Ania z Avonlea/Rozdział VI

<<< Dane tekstu >>>
Autor Lucy Maud Montgomery
Tytuł Ania z Avonlea
Wydawca Wydawnictwo M. Arcta
Data wyd. 1927
Druk Drukarnia Zakładów Wydawniczych M. Arct
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Rozalia Bernsteinowa
Tytuł orygin. Anne of Avonlea
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


ROZDZIAŁ VI
Rozmaite typy sąsiadów

Wrześniowy piękny dzień na wyspie księcia Edwarda. Od morza poprzez piaszczyste diuny tchnie świeży wietrzyk. Oto długa czerwona droga wije się skroś pola i gaje, okrąża gęstwinę smukłej sosny, opasuje szkółkę młodziutkich klonów o podszyciu z wachlarzy srebrzystej paproci. Oto znika w zagłębieniu, skąd sączy się leśny strumyk, ażeby za chwilę znów wspiąć się w górę i kąpać w promieniach słońca między żółtemi mleczami i szafirowemi dzwonkami. Powietrze drży od ćwierkania koników polnych, tych radosnych mieszkańców leśnych wzgórz.
Wypasiony kucyk drobnym truchtem biegnie drogą, ciągnąc kabrjolet. W kabrjolecie dwie młode dziewczyny, od których bije łuna zadowolenia życiem i młodością.
— O! jakiż to rajski dzień, Diano! — Ania westchnęła upojona szczęściem. — Co za czarodziejskie powietrze! Spójrz na bogactwo tych barw w dolinie! Czy czujesz boski zapach żywicy? Płynie on z owej słonecznej polanki, gdzie pan Wright wyciął sosny. Błogosławieństwem jest żyć takiego dnia, a niebiańską rozkoszą upajać się zapachem żywicy. Ściętych sosen niema chyba w niebie, Diano? Jednakże niebo wydałoby mi się niedoskonałe, gdyby mnie w jego lasach nie ogarnął powiew żywiczny. A może istnieje w niebie ten zapach, mimo że śmierci tam niema?... O, zapewne tak jest, bo ten cudowny aromat musi być duszą sosen, a przecież niebo — to siedlisko wszystkich dusz.
— Drzewa nie mają dusz — zaprzeczyła trzeźwa Diana, — ale mimo to zapach żywicy jest rozkoszny. Mam zamiar uszyć poduszkę i napełnić ją sosnowemi igłami. Ty też mogłabyś to zrobić, Aniu.
— Owszem, będę jej używała do drzemki; na niej niewątpliwie śnić będę, że jestem rusałką lub nimfą leśną. W tej chwili jednak czuję się zupełnie szczęśliwą, że jestem Anią Shirley, nauczycielką w Avonlea, i jadę dzisiejszego cudownego dnia tą piękną drogą.
— W istocie, dzień jest cudowny, ale zadanie nasze bynajmniej nie jest cudowne. Po jakie licho podjęłaś się kwestować na tej ulicy, Aniu! Prawie wszyscy skąpcy avonleascy mieszkają wzdłuż tej drogi, i z pewnością będą nas przyjmowali, jakbyśmy żebrały dla siebie. To najgorsza ulica ze wszystkich.
— Dlatego wybrałam ją właśnie. Bezwątpienia Gilbert i Alfred kwestowaliby na niej, gdybyśmy zażądały tego. Ale widzisz, Diano, czuję się odpowiedzialną za K. M. A., gdyż podałam myśl założenia go; uważam więc, że ja powinnam podejmować się najmniej przyjemnych zadań. Przykro mi ze względu na ciebie, ale zwalniam cię od zabierania głosu. Ja będę mówiła... pani Linde powiedziałaby, że to moja specjalność. Nie wie ona jeszcze, czy pochwalać nasze przedsięwzięcie: przyklaskuje nam, kiedy sobie przypomni, że państwo Allan nas popierają, ale fakt, że pomysł Wiejskich Kół zrodził się w Stanach Zjednoczonych, jest kreską przeciwko nam. Pozostaje więc niezdecydowaną i dopiero powodzenie usprawiedliwi nas w jej oczach. Priscilla przygotowuje referat na pierwsze posiedzenie naszego Koła. Nie wątpię, że wypadnie świetnie, bo jej ciotka jest utalentowaną autorką, a zdolności te są przecież dziedziczne. Nigdy nie zapomnę dreszczu, jaki mnie przejął, gdym się dowiedziała, że Karolina Morgan jest ciotką Priscilli. Byłam oszołomiona faktem, że dziewczę, którego ciotka pisuje tak cudne utwory, jest moją przyjaciółką.
