Na zamku swoim znów siedzi Mindowe,
Bezczynny, pieśni słuchając kobiecéj.
Nigdy on w lata swoje dawniéj młode,
U kolan Marti dni tylu nie siedział —
Nigdy jéj pieśni nie słuchał tak długo,
Nigdy tak miło jéj się nie uśmiéchał.
I Marti sługą tylko jego była,
Marti wieczerzę u ognia warzyła,
Dziecię kołysząc, lub przędąc z kądzieli
Złoty len na swą xiążęcą namitkę;
Lub w krośnach szyła kraśnemi barwami
Rękawy koszul białych, jak jéj ciało,
Kraśnemi barwy, jak rumieniec lica.
A jeśli kiedy pieśń z ust jéj płynęła,
To smutna, cicha, jako ruczaj w lesie
Szumi samotny, i sercu tęsknemu
Miło jéj słuchać. — Mindows takiéj pieśni
Słuchać nie lubił, uciekał z komnaty,
Tam u swojego ogniska spoczywał.
Inna bo piosnka Doumandowéj żony:
Wesoło, ciągle wesoło świergocze,
I tak jak ona śmieje się, szczebioce;
Staremu uśmiéch na usta wywoła,
Młodemu dumę napędza na czoło.
Inna bo, inna Doumandowa żona:
Dzień cały w nowe stroi się przybory,
Bieży nad strumień, patrzy czy do twarzy,
I zmienia chustki, zapaski, korale,
I nowém kwieciem coraz skroń ubiéra,
Z któréj nie schodzi uśmiéch i pogoda.
I Mindows dla niéj nieraz dzień przesiedział
Dłużéj niż myślał, i nieraz dniem wrócił
Prędzéj niż przyrzekł. Gdy jechać na wojnę,
To serce jego bije niespokojne,
To stokroć swoim Bojaróm nakaże
Strzedz jéj jak oka w głowie — I posyła
Gońców z daleka to z darami dla niéj,
To z dobrém słowem, to z troską o zdrowie.
W całéj bo Litwie drugiéj takiéj niéma,
Z takiemi usty, z takiemi oczyma,
I z taką kosą, co wstążki jasnemi
Spleciona, jeszcze wlecze się po ziemi;
Z tak białą piersią i z takim uśmiéchem,
Z takiém na ustach i w sercu weselem. —
Gdy Mindows troską czoło swe zachmurzy,
Ona, jak wietrzyk wiejąc przeciw burzy,
Burzę i gromy daleko rozwieje.
Gdy gniew na sine usta mu wystąpi,
Ona uscisków i prośb nie żałuje;
Póty na swoich kolanach kołysze,
Póty go usty drobnemi całuje,
Dopóki gniewu nie odpędzi z twarzy,
I innym ogniem serca nie rozżarzy.
Nie darmo Doumand posły za posłami
Śle, żony swojéj do siebie przyzywa,
Nie darmo włosy wyrwał sobie z głowy,
I nocy jednéj nie zasnął spokojnie,
Nie darmo żalu po niéj, gniewu tyle.
— Weź ziemie moje, przez posły powiadał;
Nie tyle ważył, gdybym je postradał,
Ile jéj stratę — boś życia połowę
Wziął mi z nią z domu, bo piersi rozciąłeś,
I z piersi serce zakrwawione wziąłeś. —
Lecz darmo prosił i darmo zaklinał;
Mindows milczeniem zbywał jego posły,
A zamiast żony podarki mu dawał. —
Doumand podarki nazad mu odsyła,
I milczy teraz, ale milcząc knuje.
Dwakroć do żony słał szpiegi tajemnie,
Dwakroć ich Mindows na zamku wywieszał,
A teraz oba milczą — Mindows myśli,
Że się pocieszył po żony utracie,
I inną z sobą na zamku posadził.
Lecz Doumand w sercu i miłość ma dawną,
I gniew ten samy; lecz je kryje w duszy,
By lepiéj uwiódł i podszedł go skorzéj.
Tymczasem Roman Dubrawski nad Dnieprem
Puścił zagony po Mindowsa kraju,
I pali sioła, i zajeżdża grody,
I łupy bierze, pędzi lud w niewolę. —
Doumand do pana śle swoje pacholę
Z tą wieścią smutną — — Mam lud z sobą zbrojny;
Każesz mi stanąć, jam gotów do wojny,
I Roman Kniaź swe zuchwalstwo przypłaci.
