHOLA i AHOLIBA.

SALOME rozgląda się po triclinium.

A co?!... Wiedziałam! Rzymskim obyczajem
gościć będziemy Rzymian, co nad krajem
judzkim z toporem stoją, lecz są dbali
o wszelki pozór, by ciężar ich stali
nie wydał nam się zbyt gorzkim... »Hołoto!«
radziby krzyknąć nam za nasze złoto
i za nasz pokłon, lecz, dworni i składni,
krzyczą-li w wnętrzu: »Na kolana padnij!«
Głośno zaś prawią: »Nie będzie za wiele
tysiąc dziękczynień wam, obywatele,
za waszą wierność dla cezara!...« Gościom
płaci za dworność ojczym mój dwornością.
Nie chce, ażeby tam, w stolicy świata,
gdzie senatorska toga kurz zamiata
z gładkich marmurów, wieść oblazła ziemię
gadem syczącym, iż w Jeruzalemie
siedzą-li sami barbarzyńcy — — —


AHOLIBA rozglądając się po sali.

Róże,
przecudne róże rozsiał na purpurze,
okrywającej kamienne łożnice!...


AHOLA.

Opowiadają, że białe dziewice,
w wieńcach różanych, a bez szat, z rozkoszą
w górę kielichy, pełne wina, wznoszą
na ucztach Rzymian...


SALOME.

I ty, widzę, chętnie
jęłabyś szaleć w rozszalałem tętnie
uciech, wśród których niejedna Rzymianka
ujrzała przyczyn dosyć, by — kochanka
albo i męża mściwym przebić nożem...


AHOLIBA.

Prawo żydowskie, co prawem jest bożem —
tak nas uczono od chwili porannej
naszego życia — — —


SALOME.

Lecz wam, moje panny,
do śmiechu z prawem żydowskiem — — —


AHOLA.

Do śmiechu
lub nie, to jedno, gdy, pamiętni grzechu,
nasi ojcowie raczejby nam mary
przygotowali — — —


SALOME.

Dziś obyczaj stary
lekce jest ważon i u ojców — —


AHOLIBA.

Już-ci — —
Wszak król dziś ciebie do uczty przypuści,
a jest wiadomo, że nie rad obraża
Zakon w obliczu kapłanów — — —


SALOME.

Zapewne
wprzód się ich pytał, czy może królewnę
pokazać posłom... I ci od ołtarza
kiwnęli głową... Lecz ja na ich grzędę
sfrunąć nie sfrunę!... tańczyć im nie będę!
Nie chcę, ażeby, zgrzeszywszy przezemnie,
biedne ich dusze zestąpiły w ciemnie
żydowskich piekieł... I tak już bez liku
ściągną na siebie przewin... O świeczniku —
widzę, że również zapomnieć raczono — —
Słuchaj, Aholo! Nie pęka ci łono,
że arcykapłan Kaifasz, mocny w wierze,
jak tur w igrzyskach, będzie dziś wieczerzę
jadł uroczystą, nie patrząc na pręty
z gałką i kwiatem?... Stół nie bylejaki — —
Zjawią się pono i trefne ślimaki,
rzymski rarytas... Lecz ojciec wasz święty,
więc mu to Jahwe przebaczy...


AHOLIBA przyglądając się kagankom.

Ampule,
złote, rzeźbione!...


AHOLA.

Tak przyjmują króle!...
Cuda i dziwy! Człek, rozkoszą syty,
piłby stąd nową rozkosz!...


AHOLIBA.

Szklą się płyty
alabastrowej posadzki, jak tonie

cichego stawu, gdy zorza zapłonie
nad ich lazurem...


SALOME.

Prawda! radość dziecka
miałaby tutaj fenicka lub grecka,
wiotka tancerka —

Czyni kilka taktów tańca.

Nogi same chodzą,
a cóż dopiero pod dźwięczącą wodzą
lutni, czy harfy...


AHOLIBA.

Wspaniale! wspaniale!
Niema tancerki, coby w takiej chwale
zabłysnąć mogła, jak ty!... Oczy gasną
z dziwu, patrzący na twą postać jasną,
oblaną światłem tych drogich kagańców —
Widać, że jesteś stworzona do tańców
i do muzyckiej uciechy — — —


SALOME.

A przecie
niema klejnotu takiego na świecie,
którymby dzisiaj kupiono mą wolę,
abym tańczyła w biesiadników kole,
pośród obłudy, siedzącej z surowem
zmarszczeniem czoła!...

Oczami wpija się w Aholibę.

Jeden jednem słowem
mógłby mi kazać... Nie chciałam się pytać,
sądząc, że raczysz z oczu mi wyczytać,
jak tego czekam — — —


AHOLIBA.

Zbrakło mi odwagi! — —


SALOME.

Ażeby w ręce moje włożyć nagi
miecz? — co? — odpowiedz!...


AHOLIBA.

Tak!


SALOME.

Tak?...


AHOLIBA.

Pani biedna!


SALOME.

Przestań żałować!... Mów!... Nie sama-m jedna
zrodzona w bolach!... Mów-że!...


AHOLIBA.

Przekupiony
strażnik, gdy wieść mu zaniósł, że obrony
poszukać może w tobie, że nie trudnie
będzie dla ciebie głaźną jego studnię
zamienić — w pałac, rzekł, iż go weseli
jedynie prawda i tę znalazł w — celi,
»a zaś Salome«, mówił, »niech przestanie
grzeszyć!«


SALOME z dzikim uśmiechem.

Ha! ha! ha!... Powtórzył kazanie —!

Spokojnie.

Chodźmy!... Na świecie coraz większe mrocznie.
Późno... za chwilę uczta się rozpocznie — —
Kroki już słychać i gwary...

Znikają ku lewej, z prawej wchodzą:


SCENA CZWARTA.

ANTYPATER. POSŁOWIE RZYMSCY. PONCKI PIŁAT. MĘŻOWIE RADY I ARCYKAPŁANI: KAIFASZ, ANNASZ, MERAJOT, ELJAKIM, SALATYJEL, JANAI SYN GADA, ABIJA I INNI. GRAJKOWIE. ŚPIEWACY. SŁUŻBA.

ANTYPATER.