— Gdzie mieszka pani Morgan?
— W Toronto. Podobno ma ona latem odwiedzić naszą wyspę; Priscilla postara się przedstawić jej nasze kółko. Wydaje się to zbyt piękne, żeby mogło być prawdziwe — marzę jednak o tem zawsze przed zaśnięciem.
Zorganizowanie Koła Miłośników Avonlea stało się faktem dokonanym. Prezesem był Gilbert Blythe, wiceprezesem Alfred Wright, sekretarką Ania Shirley, a skarbniczką Diana Barry. Miłośnicy — jak ich ogólnie nazywano — mieli się zbierać raz na dwa tygodnie w mieszkaniu jednego z członków. Doskonale zdawali sobie sprawę z tego, iż nie uda im się wprowadzić wielu ulepszeń o tak późnej porze roku. Lecz mieli zamiar naszkicować plan letniej kampanji, tworzyć i omawiać projekty zmian, czytać artykuły, pisać referaty i, jak wyrażała się Ania, wogóle kształcić uczucia obywatelskie mieszkańców Avonlea.
Rozlegały się głosy nagany i, co Miłośnicy odczuwali dużo boleśniej, drwiny z ich działalności. Opowiadano, że Eligjusz Wright miał się wyrazić, iż odpowiedniejszą nazwą dla ich organizacji byłaby: „Klub Flirciarzy“. Pani Slone głosiła, iż doszła jej uszu wiadomość, że Miłośnicy mają zamiar zaorać wszystkie gościńce i zasadzić geranjum. Pan Boulter ostrzegał swych sąsiadów, iż młodzi zapaleńcy będą żądali rozbiórki wszystkich domów i zbudowania nowych według planów, zatwierdzonych przez ich Koło. Jakób Spencer dał im znać, że życzy sobie, ażeby zechcieli obniżyć trochę pagórek, na którym wznosi się kościół. Emil Wright powiedział Ani, iż pragnie, aby Miłośnicy postarali się wpłynąć na starego Józefa Slone o utrzymywanie w większym porządku jego rozwichrzonych bokobrodów. Wawrzyniec Bell zapowiedział, że wybieli swe stodoły, jeśli koniecznie tego będą żądali, ale w żadnym razie nie powiesi tiulowych firanek w oknach obory. Mateusz Spencer zagabnął Karola Slone, członka K. M. A., dostawiającego mleko do fabryki serów w Carmody, czy prawdą jest, że od przyszłego lata wszystkie bańki do mleka będą musiały być ręcznie malowane i nakryte haftowanemi serwetkami.
Mimo to, a może właśnie dlatego, K. M. A. zabrała się ochoczo do dzieła. Na drugiem z rzędu posiedzeniu w bawialni państwa Barry Oliver Slone podał projekt zbierania składek na wymalowanie i pokrycie dachówką Domu Ludowego. Julja Bell podtrzymała go z niemiłem uczuciem, że zabieranie głosu w tej sprawie przynosi ujmę jej dystynkcji. Gilbert postawił formalny wniosek, który przeszedł jednogłośnie, a Ania uroczyście wpisała go do protokółu. Następnym punktem było wyłonienie komitetu. Tutaj Berta Pay, nie chcąc dopuścić, by Julja Bell zbierała wszystkie wawrzyny, kategorycznie zażądała wybrania Janki Andrews na prezesa wspomnianego komitetu. Po przejściu wniosku Janka odwzajemniła się Bercie, powołując ją do współpracy w komitecie wraz z Anią, Gilbertem, Dianą i Alfredem. Ta szóstka podzieliła czynności między siebie w sposób następujący: Ania i Diana podjęły się kwestowania na drodze do Białych Piasków, a Janka i Berta na drodze do Carmody.
