Anna Karenina (Tołstoj, 1898)/Część piąta/XI
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Anna Karenina |
Wydawca | Spółka Wydawnicza Polska |
Data wyd. | 1898-1900 |
Druk | Drukarnia »Czasu« Fr. Kluczyckiego i Spółki |
Miejsce wyd. | Kraków |
Tłumacz | J. Wołowski |
Tytuł orygin. | Анна Каренина |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Wszedłszy do pracowni, Michajłow raz jeszcze obrzucił gości spojrzeniem i umocnił sobie w pamięci wyraz twarzy Wrońskiego, szczególniej zaś jego szczęk; pomimo to, że artystyczne poczucie jego pracowało nieustannie, zbierając materyały, pomimo to, że artysta był coraz bardziej i bardziej wzruszonym zbliżającą się chwilą, w której miał być wydanym sąd o jego pracy, Michajłow z niedających się zauważyć oznak prędko i dokładnie utworzył sobie ogólne pojęcie o tych trzech osobach. Ten (Goleniszczew) był tutejszym Rosyaninem. Michajłow nie pamiętał ani jego nazwiska, ani gdzie się spotykali, nie pamiętał również, o czem wtedy rozmawiali. Pamiętał tylko twarz jego, jak w ogóle pamiętał wszystkie twarze, które przynajmniej raz widział, pamiętał też jednak, że była to jedna z tych, jakie w swej wyobraźni umieścił w ogromnym dziale pozornie wiele mówiących, lecz w gruncie rzeczy ubogich treścią twarzy. Długie włosy i bardzo wysokie czoło dodawały zewnętrznej powagi twarzy Goleniszczewa, na której malował się tylko jeden mało mówiący, dziecinny, niespokojny wyraz, ześrodkowany nad nosem między brwiami. Co do Wrońskiego i Anny, Michajłow wywnioskował, że są bogatymi i znakomitymi Rosyanami, którzy nic się nie znają na sztuce, jak w ogóle wszyscy bogaci Rosyanie, lecz którzy grają rolę znawców i mecenasów. „Zwiedzili już zapewne galerye i muzea, i teraz obchodzą pracownie współczesnych malarzy: szarlatana Niemca i głupiego prerafaelisty Anglika, a do mnie przyjechali tylko po to, aby módz sobie powiedzieć, że widzieli wszystko — myślał Michajłow, obznajomiony doskonale ze sposobem postępowania dyletantów (a ci czem są mądrzejsi, tem gorsi), zasadzającym się na zwiedzania pracowni współczesnych artystów tylko po to, aby mieć prawo powiedzieć, że sztuka coraz bardziej chyli się do upadku, i że dopiero przypatrując się dziełom współczesnych artystów, widzi się, że nikt nie jest w stanie dorównać dawnym mistrzom. Michajłow spodziewał się tego wszystkiego, widział to wszystko na twarzach swych gości, dostrzegł to w ich obojętnem zachowywaniu się, gdy rozmawiali z sobą, gdy przyglądali się manekinom i biustom, i gdy nie krępując się bynajmniej, przechadzali się po pracowni, oczekując na zdjęcie zasłony z obrazu. Pomimo to jednak Michajłow podnosząc rolety i zdejmując prześcieradła był wzruszonym, i to tembardziej, że chociaż wszyscy dobrze urodzeni i bogaci Rosyanie powinni być osłami i głupcami podług jego pojęć, Wroński, a szczególniej Anna, podobali mu się.
— Może państwo zechcą się przyjrzeć? — rzekł, odchodząc na bok i wskazując na obraz — rozmowa z Piłatem, XXVII rozdział z ewangelii św. Mateusza — odezwał się, czując, iż wargi drżą mu ze wzruszenia; poczem cofnął się i stanął za gośćmi.
W ciągu tych paru sekund, podczas których goście wśród głębokiej ciszy przypatrywali się obrazowi, Michajłow również patrzał nań i patrzał obojętnem okiem. W ciągu tych paru sekund wierzył z góry, że ci goście, któremi minutę temu tak pogardzał, wydadzą najsprawiedliwszy sąd. Zapomniał już o wszystkiem, co myślał o swym obrazie podczas ostatnich trzech lat, od kiedy zaczął go malować; zapomniał o wszystkich jego zaletach, o których nie wątpił; patrzał na obraz swój obojętnie, bezstronnie i zupełnie inaczej niż dotąd i nie widział w nim nic dodatniego; widział na pierwszym planie gniewną twarz Piłata i spokojne oblicze Chrystusa, na drugim zaś postacie świty Piłata i oblicze Jana, przypatrującego się temu, co się dzieje w jego obecności. Każda twarz z temi poprawkami, błędami, z właściwym każdej wyrazem, twarz każda, która była dla niego powodem tylu zmartwień i radości, wszystkie te twarze, tyle razy zmieniane, wszystkie odcienia kolorytu i tonów, co wszystko osiągnął z takim trudem: to wszystko teraz, gdy patrzał oczyma widzów, zdawało mu się rzeczą pospolitą, odtwarzaną już tysiące razy. Najdroższe mu oblicze, oblicze Chrystusa, główne środowisko obrazu, które, gdy je tworzył, dostarczało mu tyle upojenia, również przestało przedstawiać dla niego jakąbądż wartość z chwilą, gdy spojrzał na obraz ich oczyma. Widział dobrze namalowane (i to nawet nie zupełnie, gdyż spostrzegł teraz wyraźnie bardzo wiele błędów) naśladownictwo tej ogromnej ilości Chrystusów Tycyana, Rafaela, Rubensa i zawsze tych samych żołdaków i Piłata. Całość była pospolita, uboga treścią, przestarzała i nawet źle namalowana, pstro i z błędami. Goście ci będą mieli słuszność, chwaląc obraz przez grzeczność w obecności artysty, a ganiąc i wyśmiewając go po wyjściu z pracowni.