Szczęśliwy
duch mój, że liche galilejskie niwy,
których ja z łaski cezara oraczem
jestem służebnym, nawiedził w prostaczem
tem naszem życiu rzadki, niecodzienny,
niezwykły promień... Oby w radość plenny
był nam ten wieczór!... Obyście zanieśli
do Rzymu jedno, żeśmy was, przejęci
wielkością chwili, szczerze, według chęci
jako najgodniej witali... A jeśli
moje zamiary, które w sercu noszę,
aby was uczcić, nie są według woli
waszej, pomnijcie, że wielce mnie boli
zabiegów moich nieudolność... Proszę,
zasiądźcie miejsca... Dla posłów cesarza
pierwsze: niech miłość twa się nie obraża,
Poncki Piłacie, drogi przyjacielu,
że dzisiaj gościom ustąpisz... Nie wielu
znajdziesz im równych — przed się, kiedy stoję
przy nich, tak myślę, że w te uszy moje
spływa cezara żywy głos, zlecenie
dający możne dla mnie, swego sługi.
Zda mi się również, że w drodze, acz długiej,
nie przygasł na nich, nie zestąpił w cienie
święty blask źrenic, któremi w ich oczy
spojrzał, żegnając... Proszę...

Piłat Poncki daje znak przytakujący.

POSEŁ RZYMSKI PIERWSZY do Heroda Antypatra.

Zbyt ochoczy
twej uprzejmości popęd zapomina,
rzymski tetrarcho, że i ta godzina
dzisiejszej uczty każe nam przykładem
świecić, iż nawet cesarski dyadem,
lśniący klejnotem drogocennej wiary,
kornie się chyli przed złotem tyary
arcykapłańskiej: niech siędą-ć przy boku
Kaifasz i Annasz...


KAIFASZ.

Widzę w twojem oku
szczerość — snać wiernem jesteś echem duszy
władcy, co w niwecz świeckie moce kruszy,
ale co nie rad swem ramieniem sięga
tam, gdzie się boża rozsiadła potęga:
jemu-li winien lud mój, że swe głowy
uniżać może przed licem Jehowy,
błogosławieństwa żebrać z jego ręki...
Więc, by wam za to okazać swe dzięki,
ustępujemy — wszakże wy jesteście
znakiem cesarskiej łaski...


PIERWSZY POSEŁ.

W Świętem Mieście,
w stolicy świata, między inne bogi
pali się spiżem sercom rzymskim drogi
posąg Jehowy — caesara augusta
taka jest wola...


KAIFASZ.

Cześć mu nasze usta
wypowiadają niezmienną.

Po tym ceremoniale zajmują miejsca przy stołach.
Służba roznosi potrawy i napoje.

JEDEN Z POSŁÓW, usiadłszy przy stole, do Antypatra.

O panie,
widać, że miałeś o gości staranie —
są na twym stole przysmaki... Zaiste!
Łatwo zapomnąć trudy oczywiste
dalekiej jazdy. Wzdyć mi się wydaje,
że nie przybyłem w te zamorskie kraje,
ale że jestem w Rzymie...


PONCKI PIŁAT.

Dłoń Heroda,
mojego druha, zanim strawę poda,
wprzódy wymaca podniebienie gości...


ANTYPATER do Ponckiego Piłata.

Żarty się twojej trzymają miłości —
Przywykłem do nich...


JEDEN Z POSŁÓW.

O, dużo zachodu
miałeś, tetrarcho, nim do swego grodu
zwiozłeś ten specyał... Wielce-ć się to chwali...


ANTYPATER.

Z morza-m sprowadził, co pięknej Italii
oblewa brzegi...


POSEŁ RZYMSKI do Kaifasza.

Przewielebność wasza
tego nie raczy?... Zali ją przestrasza
brzydka skorupa?... Treść za to wyborna...


KAIFASZ.

Prawo zabrania...


ANNASZ.

— A dusza przekorna
nie znajdzie łaski przed obliczem Stwórcy.


POSEŁ.

A!... tak?!... Przepraszam... Więc my prawoburcy?
Jak na me wątpia, kompliment zbyt słony.


KAIFASZ.

Nie!... Tylko inne są judzkie zakony,
A inne rzymskie...


POSEŁ.

A mnie się przez chwilę
jakby zdawało, że w swej władnej sile
Rzym się zapomniał i swych praw ciężarem
zgniótł wszystkie inne... Widać w wnętrzu starem
coś mi się psuje... Tak! tak!... Nie inaczej —
coś mi się psuje —


ANTYPATER wstając i podnosząc puhar.

Panowie! wybaczy
zastęp szlachetnych gości, że w tę porę
głos uroczysty przed wami zabiorę —
Lecz, mając winem napełnioną czaszę,
piję w cześć tego, który prawa nasze
umie szanować; który jednym ruchem
swojego palca mogąc, jak obuchem,
strzaskać praw judzkich granitowe płyty
i na ich miejscu postawić wyryty
rylcem swej woli zakon własny, umie
być powściągliwym w swej cesarskiej dumie
i swym poddanym, służącym mu wiernie,
przodków zostawia wolność. — Jak w falernie
płoną te krople ogniste, tak płonie
cesarz Tyberyusz w niezłomnej obronie
naszych świętości... Czyje-ż serce, czyje

nie drży radością, gdy krzyknę: Niech żyje
caesar augustus!...


WSZYSCY.

Niech żyje!


ANTYPATER.

Niech lata
panuje wieczne nad krańcami świata!


CHÓR.

Niech nam panuje!

Siadają.

POSEŁ RZYMSKI do Kaifasza.

Wino bardzo przednie!

Do Antypatra.

Czuję, tetrarcho, że już całkiem zrzednie
łaskawa wiara twa w umiarkowanie
mojego słowa, lecz wyznam ci, panie,
że napój stawiasz, jaki ledwie w Rzymie,
w domu konsulów, napotkać... Gdy wrócę,
bardzo tem Marka Emilja zasmucę,
bo mu się zdaje, że on tylko trzymie
prym w cennych trunków doborze — powiada,
że oprócz niego i chyba sąsiada,
Kaja Aulusa, wszyscy są w tym względzie — —


ANTYPATER.

Barbarzyńcami...


PONCKI PIŁAT śmiejąc się.

Ha! ha!


POSEŁ RZYMSKI.

Niech tak będzie,
chociaż... o wierzaj! stolicy ogłoszę,

jakie z twych amfor leją się rozkosze!...
Śmieszną jest pycha naszych Rzymian: sądzą,
że tylko oni piwnicznym wrzeciądzom
śnieg powierzają, ażeby nim chłodzić
płomienne wina...


ANTYPATER.

Dziękuję!... Wygodzić
chciałem swym gościom!...


POSEŁ DRUGI do Kaifasza, widząc, że ten nie pije.

Przewielebność wasza
czyż nie używa?... Przekosztowna czasza
prawie nietknięta?... Czyżby i w tem może
zakon — —?


