Ania z Avonlea/Rozdział VII
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Ania z Avonlea |
Wydawca | Wydawnictwo M. Arcta |
Data wyd. | 1927 |
Druk | Drukarnia Zakładów Wydawniczych M. Arct |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | Rozalia Bernsteinowa |
Tytuł orygin. | Anne of Avonlea |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Przy stole, założonym książkami i zeszytami szkolnemi, siedziała Ania. Był to łagodny wieczór październikowy. Drobno zapisane arkusze, nad któremi pochylała głowę, nie miały jednak nic wspólnego z ćwiczeniami jej uczniów.
— Cóż się stało? — zapytał Gilbert, który, stanąwszy niespodzianie we drzwiach kuchni, usłyszał westchnienie dziewczęcia.
Ania zarumieniła się i wsunęła swą pracę pod zeszyty szkolne.
— Nic strasznego. Próbowałam właśnie spisać niektóre z moich myśli, jak mi to profesor Hamilton radził, nie mogę jednak z tem dojść do ładu. Z chwilą, gdy je ujrzę, spisane czarnym atramentem na białym papierze, wydają mi się sztywne i niedorzeczne. Marzenia są jak cienie, nie można uwięzić tych kapryśnych, pląsających tworów. Może jednak po wielu trudach uda mi się zgłębić ich tajemnicę. Niestety, mam bardzo mało czasu wolnego, Gilbercie. Skoro skończę poprawianie ćwiczeń i zadań szkolnych, jestem zbyt zmęczona, by móc zasiąść do pracy nad sobą.
— Przecież w szkole świetnie ci się wiedzie! Wszystkie dzieci cię uwielbiają — rzekł Gilbert, siadając na kamiennych schodkach.
— Nie, nie wszystkie. Antoś Pay nie lubi mnie i nie polubi; co zaś gorsza, nie szanuje mnie wcale. Poprostu pogardza mną i muszę ci się przyznać, że mnie to strasznie boli. Nie jest on bynajmniej taki zły — nie jest gorszy od innych, tylko niezmiernie krnąbrny. Bywa rzadko nieposłuszny, ale gdy mnie słucha, czyni to z miną gniewną, jakby uważał, że nie warto mi stawiać oporu; w przeciwnym razie byłby gotów do walki. Ma to zły wpływ na resztę dzieci. Już na wszelkie sposoby starałam się go sobie zjednać, lecz zaczynam się lękać, że nigdy mi się to nie uda. A pragnę tego bardzo, bo to sprytny, choć uparty chłopak, i lubiłabym go, gdyby mi pozwolił.
— Na zachowanie jego wpływają zapewne rozmowy, zasłyszane w domu.
— Niezupełnie. Antoś ma swoje własne poglądy na różne sprawy. Uczył się zawsze u nauczycieli i twierdzi, że nauczycielki to nic dobrego. Mniejsza z tem, przekonamy się, czego cierpliwość i łagodność dokażą. Lubię pokonywać trudności, a nauczanie jest bardzo zajmującą rzeczą. Jaś Irving wynagradza mi wszystkie przykre chwile. Jest to słodkie, kochane dziecko, przytem genjusz prawdziwy. Wierzę, że imię jego będzie kiedyś sławne — zakończyła tonem głębokiego przeświadczenia.
— Ja także ukochałem mój zawód — rzekł Gilbert, — przedewszystkiem korzysta się bardzo dużo. W ciągu tych paru tygodni, gdy kieruję szkołą w Białych Piaskach, nauczyłem się więcej, niż w te długie lata, gdy sam byłem uczniem. Wszystkim nam dobrze się wiedzie. Mieszkańcy Nowych Mostów lubią Jankę, Białe Piaski zaś są, przypuszczam, dość zadowolone z twego pokornego sługi. Wyjątek stanowi Andrzej Spencer, bo oto wczoraj spotkałem panią Blewett, która uważała za swój obowiązek donieść mi, iż pan Spencer nie uznaje moich metod postępowania z dziećmi.
