Anafielas (Kraszewski)/Pieśń piérwsza. Witolorauda/XV

<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Anafielas
Podtytuł Pieśni z podań Litwy
Tom Pieśń piérwsza

Witolorauda

Wydawca Józef Zawadzki
Data wyd. 1846
Druk Józef Zawadzki
Miejsce wyd. Wilno
Źródło Skany na Commons
Inne Cała pieśń piérwsza
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron

Jechali ciągle ku chmurnemu niebu,
Na północ, przeciw Griżulas świecących;
I chociaż prędko jak piorun lecieli,
Już się im droga długą zdała obu.

Kraj się odmienił. Znikły Litwy gaje;
Śnieg ziemię przysuł; białych brzóz i jodeł
Chwiały się bory pod płatami śniegu,
Pod białą zimy śmiertelną koszulą;
A niebo mgliste wisiało nad nimi,
I rzeki martwe u stóp ich głazami
Leżały, jakby trupy na smętarzu.
Nigdzie człowieka. Czasami źwierz biały
Gdzieś się zdaleka po śniegach im migał
I bojaźliwy po zaspach przesuwał,
A w borze czarnym kryjąc się głęboko,
Znikał w gęstwinach, z splątanych gałęzi
Śniegiem strzęsionym zasypując ślady.
W nocy miljony gwiazd świeciły z nieba,
Ale nieznane Witolowym oczóm.
Innych to ludzi i innego świata
Strażnice były, inaczéj świeciły.
W północnéj stronie co nocy olbrzymy
W czérwonéj zorzy wbiegali na niebo
I krwawe walki wiedli, i krwią swoją
Na długo jeszcze pole walk broczyli;
Czasem przez wielkie pędzili jeziora,
Martwe i lśniące, które pod kopytem
Głucho i straszno w głębinach tętniały;
To znów przez zaspy śniegu się kopali,
Które, jak góry wznosząc się olbrzymie,
Tysiącem pyłów gwiaździstych błyskały.
Pochmurne niebo czasem się iskrzyło,

Jak drugie szkliste nad głową jezioro;
Czasem się w siwe ubierało szaty;
Lub białym śniegiem wiatr kręcąc nad ziemią,
Chmurą ich zewsząd śnieżną opasywał.
W niéj jak gdyby się ziemi nie tykali,
Jakby w obłoku jasnym się pędzili.
Lecz Jodź z rozdartém nozdrzem nigdy drogi
Nie szukał nawet; ciągle wprost przed siebie,
Przez góry, doły, i zaspy śnieżyste,
I przez zamarzłe pędził się jeziora.
Ni jemu w nocy spoczynku gdzie w lesie,
Owsa ni wody nie trzeba mu było.
Jakby cudowną ożywiany siłą,
Im dłużéj leciał, tém raźniéj i chyżéj,
Czując, że coraz był od celu bliżéj.
Wiele dni w drodze podróżnym ubiegło.
Dni tylko mrokiem i światłem liczyli:
Bo rzadko słońce widzieli nad sobą,
I rzadko xiężyc z za chmury twarz bladą
Pokazał, i znów wśród zamieci śniegu
Okrył się płaszczem tumanów i zniknął.

A Witol pytał konia: — Czy tak długo
Biedz jeszcze mieli, czy jeszcze daleko? —
— Jeszcześmy, Panie, ubiegli pół drogi. —
I znowu leciał tak prędko, jak wprzódy.
A kraj się coraz dzikszy ukazywał.
Czasem w ustroni chata między drzewy,

I człek brodaty, śniegiem opruszony
Wieku i zimy, wychylał twarz czarną,
Na widok jeźdźca schyloném bił czołem,
I, ozierając, z przestrachem uciekał.
Czasami stada głodnych wilków, wyjąc,
Stały na wzgórzach, oczami świeciły,
Z otwartym pyskiem na jeźdźca patrzyły;
Lecz Jodź poskoczył, i w tyle zostały;
Wiatr tylko wycie przynosił z daleka.
Potém znów było cicho, jak przed chwilą.
Znowu wędrują przez morza śnieżyste.
A Witol pyta: — Daleko? mój koniu! —
— Panie mój! jeszcze do króla daleko. —
I znowu jadą i pędzą śniegami,
A mroźny wicher wkoło nich się zwija.
Już twarz i suknie Witola przemarzły,
I oręż jego posiwiał u boku,
I koń, jak gdyby kamieńmi drogiemi
Okryty, w pyłach zamarzłych połyskał.
— Zimno nam, koniu! — mówił Witol znowu.
— Nie mnie: bo pędzę do swojéj kochanki.
Ani mnie nogi od biegu martwieją,
Ani mi siły od znoju ustają:
Bo czuję Aszwę[1] kochankę przed sobą.
Ty tylko, Panie, musisz być znużony.
Tobie i mroźny wiatr musi dokuczać.
Tobie i nudno i ciężko być musi:

