W rogu świetlicy blada lampa świéci,
Rzuca blask drżący po nad głowy dzieci —
Spią one. Złoty włos ich pomięszany,
Spojone usta, rączki na ramiona
Wrzucili sobie, i w bratnim uscisku,
Snami dusz w kraju wieczności spoczęli.
Nad niemi Marti klęczy, i modlitwę
Cichą za dzieci do Boga posyła;
A łzy srébrzyste płyną z pod powieki
Na głowy synów, na piersi ich białe.
Marti ich Chrześcjan Bogu poleciła, Chrystusa matki za niemi prosiła;
Ona zna boleść, — sama matką była,
Sama po synu, za synem płakała.
Czuje zgon blizki; bo Mindows szalony
Zwycięztwem Litwy i odstępstwem syna,
Srogiemi męki chce probować żony,
Ażeby Boga swego odstąpiła.
A Marti w sercu modli się do Boga,
Żeby jéj męki nie dał dożyć srogiéj —
Bo słaba, męczarń lęka się i siebie — Bóg ją wysłuchał — I oto w modlitwie
Twarz się promieni, łzy płynąć przestają,
Oczy wlepione na niebo patrzają —
I radość w nich się nadziemska maluje.
Po raz ostatni swe dzieci całuje,
I jeszcze łzami swemi błogosławi.
Potém krzyż złoty kładzie pod ich głowy,
Modli się jeszcze, pada na posłanie,
Czując, że z niego więcéj już nie wstanie,
Podwakroć zrywa się, oczy podnosi
Na dzieci swoje — i upada znowu —
Usnęła — spi już snem szczęśliwych ludzi,
Z którego nic ją więcéj nie obudzi,
Nawet dziecięcia płacz ukochanego.
Usnęła — nad nią niebo się otwiéra, Chrystus Pan jasne ukazał oblicze,
Promienną głowę, Boskie oko swoje,
Którego jedno gdzie padnie spójrzenie,
Rozbija ciemność i burze uśmierza,
I na raj ziemię oschłą z łez przemienia,
A wkoło niego archaniołów cztéry
Błyszczą uwite w wielki wieniec złoty.
Przy boku Matka, co razem na syna
I na świat patrzy, i serce swe dzieli
Miłością Boga i miłością ludzi;
Niebieską, białą osłoniona szatą.
U stóp Jéj czarny trup węża zgnieciony,
Na czole wieniec z siedmiu gwiazd spleciony;
Z serca Jéj promień na ziemię upada,
Promień miłości, co objął świat cały,
I na Jéj syna odbił się obliczu. —
I widzi Marti niebieską krainę,
Widzi jak z niebiós po złotym promieniu
Anioł się śmierci spuszcza nad jéj łoże,
Nie straszny potwór, co życie wydziéra,
Z kośćmi suchemi i wygasłém okiem,
Biały to poseł szczęśliwéj wieczności,
W szacie ze światła, z gałęzią zieloną
Pokoju, szczęścia! — z złotemi skrzydłami —
Na jego ustach uśmiéch się kołysze,
W oczach łza błyszczy, na wpół łza wesela,
Wpół łza litości — Nią płacze po stracie,
Z temi, z któremi zmarły się rozdziela.
O! jak łagodnie przymyka powieki,
Jak lekko duszę na ręce przyjmuje,
Żadna tak matka dziecięcia nie tuli;
I jak ją pieści, gdy z nią w niebo leci! —
Oto u łoża Marti w głowach staje,
Czeka jéj duszy — Już w jego objęciu,
I białą szatą otulił już drżącą —
Leci z nią — Marti pół w niebie, a jeszcze
Dwakroć od nieba za dziećmi swojemi
Duszą się matki zwróciła ku ziemi.
Rankiem wszedł Mindows do żony świetlicy,
Z nim dwóch Ewarte i dwóch Wejdalotów,
Słudzy, siepacze za niemi cisnęli —
I stali w progu, iść daléj nie śmieli.
Marti leżała blada na pościeli,
Ale ust tchnienie już nie poruszało,
Życia na licu, w rumieńcu nie było,
I piersi wpadłych oddech nie podnosił.
Złożone ręce, zamknięte powieki —
Weszli, a hałas nie zbudził uśpionéj —
Tylko się dzieci porwały z posłania,
I dwóma głosy matki zawołały.
Mindows stał nad nią niemy i wybladły,
Trup żywy jeszcze nad nieżywym trupem. —
— Umarła! — krzyknął, i zamilkł ponuro,
Aż płacz dziecięcy zdrętwiałego zbudził.
— Na konia! woła, na wrogi, za wiarę! —
Leci w podwórzec zjadły, bez pamięci,
— Na koń! na wojnę, na Mnichy, na Lachy! —
Wypadł najpiérwszy, za nim tłum się goni,
I całe wojsko z pod zamku się rusza,
Rozwija, wielkim boju krzyczy głosem,
W ślad bieżąc, kędy podkowy ztotemi,
Koń jego drogę wybija przed niemi.