— Czyś zauważył — zastanowiła się Ania — że gdy ktoś powiada, iż uważa za swój obowiązek donieść ci o czemś, to musisz się przygotować na przykrą wiadomość? Dlaczego nigdy nie „uważają za swój obowiązek donieść ci“ miłych wieści, zasłyszanych o tobie? Pani Donnell wczoraj znowu odwiedziła mnie w szkole, gdyż „uważała za swój obowiązek donieść mi“, że pani Andrews jest przeciwna czytaniu czarodziejskich baśni dzieciom, pan Rogerson zaś uważa, iż Priscilla czyni zbyt małe postępy w arytmetyce. Oczywiście, mała korzystałaby więcej, gdyby w czasie lekcji mniej wdzięczyła się do chłopców. Jestem pewna, że to Kuba Gillis odrabia jej klasówki, pomimo iż nigdy nie zdołałam go na tem przyłapać.
— Czy udało ci się przekonać obiecującego synka pani Donnell do jego arystokratycznego imienia?
— Owszem — zaśmiała się Ania — ale to było doprawdy trudne zadanie. Początkowo, gdy zwracałam się doń „Saint-Clair“, mimo że powtarzałam to imię kilkakrotnie, nie odzywał się wcale; gdy zaś chłopcy trącali go, robił tak zdziwioną minę, jakbym go nazywała Karolem lub Jankiem — skądże mógł przypuszczać, że jego mam na myśli? Zatrzymałam go tedy pewnego popołudnia po skończonych lekcjach i przemówiłam doń z całą serdecznością. Powiedziałam mu, że matka jego życzy sobie, bym go nazywała Saint-Clairem i nie mogę postępować wbrew jej woli. Jest to naprawdę bardzo rozsądny chłopaczek, to też zgodził się, żebym go nazywała Saint-Clairem, dodał jednak, że jeżeli który z chłopców tak go nazwie, sprawi mu lanie. Oczywiście, musiałam go skarcić za użycie takiego nieparlamentarnego wyrażenia. Odtąd ja go nazywam Saint-Clairem, chłopcy — Kubą i mamy święty spokój. Zwierzył mi się, że ma zamiar zostać stolarzem, podczas gdy pani Donnell domaga się, bym go kierowała na profesora uniwersytetu.
Wzmianka o uniwersytecie pchnęła myśli Gilberta na inne tory, i przez chwilę gawędzili o swych planach i marzeniach — poważnie, z wiarą, jak młodzież lubi gawędzić, gdy przyszłość jest jeszcze tajemniczą ścieżką, pełną cudownych możliwości.
Gilbert postanowił poświęcić się medycynie.
— To piękny zawód — mówił z zapałem, — każda jednostka powinna walczyć przez całe życie — wszakże ktoś określił człowieka, jako zwierzę walczące. Ja pragnę zwalczać chorobę, cierpienia i ciemnotę, tak często idące z sobą w parze. Chcę uczciwie wykonać moją część w ogólnoludzkiej pracy, chcę dodać coś do zasobu wiedzy, którą nagromadziły wieki poprzednie. Ci, co żyli przede mną, uczynili tak wiele dla mnie, że chcę okazać mą wdzięczność, wykonywając coś dla przyszłych pokoleń. Jest to jedyny sposób wywiązania się uczciwie z długów, zaciągniętych wobec społeczeństwa.
— Ja zaś pragnęłabym upiększyć życie — mówiła Ania w zamyśleniu. — Nie tyle chodzi mi o nauczanie ludzi, chociaż wiem, że to jest najszlachetniejsze dążenie, ile o to, aby życie upływało im milej. Pragnę, by moja osoba przyczyniła się do nadania ich życiu radości i wesela.
— Sądzę, iż spełniasz to zadanie codziennie — zauważył Gilbert, z podziwem wpatrzony w Anię.
Miał słuszność — Ania posiadała wrodzony dar opromieniania radością życia każdej istoty, z którą się zetknęła.
Wreszcie Gilbert pożegnał się.
— Żałuję bardzo, ale muszę iść do Macphersonów. Mam u nich dostać książkę, przysłaną dla mnie przez profesora Boyda.
— Ja zaś muszę przygotować herbatę. Maryla pojechała dziś odwiedzić tę nieszczęśliwą Marję Keith i lada chwila powróci.
Na długo przed powrotem Maryli wieczerza była gotowa. Ogień trzaskał wesoło; srebrzyste paprocie i purpurowe liście klonu przystrajały stół, a w powietrzu rozchodził się łechcący podniebienie zapach gorącej szynki i naleśników. Maryla z głębokiem westchnieniem osunęła się na fotel.
