Anna Karenina (Tołstoj, 1898)/Część siódma/XXIV

<<< Dane tekstu >>>
Autor Lew Tołstoj
Tytuł Anna Karenina
Wydawca Spółka Wydawnicza Polska
Data wyd. 1898-1900
Druk Drukarnia »Czasu« Fr. Kluczyckiego i Spółki
Miejsce wyd. Kraków
Tłumacz J. Wołowski
Tytuł orygin. Анна Каренина
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


XXIV.

— Dobrześ się bawił? — zapytała, wychodząc do niego uśmiechnięta i uradowana z jego przyjazdu.
— Jak zwykle — odparł, poznając za pierwszem spojrzeniem, rzuconem na nią, że jest dzisiaj w dobrym humorze. Wroński przywykł już do tych nagłych zmian usposobienia, obecna zaś zmiana sprawiała mu tem większą przyjemność, że sam był w jaknajlepszem usposobieniu.
— Co ja widzę! Widzisz, jak to dobrze! — zawołał, wskazując na kufry, stojące w przedpokoju.
— Tak, trzeba jechać. Wyjeżdżałam trochę na spacer; tak już jest ładnie i gorąco, że zachciało mi się na wieś. Nic cię chyba nie zatrzymuje już w Moskwie?
— Marzę tylko o wyjeździe... zaraz przyjdę, to się rozmówimy... przebiorę się tylko... a ty każ tymczasem podawać herbatę... — odrzekł Wroński i udał się do swego pokoju.
W odezwaniu się jego „widzisz, jak to dobrze!“ było coś obrażającego, gdyż w ten sposób przemawia się do dziecka, gdy przestaje kaprysić; jeszcze zaś bardziej była obraźliwą ta sprzeczność między jej poczuwaniem się do winy, a jego pewnością siebie, i Anna na chwilę poczuła, że powstaje w niej chęć walki, zapanowała jednak nad sobą, stłumiła to pragnienie, i gdy Wroński wrócił, zaczęła mu z ożywieniem opowiadać o przygotowaniach do wyjazdu i o tem, jak spędziła cały dzień.
— Czy wiesz, że coś mnie natchnęło... — mówiła. — Po co mamy tutaj czekać na rozwód? czyż nie lepiej na wsi? Ja już nie mogę dłużej zwlekać z wyjazdem, nie chcę już ani myśleć ani słuchać o rozwodzie... powiedziałam sobie, że nie będzie on miał żadnego wpływu na moje życie... Jak ci się zdaje?
— O tak!... — odparł, spoglądając niespokojnie na nią; Anna była wzruszoną.
— Coście tam robili?... kto był? — zapytała po chwili milczenia.
Wroński wymienił gości; obiad udał się, regaty również, wszystko było bardzo dobrze, ale w Moskwie nigdy nie może obejść się bez ridicule. Zjawiła się jakaś dama, która podobno uczy szwedzką królowę pływać i zaczęła popisywać się.
— Co? Pływała? — zapytała Anna, marszcząc brwi.
— W jakimś bardzo ładnym kostyumie de natation, ale sama jest stara i bardzo brzydka. Kiedyż więc jedziemy?
— Co to jednak za głupi pomysł!... musi być zapewne coś nadzwyczajnego w jej pływaniu? — zapytała, nie odpowiadając na pytanie Wrońskiego.
— Nic niema nadzwyczajnego... powiadam sam przecież, że to niema sensu. Kiedyż więc masz zamiar wyjechać?
Anna potrząsnęła parę razy głową, jakgdyby chciała odpędzić przykre myśli.
— Kiedy mamy jechać? Im wcześniej, tem lepiej. Do jutra nie zdążymy... chyba pojutrze.
— Dobrze... ale przypomniałem sobie... pojutrze mamy niedzielę i będę musiał być u maman — rzekł Wroński z pewnem zakłopotaniem, gdyż z chwilą, gdy wspomniał o matce, Anna utkwiła w niego badawcze, podejrzliwe spojrzenie. Zakłopotanie jego zdawało się potwierdzać jej podejrzenia. Anna zarumieniła się i odsunęła od niego. Teraz już nie nauczycielka królowej szwedzkiej stanęła jej przed oczyma, ale księżniczka Sorokina, spędzająca lato w majątku hrabiny Wrońskiej, niedaleko Moskwy.