Bo do nikogo i po nic nie jedziesz. —
— O, mnie nie nudno, mnie droga nie długa;
Lecz przyśpiesz biegu, bo odpocząć trzeba. —
— Czemuż wejść nie chcesz do swego pałacu? —
Bo lubię patrzeć na ten świat północny,
I chcę na jego napatrzeć się dziwy,
Ażeby o nim w starości pamiętać
I przy ognisku kiedyś opowiadać. —

Znowu więc biegli. Jodź począł ustawać.
— Blizko już? koniu! — Witol go zapytał.
— Blizko już, Panie! — koń mu odpowiedział.

Za mgłą, na górze wysokiéj, nad rzeką,
Wysoki, biały gmach się ukazywał;
U spodu góry wielki las sosnowy
Zielonym wieńcem miasto opasywał;
Świeciły dachy i wieże wysokie;
Dymy na bokach góry się zwijały,
I w czarnych kłębach, nad wierzchołkiem lasu,
Jak szata ciemna, z wiatrem kołysały.
Jodź zarżał, patrząc na górę wysoką,
I jeszcze chyżéj biegł po krętéj drodze,
Pomiędzy lasem széroko ubitéj;
Wspinał się silny i na skały drapał;
Z nozdrza mu ogień, zda się, wyparskiwał;
Uszy nastawił i nasrożył grzywę;
Tak aż do bramy zamkowéj doleciał.
Tu Witol porwał zwieszony u pasa

Róg i zatrąbił. Zaraz służba mnoga
Biegła, ciekawie patrząc na wędrowca.
— Swemu królowi powiedzcie ode mnie —
Rzekł Witol, stojąc u zapartéj bramy —
Że z południowych oddalonych krajów
Przybywam prosić gościny u niego. —
Od wrót pobiegli na zamek dworzanie.
Król oknem wyjrzał; poznał po postawie,
Że gość to musiał być wielkiego rodu;
Rozkazał puścić na zamek, do siebie;
Sam nawet wyszedł naprzeciw spotykać.

Stary i siwy, na łokieć miał brodę,
Złocistą suknię, na głowie koronę,
Długi miecz w pochwach u boku zwieszony;
Krzepki, barczysty. Znać, że długie lata
Siły w nim wielkiéj jeszcze nie przybiły:
Bo kiedy dłoń swą Witolowi podał,
W uścisku jego znać było nie starca,
Lecz w kwiecie wieku silnego wojaka,
Co był zwyklejszy miecz pieścić w swéj dłoni
Niż przyjacielską podawać u proga.

Potém obadwa do komnat bogatych
Poszli i siedli. Liczni słudzy króla
Jadło, napoje, biały miód i mléko,
I piwo nieśli srébrnemi konwiami.
Na drogich skórach siedzieli za stołem,
A niewolnicy, klęcząc, im służyli.

Wpośrodku uczty zwołani śpiewacy
Z gęślą i pieśnią wesołą nadeszli;
Inni na rogach i trąbach im grali,
W Lietauros[2] bili, jak gdyby do wojny
Wojenną pieśnią rozgrzewając serca,
Wspomnieniem zwycięztw rozjaśniając czoła.
I tak weseli, do wieczora oba
O swoich krajach, o Bogach, o wojnach,
I król i Witol pospołu gwarzyli.

Gdy noc nadeszła, najstarszy dworzanin
Powiódł Witola w komnatę osóbną,
Bogatą bardzo i bardzo ozdobną.
Dziewięciu sług mu dał król na rozkazy,
Którzy noc całą pod drzwiami czuwali.
Nazajutrz szaty przynieśli bogate
I miecz złocisty w podarku od króla.
Przywdział je Witol, lecz Krewe-Krewejty
Miecza nie rzucił, choć oka nie wabił,
Ani się świecił bogatą pozłotą.
Znowu, jak wczoraj, dzień minął wesoło,
W uczcie i śpiewach, nad dzbanami miodu.
W samo południe na podwórzec wyszli
Przygotowaném bawić się igrzyskiem.