Ogólne milczenie poczęło już ciążyć Michajłowowi (chociaż nie trwało dłużej niż minutę); aby je przerwać i dać poznać po sobie, że nie jest wzruszonym, Michajłow, zebrawszy się na wysiłek, zwrócił się do Goleniszczewa.
— Zdaje się, że miałem zaszczyt poznać pana — rzekł do niego, spoglądając z niepokojem to na Annę, to na Wrońskiego, aby nie stracić żadnego rysu z wyrazu ich twarzy.
— A jakże! widzieliśmy się u Rossi... pamięta pan tego wieczoru, gdy ta włoska panna deklamowała, nowa Rachel? — odparł Goleniszczew, bez najmniejszego żalu odrywając spojrzenie od obrazu i zwracając się ku malarzowi.
Zauważywszy jednak, że Michajłow czeka na sąd o swym obrazie, Goleniszczew rzekł:
— Obraz pański posunął się znacznie od tego czasu, gdym go widział po raz ostatni. I teraz również jak i wtedy uderza mnie szczególnie postać Piłata; rozumie się i widzi jak nawskroś, tego dobrego, poczciwego człowieka, ale urzędnika do szpiku kości, który nie chce nawet wiedzieć, co czyni. Zdaje mi się jednak...
Nerwowe, ruchliwe oblicze Michajłowa rozjaśniło się nagle, oczy nabrały blasku, malarz chciał odezwać się, do tego jednak stopnia był onieśmielonym, że nie mógł ust otworzyć i udał, że zakaszlał się. Michajłowa zachwycił sąd Goleniszczewa, chociaż zdolności jego co do ocenienia dzieł sztuki artysta stawiał nadzwyczaj nisko, i chociaż ta uwaga o świetnym wyrazie twarzy Piłata, jako urzędnika, była dość błahą; Michajłowa mogło też urazić, że Goleniszczew zwrócił uwagę na taki drobny szczegół i nie zauważył znaczniejszych rzeczy, on również myślał o postaci Piłata to samo co i Goleniszczew. Fakt, że uwaga powyższa była jedną z miliona tych, które, jak Michajłow był o tem głęboko przekonany, wszystkie były jak najzupełniej słuszne, nic nie ujęło wagi spostrzeżeniu uczynionemu przez Goleniszczewa. Michajłow pokochał Goleniszczewa za to spostrzeżenie, i o ile przedtem był przygnębionym, o tyle teraz opanował go zachwyt; cały obraz ożył nagle przed nim. Michajłow znowu chciał odezwać się i powiedzieć, że i on również w ten sposób a nie inaczej pojmuje Piłata, lecz wargi drżały mu do tego stopnia, że nie był w stanie odezwać się ani słowa. Wroński i Anna również rozmawiali z sobą tym przyciszonym głosem, jakim zwykle rozmawia się na wystawach obrazów, potrochu, aby nie urazić twórcy tych obrazów, potrochu, aby nie powiedzieć głośno głupstwa, które zwykle wyrywa się z taką łatwością podczas wszelkich rozmów o sztuce. Michajłowowi zdawało się, że obraz i na nich wywarł wrażenie, podszedł więc bliżej ku nim.
— Dziwny wyraz ma Chrystus! — rzekła Anna. Wyraz ten podobał jej się najbardziej ze wszystkiego, co widziała na obrazie, domyśliła się więc, że jest to środek ciężkości obrazu i że pochwała ta sprawi artyście przyjemność. — Widać, że żal mu Piłata.
I znowu było to jedno z miliona słusznych spostrzeżeń, jakie można było uczynić nad obrazem i nad postacią Chrystusa. Anna zauważyła, że Chrystusowi żal Piłata; w wyrazie Chrystusa powinien malować się i żal, gdyż jest w nim i miłość, i nadziemski spokój, i głęboka pewność o zbliżającej się śmierci, i głębokie przekonanie, że słowa będą daremne. Rozumie się, że Piłat ma wyraz urzędnika, a Chrystus wyraz żalu, ponieważ pierwszy jest wcieleniem zmysłowego, drugi zaś nadzmysłowego życia. Uwaga ta wraz z wieloma innemi przesunęła się w jednej chwili przez umysł Michajłowa. I znowu błysnęło mu w oczach najwyższe zadowolenie.