— Nie mógłbyś pojechać jutro do matki? — zapytała.
— W żaden sposób! Nie dostanę jeszcze jutro ani pieniędzy ani plenipotencyi w sprawie, dla której jadę — odparł.
— W takim razie nie pojedziemy zupełnie!
— Dlaczego?
— Ja później nie pojadę... w poniedziałek albo nigdy!...
— Dlaczego? — powtórzył Wroński pytanie — nic nie rozumiem, o co ci idzie, i niema żadnej dobrej racyi...
— Twojem zdaniem niema, gdyż ja ciebie nic nie obchodzę... nie chcesz zastanowić się nad mojem położeniem. Do jednej tylko Hanny przywiązałam się tutaj, ale ty powiadasz, że to udawanie. Mówiłeś wczoraj, że nie kocham córki, że udaję, iż kocham tę Angielkę, że to przywiązanie moje jest nieszczerem i nienaturalnem... chciałabym wiedzieć, co mam robić, abyś nazwał to naturalnem?!...
Anna na chwilę opamiętała się i przeraziła, że nie dotrzymała uczynionej samej sobie obietnicy; wiedziała nawet, że działa na swoją zgubę, a nie mogła zapanować nad sobą, nie mogła okazać mu, że grubo myli się, nie chciała uznać się za pokonaną.
— Nie mówiłem tego nigdy; mówiłem tylko, że nie bardzo wierzę w tę nagłą miłość.
— A dlaczego, chełpiąc się nieustannie swą szczerością, nie mówisz prawdy?
— Nie chełpię się nigdy i nie mówię nigdy nieprawdy — odparł po cichu, hamując wzbierający w nim gniew. — Bardzo mi przykro, że mnie nie poważasz...
— Poważanie wymyślili ludzie, aby zapychać niem próżnię, którą powinna wypełniać miłość. Jeżeli nie kochasz mnie, to, chcąc postępować uczciwie i szlachetnie, powinieneś mi to wręcz powiedzieć.
— Doprawdy... to nie do zniesienia! — zawołał Wroński, zrywając się gwałtownie z krzesła i, stojąc przed nią, zaczął mówić powoli — po co wystawiasz na próbę moją cierpliwość? — i tonem, dającym do zrozumienia, iż ma jeszcze wiele do powiedzenia, ale że hamuje się, dodał — ona również ma swoje granice.
— Co pan chce przez to powiedzieć? — zawołała z przerażeniem, wpatrując się w wymowny wyraz nienawiści, malujący się na jego twarzy, a szczególniej w okrutnych, groźnych oczach.
— Chcę powiedzieć... — zaczął, lecz urwał — muszę przedewszystkiem zapytać się, czego właściwie pani żąda odemnie?
— Czego ja mogę żądać? Mogę tylko żądać, abyś pan nie porzucał mnie, jak to masz zamiar uczynić... — odparła Anna, domyślając się wszystkiego, czego on nie dopowiedział — ale nie żądam tego, mniejsza z tem... żądam tylko miłości, nie otrzymuję jej, a zatem uważam, że wszystko między nami skończone... — i skierowała się ku drzwiom.
— Zaczekaj! za...czekaj! — rzekł Wroński, nie rozpogadzając czoła i wstrzymując ją za rękę — o co ci idzie?... powiedziałem, że musimy odłożyć wyjazd na trzy dni; tyś mi na to odrzekła, że kłamię i że jestem nieuczciwym człowiekiem.
— Tak!... i powtarzam, że człowiek co wyrzuca mi, że wszystko poświęcił dla mnie — zaczęła mówić, przypominając sobie znowu słowa jego, powiedziane podczas poprzedniej sprzeczki — że taki jest gorszym od człowieka nieuczciwego, gdyż jest bez serca.
— Na litość Boga! każda cierpliwość ma swoje granice! — krzyknął i puścił jej dłoń.