— Czy cię oczy bolą, czy może masz migrenę — wypytywała Ania troskliwie.
— Nie. Lecz jestem zmęczona... i przygnębiona z powodu Marji i jej dzieci. Ma się ona gorzej — dni jej są policzone. A co stanie się z dziećmi?
— Czy ich wuj nie dał znaku życia?
— Owszem, Marja dostała list od niego. Dzieci nie może zabrać przed wiosną. Wtedy bowiem ożeni się i łatwiej mu będzie zaopiekować się niemi. Na zimę radzi je oddać „na garnuszek“ do którego z sąsiadów. Lecz Marja nie uczyni tego, gdyż nigdy nie łączyły jej przyjazne stosunki z mieszkańcami Graftonu. Krótko i węzłowato: życzy ona sobie, bym ja wzięła dzieci; nie mówi o tem, lecz jestem pewna, że tego pragnie.
— O, — zawołała Ania, składając ręce z niemą prośbą, — przecież ty to uczynisz! Prawda, Marylo?
— Nie zdecydowałam się jeszcze — odparła Maryla dość cierpko. — Nie załatwiam spraw bez zastanowienia, jak to jest w twoim zwyczaju. Kuzynostwo w trzeciej linji to dosyć wątłe pokrewieństwo, a jaka straszna odpowiedzialność wychowywać dwoje sześcioletnich dzieci... bliźniąt w dodatku.
Maryla miała to dziwne przekonanie, że dziecko z bliźniąt jest dwa razy gorsze, niż dziecko nie z bliźniąt.
— Bliźnięta są bardzo miłe — mam na myśli jedną parę — zaprzeczyła Ania. — Tylko, gdy ich jest dwie albo trzy pary, stają się trochę męczące. Przypuszczam, że stanowiłoby to dla ciebie rozrywkę, Marylo, gdy ja jestem w szkole!
— I to miałoby być rozrywką? Raczej umęczenie i kłopot! Gdyby przynajmniej były w tym wieku, co ty, kiedy do nas przybyłaś — zaryzykowałabym jeszcze. Nie obawiam się tak bardzo Toli — zdaje się dobrem i spokojnem dzieckiem. Ale ten urwis Tadzio!
Ania kochała dzieci, do bliźniąt Keithowej serce ją ciągnęło. Wspomnienie jej własnego osieroconego dzieciństwa żyło w niej dotychczas. Wiedziała, że Maryli punktem honoru jest wypełnianie wszystkiego, co uważa za swój obowiązek, więc zręcznie skierowała atak w tym kierunku.
— Jeśli Tadzio ma złe skłonności, tem więcej należy dbać o jego dobre wychowanie, czyż nie, Marylo? Jeśli my ich nie przygarniemy, niewiadomo, kto to uczyni i pod czyj wpływ dzieci się dostaną? Przypuśćmy, że zaopiekują się niemi ich najbliżsi sąsiedzi — Sprottowie. Pani Linde powiada, że Henryk Sprott to największy bezbożnik, a dzieci jego nie mówią ani słowa prawdy. Czy taki przykład nie byłby czemś strasznem dla bliźniąt? Albo gdyby dostały się do Wigginsów? Pani Linde mówi, że Wiggins wyprzedaje wszystko, co posiada i żywi rodzinę mlekiem zbieranem. Czy pozwoliłabyś, Marylo, żeby twoi krewni umierali z głodu, nawet jeśliby to byli kuzynowie w trzeciej linji? Mnie się wydaje, że naszym obowiązkiem jest zaopiekować się temi dziećmi.
— I ja tak sądzę — przyznała Maryla dość niechętnie. — Będę zmuszona powiedzieć Marji, że je wezmę. Nie miej takiej rozpromienionej miny, Aniu. Będzie to nadprogramowe zajęcie dla ciebie. Ja, ze względu na mój słaby wzrok, nie mogę ślęczeć nad igłą, więc szycie i reparacja garderoby tej dwójki spadnie na twoje barki. A ty przecież nie lubisz szycia.
— Niecierpię — odpowiedziała Ania spokojnie, — lecz jeśli ty z poczucia obowiązku przygarniesz te biedactwa, to ja z poczucia obowiązku mogę szyć dla nich. Dobrze jest być czasem zmuszoną uczynić coś, czego się nie lubi... aby w miarę.