— To dlatego — objaśniał Gilbert Ani, odprowadzając ją do domu przez Las Duchów — że wszyscy Payowie mieszkają wzdłuż tej ulicy, a można liczyć na składkę od nich tylko w tym wypadku, jeżeli się zwróci po nią ktoś z ich rodziny.
Już następnej soboty Ania i Diana zabrały się do kwestowania. Zaczęły od końca ulicy, pukając przedewszystkiem do panien Andrews.
— Jeżeli zastaniemy Katarzynę samą, na pewno uzyskamy cośniecoś — rzekła Diana — nie uda nam się, jeśli i Eliza będzie w domu.
Niestety, Eliza była w domu, a wydała się dziewczętom jeszcze bardziej ponurą, niż kiedykolwiek. Należała ona do ludzi, których obecność wywołuje przeświadczenie, że życie jest doliną łez, a uśmiech, nie mówiąc już o wesołości, jest godnem nagany trwonieniem energji duchowej. Panny Andrews były pannami od jakichś pięćdziesięciu lat i prawdopodobnie miały niemi pozostać do końca swej ziemskiej pielgrzymki. Katarzyna, mówiono, nie straciła jeszcze nadziei wyjścia zamąż, lecz Eliza, urodzona pesymistka, nigdy nie miała żadnego pod tym względem złudzenia. Mieszkały w szarym domku na słonecznej polanie wśród bukowego lasu. Eliza skarżyła się, że latem panował tam straszny upał, Katarzyna zaś chwaliła mieszkanie, twierdząc, że zimą jest przemiłe i ciepłe.
Eliza właśnie łatała bieliznę, nie dlatego, że jej to było potrzebne, lecz dla przeciwstawienia swej roboty kokieteryjnym wstawkom, które Katarzyna wykończała szydełkiem. Gdy dziewczęta wyjaśniały przyczynę swych odwiedzin, Eliza przypatrywała im się ze zmarszczoną brwią, a Katarzyna z uśmiechem. Ilekroć jednak Katarzyna poczuła na sobie spojrzenie siostry, natychmiast tłumiła uśmiech z miną winowajczyni.
— Gdybym miała pieniądze do roztrwonienia — wyrzekła Eliza zgryźliwie — spaliłabym je raczej, ażeby zabawić się widokiem pożerających je płomieni. Na wasze cele nie dałabym ani grosza. To żadne dobrodziejstwo dla naszej osady. Dom Ludowy jest jedynie miejscem spotkań i flirtu młodzieży, która o tej porze dawno już powinna leżeć w łóżkach.
— Ach, Elizo, młodzież musi mieć jakąś rozrywkę — zaprotestowała Katarzyna.
— Nie widzę tej konieczności; my nie wałęsałyśmy się po Domach Ludowych, gdyśmy były młode. Świat staje się codzień gorszy.
— Ja sądzę, że codzień lepszy — zaprzeczyła Katarzyna nieśmiało.
Ty sądzisz — głos Elizy wyrażał najgłębszą pogardę — twoje zdanie nie ma wielkiej wartości. Fakt pozostaje faktem.
— Jednak ja wolę patrzeć na jasne strony życia, Elizo.
— Życie nie posiada jasnych stron.
— Ależ niewątpliwie posiada — wykrzyknęła Ania, nie mogąc dłużej słuchać w milczeniu podobnych herezyj. — Świat jest naprawdę piękny, proszę pani, i ma wiele świetlanych stron.
— Gdybyś żyła tyle lat, co ja, nie miałabyś o nim tak wysokiego pojęcia — zauważyła Eliza cierpko — i nie zabierałabyś się z takim zapałem do wprowadzania ulepszeń. Jak się ma twoja matka, Diano? Jakże się zmieniła w ostatnich czasach, jak bardzo postarzała! A wieleż czasu dzieli Marylę od zupełnej utraty wzroku, Aniu?
— Doktór przyrzeka, że pogorszenie nie nastąpi, o ile będzie oszczędzała oczu — wyjąkała Ania.
Eliza potrząsnęła głową.
— Lekarze zwykli łudzić pacjentów nadzieją. Na jej miejscu nie wierzyłabym takim bredniom. Trzeba być zawsze przygotowanym na najgorsze.
— A czy nie powinniśmy też być przygotowani na najlepsze? — broniła Ania. — Dobro jest równie prawdopodobne, jak zło.
