Anna Karenina (Tołstoj, 1898)/Część piąta/VII
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Anna Karenina |
Wydawca | Spółka Wydawnicza Polska |
Data wyd. | 1898-1900 |
Druk | Drukarnia »Czasu« Fr. Kluczyckiego i Spółki |
Miejsce wyd. | Kraków |
Tłumacz | J. Wołowski |
Tytuł orygin. | Анна Каренина |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Wroński i Anna od trzech miesięcy podróżowali już razem po Europie: zwiedzili Wenecyę, Rzym, Neapol i dopiero co przyjechali do jednego z mniejszych miast włoskich, gdzie zamierzali czas jakiś zamieszkać. Przystojny starszy kelner, z gęsto napomadowanymi włosami, z zaczynającym się od samej szyi przedziałem, we fraku, w białej batystowej koszuli z szerokim gorsem, z pękiem breloków na zaokrąglonym już brzuszku, z rękoma w kieszeniach, pogardliwie przymrużając oczy, odpowiadał od niechcenia na pytania, zadawane mu przez gościa, który dopiero co przyjechał. Usłyszawszy z drugiej strony werandy czyjeś kroki, kelner odwrócił się i ujrzawszy rosyjskiego hrabiego, który zajmował najlepsze pokoje, wyjął przez uszanowanie ręce z kieszeni i kłaniając się nisko, rzekł, że niedawno przychodził posłaniec i że sprawę o wynajęcie pałacu można uważać za załatwioną, gdyż rządca gotów jest każdej chwili podpisać kontrakt.
— To dobrze! — odparł Wroński. — A pani w domu, czy też wyszła?
— Pani wychodziła na spacer, lecz teraz już wróciła — odpowiedział kelner.
Wroński zdjął z głowy miękki kapelusz z dużem rondem i obtarł chustką spocone czoło i włosy, które spadały mu aż do uszów, a które nosił zaczesane w tył, gdyż w ten sposób zakrywały mu łysinę. Spojrzawszy z roztargnieniem na stojącego i przypatrującego mu się pana, chciał wyminąć go.
— Ten pan jest Rosyaninem i pytał się o pana — zameldował kelner.
Z uczuciem, w którem łączyło się niezadowolenie, że nigdzie nie można ukryć się przed znajomymi, ale i z chęcią znalezienia jakiejbądż rozrywki w swem jednostajnem życiu, Wroński raz jeszcze obejrzał się na tego pana, który odszedł parę kroków i obydwom jednocześnie rozjaśniły się oczy.
— Goleniszczew!
— Wroński!
W rzeczy samej był to Goleniszczew, kolega Wrońskiego z korpusu paziów. Goleniszczew należał w korpusie do partyi liberalnej, wyszedł z korpusu w randze cywilnej i nigdzie nie służył. Koledzy po wyjściu z korpusu rozeszli się i później widzieli się tylko raz jeden. Podczas tego widzenia się Wroński nabrał przekonania, że Goleniszczew oddał się jakiejś bardzo mądrej liberalnej działalności, i że wskutek tego chce lekceważyć działalność i stanowisko Wrońskiego. Dlatego też przy spotkaniu się z Goleniszczewym; Wroński dał mu tę chłodną i dumną odprawę, jaką umiał dawać ludziom, a której sens moralny był mniej więcej taki: „panu może się podobać lub niepodobać moje postępowanie, lecz to mnie nic a nic nie obchodzi; w każdym razie powinien pan szanować mnie, jeżeli życzy sobie mieć ze mną stosunki!“ Goleniszczew zaś odpowiadał na zachowywanie się Wrońskiego pogardliwą obojętnością. Można było przypuszczać, że to spotkanie powinno ich jeszcze bardziej oddalić od siebie. Teraz jednak rozjaśniły się im twarze i obydwaj aż krzyknęli z radości, gdy poznali się nawzajem. Wroński nie spodziewał się zupełnie, że widok Goleniszczewa tak go ucieszy, lecz prawdopodobnie sam nie zdawał sobie z tego sprawy, do jakiego stopnia nudzi się; zapomniał o nieprzyjemnem wrażeniu, jakiego doznał przy ostatniem spotkaniu i ze szczerem zadowoleniem wyciągnął rękę ku byłemu koledze. Na twarzy Goleniszczewa, na której malowała się przedtem pewna obawa, odbiło się uczucie radości.
— Rad jestem bardzo, że spotykam się z tobą! — zawołał Wroński, uśmiechając się przyjaźnie i pokazując w uśmiechu swe silne białe zęby.
— A ja słyszę od służby: Wroński, lecz który, nie wiem! Cieszę się, cieszę... bardzom zadowolony!
— Zajdź do mnie!... coż ty porabiasz obecnie?
— Mieszkam już tutaj drugi rok... pracuję...
— Hm! — chrząknął Wroński ze współczuciem. — Chodźmy!