KAIFASZ.

Nie! Wina zakazuje boże
prawo kapłanom li wówczas, gdy spieszą
w namiot Jehowy; a że ich pieleszą
jest kościół pański, przeto siła trunku
mogłaby łatwo odrzeć ich z rynsztunku
wytrzymałości...


POSEŁ żartobliwie.

Znaczy: słabe głowy —
Naszych flaminów zwyczaj mniej surowy,
to też u kupców w wielkich łaskach; radzi
znoszą im hojne dary: »nie zawadzi,
mówią, być szczodrym — dwakroć skąpiec traci — —
odbijem wszystko na winie...« Bogaci
są też handlarze falerna, aż miło — — —


ANNASZ.

I u nas dawniej... Lecz dziś się zmieniło — —
Tak! tak! w tej małej i ubogiej ziemi

ludzie przychodzą z dłońmi mniej szczodremi...
Gdyby nie pan nasz Antypater —


POSEŁ.

Godny
sługa cezara — —


ANNASZ.

— — gdyby nie cezara
godny ten sługa, wnet świątynia stara
miałaby tylko to, co, w hojność płodny,
duch naszych ojców złożył jej w ofierze...
A przytem — powiem otwarcie i szczerze —
pełno jest w judzkim kraju buntowniczej,
ciemnej gawiedzi, która głośno krzyczy,
że nowe trzeba fundować zakony,
że nasz się przeżył... A znikąd obrony — — —


POSEŁ.

I myśmy o tem niejedno słyszeli — —
Ale się znajdzie bat na wichrzycieli —
Rzym nie przepuszcza — — —


ANTYPATER wstaje z puharem w ręku.

Panowie! raz jeszcze
wstaję i rzekę: Nadzieją się pieszczę,
iż z ziemi naszej cesarscy wysłańce
uniosą wiarę, jako i te krańce
rzymskiego władztwa pełnią obowiązki
według sił swoich, nie schodząc na grzązki
grunt oporności — — — Piję to na zdrowie
posłów cezara!...


CHÓR.

Niech żyją posłowie!


ANTYPATER.

I Poncki Piłat, namiestnik, prawdziwie
druh mi oddany, niech żywię!...


CHÓR.

Niech żywie!


POSEŁ PIERWSZY.

Dzięki w imieniu mego władcy, dzięki!
Mam-li zapewniać, iż żadnej poręki
dziś nam nie trzeba, jeżeli jest mowa
o tej wierności, której kraj dochowa
mojemu panu, co i waszym równie
panem i władcą?... Jesteśmy tu głównie
po to, ażeby złożyć dziękczynienie
Izraelowi: z rozkoszą nadmienię,
iż ufność jego, cicha i spokojna,
w dobroć cezara, któremu nie wojna
z swymi ludami na myśli, lecz zgoda,
plenna w dobytek wzbudzi niekłamany
podziw w stolicy... Do rany, do rany
lud ten przyłożyć! I precz z tym, co poda
inny sąd o nim, niż my... A w dzisiejszych
jeśli obradach chcieliśmy pewniejszych
jeszcze rękojmi, to po to jedynie,
by być pewnymi — na przyszłość... Niech zginie
pomiędzy nami słowo, co dziś padło
w zbytnim ferworze... My wiemy — zwierciadło
tyś nam, tetrarcho, pokazał —, że źródła
czynszów zbyt małych szukać nam potrzeba
w ubóstwie łanów, których święte nieba
nie obdarzyły zbyt suto... Wychudła
gleba, lecz pełna, widzimy, i tłusta
chęć Izraela: taką nasze usta
zdadzą relacyę... Z Ponckim też Piłatem
rozważyliśmy, jak w tem niebogatem,
lecz wielce skrzętnem społeczeństwie plonu
podnieść wydatność... Radzi też u tronu
złożymy sprawę, że jeśli się zdarza
tu albo ówdzie ruch i mąt, to wraża
czerń-li wisielców, motłoch bylejaki,

nie lud — i Rzym nasz swoje miał Spartaki —,
że zasię wszyscy ci, co idą przodem,
nie zaniedbali środków, by narodem
mógł się poszczycić gród nad Tybrem... Twoje,
tetrarcho, zdrowie i wasze, ostoje
prawa i szczęścia, poważni i święci
arcykapłani, i wasze, mędrcowie
w Radzie!...


CHÓR.

O dzięki...


ANNASZ.

Niech prośby wypowie
serce: dobrocią twoich słów przejęci,
prosimy, panie, aby za twą sprawą
była i nadal, jak dotąd, łaskawą
dla nas opieka cezara...


POSEŁ DRUGI.

A może
dasz znak, tetrarcho, iże w dobrej porze
wstać nam od stołu?... Swobodniej nam będzie!

Wstają. Deszcz róż.

POSEŁ PIERWSZY.

Róże!... jak w Rzymie!... Wieńce!... Nie! na sędzię
biorę sumienie, że tetrarcha w niczem
nie ustępuje nam — — —


POSEŁ DRUGI.

Są gęśle? lutnie?...
Może śpiewacy?


ANTYPATER.

Czekają.

Daje znak. Wchodzą śpiewacy i lutniści.

PONCKI PIŁAT.

Rozrzutnie —
tak! po królewsku przyjmujesz!

Grajkowie stroją gęśle.
Cicha muzyka.

KAIFASZ zbliżający się do Antypatra i posłów.

Z obliczem
żal się nam żegnać szlachetnem, lecz sługom
twoim, o panie, czas iść...


POSEŁ.

Mamy długą
nockę przed sobą — zostańcie!

Do służby.

Hej! krużę
wina mi podaj!...


JEDEN Z UCZONYCH W PIŚMIE przynosi wino.

Niech ja ci usłużę!...


POSEŁ do Arcykapłanów.

A!... czy znów święty zakon wam zabrania
słuchać rozkosznej gędźby i śpiewania?


ARCYKAPŁAN.

Przed arką śpiewał król Dawid... W świątyni
surm, trąb i kotłów muzyka się czyni...


POSEŁ.

A więc się bawić wolno!... Na Jowisza!
Nie zawsze sercu przyjemna jest cisza —

czasem poszaleć warto!... I do rana
bawi się u nas Pontifex, on, pana
gromowładnego kapłan i zarazem
cezar — — — Zostańcie!... Proszę!...


ANNASZ.

Za rozkazem!...

Poseł się oddala w głąb sceny.
Na przedzie zostają:


SCENA PIĄTA.

MERAJOT. ELJAKIM. SALATYJEL. JANAI SYN GADA i inni.