— Moje doświadczenie nie nauczyło mnie tego — odparła Eliza — a mogę przeciwstawić moich pięćdziesiąt siedem lat twoim szesnastu... Odchodzicie już? Może wasze stowarzyszenie potrafi uchronić Avonlea od staczania się w przepaść — ale niewielkie mam nadzieje w tym względzie.
Ania i Diana z uczuciem ulgi opuściły progi tego domu, i odjechały z szybkością, na jaką tylko ich wypasiony kucyk mógł się zdobyć. Na skręcie bukowego lasku ujrzały śpieszącą ku nim przysadzistą postać, która gwałtownie wymachiwała rękami. Była to panna Katarzyna, tak bardzo zdyszana, iż prawie nie mogła głosu wydobyć.
— Oto moja składka na wasz cel — wyszeptała wreszcie, wciskając Ani do ręki kilka monet. — Radabym ofiarować wam całego dolara, ale nie śmiem wziąć więcej pieniędzy z moich dochodów za nabiał, gdyż Eliza gotowaby to wykryć. Wasze stowarzyszenie bardzo mnie interesuje i wierzę, że zdziałacie dużo dobrego. Jestem optymistką, muszę nią być, obcując bezustannie z Elizą... Śpieszę do domu, aby nie zauważyła mej nieobecności: sądzi, że karmię kury. Życzę wam powodzenia w kweście, a nie przejmujcie się tem, co Eliza mówi. Świat idzie ku lepszemu, z największą pewnością!
Następnie przyszła kolej na dom Daniela Blaire’a.
— Tutaj wszystko zależy od obecności pani Blaire’owej — zapowiedziała Diana. — Ona nie da ani grosza, bo jest bardzo oszczędna — jeśli mam się wyrazić oględnie — o nim zaś ogólnie wiadomo, że nie odważy się pójść do golarza bez jej pozwolenia. Pani Blaire’owa twierdzi, że musi być sprawiedliwą, zanim będzie szczodrą, lecz pani Linde dodaje, że jej „sprawiedliwość“ trwa tak długo, iż „szczodrość“ zapewne nigdy nie nastąpi.
Wieczorem Ania opowiadała Maryli wrażenia z tych odwiedzin.
— Uwiązawszy konia, zapukałyśmy do drzwi kuchennych. Nikt się nie zjawił, lecz z otwartej śpiżarni dochodził nas jakiś głos. Nie mogłyśmy odróżnić wyrazów, Diana powiada, że z samego tonu dało się wywnioskować, iż to były przekleństwa. Nie spodziewałabym się tego po panu Blaire, bo zwykle jest taki spokojny i łagodny. Tym razem jednak musiał być doprowadzony do ostateczności. Gdy stanął we drzwiach, miał biedak twarz zalaną potem i czerwoną jak burak, a ubrany był w jeden z wielkich perkalowych fartuchów swej żony.
— Nie mogę się wydobyć z tej matni; tasiemki są mocno zasupłane i nie umiem ich odplątać — rzekł — więc wybaczcie mi ten strój, moje panie. Prosiłyśmy, by nie zwracał na to uwagi i weszłyśmy do pokoju. Pan Blaire zasiadł z nami przy stole, odrzucił fartuch do tyłu, lecz wyglądał tak zgnębiony i zawstydzony, że mi go serdecznie żal było. Diana odezwała się, że zapewne odwiedziny nasze wypadły nie w porę. O, wcale nie — odrzekł, siląc się na uśmiech — wiesz przecież, Marylo, jaki zwykle jest uprzejmy — jestem trochę zajęty, muszę upiec ciasto. Żona moja dostała dziś z Montrealu od siostry depeszę, oznajmiającą jej przyjazd. Naturalnie pojechała na dworzec, by ją oczekiwać, a mnie poleciła przygotować placek do herbaty. Zostawiła mi przepis i dała ustne wskazówki, ale zapomniałem połowę ich przynajmniej. Przepis powiada: „zapachów do smaku!“ Co to ma znaczyć? Wiele to ma być? A jeśli mój smak różni się od smaku innych ludzi? Czy czubata łyżeczka wanilji wystarczy do małego biszkoptu? Strasznie mi żal było tego nieboraka, bo cóż to za zajęcie dla mężczyzny! Słyszałam nieraz o mężach „pod pantoflem“, i oto miałam taki typ przed sobą. Cisnęły mi się na usta wyrazy: „Panie Blaire! Jeśli nam pan da składkę na Dom Ludowy, przygotuję ciasto!