I ze zwykłym obyczajem Rosyan, zamiast powiedzieć to, czego nie chciał, aby służba słyszała po rosyjsku, zaczął rozmawiać po francusku.
— Znasz Kareninę? Podróżujemy razem. Idę właśnie do niej — rzekł po francusku, wpatrując się z uwagą w twarz Goleniszczewa.
— A! nie wiedziałem... (chociaż wiedział o tem) — odparł obojętnie Goleniszczew. — Dawno przyjechałeś? — dodał po chwili.
— Ja?... cztery dni temu — odrzekł Wroński, raz jeszcze patrząc z uwagą w oczy koledze.
„Tak, porządny z niego człowiek i zapatruje się na rzeczy tak, jak należy“ — powiedział sobie w duchu Wroński, zrozumiawszy, co miał oznaczać wyraz twarzy Goleniszczewa i zmiana przedmiotu rozmowy. — „Można poznać go z Anną... zapatruje się jak należy!“
Wroński, podczas tych trzech miesięcy, które spędził razem z Anną za granicą, spotykając się wciąż z nowymi ludźmi, zadawał sobie zawsze pytanie, jak każdy z tych nowych znajomych będzie się zapatrywał na jego stosunek z Anną, i po większej części znajdował u mężczyzn zapatrywanie się, jak należy. Lecz gdyby zapytano i jego i tych, co zapatrywali się „jak należy“, na czem polega to zapatrywanie się, to on i oni niezawodnie znaleźliby się w ogromnym kłopocie.
W rzeczy zaś samej ci, co zapatrywali się, zdaniem Wrońskiego, „jak należy“, nie zdawali sobie zupełnie z tego sprawy, a zachowywali się, jak w ogóle zachowują się dobrze wychowani ludzie wobec wszystkich drażliwych i trudnych do rozstrzygnięcia kwestyi, których tyle nastręcza otaczające nas życie: to jest zachowywali się przyzwoicie, unikając wszelakich napomknień i nieprzyjemnych pytań. Udawali, że pojmują zupełnie znaczenie i istotę położenia, uznają a nawet pochwalają je, lecz są zdania, że wdawać się w wyjaśnienia i żądać ich jest zbytecznem i nie powinno mieć miejsca.
Wroński spostrzegł się zaraz, że Goleniszczew był właśnie jednym z takich, i dlatego też był mu rad podwójnie. Rzeczywiście Goleniszczew zachowywał się wobec Kareninej tak, jak tylko Wroński mógł sobie tego życzyć. Widocznem było, że bez zadawania sobie najmniejszego przymusu, unikał wszystkich rozmów, które mogłyby być nieprzyjemnemi dla Anny lub Wrońskiego.
Goleniszczew nie znał dawniej Anny i uderzyła go nadzwyczaj jej uroda, a jeszcze bardziej jej prostota, z jaką zachowywała się. Anna zarumieniła się, gdy Wroński wprowadził Goleniszezewa, któremu podobał się ten dziecinny rumieniec, jaki zakwitł na jej pięknej i szczerej twarzy. Szczególnie zaś podobało mu się, że Anna natychmiast, jakby naumyślnie, aby nie mogły przy obcym zajść żadne nieporozumienia, nazwała Wrońskiego poufale Aleksiejem i powiedziała, że przenosi się z nim do wynajętej willi, którą tutaj nazywają pałacem. To proste i szczere zapatrywanie się na swoją pozycyę, podobało się Goleniszczewowi. Patrząc na naturalne, wesołe, pewne siebie postępowanie Anny, znając Aleksieja Aleksandrowicza i Wrońskiego, Goleniszczewowi zdawało się, iż najzupełniej pojmuje Annę. Zdawało mu się, że pojmuje to, czego ona sama nie była w stanie pojąć zupełnie, mianowicie w jaki sposób mogła, uczyniwszy męża nieszczęśliwym, porzuciwszy i jego i syna, i utraciwszy opinię, czuć się wesołą i szczęśliwą.
— Pałac ten jest w przewodniku — rzekł Goleniszczew o pałacu wynajętym przez Wrońskiego — znajduje się tam śliczny Tintoretto... z ostatnich czasów mistrza.
— Wiecie państwo... taka śliczna pogoda, chodźmy tam, obejrzymy jeszcze raz — powiedział Wroński, zwracając się do Anny.
— Świetny pomysł, zaraz pójdę włożyć kapelusz. Powiadasz, że gorąco? — zapytała, zatrzymując się we drzwiach i spoglądając z zapytaniem na Wrońskiego. I gorący rumieniec oblał jej twarz.
Wroński domyślił się z jej spojrzenia, że nie wiedziała na jakiej stopie on, Wroński, chce stanąć z Goleniszczewym, i że obawia się, czy zachowuje się tak, jak on życzy sobie tego.
I Wroński popatrzał na nią czule i przeciągle.
— Nie, nie bardzo — odrzekł.