Pójdę na niego i w więzach przywiodę. —
— Pójdziemy razem, Mindows posłóm rzecze;
Długo już siedzę bezczynny u ognia.
Niech Kniaź wasz z ludem w mój zamek przybywa,
Sciągnę ja swoich, i razem pognamy,
Odbijem łupy, w Rusi pohulamy. —
I poszli posły z Kniazia odpowiedzią.
Na nowogródzkim zamku stos się pali,
Na górach ognie błysnęły w oddali,
I jak széroka Litwa, lud gromadzą.
Rano Trojnatu znak na wojnę dali —
On od ostatniéj wyprawy, ze Żmudzią
Nie stał ni razu do Mindowsa boku —
Teraz — o dziwo! — słuchają rozkazu —
— Zbiérać się ludzióm i wojskóm gromadzić —
Sam na koń siędzie i ludzi powiedzie.
Gdzie? — W Nowogródek — Burtynikas stary
Szepcze, wyprawie nie chcąc dawać wiary.
Ale już Trojnat na siwego wskoczył,
I z swemi ludźmi gościńcem potoczył.
— Kto u wrót zamku? — pyta się Mindowe.
— Trojnat! — Bojary powiedzieli zcicha.
— Późno przypomniał posłuszeństwo swoje —
Mindows rzekł z gniewem; lecz gniew pohamował,
Bo właśnie Trojnat w próg izby wstępował,
I pochyliwszy ubieloną głowę,
Naprzód powitał Kobole zamkowe,
Potem Mindowsu bił czołem w milczeniu.
Mindows się dziwił pokorze, w spójrzeniu
Szukał zuchwalstwa, wymówek, i z gniewem
Wybuchnąć pragnął, czekając rozmowy.
Trojnat zimnemi powitał go słowy,
O dawnych zajściach nie wspomniał Mindowie,
I pytał tylko — Gdzie z wojną pójść mają? —
— Roman Dubrawski nad Dnieprem plądruje,
Rzekł Mindows dumnie. Bez pomocy waszéj
Zniósłbym garść jego — Dawnoście już z nami
Na wojnę razem, Trojnacie, chodzili,
I dziś my się was widziéć nie spodzieli. —
— Z Zakonem walka ustała do czasu,
Rzekł Trojnat, w lackie sam nie pójdę ziemie,
Wojny zachciałem i do was przybyłem.
Pewniście bez nas; — nie zawadzi siła,
A łupów nie chcem, Mindowsie, od ciebie,
Dosyć nam swoich łupów i zdobyczy —
I siadł na skórze, u ognia się grzeje.
Milczą obadwa, obadwa z niewiarą
Patrzą na siebie z pode łbów, to znowu
Wiodą rozmowę, a słowa ich z sobą
Sieką się, jako w wojnie miecze wrogów.
Wtém wrzawa w zamku, wojenne odgłosy —
Doumand z swém wojskiem przybywa wezwany.
Mindows się podniósł i Smerdę z rozkazy
Do Doumandowéj wysłał potajemnie.
On wszedł, a Mindows nie poznał po twarzy,
Ten-li to, co go, gdy z Rusią wojował,
Widział na wojnach, nieraz biesiadował
U jednych ogniów, u jednego stoła?
Nie ten to Doumand; choć go wiek nie schylił,
Choć włosa lata nieliczne nie wzięły,
Ale go troski zjadły i tęsknota.
Zagasłe oczy głęboko gdzieś wpadły,
Policzki suche, zmarszczone, pobladły,
Usta się sine scisnęły, zacięły,
Na czole zmarszczki, jak bróźny na polu,
A w każdéj siedzi i wzrasta cierpienie,
A z każdéj widać i nocy bezsenne,
I długie żale, i tęsknicy wiele.
— Doumand! — rzekł Trojnat, i — Doumand! — powtórzył
Mindows zdziwiony, podchodząc ku niemu.
Stanęli. Doumand dziki wzrok ponurzył,
I nagiął karku, i panu swojemu
Czołem bił kornie, a gdy schylał czoło,
To krwią się zlało i oczy nabrzmiały,
Płomień z nich buchnął, a usta mu drżały,
Jak liść osiny od jesiennéj burzy.
— Cóż Roman? — Roman, Doumand mu odpowié,
Wciąż idzie daléj, wciąż pustoszy ziemie!
Śpieszyć na niego, biedz przeciw potrzeba.
