Anafielas (Kraszewski)/Pieśń piérwsza. Witolorauda/XVI

<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Anafielas
Podtytuł Pieśni z podań Litwy
Tom Pieśń piérwsza

Witolorauda

Wydawca Józef Zawadzki
Data wyd. 1846
Druk Józef Zawadzki
Miejsce wyd. Wilno
Źródło Skany na Commons
Inne Cała pieśń piérwsza
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron

Wiosną się z Litwy na wojnę wybrali;
Lecz zimą ledwie, przez śniegi i lody
Ciągle na północ idąc, doszli góry,
Na któréj zamek był króla północy.
Naówczas Witol kazał chwycić jeńca
I wieszczą zrobić kapłanóm ofiarę.
Złapany wieśniak stanął w wojska kole;
A Wejdalota piersi mu obnażył,
Potém nóż podniósł i wpośrodek serca
Uderzył; spójrzał — krew czérwoną strugą
Na dobrą wróżbę, jak woda, płynęła;
Krzyknął do wojska — radośnym odgłosem
Wojsko za wróżbę Bogóm dziękowało,
Wznosząc oszczepy i łuki do góry,
Rzucając szłyki kosmate w powietrze.

Jeńca na stosie pod górą spalono.
I najpiękniejszą z kobiét tego kraju
Bogóm ofiarą dać Witol ślubował.
Potém zamkową otoczyli górę.

A król północy z wysokiego gmachu
Ujrzał ogromne wojsko na dolinie,
I zląkł się bardzo, i wysłał swe posły,
Żeby pytali, czego chcą od niego?

— Zemsty za Jodzia — Witol odpowiedział. —
Król wasz pogwałcił gościnności prawa,
I najdroższego konia mnie pozbawił.
Idę po zemstę na jego królestwo,
Jego i dzieci chcę zabrać w niewolę,
Zamek rozburzyć, kraj jego spustoszyć. —

Odeszli posły z straszną odpowiedzią.
Słońce krok uszło, król nowych przysyła,
Wszystkie swe skarby Witolowi daje,
Córkę w zamęźcie z królestwem przyrzeka,
Lecz prosi, żeby nie pustoszył kraju,
Życiem go zbawił i nie mścił się więcéj.

— Nie chcę ja jego córki, ni korony,
Chcę jego głowy — Witol odpowiedział. —
Głowa za głowę! a i to zamało.

Za jedną Jodzia tysiąc wziąść nie wiele.
Ród zdrajców waszych chcę wyplenić z ziemi,
Aby się po nim mogiła została
I kupa kości nauką sąsiadóm. —

Znowu posłowie odeszli z przestrachem.
Słońce krok uszło, znowu posły śpieszą.
Przez nich król drogie podarki wysyła:
Konie litemi kobiercami kryte,
I futra drogie, wielkie bydła stada,
Sto jak śnieg białych na łowy sokołów,
Sto wozów złota i drogich kamieni,
Sto szat cudownych, gdzieś we wschodnim kraju
Duchów nie ludzi mądrą ręką tkanych.

A Witol nazad podarki odsyła
Z śmiechem pogardy, zelżywemi słowy.
— Nie podarunkiem zemstę on przebłaga,
Nie złotem swojém za Jodzia zapłaci.
Głowa za głowę! i tego zamało.
Śmierć mu za zdradę, jemu i ludowi,
Żeby się zły ród nie szérzył po ziemi! —

Widząc król, że już nic go nie ocali,
Bez wojska, ludu, na łasce Witola,
Posłał swą córkę na obóz zwyciężcy,
Żeby go łzami i prośbą błagała

Albo wdziękami serce mu zmiękczyła;
Ale gdy orszak niewieści postrzegli
I starsi o nim wodzowi znać dali,
Jak gdyby łez się dziewiczych przestraszył
Lub serca swego stałości nie wierzył,
Zamknął się w swoim namiocie, a posłów
Nazad do zamku odpędzić rozkazał.