„Nienawidzi mnie, to rzecz widoczna“ — pomyślała i nie odzywając ani oglądając wyszła niepewnym krokiem z pokoju. „Kocha inną kobietę... to jeszcze jest bardziej widoczne!...“ — mówiła do siebie, wchodząc do swego gabinetu. „Chcę być kochaną, a nie jestem nią... a zatem wszystko skończone“ — powtórzyła powiedziane mu przed chwilą słowa — „i trzeba już raz położyć wszystkiemu koniec!“
„Ale jak?“ — zapytała po niejakim czasie i usiadła na fotelu przed lustrem.
Annie przychodziło do głowy bardzo wiele myśli; naprzód dokąd ma udać się: czy do ciotki, u której wychowywała się, czy do Dolly, czy za granicę; potem myślała, co on porabia teraz, siedząc sam w gabinecie, czy to jest już ostateczne nieporozumienie, czy też pogodzenie się jest jeszcze możliwem; co będą mówiły teraz o niej dawne jej petersburskie znajome; jak będzie zapatrywał się na to Aleksiej Aleksandrowicz... jednem słowem roiły się jej w mózgu najróżnorodniejsze myśli, lecz nie całą swą duszę poświęcała im. Od czasu do czasu w umyśle jej powstawała jeszcze jedna mglista myśl, która ją szczególnie zajmowała, lecz, z której nie była w stanie zdać sobie dokładnie sprawy. Przypomniawszy sobie jeszcze raz o Aleksieju Aleksandrowiczu, przypomniała sobie zarazem i swą chorobę po przyjściu córki na świat i przeczucie, jakie miała wtedy. „Dlaczego ja nie umarłam?“ — stanęły jej w pamięci wyrazy, które często powtarzała, przychodząc do zdrowia. I Anna spostrzegła nagle, co się dzieje w jej duszy... W istocie, była to ta myśl, co rozwiązywała rzecz całą: „tak, umrzeć!...“
„Wstyd i hańba i Aleksieja Aleksandrowicza i Sieroży i moja — wszystko to minie wraz ze śmiercią moją. Umrzeć, a on będzie żałował, będzie kochał mnie, będzie cierpiał z mego powodu“. Wyobrażając sobie wrażenie, jakie wywrze na Aleksieju Aleksandrowiczu wiadomość o jej śmierci, siedziała, nie poruszając się zupełnie, na fotelu i bawiła się pierścionkami, jakich miała parę na palcach lewej ręki; na twarzy jej odbijał się zastygły uśmiech współczucia ku samej sobie.
Dumania jej rozproszyły zbliżające się kroki, jego kroki; Anna nie odwróciła się nawet ku niemu, udając, że jest zajętą wkładaniem na palec pierścionków.
Wroński podszedł do niej, ujął ją za rękę i rzekł cicho:
— Anno, jeżeli życzysz sobie, pojedziemy pojutrze... zgadzam się na wszystko.
Anna milczała.
— Co powiesz na to? — zapytał.
— Ty sam wiesz najlepiej — odparła, i w tej samej chwili, nie mając sił wytrzymać dłużej, wybuchła płaczem.
— Porzuć mnie, porzuć! — mówiła, łkając — pojadę sobie jutro... zrobię nawet więcej. Któż ja jestem?... upadła kobieta, co ci kamieniem ciąży na szyi; nie chcę, żebyś się męczył z mego powodu, nie chcę! Uwolnię cię czemprędzej od siebie. Ty mnie nie kochasz, gdyż kochasz inną!
Wroński zaklinał ją, aby się uspokoiła, i zapewniał, że zazdrość jej jest pozbawioną wszelkiej podstawy, że nigdy nie przestawał i nie przestanie jej kochać, i Annie zdawało się, że ucho jej łowi w jego głosie dźwięk łez i że na ręce swej czuje ich wilgoć! I w jednej chwili namiętna, rozpaczliwa zazdrość jej przeszła w również namiętną, rozpaczliwą miłość; obejmowała go i obsypywała pocałunkami jego głowę, szyję, ręce.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Lew Tołstoj i tłumacza: J. Wołowski.