MERAJOT.

Wniósł nasze zdrowie...


ELJAKIM.

Widać, nie pomiata
nami — — —


SALATYJEL.

Choć posłem jest wszechwładcy świata —


JANAI SYN GADA.

Władcy!!... Wszechwładcą ziemi i niebiosów —
Pan panujący — — —


ELJAKIM.

Od wieka do wieka,
od pokolenia w pokolenie — — —

Falowanie tłumu.


SCENA SZÓSTA.

CIŻ SAMI. ANTYPATER. PONCKI PIŁAT. ARCYKAPŁANI. POSŁOWIE.

POSEŁ PIERWSZY przystępując do jednego z grajków.

Greka
snać widzę w tobie; a skądże ty rodem?


ANTYPATER.

Aleksandryjczyk — — — Pacholęciem młodem
był nawet w Rzymie...


POSEŁ.

Po strunach mu palce
biegają składnie...

Do śpiewaka.

A w śpiewackiej walce
byłbyś zwycięzcą?


GRECZYN.

Śpiewam.


ANTYPATER.

Zali raczy
posłuchać wasza miłość?


POSEŁ.

Nie inaczej!...

Do Greka.

Zanuć nam piosnkę wesołą, radosną,
jak z morza wstaje, spromieniona wiosną,
naga Afrodis...


DRUGI POSEŁ do Arcykapłanów, złośliwie.

Panowie czy znają
pieśni, helleńskim wykradzione gajom,
złote, słoneczne?


PONCKl PIŁAT.

Daj spokój pytaniom!
Słuchaj! zaczyna —


KAIFASZ podszedłszy do Piłata.

Dziękuję — — —


GRECZYN uderza w struny lutni i śpiewa.

»...Nad panią,
Nad jasną panią miłości, gdy wstała
Z czystej, pienistej topieli,
Smuga się biała rozścieli...
A w białym, przejrzystym obłoku
Amor z kołczana u boku
Pocisk wyciągnie złoty!...
Zadrżała
Niechybna promienna strzała
Kochania i tęsknoty —
I łono twoje przeszyte,
O bujna, świeża, naga Afrodyte!...«


OKLASKI I GŁOSY.

Brawo! brawo! brawo!...


GRECZYN.

»Z morza błękitnych fal
Muzyka płynie w dal — — —
Na muszlach grają trytoni — — — «


POSEŁ DRUGI przerywa.

Stokrotnie
pieśń tę słyszałem! Na ulicach Rzymu
mamy jej dosyć codziennie!... A przytem
widzę, że judzcy panowie nie bardzo
w tem się lubują...

Do posła pierwszego.

Drogi Tulliuszu!
Wartoby poznać pieśni izraelskie —
dla nas niezwykłość — a widzę w tem kole
grajków jednego, co snać jest żydowin —
prawda, tetrarcho?


ANTYPATER.

Tak, Achisamechów
syn Acholijab — — —


POSEŁ PIERWSZY do posła drugiego.

Wyszło mi z pamięci,
że jesteś — skrybą; że, będąc śród Partów,
zbierałeś dzikie, nieskładne łamańce,
zwane przez tamtych pieśniami... Ja-ć mowy
nie znam hebrejskiej...


POSEŁ DRUGI.

I ja nie... Dla dźwięku
niechaj zaśpiewa — — —


POSEŁ PIERWSZY podchmielony.

A niechże ci, bracie,
śpiewa dla dźwięku — ten — — jak on się wabi —?
jak on się wabi?


JEDEN Z MĘŻÓW RADY.

Achisamechowy
syn Acholijab...


POSEŁ PIERWSZY.

Język ci skołczeje,
nim to wykrztusisz — — Achi — sa — no, śpiewaj!



SCENA SIÓDMA.

CIŻ SAMI.

Acholijab zajmuje miejsce Greczyna, który się usunął w głąb między grajki.

PIŁAT PONCKI do Posłów.

Dźwięki hebrejskie smutne, przeraźliwe,
nie wiem, Tulliuszu — — —

POSEŁ PIERWSZY j. w.

A co mi tam! Smutek
albo i radość z jednego są źródła —
z wina — tak zresztą życzy sobie — skryba...



SCENA ÓSMA.

CIŻ SAMI.

ACHOLIJAB uderza w struny harfy i zaczyna śpiewnym, przejmującym, żałośliwym recytować głosem.

Dawida Psalm dla przedniejszego
piewcy w godzinie żałoby...
Ponad rzekami Babilonu
siedzimy w wielkiem utrapieniu,
a myślą naszą jest Syon —
Ach! jak nam smutno! jak smutno!

Arcykapłani i Mężowie Rady cicho wzdychają.

ELJAKIM.

Ach! jak nam smutno, jak smutno!


ACHOLIJAB uderza w struny harfy.

Na wierzbach wiszą harfy nasze,
Zmilkłe od czasu niewoli,

A wróg nam śpiewać każe
Hymny radości — — —

Grajkowie uderzyli do wtóru i po chwili umilkli.

»Jakożby dziać się to mogło,
Abyśmy, biedni wygnańcy,
Nucili pieśni syońskie
W obliczu cudzoziemców — — — «

Niepokój śród zebranych Judejczyków.
Piłat Poncki zmarszczył gniewnie brwi, rychle jednak gniew nieznacznym zastąpił uśmiechem.

ANTYPATER z cichym sykiem.

Dosyć!...

Acholijab urywa i chce opuścić miejsce.

POSEŁ DRUGI.

Niech śpiewa!... Nuta niewesoła,
lecz przejmująca,
inna od pieśni bachicznych,
co nam przejadły się w Rzymie!...

Acholijab staje i czeka.

PONCKI PIŁAT do Heroda.

Śpiewak — świątynny?


ANTYPATER.

Tak! dziś nazbyt trudno
napotkać skoczków między Izraelem...


PIŁAT PONCKI do Acholijaba.

Nie masz-li innych pieśni w swym śpiewniku?


ACHOLIJAB.

Mam...


POSEŁ DRUGI.

Śpiewaj! Śpiewaj!...


ACHOLIJAB pół recytując, pół śpiewając, uderzywszy w struny.

Oto co mówi syn Helkijaszowy,
Jeremi, kapłan z Anatot — słuchajcie!
Przyszedł chaldejski król, Nebukadnezar,
judzkiemu wyłupił oczy — — —
biada, o biada! — —


CHÓR kapłanów i mężów Rady.

O biada!

Grajkowie uderzają do wtóru i milkną.

ACHOLIJAB.