W środku ścian cztérech z białego kamienia,
Które podwórzec wielki otaczały,
Spuszczono naprzód niedźwiedzia z ogary.

Niedźwiedź był głodny; a psy rozjuszone
Wpadły nań, wyjąc; lecz lasów mieszkaniec,
Z starości siwy, podniósł się na łapach,
Przypuścił zjadłe ku sobie ogary,
Potém, jak muchy, w uścisku rozszarpał.
Naówczas większe drugie psy puszczono.
Te, kiedy wroga przed sobą postrzegły
I ciała braci w posoce drgające,
Wyjąc, pobiegły ukryć się pod murem,
I bojaźliwém poglądając okiem,
Zdały się, patrząc do góry, litości
Żałośnym jękiem od ludzi wyzywać.

Naówczas Witol zaczął króla prosić:
— Pozwól sam-na-sam z niedźwiedziem się zmierzyć. —
— Gościu mój! — rzekł król — gdybyś był mi wrogiem,
Chętniebym na śmierć pewną cię wyprawił.
Chyba jéj żądasz. Lecz szukaj gdzieindziéj.
Nie ściągaj na mnie zemsty swoich Bogów
Za połamane gościnności prawa. —
— Nie żądam śmierci — Witol odpowiedział. —
Chcę ci pokazać naszych krajów łowy,
I siłę naszą pokazać, o Królu! —
A król ogromne od bramy wrzeciądze
Rozkazał przynieść, i w ręce ująwszy,
Milcząc, z łatwością, jak słomę, rozkruszył.
— I ja mam siłę — rzekł — ale nie człeku
Z dzikiém źwierzęciem mierzyć się i walczyć. —

— Królu! — znów Witol — lat już temu wiele,
Jeszczem był ledwie u ojca chłopięciem,
Kiedym takiego położył niedźwiedzia,
Co był postrachem okolicznéj puszczy,
Którego łoże pomijali łowce,
Bo się od kości zdaleka bielało.
Jeżeli zginę, ni żony, ni dzieci,
Nikogo nie mam, ojca, coby płakał,
Ni krewnych, coby pogrzeb mi sprawili.
Dozwól mi, Królu! a wówczas zobaczysz,
Jakiegoś jeszcze nie widział, igrzysko. —
— Nieraz — król rzecze — widziałem podobne,
Kiedy niewolnik za zbrodnię skazany
Z psami lub dzikim niedźwiedziem się ścierał.
Nigdym nie widział, by zwyciężył człowiek.
Rzuć tę myśl, gościu, i nie chciéj probować. —

A Witol naglił, prosił, aż król stary
Rzekł: — Chcesz umierać, wolno ci, idź walczyć;
Lecz jeśli padniesz, krew twoja nie na mnie,
Ani na dom ten nie spadnie niewinny.
Sam chciałeś, wolnyś, i sam się zabijesz. —

Gdy tak mówili, wyły psy u bramy,
Niedźwiedź rozdartych wnętrzności wydzierał,
Leżał, i łapy liżąc, je pożerał.
Z podziwem wszyscy patrzali, gdy młody
Wędrowiec, z lichym orężem u boku,
Bez zbroi, łuku, oszczepu i drzewca,

Przeszedł wśród wszystkich, podwórzec otworzył,
I stanął śmiało przed siwym niedźwiedziem.
Tamten zaledwie mordę zakrwawioną
Podniósł i oczy wytrzeszczył czérwone,
Potém spokojny wrócił do swéj pastwy.
Witol z dobytym mieczem się przybliżał;
I niedźwiedź, mrucząc, psie cielsko porzucił,
Zaryczał, stanął, na niego się zwrócił.
Spójrzeli stojąc nieruchomi oba.
Wtém cudownego oręża zamachem
Syn Mildy łeb mu na dwoje rozpłatał:
Potém, porwawszy za kark, po za mury
Ogromne cielsko, zlane krwią, przerzucił.