— W istocie postać Chrystusa namalowana jest świetnie i nadzwyczaj plastycznie! Zdaje się, że można ją obejść dokoła — rzekł Goleniszczew, chcąc widocznie tą uwagą dać do zrozumienia, że nie pochwala sposobu, w jaki Chrystus został pojętym przez artystę.
— Zdumiewająca biegłość i wprawa! — rzekł Wroński. — Jak te postacie na dalszym planie odcinają się świetnie! To dopiero technika! — rzekł, zwracając się do Goleniszczewa, przypominając mu w ten sposób rozmowę, jaką prowadzili przedtem, podczas której Wroński wątpił, czy dojdzie kiedykolwiek do takiej techniki.
— Zaiste zdumiewająca! — potwierdzili Goleniszczew i Anna.
Uwaga o technice odezwała się bolesnym zgrzytem w sercu Michajłowa i pomimo podniecenia, w jakiem znajdował się, spojrzał z gniewem na Wrońskiego i zmarszczył się nagle. Zdarzało mu się często słyszeć ten wyraz: technika, nie pojmował jednak stanowczo, co mianowicie miał on oznaczać. Wiedział, że pod tym wyrazem rozumiano powszechnie mechaniczną zdolność malowania i rysowania, niezależną zupełnie od treści obrazu. Zauważał często, jak to miało miejsce i w obecnej pochwale, że technikę przeciwstawiano wewnętrznym zaletom, jak gdyby można było ładnie namalować obraz, nieładny sam z siebie. Michajłow wiedział, że trzeba być bardzo uważnym i ostrożnym, aby zdejmując zasłony nie uszkodzić samego dzieła, że nawet trzeba umieć zdejmować te zasłony; ale sztuki malowania, techniki, nie było w tem żadnej. Gdyby małemu dziecku lub jego własnej kucharce objawiło się to, co objawia się jemu, to i ona umiałaby przedstawić to, co widzi! A najbardziej doświadczony i wprawny malarz-technik nie byłby wstanie nic namalować tylko za sprawą mechanicznych zdolności, gdyby przedtem nie urodziła się w jego duszy idea obrazu. Przede wszystkiem zaś wiedział, że gdy raz już jest mowa o technice, to nie sposób było chwalić go za nią; we wszystkich swych dawniejszych i nowszych obrazach widział w oczy bijące braki, pochodzące z nieostrożnego zdejmowania zasłon; braków tych nie można było w żaden sposób poprawić, nie psując całego dzieła i prawie na wszystkich postaciach i twarzach widział te braki, które szkodziły całemu dziełu.
— Pozwoli pan uczynić sobie jedną uwagę — odezwał się Goleniszczew.
— Proszę pana bardzo — odparł Michajłow, uśmiechając się z przymusem.
— Chrystus jest u pana człowiekiem — Bogiem, a nie Bogiem-człowiekiem... a zresztą wiem, że pan życzył sobie tego.
— Nie mogę malować Chrystusa, jakiego nie mam w duszy — odrzekł Michajłow niechętnie.
— Tak, ale w takim razie, jeżeli pan pozwoli powiedzieć mi swą myśl... pański obraz jest doskonały i uwaga moja nie może mu zaszkodzić, a w dodatku jest to mój pogląd osobisty. U pana to co innego, sam motyw jest zupełnie inny... ale weźmy choćby Iwanowa. Mojem zdaniem, jeżeli Chrystus został postawionym na równi z innemi postaciami historycznemi, Iwanow byłby postąpił właściwiej, gdyby był wybrał sobie inny temat historyczny, zupełnie nowy i dotychczas nieporuszany zupełnie.
— Jeżeli jednak jest to najwznioślejszy temat, jaki sztuka może sobie wyobrazić?...
— Znajdą się inne, gdy się ich poszuka. Idzie mi jednak o to, że w dziele sztuki nie może być nic wątpliwego i niezrozumiałego, a patrząc na obraz Iwanowa i wierzący i niewierzący pomimowoli zadaje sobie pytanie: Czy to Bóg czy nie Bóg?... a sam fakt, że pytanie tego rodzaju nasuwa się, wpływa na zniweczenie jedności wrażenia.
— Dlaczego? zdaje mi się, że dla człowieka wykształconego nie może być żadnych wątpliwości pod tym względem.
Goleniszczew nie zgodził się na to i obstając wciąż przy swojem twierdzeniu, że w sztuce konieczną jest jedność wrażenia, doprowadził Michajłowa do tego, że ten uznał się za zwyciężonego.
Artysta niecierpliwił się, lecz nie wiedział co ma przytoczyć na obronę swych przekonań.