Annie wydawało się, że pojęła już wszystko, przedewszystkiem zaś, że jest z niej zadowolonym i uśmiechnąwszy się, szybkim krokiem opuściła pokój.
Przyjaciele spojrzeli na siebie i na twarzach oby dwóch odbiło się pewne zakłopotanie, jak gdyby Goleniszczew, który widocznie zachwycał się nią, chciał porozmawiać o niej, a nie wiedział jak się wziąć do tego, Wroński zaś zdawał się również chcieć i obawiać tego samego.
— A więc — zaczął Wroński, aby nawiązać jakąbądż rozmowę. — Zamieszkałeś więc tutaj? Ciągle pracujesz nad tem samem? — mówił dalej, przypominając sobie, iż słyszał, że Goleniszczew pisze jakieś dzieło...
— Tak, pisze drugą część Dwóch podstaw — odpowiedział Goleniszczew, rumieniąc się z radości, że zadano mu to pytanie; to jest, aby być ścisłym, nie piszę jeszcze, lecz przygotowuję i zbieram materyały. Praca ma będzie o wiele obszerniejszą i poruszy prawie wszystkie kwestye; u nas w Rosyi nie chcą rozumieć, żeśmy spadkobiercy Bizancyum — zaczął długo i gorąco dowodzić.
Wroński był z początku w kłopocie, że nie znał pierwszego artykułu o Dwóch podstawach, o którym autor mówił mu, jako o rzeczy powszechnie znanej. Lecz później, gdy Goleniszczew zaczął objaśniać dokładnie rzecz całą i Wroński zrozumiał o co mu idzie, to nie znając Dwóch podstaw, słuchał go z pewnem zaciekawieniem, gdyż Goleniszczew mówił bardzo zajmująco. Wrońskiego zdziwiło i było mu nieprzyjemnem wzruszenie, z jakiem Goleniszczew mówił o zajmującym go przedmiocie. Im dłużej mówił, tem bardziej zapalały mu się oczy, tem prędzej odpowiadał mniemanemu przeciwnikowi swemu i tem bardziej trwożliwem i, jak się zdawało, obrażonem spojrzeniem spoglądał przed siebie. Przypominając sobie Goleniszczewa z czasów korpusu szczupłym, żywym, dobrodusznym i szlachetnym chłopcem, zawsze będącym pierwszym uczniem, Wroński w żaden sposób nie mógł zrozumieć przyczyny tego rozdrażnienia i nie pochwalał go. Szczególnie zaś nie podobało mu się, że Goleniszczew, człowiek należący do najlepszego towarzystwa, stawiał sam siebie na równi z pierwszymi lepszymi pismakami, którzy go rozdrażniali i na których gniewał się. Czy rzecz cała była warta tego? Nie podobało się to Wrońskiemu, pomimo to jednak czuł, że Goleniszczew ma się naprawdę za nieszczęśliwego, i żal mu go było. Na tej ruchliwej, dosyć ładnej twarzy widać było nieszczęście, graniczące z obłąkaniem, gdy nie zauważając nawet wejścia Anny, w dalszym ciągu prędko i gorączkowo wypowiadał swe poglądy.
Gdy Anna w kapeluszu i zarzutce, bawiąc się trzymaną w ręku parasolką, stanęła koło niego, Wroński, z uczuciem ulgi oderwał się od bacznie skierowanego nań wzroku Goleniszczewa, w którym znać było skargę, i z miłością spojrzał na swoją zachwycającą, pełną życia i szczęścia przyjaciółkę, Goleniszczew opamiętał się i z początku był pochmurnym i bez humoru, lecz Anna, która chciała dogodzić wszystkim (w tych czasach ciągle była w takiem usposobieniu), swą prostotą i wesołością doprowadziła go prędko do równowagi; chcąc rozruszać go, zaczęła rozmawiać z nim o malarstwie, na którem znał się bardzo dobrze i słuchała go z uwagą. Całe towarzystwo doszło piechotą do wynajętego domu, aby obejrzeć go.
— Bardzom zadowolona z jednej rzeczy — rzekła Anna do Goleniszczewa, gdy powrócili do hotelu — Aleksiej będzie miał bardzo wygodne atelier. Weź koniecznie ten pokój — zwróciła się do Wrońskiego po rosyjsku i mówiąc do niego „ty“, gdyż wiedziała już, że w ich osamotnieniu Goleniszczew uważanym będzie za domownika, i że niema żadnej potrzeby krępować się jego obecnością.
— Alboż ty malujesz? — zapytał Goleniszczew, zwracając się ku Wrońskiemu.
— Tak, dawniej malowałem i teraz znowu zacząłem trochę — odparł Wroński, rumieniąc się.
— Ma bardzo dużo talentu — rzekła Anna z radosnym uśmiechem — ja, ma się rozumieć, nie jestem znającym się sędzią, lecz ci, co naprawdę się znają na malarstwie, powiadają to samo.