“ Zorjentowałam się jednak odrazu, że nie po sąsiedzku byłoby wyzyskiwać kłopoty bliźniego, i, nie stawiając żadnych warunków, ofiarowałam się go zastąpić. Prawie że podskoczył z radości. Opowiadał, że za kawalerskich czasów sam wypiekał chleb dla siebie, ale wątpi, czy podoła ciastu, więc boi się gniewu żony. Przyniósł mi fartuch, Diana biła pianę, a ja rozcierałam żółtka. Pan Blaire kręcił się, jak mucha w ukropie, znosząc nam wszystkie produkty. Zapomniał przytem o fartuchu, który powiewał za nim, jak wielkie skrzydła. Diana w ukryciu dusiła się od śmiechu. Zwierzył nam się, że często pomaga piec ciasto. Przy pożegnaniu poprosił o listę składek i zapisał się na cztery dolary! Zostałyśmy więc wynagrodzone, ale nawet gdyby nie dał ani grosza, czułabym się zadowolona, że spełniłam prawdziwie chrześcijański uczynek.
Następnem miejscem postoju był dom Teodora White‘a. Ania i Diana nie były tam nigdy dotąd, a panią Teodorową, która nie słynęła z gościnności, znały tylko z widzenia. Czy należało iść frontem, czy kuchnią? Podczas gdy naradzały się szeptem, we drzwiach frontowych ukazała się pani domu z paczką gazet w ręce. Układała je uważnie jedną za drugą na schodkach i na podłodze ganku, a następnie wzdłuż dróżki, aż do samych stóp osłupiałych gości.
— Zechciejcie, proszę, wytrzeć trzewiki o murawę i iść po papierze — prosiła z niepokojem w głosie. — Tylko co zrobiłam gruntowne porządki i lękam się zabłocenia podłóg. Dróżka jest bardzo błotnista po wczorajszym deszczu.
— Nie waż się roześmiać! — szepnęła Ania, maszerując po rozłożonych gazetach. — I, błagam cię, Diano, nie patrz na mnie, cokolwiek ona będzie mówiła, bo nie zdołam zachować powagi.
Gazety rozciągały się również wzdłuż przedsionka i w idealnie czystej bawialni. Dziewczęta usiadły na brzeżku najbliższych krzeseł i wyłożyły cel odwiedzin.
Pani White słuchała uprzejmie. Przerwała im dwukrotnie: raz, by wygnać natrętną muchę, po raz drugi, by podnieść źdźbło trawy, które spadło z sukni Ani na dywan. Ania poczuła się strasznie winną wobec gospodyni. Ta jednakże zapisała się na dwa dolary i wpłaciła je natychmiast — aby uniknąć naszych powtórnych odwiedzin — zauważyła Diana, wychodząc.
Nie zdążyły jeszcze odwiązać konia, a pani White pozbierała już gazety; gdy zaś wyjeżdżały z podwórza, widziały, jak zapalczywie wymachiwała szczotką od zamiatania.
— Pani White ma opinję najlepszej z gospodyń i okazuje się, że zasłużoną — mówiła Diana, wybuchając śmiechem, gdy się znalazły na drodze.
— Cieszę się bardzo, że nie ma dzieci — wygłosiła Ania uroczyście — cóż to byłoby za nieszczęście wychowywać się w takim domu!
Odtąd kwesta szła mniej pomyślnie. U Spencerów pani domu sprawiła dziewczętom dużą przykrość, opowiadając złośliwe plotki o wszystkich niemal mieszkańcach Avonlea. Pan Boulter odmówił kategorycznie, gdyż kiedy przed dwudziestu laty budowano Dom Ludowy, nie usłuchano jego rady w sprawie wyboru miejsca. Pani Bell — uosobienie zdrowia — po półgodzinnem wyliczaniu wszystkich swych bólów i dolegliwości, smętnie ofiarowała pięćdziesiąt centów, bo w przyszłym roku nie będzie jej już tutaj, o nie — będzie spoczywała w grobie.