Ruszyło wojsko, okrążając górę.
Kapłani z tylu świętą pieśń nócili
Do Khawy Boga wojny i zwycięztwa.
Biją w Lietaury, a rogi i trąby
O strasznym boju odgłosem znać dały.


Pod górą, którą król narzucił konie,
Smok Pukis, z ciała tych źwierząt zrodzony,
Mieszkał i skarbów niezmiernych pilnował.
Spał, kiedy w jego jaskinię odgłosy
Wojny znak dały. Obudził się, wyjrzał,
I widząc ludu niezliczone tłumy,
Na twardych szponach oparł się o skałę,
Skórzane skrzydła strząsnął, i z jaskini,
Świszcząc, wypełznął naprzeciw Witola.
Był to jedyny téj góry obrońca:
Bo nikt się nie śmiał przeciw wojsku stawić.
A nowe posły już śpiesznie ciągnęli;

Lecz, widząc smoka, zdumieni stanęli.
Sam jeden Witol wystąpił na niego,
Miecz swój cudowny w prawém podniósł ręku,
Procę u pasa, łuk miał i siekierę.
Lecz nieprzyjaciel miał żądło zatrute,
I wzrok, którego wejrzeniem zabijał,
Skrzydła, któremi mógł się wznieść do góry,
I do szarpania swéj pastwy pazury,
I ostre zęby, błyskające w paszczy.
Witol się jednak nie uląkł przed wrogiem,
Do Boga wojny ślub w sercu uczynił
I szedł ku niemu. Smok i on stanęli,
Jasnemi oczy na siebie patrzali,
I krok stąpili, znów się mierzą wzrokiem,
Straszą się tylko, ten orężem groźnym,
Tamten ostremi zęby i pazury.
A wojsko, patrząc w milczeniu głębokiém,
Drżało z przestrachu przed walki widokiem.

Nareście smok się skórzanemi skrzydły
Ku górze podniósł, paszczękę rozdziera,
I z góry lecąc, na wodza uderzył.
Gotów do walki Witol, oszczep twardy
W pysk mu zabiwszy, ciął mieczem po głowie;
Ale miecz na łbie w iskry się posypał,
A w zębach pałka jak próchno się zgniotła.
Ustąpił na krok Witol, odpiął procę,

Podniósł się, ręką między oczy zmierzył,
I z hukiem w głowę poczwary uderzył.
Ze świstem kamień przeszywał powietrze;
Ale, dotknąwszy ledwie smoczéj głowy,
Tocząc się, upadł bezsilny na ziemię.
I smok, jak wprzódy, sunął się na niego,
Sycząc straszliwie, przeraźliwym wzrokiem
Szukając oczu swego przeciwnika,
Ażeby przestrach wlać do jego duszy.

Lecz Witol wzroku smoczego unikał,
I, łuk napiąwszy, w tył się cofnął jeszcze;
Potém, zatrutą wypuszczając strzałę,
W samą paszczękę roztwartą ją posłał.

Znikła gdzieś w głębi wnętrzności pożarta;
Ale znać było i z oczu i z syku,
Że smok już boleść uczuł, poznał wroga.
Sparty o górę Witol nie uciekał;
A kiedy Pukis rzucił się ku niemu,
On na kark jego, jak na konia, skoczył,
A w ręku pancerz łuskowy ścisnąwszy,
Język i oczy na wierzch mu wysadził.
Wówczas potwora, szybując skrzydłami,
Z Witolem razem w powietrze się wzbiła,
I coraz nikła na pochmurném niebie,
Aż gdzieś za szarym obłokiem się skryła.


Wojsko patrzało w ponurém milczeniu,
I dwór królewski z zamczyska poglądał,
I posły, stojąc na góry wierzchołku,
Czekali z strachem, kto na ziemię zleci?
Świst tylko przeszył spokojne powietrze,
A potém głuche nad wojskiem milczenie.
Wszystkich się oczy do góry zwracały,
Gdy z chmury czarna wysunęła bryła,
Pędem ku ziemi lecąc ze krwi strugą.