Daléj z łupami, gdy pogoń usłyszy,
Gdzieś się ukryje w puszczach i przypadnie. —
— Jutro — rzekł Mindows. — Jutro — Trojnat wtórzył,
A mówiąc — Jutro — wzrok w Doumanda wnurzył,
I pchał głęboko, aż do jego duszy.
Skinęli sobie. Mindows nic nie widzi,
Ognia poprawił i usiadł na skórze,
Wyciągnął rękę do Doumanda dłoni.
— Tyś druh mój wierny, rzecze mu z uśmiéchem,
I gniewu w sercu twojém wszak już niéma?
Wszakżeś po żonie pocieszył się twojéj?
Jedna kobieta wartaż tyle żalu? —
A Trojnat dodał — Jam siwy i stary,
Ale za młodu takżem nie miał żony.
Człeka zepsuje łatwo głos pieszczony,
Łatwo mu wojnę odradzi, gdy w domu
Jest go zabawić, jest przytrzymać komu. —
Stradałeś żony, dobrze ci, Doumandzie!
Teraześ wolny, do boju gotowy;
I nie żal czasu, i nie żal ci głowy,
Nie żal ci życia. Kiedy wróg napadnie,
Ty od dnia do dnia nie będziesz odwlekać,
Rano znać dadzą, wieczór na koń siędziesz. —
A Mindows troskę wziął na stare lata.
Ot patrz jak dawno u kolan jéj leży,
Ruś go wyzywa, na Lachów nie bieży,
I przędzie z żoną u złotéj kądzieli,
I piosnką babską tylko się weseli.
O, nie wojakóm w dom kobiétę wwodzić;
Jest bez nas komu wojowników rodzić.
A nasze wojny, to są dzieci nasze,
Pożyją one dłużéj niż my, Panie!
Z niejednéj jeszcze potomstwo powstanie,
Co nasze imię po świecie rozsławi. —
Mówił, a Mindows zwrócił się ku niemu,
I szydząc z niego — Myślicie, Trojnacie,
Że sami tylko wojować umiécie,
I sami tylko w pole wyciągacie
Wieczorną dobą, lub o rannym świcie!
Ale i Mindows nie zapomniał jeszcze
Oszczepem władać i lud swój prowadzić;
Ani go pieśnią przykuła do domu
Kobiéta, ani starość, ani trwoga.
Mindowsa znają széroko sąsiedzi,
Że nie z kądzielą, nie u krosien siedzi. —
A Doumand milczał, wciąż mu usta drżały,
To blednął, znowu czerwienił się cały,
To niespokojny rzucał się po skórze.
Już kury piały — za dębowym stołem
Siedzieli jeszcze, jeszcze ucztowali,
A róg przechodził od ręki do ręki.
Mindowsa czoło jaśniało pogodą,
Usta nadzieją zwycięztwa się śmiały,
Już liczył łupy, już jeńców związywał,
Kniazia Romana zamykał w ciemnicę.
A Trojnat patrzał i potrząsał głową,
I wzgardą każde wtórzył jego słowo.
— O Kniaziu! rzecze nakoniec, jest u mnie
Stary Burtynik; on i wróżyć umié,
I pieśni śpiéwać o ojców przygodach,
I prawić dzieje dawniejszego świata.
Nieraz on mówił o strzelcu, co w bory
Szedł na niedźwiedzia i spotkał Bojara,
A Bojar spyta — Dokąd to? mój bracie! —
— Na łowy idę; niedźwiedź upatrzony,
Pójść go wziąść tylko. — Nuż Bojar o skórę
Niedźwiedzia mówić. A strzelec za srébra
Sztukę ją sprzedał. I w bór. — A coż w borze?
Niedźwiedź go rozdarł. Nie chełp się przed czasem,
Kniaziu! Alboż wiész, kto z nas żyw powróci
Z wyprawy naszéj? co z niéj przyniesiemy? —
Mindows się śmieje z wróżby i powieści.
— A złe wam myśli, to wróćcie do domu;
Będzie i bez was zadławić go komu. —
Wtém powstał z ławy, idzie do świetlicy,
A słudzy świéżą słomę Kniazióm niosą,
I ogień niecą, i skóry miękkiemi,
Wysłali łoże szérokie na ziemi.
Ale im do snu nie kleją się oczy.
Zaledwie Mindows z izby, oni oba
Stanęli, radzą, ludzi swych zwołali,
Długo rozkazy tajemne dawali,
I mieczów ostrzy ręką probowali;
A Trojnat, straże ustawiwszy wkoło,
Odesłał sługi i u ognia siedzi.