Jeruzalemskie porozwalał mury
i najprzedniejsze wymordował męże.
A Nabuzardan i Rabsarys
i Rabmag i inni hetmani
nieprzyjacielskich wojsk
biczem pognali w niewolę
naród żydowski — o biada!


CHÓR kapłanów i mężów Rady.

O biada! o biada! o biada!
Popiołem sypać nam głowy
i płakać...


POSEŁ PIERWSZY do Piłata.

Cóż to?! Hej! judzcy panowie
sprzęgli się razem do wtóru?...


PONCKI PIŁAT.

W obyczaj weszła im żałość,
gdy mowa o końcu Syonu — —

Żałość to chyba i szczera — — — —
Może już dosyć tego widowiska? —


POSEŁ PIERWSZY.

Nie!... Spraw przyjemność — skrybie — — —
Niech śpiewa dalej! niech śpiewa!


POSEŁ DRUGI.

I owszem!... Nader niezwykła,
rzadka zabawa!... Ta nuta i chór ten
i dźwięk tych obcych wyrazów — — —


ANTYPATER do Piłata.

Panie! gdy każesz, niechaj śpiewa dalej,
lecz są i syryjscy lutniści — — —

POSEŁ DRUGI.

Mniej zajmujący!... Słyszałem
Grajków syryjskich w Damaszku...
Acholijabo! uderz w struny, śpiewaj!...


ACHOLIJAB uderza w struny.

Sofonijasza słowa,
syna Chuzego:
O jak upadłoś, miasto święte!
Sędziowie twoi to wilki wieczorne,
gryzące kości do rana!
A Pan sprawiedliwy
daremnie wzywa kapłanów,
by nie gwałcili zakonu,
który splugawion jest przez nich — — —

Mężowie Rady i Arcykapłani w zamęcie i ruchu.

ANNASZ nie może się pohamować.

Czelny śpiewaku! nadużywasz ucha,
które cię dotąd zbyt cierpliwie słucha!...

Zwrócony do Antypatra.

Możny tetrarcho! Wypędź łotra z domu,
co na twych gości rzuca błotem sromu!...


GŁOSY.

Wypędź go, panie —
— Wypędź!
— Niech bezkarnie
nie szczeka ryś ten, co się wkradł w owczarnię
Pańskich wyznawców — w barankowej skórze —
— zakapturzony wichrzyciel!...


POSEŁ PIERWSZY do Ponckiego Piłata.

Skąd burze
tak nagle wszczęte?... Dlaczego panowie,
judzcy tak wrzeszczą? —


PIŁAT PONCKI.

W pieśni jego słowie
snać dopatrzyli ciężkiej się obrazy — —


POSEŁ DRUGI.

Zali to własna pieśń Acholijaba?


PONCKI PIŁAT.

Stare proroctwo.

ARCYKAPŁANI do Heroda.

Daj nam iść!...


ANTYPATER bezradnie wyczekuje z oczami wlepionemi w posłów.

— — — — ?


POSEŁ PIERWSZY do Arcykapłanów.

Zbyt słaba,
widzę, przyczyna, by męże bez skazy
mogli przypuszczać, że dusze ich plami
pieśń, przed dawnymi stworzona wiekami,..
Zostańcie! prosim!...


JANAI SYN GADA do mężów Rady i Arcykapłanów.

I ja to mam w myśli,
iżbyśmy teraz bez powodu wyszli,
albowiem wyznać tego się nie boję,
iż Sofonijasz, głosząc wieszczby swoje,
sądził ówczesnych kapłanów, nas przecie
za jego wieku nie było na świecie...


MERAJOT.

I ja tak mniemam... Ten grajek przepodły
miałby uciechę, że nas stąd wywiodły
jego obelgi...


POSEŁ RZYMSKI złośliwie.

Panowie! potrzeba,
ażeby odszedł już śpiewak?... Na nieba!
do gniewów mało powodu!...


JEDEN Z ARCYKAPŁANÓW.

Jeżeli
waszą to miłość tak bardzo weseli,
niech pozostanie!...

POSEŁ DRUGI.

Biedne grajki! biedne!
Zaśpiewaj-że nam pieśnię jeszcze jednę —
na zakończenie!... Tak! wiedz, duszo bratnia,
że to już będzie ostatnia — — —


Antypater głęboko oddycha, z uczuciem ulgi.

Poncki Piłat nieznacznie się podśmiechuje.
Arcykapłani i Mężowie Rady powarzeni, zemstą dyszący.
Chwila ciszy.

ACHOLIJAB uderza w struny.

Ostatnia!
Takie jest słowo Pańskie, które włożył
w łaknące chłodu usta Micheasza:
Raduj się, raduj Betleem Efrata,
grodzie najmniejszy między maluczkimi,
albowiem z ciebie wyjdzie mąż, co panem
jedynowładnym będzie w Izraelu — — —
Onci-ć narody pokara,
które swą stopą znieważyły Syon,
mocne i silne,
i miecz wytrąci im z ręki
i na lemiesze go zmieni,
a zaś oszczepy na kosy
i wieczny, wiekuisty zaprowadzi spokój...


JEDEN Z PANÓW JUDZKICH krzyczy.

Jedynowładnym w Izraelu panem
jest i na zawsze zostanie
caesar augustus!...


POSEŁ PIERWSZY.

A któż tu zuchwale
wątpiłby o tem?


ANNASZ.

Krzyże! stosy! pale!
Przeciw Rzymianom wystąpił ten grajek!


GŁOSY.

Prawdę mówimy — —

— Nie szerzymy bajek —
to jest wichrzyciel!


KAIFASZ.

Dzisiaj judzką ziemię
przenika całą wieść o Betleemie:
czerń buntownicza woła, iż w tem mieście
już się narodził ten, co ma nareszcie —
tak mówią zdrajcy — stanąć na Syonie
i głosić prawa, gdy my — — —


POSEŁ RZYMSKI.

— gdy na tronie
cezar — — — ?


KAIFASZ.

— — — — tak! wielkość caesara augusta — — !


GŁOSY z pośród panów judzkich.

A nie mówilim: zakneblować usta!
— Tak! tak! Ten śpiewak tu jeden z tej czerni
— Rzecz to naoczna! — —
— — Wróg Rzymu!
— — My, wierni
Rzymu poddani, widzimy to jasną,
panie, źrenicą! — —


POSEŁ PIERWSZY do tetrarchy.

Nim krzyki te zgasną,
rzekę-ć, tetrarcho, że w służby doborze
za mało jesteś oględny — — —

Antypater przerażony milczy.