Smok to był, ale z paszczęką obwisłą;
Skrzydła obcięte, nogi miał skurczone;
Z karku się czarna sączyła posoka:

A oczy zgasłe i z powiek wyparte,
Jak dwa owoce na drzewie, wisiały.
Na szyi jego z podniesionym mieczem
Siedział zwyciężca we krwi ubroczony,
Bez szłyka, łuku, w podartém odzieniu,
Ale sam cały, nieranny i zdrowy,
Jak gdyby jechał na koniu z wyprawy.
Upadł na ziemię wpośród wojska swego
Wielkim okrzykiem radości witany;
A król północy, który z okien zamku
Patrzał na walkę, i smoka mściciela
Swą czarodziejską posiłkował mocą,
Kiedy go ujrzał zabitym i trupem,
Stracił ostatnią, jedyną nadzieję.
Padł na twarz, jęcząc, i ręce załamał.
Jednym się jękiem góra odezwała;
Kobiéty, dzieci płakały z przestrachu,
I posły z góry wierzchołka z popłochem
Śpiesznie się nazad do zamku wrócili.


Tymczasem Witol do smoczéj jaskini
Szedł ze swoimi; a króla starszyzna
Na wielką radę zbiegła się do niego.
Jedni się poddać i błagać litości,
Drudzy mu posłać radzili królewnę,
Inni skarbami wojsko kupić chcieli,
Inni go zgładzić tajemnie wnosili;

Ale gdy przyszło zabójcę wybierać,
Najśmielsi nawet na drugich składali.

Jak dzień upływał. Witol skarby smocze
Pomiędzy wojsko porozdzielał swoje,
A trupa kazał zawlec do jaskini
I otwór wielkim kamieniem przywalić.

Kiedy powraca, ujrzy, aż znów z góry
Sam jeden poseł, z białą laską w dłoni,
Z rozdartą szatą i okrytą głową,
Ku obozowi zwolna kroki zmierza.
Był to wieszcz stary, mędrzec tego kraju,
Który ostatni szedł słowy pokoju
Serca zwyciężcy jeszcze raz probować.


— Wodzu! — rzekł starzec, nachylając głowę
I bijąc czołem — czyliż serca twego
Żadna już prośba nie zmiękczy, nie dotknie?
Czyliżeś sroższy od dzikiego źwierza,
Które się łzami człeka da ubłagać?
I za cóż zemstą dotykasz nas swoją?
Za cóż te wojska na nasze zniszczenie
Z dalekich krajów aż tutaj przygnałeś?
Król gdy na konia twego górę rzucił,
Razem z nim zabił najdroższą klacz swoję,

A że był twoim, o koniu nie wiedział.
Słudzy bez jego napadli rozkazów;
By panu swemu żalu ulżyć z serca,
Chcieli miecz dostać; lecz winni skarani:
Głowy ich dawno bieleją po polu,
A członki końmi rozdarto dzikiemi,
Ciałem się spaśli sępy i sokoły.
Król nic nie winien. Za cóż zemsty z niego?
Czyż za to karać kraj cały, nas wszystkich?
Czyżeś tak żalem serce twe skamienił,
Że ni głos króla, ni niewieście płacze,
Ni dary ciebie przebłagać nie mogą?
Wodzu! pokornym daj miłość uprosić:
Bo z kimże walczyć, z kim będziesz potykać?
Z starcy siwemi? z kobiéty słabemi?
Z służbą zlęknioną? drżącemi kapłany?
Gdyby choć garstka wojska przy nas była,
Walczyćby można i dać ci zwycięztwo;
Lecz kiedy niéma komu spotkać z mieczem,
Jakież to będzie zwycięztwo i walka?
Chcesz mścić się? wyznacz, na kim pomsty żądasz?
Upadną głowy, które ty naznaczysz;
Lecz nie burz zamku i nie niszcz nam kraju;
Starcu królowi daj życie mizerne
Spokojnie skończyć: bo mu już niewiele
Bogi zapewne wyznaczyły życia.
Ty, coś i smoki i dzikie źwierzęta
Pokonał, Wodzu! czyż się skalasz teraz

Krwią słabych niewiast i bezsilnych starców?
Chciej nam przebaczyć! a i tak zwyciężysz. —


Rzekł starzec, umilkł; błagającym wzrokiem
Zdawał się strasznéj odpowiedzi czekać.
A Witol dumał na mieczu oparty,
I tak nareście starcu odpowiedział:
— Powiedz królowi, że upokorzony
Znalazł przede mną łaskę, przebaczenie.
Ja wojsko moje nazad poprowadzę.