Milczeli wszyscy, i sam król osłupiał.
W chwilę, jak gdyby oczóm nie wierzyli,
Jedni na drugich patrzali, nie śmiejąc
Ni ust otworzyć, ni nawet się dziwić.
A Witol zwolna na miejsce powrócił,
I resztę gonitw w milczeniu przesiedział,
Ani się słowem odezwał do króla,
Ani z łatwego chlubił się zwycięztwa.
Lecz król północny, dziwiąc się téj sile,
Igrzysko zamknął, do zamku powrócił.
— Tyś czarnoxiężnik — rzecze do Witola. —
Dobrze! W téj sztuce i jam nie pośledni.
Jednak, choć młody, tyś mnie w niéj przesadził. —
— Nie umiém czarów, i nie znam, co czary —
Rzekł Witol. — Siła, moja tajemnica;
Taką mam, jaką Bogowie mi dali;
Anim jéj sztuką powiększył, ni zmienił. —

— Król słuchał, głową trzęsąc, i nie wierzył.
— Nie chcesz mi, gościu, wydać swych tajemnic,
Dla tego czarów sztuki się zapierasz.
Jednak téj siły nikt nie ma pod słońcem,
Z taką się jednak nikt z ludzi nie rodzi.
Kto ją posiada, czarami pozyskał,
Modły, ofiarą, zaklęciem uprosił.

Próżno się Witol przed królem zapierał.
On, złość swą kryjąc i gniew w serca głębi,

Choć przyjaznemi przemawiał słowami,
Zazdrośném sercem źle gościowi życzył,
I na miecz patrzał u boku zwieszony,
Jeszcze niedźwiedzia posoką zbroczony.
— Gościu mój! — rzecze — sto za jeden mieczów,
Stu niewolników, jeśli chcesz, w zamianę. —
— Ten miecz — rzekł Witol — pamiątka jedyna.
Braci, rodziny nie mam w swoim kraju.
On bratem moim, przyjacielem, sługą,
On mi po ojcu przybranym puścizną.
Za twą koronę, i kraj twój, o Królu,
Miecza mojego nie oddam w zamianę. —
Umilkł; a stary spójrzał nań ponuro
I wzrok pochmurny przed siebie utopił.

Kiedy za stołem usiedli i piją.
Słudzy gorące roznoszą mięsiwa,
Dworscy im w rogi białe miody leją,
Gęślarze pieśni wojennemi bawią,
A stary, ślepy, odwieczne im dzieje
Przeciągłym głosem wśród pieśni powtarza.
Nagle, jak gdyby góra się zatrzęsła,
Stu koni biegiem i stu koni rżeniem
W okno zamczyska bije tentent wielki
I po powietrzu rżenie się rozlega.
Król klaczy swojéj poznał głos miłośny,
A Witol Jodzia zapalczywe rżenie.
Król, gniewem płonąc, porwał się od stoła.

— Kto klacz cudowną puścił na dolinę?!
Śmierć mu! Już za nią źrebiec się upędza! —
I biegł do okna, i oczyma szukał.
Pod górą zamku oba konie stały;
Już miłośnemi złączone pyskami
Wzajem poznawać i cieszyć się zdały.
Klacz króla rżała do swego kochanka,
Grzywa jéj wiatrem wzniesiona latała,
Oczy płonęły, a nozdrze rozdarte
Zdało się ogniem buchać, wiać płomieniem.
Pobladł król stary i przeklinał sługi,
Którzy na twarze padali w milczeniu.
Potém, nim Witol miał czas go zrozumieć,
On czarodziejskie jął czynić zaklęcia,
I, zabiegając, by olbrzymich koni
Ród się na ziemi z tej pary nie mnożył,
Skinął — z pod zamku runął kawał góry
I urwiskami zarzucił ich dwoje.

— A! — wrzasnął — teraz śmierć na tego sługę,
Który cudowną klacz z stajni wypuścił!
Ja po niéj będę do méj śmierci płakał,
Bo jéj podobnéj nie było na świecie.
Lecz zkądże sobie równego kochanka
Aszwa znalazła? Powiązać stajennych
I rzucić dzikim źwierzóm na pożarcie. —

Mówił; a Witol ku niemu poskoczył
Ziejący gniewem, zrospaczony żalem.