GŁOSY.

Nie może
wyjść stąd bez kary! —


POSEŁ.

Cni panowie moi,
bądźcie spokojni!... Roma się nie boi
jakowychś chłystków — — —


PONCKI PIŁAT do tetrarchy, wskazując na stojącego w miejscu Acholijaba.

Każ go oddać strażom!

Antypater daje znak.
Wchodzi
Straż, która ukryta stała w ogrodzie.

ANTYPATER wskazuje na spokojnie oczekującego swych losów Acholijaba.

Wziąć go!... W kaźń!!

Straż wyprowadza Acholijaba.

POSEŁ RZYMSKI.

Chyba zbyt sobie nie ważą
moi panowie wróżb i przepowiedni —
błahostka!...

Gwar umilka. Słychać uśmierzanie się wzajemne.

ARCYKAPŁANI i MĘŻOWIE RADY.

Sza! sza!

Podczas tego:


SCENA DZIEWIĄTA.

POSEŁ RZYMSKI. PONCKI PIŁAT.

POSEŁ PIERWSZY do Ponckiego Piłata.

Cóż to jest za przedni
mąż z Betleemu?


PONCKI PIŁAT.

Jakiś rybak prosty —
zwią go Chrystusem... A że lubi chłosty
wymierzać judzkim kapłanom, tak oni
w ciągłej są za tym człowiekiem pogoni...
Chcieli go nawet pozywać o zdradę,
lecz na ich skargi wagi ja nie kładę:
Przyszli do niego — mówiono mi o tem —
i, pokazawszy pieniążek ze złotem
licem cezara, rzekli do młodzieńca:
»Komu-li służyć? Temu, co z czerwieńca
spogląda na nas, czy Bogu?« »Nie złowi
wasza mnie zdrada“ — rzekł im: »Cesarzowi
to, co cesarskie, zaś to, co jest boże
oddajcie Bogu...« Takich się nie trwożę...




SCENA DZIESIĄTA.

CIŻ SAMI. ANTYPATER.

ANTYPATER wychodząc z pośród tłumu gości.

Niewczesny śpiewak... Pokutuje w kaźni
za swą zuchwałość... Wybaczcie!


POSEŁ.

Nie draźni
nas to bynajmniej, lecz za to draźliwi
twoi, tetrarcho, kapłani...


PONCKI PIŁAT.

Ci siwi
starce lękają się własnego cienia...


ANTYPATER.

Cześć im od wieków czoło opromienia,
więc jeśli — — —


POSEŁ ciszej.

Mniemam, że im nie zawadzi
ująć drobinę blasku, którym radzi
świecą tłumowi... Ale to są sprawy
na czas późniejszy...

Głośno.

Tetrarcho łaskawy,
wino masz dobre, przewyborne jadła,
przecież grobowo uczta coś wypadła — —
Możeby znaleźć jaki sposób inny
dla rozpędzenia chmur?


PONCKI PIŁAT.

Skromny, niewinny,
jak u was w Rzymie — — kobietki? — co?


POSEŁ.

Juści!
Lecz może znowu zakon nie dopuści?
Trzeba się spytać którego z tych księży — —?

Wskazuje na Arcykapłanów, stojących w przygnębieniu w głębi sceny.

PONCKI PIŁAT.

Nie! nie! tetrarcha wszystko przezwycięży — —


ANTYPATER.

Jużem pomyślał o tem i — — jeżeli
życzycie sobie — — —


POSEŁ.

Niech się rozweseli
serce obrazem piękności — — —


ANTYPATER.

— — mam żonę
i pasierbicę i panny nie płone,
dworne — — — przywiodęć je zaraz — — tej chwili —


POSEŁ.

Wielce-ć to, panie, gościom twym umili
i tak już miłe naszego pobytu
dni w Jeruzalem, jeśli nam zaszczytu
skąpić nie zechcesz, byśmy twoje damy
przywiedli razem... Czyż zaręczać mamy,
że dla nas cześć to największa?


ANTYPATER.

Zaiste!
Jak się odwdzięczyć za te oczywiste
względy, ja-ć nie wiem — —


POSEŁ woła na towarzysza, kręcącego się w gronie panów judzkich.

Hej! Witellionie!
idziem po panie! — —

Poseł drugi podchodzi ku nim.

PONCKI PIŁAT.

I ja w waszem gronie
chyba nie jestem ostatni? — —


ANTYPATER zwraca się do panów judzkich.

Czcigodni
mężowie Rady, wybaczcie! W momencie
wrócimy do was.

Wychodzą.


SCENA JEDENASTA.

ARCYKAPŁANI. MĘŻOWIE RADY.

MERAJOT.

Zrobiło się chłodniej
mojemu sercu...


ANNASZ.

Mnie się zdaje święcie,
że nam u Rzymian nie szukać puklerza — —
Mąt coraz większy w kraju się rozszerza,
a oni, widno, zamiast trzymać z nami,
skłonni są raczej iść z wichrzycielami.
Ta pobłażliwość dla Acholijaba
nie dobrze świadczy...


GŁOSY.

Sza! sza!


KAIFASZ.

Władza słaba,
władza niepewna, waha się, którędy
obrać kierunek — —


GŁOS.

Łotry!


INNY GŁOS.

Miejcie względy!
Łatwo usłyszy kto — — —


ANNASZ.

A niech usłyszy!
Pierś moja wielkiem oburzeniem dyszy,
szedłbym w tej chwili przeciwko Rzymianom,
którzy nie spokój niosą naszym łanom,
lecz podlewają zasiew podżegaczy — —


MERAJOT.

Sza! sza! Twa miłość, Annaszu, wybaczy,
lecz ściągasz na nas nieszczęście! Na barki,
pochyłe, wyschłe od dźwigania Arki,
na stare plecy nasze ściągasz klęski — —


KAIFASZ.

Nazbyt stanowczy-ś, Annaszu! Zwycięski
ten, który czeka — nam czekać wypada — —


JANAI SYN GADA.

I ja tak myślę — —


ELJAKIM.

Janai syn Gada
w sądzie najmędrszy — —


KAIFASZ.

Co?!


ANNASZ.

Co?!


SALATYJEL.

Mądry wielce — — —
Ta mądrość jego zmieści się w kropelce
brudnego potu, którą pierwszy lepszy
bocher wyleje nad księgą... Tych wieprzy
rzymskich — — —


ANNASZ.

Sza!... idą!... Zmieniłem swe zdanie:
Kaifasz ma słuszność — trzeba czekać...

Wchodzą:


SCENA DWUNASTA.