On niech na przyszłość gościnności prawo
Święciéj dla drugich przychodniów zachowa.
Mógłbym za konia, za skarb mój najdroższy,
Mógłbym za zdradę i sromotę moję
Całe królestwo zburzyć i spustoszyć,
I jego okuć w haniebne kajdany,
I córkę spalić na ofiarnym stosie,
Lecz mu przebaczam. Nieś, starcze, odpowiedź. —

Stary wieszcz upadł twarzą przed Witolem,
Kraj szaty jego całował ze łzami,
I z odpowiedzią na zamek pośpieszył.
Cały dwór płakał w podwórcu zamkowym;
I król, rozdarłszy szaty, jęczał, leżąc;
Dokoła córki szlochały i żony:
Bo już od wroga nie było nadziei,
A góra, zewsząd wojskiem opasana,
Nawet ucieczki przed zemstą nie dała.

Lecz przyszedł starzec z wesołą nowiną,
I radośnemi głosy góra cała,
Jakby ożyła, nagle się ozwała.
Powstał król stary i córkę uściskał;
Bogate dary jął zaraz wyprawiać:
Sto wozów złota i sto srébra wozów,
Sto skór kosztownych i sto szat złocistych,
Sto wozów mieczy i zbroi bogatych,
Sto koni kazał na obóz prowadzić:

Stu niewolników szło przed temi dary,
I sto niewolnic w purpurowych szatach.
Wszystko to stary król posłał zwyciężcy.
A Witol wojsku pół darów rozdzielił,
I najpiękniejszą dziéwkę na ofiarę
Na stosie spalił Bogóm nieśmiertelnym.

Potém się obóz ruszył na południe;
A Witol próżno do zamku wzywany
Nie chciał przestąpić więcéj jego progów,
Nie chciał ni króla starego zobaczyć,
Ni córki jego, którą mu za żonę,
Z całém swém państwem, korząc się, oddawał.

Z radośną pieśnią szło wojsko do kraju.
Ale niejeden nie doszedł znużony,
I w śniegach zasnął, żegnając ze swemi,
Płacząc, że leżeć będzie w obcéj ziemi,
Kędy łza żadna mogiły nie skropi,
Ani ofiara ducha nie wywoła.
Długo tak, długo szli nazad do Litwy;
A kiedy Niemen niebieski ujrzeli,
Padli na ziemię, Bogóm dziękowali,
I wszyscy poszli rodziny powitać.

Lecz Witol nie miał, nie witał rodziny;
Znów jeden został, bez celu dla życia,
Bez dachu, coby przyjął go gościnny,

I sług, którzyby tęsknotę pieśniami
Rozerwać mogli, czarną myśl rozproszyć.

Nad sinym Niemnem błąkał się on długo,
I zapominał o Perkuna duchu,
Który po nad nim, wyglądając chwili,
Z zemstą we szponach, krakając, wzlatywał.
Śmielszy zwycięztwy, jakby go wyzywał,
Nie krył się więcéj, nad rodzinną rzeką
Usiadł i skinął. Na zielonéj górze
Gród z cisowego drzewa stawić każe.
Z białych kamieni mur dokoła wznosi,
Puszczają wodę w przekopy Niemnową,
Biją zaborol, mostem łączą brzegi;
I, jak zażądał, stoi gród potężny,
Z pogardą patrzy na dalekie kraje,
A wały swemi zakrywa lud mnogi,
Który się zbieżał na zamkowe progi.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.