Najgorszego przyjęcia doznały jednakże u Szymona Fletchera. Wjeżdżając w podwórze, dostrzegły dwie pary oczu śledzące je z okien sieni; lecz pomimo że stukały wytrwale i czekały cierpliwie, nikt się nie zjawił. Oburzone dziewczęta opuściły niegościnne progi i nawet optymistka Ania przyznała, że jest zniechęcona.
Ale karta odwróciła się znowu. Nastąpiło kilka siedzib Slonów, gdzie datki płynęły hojnie i odtąd powodzenie towarzyszyło im stale.
Ostatnie odwiedziny wypadły u Roberta Dicksona. Pomimo że dziewczęta były już blisko domu, musiały tu pozostać na podwieczorku, ażeby odmową nie dotknąć bardzo obraźliwej pani Dickson. Były tam jeszcze, gdy nadeszła Jakóbowa White.
— Wracam właśnie od Wawrzyńców, — zawiadomiła — on jest w tej chwili najszczęśliwszym człowiekiem w Avonlea. Bo wyobraźcie sobie, żona obdarzyła go synem, co po siedmiu córkach jest niespodzianką nielada.
Ania nastawiła uszu, a gdy odjeżdżały, rzekła:
— Jedziemy natychmiast do Wawrzyńca White’a.
— Ależ on mieszka na gościńcu do Białych Piasków; jest to nam zupełnie z drogi — zaprotestowała Diana, — zresztą Gilbert i Alfred kwestują w tamtych stronach.
— Oni nie zgłoszą się tam przed sobotą, a to już będzie za późno — objaśniła Ania. — Pierwsze upojenie radością minie; pan White jest bardzo skąpy, ale w tej chwili da na każdy cel. Nie wolno nam zaniedbać takiej wyjątkowej sposobności!
Wynik odwiedzin potwierdził przewidywania Ani. Pan White przywitał je w podwórzu, promieniejąc, jak słońce. Z zapałem przychylił się do prośby o składkę.
— Naturalnie, naturalnie. Zapisuję dolara więcej, niż najhojniejszy ofiarodawca!
— To znaczy pięć dolarów... pan Blaire bowiem dał cztery — powiedziała Ania osłupiała.
Ale pan White nawet nie mrugnął.
— A więc pięć! Oto pieniądze. Lecz teraz pozwólcie do mieszkania: jest tam coś godnego zobaczenia, coś, co dotychczas bardzo mało osób oglądało. Wejdźcie, proszę, i wypowiedzcie wasze zdanie.
— Cóż powiemy, jeżeli bobas jest brzydki? — szepnęła Diana niespokojnie, gdy podążały za rozradowanym ojcem.
— O, zawsze da się coś miłego powiedzieć o takiem niemowlęciu — zapewniała Ania.
Na szczęście bobas był ładny, i pan White czuł, że pięć dolarów należało się słusznie dziewczętom za ich szczery zachwyt nad pulchnym małym przybyszem. Lecz był to pierwszy i ostatni raz, gdy Wawrzyniec White dał składkę na jakiś cel.
Pomimo zmęczenia Ania podjęła tego wieczora jeszcze jeden wysiłek dla dobra ogółu. Podążyła do pana Harrisona, który, jak zwykle, z fajką w zębach, siedział na ganku w towarzystwie Imbirka. Właściwie mieszkał on już przy drodze do Carmody, lecz Janka i Berta, znające go tylko z krążących o nim plotek, uprosiły Anię, by je zastąpiła.
Pan Harrison z miejsca odmówił — na nic się nie zdały wszelkie podstępy.
— Zdawało mi się, że pan pochwala nasze stowarzyszenie — żaliła się Ania.
— Pochwalam... pochwalam. Ale moja pochwała nie sięga kieszeni.
— Jeszcze parę takich doświadczeń jak w dniu dzisiejszym, stanę się pesymistką nie mniejszą, niż Eliza Andrews — zwierzała się Ania swemu odbiciu, czesząc się na noc przed lustrem w pokoiku na facjatce.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Lucy Maud Montgomery i tłumacza: Rozalia Bernsteinowa.