— Królu! — zawołał — najdroższego skarbu,
Koniaś ranie mego pozbawił zdradliwie.
Gdybyś za niego królestwo oddawał,
Niczém mi takiéj nie nagrodzisz straty! —

Król zadumiony próżno się wymawiał.
— Patrz — rzecze — na mnie; i ja równą tobie
Stratę poniosłem: klacz mi ukochaną
Razem z twym koniem własnemi rękami,
Zbójca, zagrzebłem pod górą zamkową!
Biada mi! biada! — I rwał siwe włosy,
I sługi swoje odpychał od siebie,
Po ziemi tarzał z jęki bolesnemi.
A Witol także, po srogiéj utracie,
Po Jodziu swoim, płakał łzy rzewnemi;
Ale, na boleść królewską patrzając,
Zabył on swojéj, uśmierzył ją w duszy,
Podał mu rękę. — Królu! — z żalem rzecze —
Stało się! Nie czas napróżno się trapić.
Obaśmy winni, obadwa skarani.
Podaj mi rękę, i przebaczmy sobie. —
Nic nie rzekł stary, lecz jęczał strapiony
I sługi swoje od siebie odpychał,
A koniuszego do wilczéj zagrody
Wrzucić rozkazał.
Noc była nadeszła.
Kobiéty króla pocieszać przybiegły.
Wrzawą i płaczem szumiał zamek cały.

Witol do swojéj precz uszedł świetlicy,
Po drogim koniu tęskniąc, przyjacielu;
I długo, długo siedząc u ogniska,
Wspominał o nim, próżny żal podsycał.

Tymczasem starca nie pocieszą słudzy.
Próżno piosenki młoda córka nóci,
Bojary jego łudzą go nadzieją,
Że w świat pobiegną i klacz taką drugą
Od czarodzieja z za morza dostaną.
Król wié, że drugiéj takiéj niéma w świecie,
I ciężko wydycha, i targa włos biały,
Do snu się nawet, choć północ, nie kładzie.
A córka słowy przemawia czułemi,
I pyta ojca: co począć rozkaże,
Czém gniew ukoić, uspokoić żale?
On rzekł do córki: — A po Aszwie mojéj
Żal nie ustanie póki mego życia.
Lecz byłby mniejszy, gdybym cudownego
Dostać mógł miecza od gościa mojego.
Miecz ten u boku bezustannie nosi,
I za nic oddać nie chciał go w zamianę. —
— Miecz ten od niego ja, ojcze, dostanę —
Rzekła mu córka. Z siedzenia się zrywa,
Do staréj mamki czarownicy śpieszy,
Szepce z nią długo, długo się naradza,
Wraca do ojca i powtarza znowu:
— Miecz ten od niego ja, ojcze, dostanę.

Jutro go rano u łoża twojego
Ujrzysz, mój ojcze! Usypiaj spokojny. —
I poszła córka; w podwórcu zamkowym
Zebrała sługi; śle ich do świetlicy,
Kędy sam jeden Witol odpoczywał.
— Kto miecz cudowny od gościa dostanie,
Swoboda jemu i dziecióm na wieki,
Stu niewolników na sto gonów ziemi! —
Rzekła, i słudzy upadli na twarze.
Biją im serca na obietnic tyle.
Wszyscy pobiegli do gościa świetlicy.
Witol nie usnął, jeszcze na posłaniu
Siedział i płakał na nieszczęście swoje,
Gdy drzwi széroko otwarli posłani,
Wpadną na niego i więzy narzucą,
A starszy Smerda, ulubieniec pani,
Miecz mu od pasa chce oderwać siłą;
Lecz pas go trzyma u Witola boku,
I, jakby przyrósł, odjąć się nie daje.
Napróżno szarpią, próżno się szamocą.
Nie wziąść go ręką, nie oderwać mocą.
A Witol walczy z siepaczy wszystkiemi,
I co dwóch rzuci, podepce na ziemi,
To czterech znowu do niego przyskoczy,
Targa, i wiąże, i siłą ugniata.
Miecza do ręki Witol wziąść nie może —
Ręce spętane; jeszcze spętanemi
Broni się silny, niewolników rzuca:

