Anna Karenina (Tołstoj, 1898)/Część ósma/VI
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Anna Karenina |
Wydawca | Spółka Wydawnicza Polska |
Data wyd. | 1898-1900 |
Druk | Drukarnia »Czasu« Fr. Kluczyckiego i Spółki |
Miejsce wyd. | Kraków |
Tłumacz | J. Wołowski |
Tytuł orygin. | Анна Каренина |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Siergiej Iwanowicz nie telegrafował do brata o konie, gdyż nie był pewnym kiedy będzie mógł opuście Moskwę. Lewina nie było w domu, gdy brat i Katawasow, obydwaj zakurzeni od stóp do głów, w samo południe wynajętym tarantasem zajechali przed ganek. Kiti, siedząc na balkonie z ojcem i siostrą, poznała szwagra i zbiegła na dół przywitać się z nim.
— Że też pan nie wstydził się doprawdy nie zawiadomić nas — rzekła, podając rękę Siergiejowi Iwanowiczowi i nadstawiając mu czoło do pocałunku.
— Dojechaliśmy bardzo wygodnie i dobrze się stało, żeśmy nie narobili państwu kłopotu — odparł Siergiej Iwanowicz — tak się cały zakurzyłem, że obawiam się zbliżać do pani... nie miałem chwili wolnego czasu i nie wiedziałem nawet, kiedy będę mógł wyrwać się. A pani, jak zwykle — dodał z uśmiechem — napawa się cichem szczęściem w swej cichej zatoce, daleka i bezpieczna od wszelakich prądów... nasz przyjaciel, Teodor Wasiljewicz, wybrał się nareszcie.
— Ale ja nie jestem murzynem, ja się zaraz umyję i będę podobnym do człowieka — odezwał się Katawasow jak zwykle żartobliwie, podając rękę Kiti i w uśmiechu pokazując zęby, których białość szczególnie odbijała od twarzy, pokrytej warstwą czarnego kurzu.
— Kostia ucieszy się nadzwyczaj; poszedł na folwark, ale lada chwila powróci.
— Ciągłe gospodaruje z zapałem... ma swą zatokę — rzekł Katawasow — a my w mieście po za serbską wojną o niczem więcej nie chcemy wiedzieć. Jakżeż zapatruje się na nią mój przyjaciel? Zapewne trochę inaczej, niż wszyscy.
— On tak sobie... jak wszyscy... — odparła Kiti trochę zakłopotana i obejrzała się na Siergieja Iwanowicza — zaraz poszlę po niego. Mamy u siebie ojca... powrócił niedawno z zagranicy.
W niespełna dziesięć minut, poleciwszy przywołać męża i przygotować wodę do mycia dla gości, dla jednego w gabinecie, a dla drugiego w dawnym pokoju Dolly, i podawać czemprędzej śniadanie, Kiti, korzystając z praw, jakich była pozbawioną podczas odmiennego stanu, wbiegła prędko na werandę.
— Przyjechał Siergiej Iwanowicz i Katawasow, profesor — rzekła Kiti.
— Na upały trochę za ciężko! — westchnął stary książę.
— Nie, papo! to bardzo przyjemny człowiek i Kostia lubi go nadzwyczaj — ujęła się Kiti za Katawasowem, gdyż zauważyła na twarzy ojca ironiczny uśmiech.
— A czy ja powiadam o nim co złego?
— Zajmij się nimi, moja kochana! — zwróciła się Kiti do siostry. — Widzieli Stiwę na stacyi: zdrów i wesół... a ja tymczasem pobiegnę do Miti, gdyż, jak na nieszczęście, nie karmiłam go od samego rana; musiał się już obudzić i zapewne kaprysi — i czemprędzej udała się do dziecinnego pokoju.
Zanim Kiti tam doszła, wiedziała już, że chłopiec krzyczy, a krzyczał w istocie. Gdy usłyszała jego głos, przyspieszyła kroku, ale im prędzej szła, tem głośniej krzyczał.
Dziecko krzyczało głosem donośnym, zdrowym, ale głodnym i niecierpliwym.
— Nianiu, od jak dawna? — prędko pytała Kiti, siadając na krzesełku i przygotowując się do karmienia — dajcie mi go tylko czemprędzej. Oj nianiu, nianiu... jak wy nudzicie... potem zawiążecie mu czepeczek.
Dziecko aż się zanosiło od krzyku.
— Ależ nie można proszę pani — rzekła Agafia Michajłowna, spędzająca zwykle całe prawie dnie w dziecinnym pokoju — trzeba go ubrać porządnie... agu! agu!... — przyśpiewywała dziecku, nie zwracając uwagi na matkę.
Niańka podała Kiti syna. Agafia Michajłowna szła za nią, patrząc z zachwytem i rozczuleniem na dziecko.
— Poznaje, poznaje... jak Boga kocham, Katarzyno Aleksandrowno, poznał mnie! — usiłowała Agafia Michajłowna przekrzyczeć dziecko, które spieszyło się zanadto i nie mogło znaleźć piersi, chwytając wciąż ustami nie pierś matki lecz jej ubranie; niezadowolenie swe manifestowało głośnym krzykiem.
— Nawet i on biedak cały jest spocony — szepnęła Kiti, przyglądając się dziecku.
— A dlaczego wam się zdaje, że on poznaje? — dodała, spoglądając ukradkiem na oczy dziecka, które, jak jej się zdawało, mają przebiegły wyraz, na równomiernie poruszające się policzki i na rączkę zaciśniętą w drobną, czerwoną piąstkę.
— Zdaje się wam!... gdyby was poznawał, musiałby poznawać i mnie — odparła Kiti na zapewnienia Agafii Michajłownej i uśmiechnęła się. A uśmiechnęła się dlatego, że chociaż dowodziła, iż dziecko nie może jeszcze poznawać nikogo, jednak serce mówiło jej, że malec poznaje nietylko Agafię Michajłowną, lecz że wie wszystko i rozumie, i że wie i rozumie nawet wiele takich rzeczy, o jakich nikt nie wie, i których nikt nie rozumie, a o których ona, matka, dowiedziała się tylko dzięki jemu. Dla Agafii Michajłownej, dla niańki, dla dziadka, dla ojca nawet, Mitia był żywą istotą, wymagającą tylko pielęgnowania, lecz dla matki była to już oddawna istota myśląca, z którą łączył ją cały, długi łańcuch podzielanych wspólnie myśli i przekonań.
— Zobaczy pani sama... tylko się przebudzi. Jak tylko zrobię tak... to aż rozjaśni się cały, kotek mój śliczny. Rozjaśni się, jak ten dzień słoneczny — mówiła Agafia Michajłowna.
— Dobrze, dobrze... przekonamy się potem — szepnęła Kiti — a teraz dajcie mu spokój, bo zasypia.