ANTYPATER. POSŁOWIE. PONCKI PIŁAT. HERODYADA. SALOME. AHOLA i AHOLIBA i INNE DAMY DWORU. Na scenie prócz tego: ARCYKAPŁANI. MĘŻOWIE RADY.

POSEŁ PIERWSZY.

Panie,
które swym wdziękiem zapomnąć nam każą,
że jest cośkolwiek na świecie, co twarzą

wita nas smutną, co szarpie lub boli —
słodkie, nadobne, ludzkiej naszej doli
pocieszycielki — — —


KAIFASZ spostrzega Aholę i Aholibę — z przerażeniem i bólem.

Moje córki!!


POSEŁ DRUGI złośliwie.

Które —?


KAIFASZ j. w.

Te — — te — — w sydońską odziane purpurę — —
ta — Aholiba — starsza — ta zaś młodsza —
córka Ahola — —

Tłumi westchnienie.

Ach!


POSEŁ PIERWSZY.

Od trzciny wiotsza
jedna i druga — powiewniejsze obie
od rannych wiewów, które wieją w dobie
rozkosznej wiosny...

Do Salomy, rzucając jej różę.

Weź różę, nad róży
kwiat cudowniejsza Salome! Czyż znuży
oko się ludzkie, wpatrzone w te pukle
złocistych włosów? Hej! W tę szyję, smukle
wykwitającą z pośród ramion, białych,
jak przezroczysty alabaster!... W całych
majestatycznych Włoszech, w całym świecie,
berłu cezara danym, czyż znajdziecie
podobnej krasy cud?!... Oszaleć można — — — —
Najdroższą czaszę mi dajcie — — —


PIŁAT PONCKI.

Ostrożna
niech będzie mowa twa! Nie jesteś w Rzymie!...


POSEŁ PIERWSZY.

Duszę ci oddam w ofiarniczym dymie,
wielki Jowiszu, iżeś mym powiekom
pozwolił przebyć rozległą, daleką
drogę żywota i tutaj dopiero
ujrzeć ten święty płomień ócz!... Cycero
słówby nie znalazł — — — pieśń Anakreona
albo safijska niby zgliszcze kona
przy tym potężnym ogniu twoich czarów!
Hej! nie żałujcie kosztownych puharów,
wino objetne wylejcie pod nogi
tej objawionej Afrodis!...


POSEŁ DRUGI do Herodyady.

Na bogi!
Można, naprawdę, powinszować pani,
przepiękna!!...


HERODYADA.

Dzięki! dzięki!


POSEŁ DRUGI.

Miejsce dla niej
na złotym dworze cezara!


POSEŁ PIERWSZY.

W stolicy!
Palatyn zgorze od blasku źrenicy
naszej władczyni!... Cezar ją na tronie
swoim posadzi — — —


HERODYADA.

A matka jej spłonie
w urągowiskach — — —


POSEŁ DRUGI.

Któżby śmiał?...


POSEŁ PIERWSZY.

Któż czelną
miałby odwagę lżyć tę nieśmiertelną,
wieczystą sławę, co na matkę spadnie,
iż taką dała nam panią! Któż zdradnie
mógłby się czepiać twoich stóp?...


HERODYADA.

O, wielu,
wielu dziś znajdziesz takich w Izraelu.


POSEŁ PIERWSZY.

Śmierć im!... Ma jeszcze Rzym swoje liktory,
co ich przepędzą przez rózgi... Topory
ma Rzym i miecze...


ANTYPATER.

Panowie! gdy wola
mych drogich gości, nadobna Ahola
i Aholiba będą tańczyć — — —

Grajkowie na znak, dany przez tetrarchę, uderzają w struny, milknąc za chwilę.

KAIFASZ.

Sromie
ty mój i wstydzie!!!


POSEŁ PIERWSZY.

Nie! nie! ty Salomie
pokłoń się, królu, aby poszła w taniec!
Ona-ć wybrana, tak jak ty wybraniec
jesteś wraz z nami, że tutaj, na ziemi,
dano nam oczy patrzeć śmiertelnemi
w bóstwo...


ANTYPATER do Salomy.

Salome! — — —?!


SALOME.

Nie będę!


ANTYPATER.

Salome!!?
Oczy me gasną, stają nieruchome — — —
Wszystkie ci skarby oddam dyamentowe,
wszystkie ci perły — — — —


SALOME.

Królestwa połowę
albo i całe daj mi władztwo swoje,
a ja ci rzeknę: nie wezmę!... Nie boję
twego się gniewu ani twej rozpaczy — —


ANTYPATER.

Sygnet ci oddam — ten, co tory znaczy
ludzkiego bytu, ten, który pieczęcie
kładzie na życie albo śmierć... Uczynię
wszystko, co zechcesz!


SALOME po chwili wahania.

Przysięgnij!


ANTYPATER.

Świątynię
zburzę i nową zbuduję w zamęcie
burzy — — —


GŁOSY.

O zgrozo!


ANTYPATER.

Co-li chcesz odemnie,
spełnię! Na nieba! Na piekielne ciemnie
przysięgam tobie — Salome — — wybrana — — — !

Cisza.

SALOME.

Na złotej misie daj mi głowę Jana — — — —

Cisza.

ANTYPATER.

Boże! ratunku! ratunku!... O serce,
krusz się!...


HERODYADA.

Przysiągłeś! Srom na przeniewiercę!...


POSEŁ DRUGI.

Cóż to za człowiek ten-ci Jan, że słaba
łamie się wola?...


ANNASZ.

Druh Acholijaba!


GŁOS.

Jak on, wichrzyciel!


HERODYADA.

Ten, co lżył bezkarnie
matkę Salomy!...


ANTYPATER.

Nim mnie noc ogarnie,
o wy cesarscy posłowie, jeżeli
jest w waszej duszy coś — — — —


GŁOS JEDNEGO Z MĘŻÓW RADY.

— dla wichrzycieli
słabość — — —!!


POSEŁ PIERWSZY.

Wichrzyciel lub nie! Jest przysięga!


ANTYPATER.

Poncki Piłacie! Rozpacz się wylęga
w mem wnętrzu, rozpacz! Ulżyj męce,
zwolnij z przysięgi!...


PONCKI PIŁAT.

Ja umywam ręce...


ANTYPATER.

O ty Salome!... Salome!... Na złotej — —
idź — — przynieś misie głowę Johanana — — —
Masz — — sygnet!...

Rzuca jej sygnet pod nogi.

SALOME podniosła sygnet, wychodząc.