Aż wysilony matkę przypomina,
I, wzniósłszy oczy, zawoła z rospaczą:
— Ratuj mnie! Mildo! matko! ratuj syna! —
I w chwili padną na stronę siepacze,
Drzwi się rozwarły, jasna postać w bieli
Weszła, skinęła. Witol poznał matkę,
I ręce do niéj wyciąga żebrzące.
— Ratuj mnie! — woła. — Zgwałcono gościnę.
Król ze mną chichem rozłamał się białym,
Pił z jednéj czary, a zdradę uknował,
Konia mnie zbawił, i miecz chce cudowny
Wyrwać mi gwałtem. Wśród nocy podeszli
Słudzy wysłani, więzy narzucili!
Matko! — A matka rękę mu podała.
I wstał z posłania, otrząsnąwszy łyka.
— Biada ci! Królu! wam — krzyknął — siepacze!
Jam wolny. Idę. Lecz gdy tu powrócę,
Nie z jednym mieczem, nie sam jeden tylko! —
To mówiąc, z siebie zrywał króla dary,
Bogate suknie, jaśniejące szaty,
Wdział swoje na się, i z matką wybiega.
— Matko! ty syna przeniesiesz na Litwę.
Mam w sercu zemstę, dokonać jéj muszę,
Muszę się pomścić, kraj jego zwojować,
Zabrać w niewolę jego, żony, dzieci,
I niemowlętóm nawet nie daruję,
A z jego zamkiem i z krajami jego
To, co z Raudona uczynię sadybą.

O matko moja! jeśli w twojém ręku
Jest jeszcze jaka zemsta najstraszniejsza,
I téj dla syna nie odmawiaj twego! —

Wówczas Bogini, litując się syna,
Którego w gniewie i żalu tuliła,
Na kraj północny przeklęctwo rzuciła,
Żeby w nim, póki zemsta się nie spełni,
Iskierki nawet miłości nie było,
Ani roskoszy miłośnych uczucia.

— Niech, jak te lody, ostygną! — wyrzekła —
Niech żadne czucie serca nie rozgrzeje!
I, póki zemście twéj dosyć nie będzie,
Niech w walkach, sporze i bez zgody żyją!
Niechaj się sami szarpią, zabijają!
Mąż żonę niechaj odpycha od siebie,
A córka ojca, starych dziadów dzieci!
Niechaj, dopóki ty im nie przebaczysz,
Przeklęctwo moje cięży im nad głową! —

Tak mówiąc, syna uniosła od ziemi,
I polecieli nad Litwę rodzinną.
Tu Milda w puszczy, po nad Niemna brzegiem,
Syna ze swego wysadziła wozu
I skarby wielkie na wojsko mu dała.
Przejęty żalem, pałający gniewem,
Witol z puszcz dzikich zaczął lud zwoływać.

Posłańcy jego poszli w cztéry strony,
Na wszystkie dziewięć pokoleń Litewskich.
Zewsząd, ujęty nadzieją nagrody,
Lud się naciskał tłumnie i gromadził.
Biegli, oszczepy niosąc, drzewce, łuki,
I rzadkie jeszcze żelazne oręże.
U chaty starca Witol stanowisko
I obóz wybrał w zielonéj dolinie.
Dzień za dniem coraz rosły jego siły;
Dzień za dniem zdala przybiegali ludzie
Ze stron dalekich, dziwnie uzbrojeni
W proce i groty, kamienne siekiery;
Dzikich, dalekich, głuchych puszcz mieszkańce,
Okryci skórą pobitego źwierza,
W szłykach z łbów dziczych, niedźwiedzi i wilków,
Stali na rozkaz do boju gotowi.
Jednych nadzieja bogatego łupu,
Drugich zapłaty wielkiéj obietnica,
Innych krew młoda i do boju wrząca,
Do Witolowéj napędzały zgrai.
Od swych kapłanów wziąwszy wróżbę drogi,
Biegli młodzieńcy, rodzinne ogniska
Starych rodziców, narzeczone młode
Ochotném sercem wesoło żegnając,
A prędki powrót i łupy bogate
Z północnych krajów obiecując swoim.
Wkrótce na puszczy pełno ludu było.
Obóz daleko wyszedł za dolinę,

Ciągnął się w lasy głęboko, że Witol
Wojska swojego zliczyć nie potrafił.
Kiedy ruszali z wojennemi Bogi
I wróżbitami na długą wyprawę,
Każdy wziął tylko na prawą dłoń piasku,
I rzucił, kędy był obóz w dolinie.
Nim wszyscy przeszli, stanęła mogiła,
Co drzew wierzchołki głową przewyższyła.








  1. Klacz.
  2. Bębny, kotły.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.