Niechciałeś przyjść do mnie,
idę ku tobie!
Hej! na twoją miłość
czem ja zarobię!?...
Skoro nieuchronna
śmierć cię zabierze,
mogiłę-ć ustroję
w jaśminy świeże — — — —
Hej! hej!
la! la!
hej! hej!



SCENA TRZYNASTA.

POSŁOWIE RZYMSCY. PONCKI PIŁAT. ANTYPATER. Prócz tego na scenie: HERODYADA. AHOLA i AHOLIBA. ARCYKAPŁANI etc.

POSEŁ PIERWSZY do Antypatra.

Dusza jest twoja złamana —
na skroń ci lśniste wystąpiły poty — —

Czemu, tetrarcho? czy tak blednąć warto,
że ginie jakiś wichrzyciel?


ANTYPATER.

Rozdarto,
niemiłosiernie rozdarto me łono!...


PONCKI PIŁAT.

A gdyby nawet o to pomówiono
twojego więźnia niesłusznie, cóż szkodzi,
że — ginie człowiek? Nie jesteśmy młodzi
i już nie jedna kropla krwi przelała
w naszych się rękach... W tem jest prawda cała
żeśmy już na to patrzeć nauczeni,
jak wielkie Fatum licho sobie ceni
życie człowiecze...


POSEŁ DRUGI podnosząc krużę wina.

Eheu! sto tysięcy
ludzi na świecie mniej albo i więcej,
to niby kropla w tej czarze!... Cóż przeto
waży człek jeden!?... Trąć się, trąć!


ANTYPATER do Herodyady.

Kobieto,
tyś rodzicielką zbrodni!

Herodyada milczy.

POSEŁ PIERWSZY biorąc drugą krużę wina, podaje ją Herodowi.

Trąć i ze mną!
Wino ci drogę zagrodzi w tę ciemną
czeluść wyrzutów!...


ANTYPATER upuszcza czarę z winem.

Nie mogę!... Powiada
głos mi ukryty, że ta głowa blada,

która tam ginie, to głowa proroka,
nie wichrzyciela!...


POSEŁ PIERWSZY.

A twoi kapłani
mówią inaczej... ich mądrość — — —


ANTYPATER.

Mam dla niej
wzgardę!... Ich mądrość wielce jest głęboka,
wielce subtelna, gdy o ich korzyści
idzie...


PONCKI PIŁAT złośliwie.

Usłyszą!


ANTYPATER.

Niech usłyszą!... Iści
moja się trwoga... czuję śmierć...


POSEŁ PIERWSZY.

Cezara
jesteś tetrarchą, nie dopuść, by mara
jakowaś mogła cię straszyć... Kto rządzi,
winien być silny, bo wrychle pobłądzi
i rządy sprawią gorzkie mu zawody...

Wchodzi Achis.


SCENA CZTERNASTA.

CIŻ SAMI. ACHIS.

GŁOS Z POŚRÓD MĘŻÓW RADY.

Achis!...


ACHIS.

Tak! Achis! Ojciec Jachobody!
Krążyłem naokół zamku,
bom pragnął u was, Rzymianie,
sprawiedliwości poszukać!...
Ale pod waszem okiem
wypełnia nowa się zbrodnia!...
Widziałem kata
zstępującego do kaźni — —
Widziałem Salome —
czeka na głowę!...
Nikczemnieś skłamał, tetrarcho!

Antypater niema odwagi odpowiedzieć.

GŁOSY POŚRÓD MĘŻÓW RADY.

Związać go!
— Związać!...


ACHIS.

Wiążcie!
Nie uwodziciel on, lecz święty!
I córka moja, słodka ma Jachobod,
przeczysta była jak łza!
O córko moja! o córko!...
Nie mówię do was, kapłani,
albowiem próchnem jesteście,
które się samo rozsypie!...
Do was, Rzymianie, powiadam:
Idzie już dla mnie sprawiedliwość!...
Wymierzy mi ją Rybitwa,
ten Betlehemczyk ubogi,
który w swym jasnym kroczy majestacie
od Genezaret — —
Ku niemu spieszę! ku niemu!...

Znika.

GŁOS Z RADY.

I tego się czepił
trąd nazyrejski.


CHÓR.

Zdrajca! zdrajca! zdrajca!


POSEŁ PIERWSZY do Ponckiego Piłata.

Cóż, Poncki Piłacie?

Poncki Piłat pogrążył się w zadumie.
Rytmicznym krokiem
wchodzi
Salome
z głową proroka na misie złotej.


SCENA PIĘTNASTA.

CIŻ SAMI. SALOME.

SALOME.

Oto jest taniec Salomy:
Pokłon ci, matko!
I tobie, pokłon, tetrarcho!
I wam, panowie rzymscy!
I wam, kapłani, pokłon!

Kilka rytmicznych ruchów.

Długom czekała na ciebie,
Głowo ty droga —
Z żarną czekałam tęsknotą
i mam cię w mych ręku, mam!

Kilka rytmicznych ruchów.

Pokłon ci, matko!
I tobie, pokłon, tetrarcho,
i wam, panowie rzymscy,

i wam, kapłani, pokłon,
iżeście mi dziś zezwolili
nasycić krwią moją miłość
nieugaszoną!...


ANTYPATER.

Przestań, na Boga!...


POSŁOWIE.

Przestań!!...


SALOME.

Napijcie się ze mną krwi!
Całujcie ze mną te oczy —

Całuje oczy zmarłego proroka.

przygasłe,
iże nie chciały spojrzeć na Salome,
a gdy spojrzały,
to zobaczyły w niej grzech...

Kilka ruchów rytmicznych.
Zebrani jakgdyby skamienieli z przerażenia.

Pokłon ci, matko, pokłon! — — —
Ha!... zdrętwieliście!...
I we mnie drętwieją
członki,
ubezwładnione tęsknicą...

Z trudem podnosi głowę proroka na misie złotej do góry.

Nad głowy królów i możnych, — —
nad skronie arcykapłanów — —
nad złote włosy Salomy —
ostatkiem sił cię podnoszę,
najdroższa Głowo Proroka,
na złotej misie złożona,
umiłowana przezemnie
na wieki — — —

Cięższaś od świata ogromu — — —
Nie zdzierżą cię ręce me — — —
A!...

Misa złota z głową proroka wypada jej z rąk na ziemię.
Salome stoi skamieniała śród skamieniałego otoczenia.

ZASŁONA.

KONIEC.






  1. Epilepsya.
  2. Taniec szkocki.
  3. Tak.
  4. Patrz: EZECHIEL, Rozdział XXIII.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Jan Kasprowicz.