Argali/I
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Argali |
Podtytuł | Obrazek myśliwski z podróży przez Centralną Azję |
Pochodzenie | Po szerokim świecie |
Wydawca | Ignacy Płażewski |
Data wyd. | 1925 |
Druk | Zakł. Graficzne B. Wierzbicki i S-ka |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst Cały zbiór |
Indeks stron |
Wyprężywszy swe piersi skalne i ramiona, z głazów prastarych, rozrzuciwszy na wszystkie strony świata, piętrzyły się ponure Nań-Szanie. Nad niememi przepaściami wisiały w powietrzu orły górskie i sępy nagoszyje, oczy złociste w dno czarne utkwiwszy.
Tajemnemi głosami mówiły do siebie góry. Były to grzmoty toczących się nadół lawin i skał, co życie swoje na szczytach niedostępnych skończyły i gdzieś tam, w ciemnych czeluściach wązkich dolin, na umieranie były skazane, na konanie powolne i bolesne, w żwir i piachy się zmieniając. Przed zgonem ciskały przekleństwa w coraz dalej odlatujące od nich niebo, przekleństwa krzykiem i hukiem echa stugłosowego, trzaskiem druzgotanych i rozłupywanych na drzazgi żałobnych modrzewi i złocistych sosen.
Wołaniu gór odpowiadały orły i sępy klekotem żałosnym, a kołując, wyżej wznosić się zaczynały, jakgdyby ciekawe zmian na pomarszczonej twarzy gór.
Gdy zima nadchodziła, biały całun zarzucała na ostre, zębate szczyty i lodem ścinała ruchome lawiny i skały, odrywające się od wieczystej piersi grzbietu, — wtedy przylatywało na skrzydłach bezszmernych martwe Milczenie o bladej twarzy i szeroko rozwartych źrenicach, pełnych żądzy i zgrozy. Siadało, jak widmo majaczące, na śnieżnych wierchach i mgławicami toczyło się, pełzało szczelinami urwistemi, gładkiemi spadkami skał, niżej i niżej, w doliny i na płaszczyzny, gdzie się czaiło, nieśmiałe i strwożone widokiem dzikich jaków o włochatych bokach i ogonach wspaniałych, krętorogich, grubokarkich argali i skradających się przez zarośla młodzi modrzewiowej białowłosych wilków...
Bladolice, szerokookie Milczenie zazdrośnie kryło w zwojach śnieżnego płaszcza nieme krzyki przedśmiertne, jęki bezwładu rozpaczy i bezdźwięczny zgrzyt od śmierci potężniejszej nienawiści.
Gdy różano-złociste blaski dłużej igrać zaczynały na śnieżnych kurhanach wyżyn, białe widmo rzucało w błękit nieba swe mgławicowe skrzydła i, niby nieuchwytna zjawa, odlatywało tam, skąd jeszcze tchnął mrozem Ocean, gdzie bałwany pienne w góry lodowe stwardniały i niewidzialnemu drogami sunęły, jak straż Północy.
Przychodziła wiosna, wbiegając jak sarna, na strome zbocza gór, przesadzając przepaście i wąwozy, skacząc od szczytu do szczytu, od łąki, fijołkowej od rododendronów, do brzegu jasnego, jak modre oko, jeziorka w oprawie złocisto-szkarłatnych kwiatów puszystej liiji-pierwiosnka.
Szczyty poczynały rzucać swe niepojęte słowa, wstydliwie obnażając swe starcze ciało; o czemś szemrały rozmarzone modrzewie i sosny; dzwonić zaczynała fala na modrem jeziorze; klekotały głosem odmiennym sępy. Potężne orły czarnem skrzydłem, jakgdyby tajemnicą nocy, obejmowały potulne, rozumiejące nieme prawo rodu, nagle rozsłabłe ciała orlic. Wzlatywały wspaniale i opadały omdlałe mocarne pióra, a w przenikliwie groźnym klekocie grała nuta namiętna.
W niskich krzakach, pączkami i czerwonemi prętami przybranych, wrzała gonitwa miłosnych małych ptaszków i dzwoniły krótkie, radosne piosenki. Przed świtem jarami, haszczami i knieją porosłemi, płynął głuchy ryk, tęsknica, pożądaniem brzemienny, a groźny zarazem. To jeleń — marał wołał namiętnie kochankę nieznaną i groził innemu samcowi, co położył na grzbiet najeżony ostre widły rogów i sunął ku niej, nieznanej, a pełnej niemego, lecz wszechwładnego zewu...
Inne też ryki i głosy mącić zaczęły nieruchomą otchłań ciszy górskiej. Chrapliwe, urwane, przechodzące w łkanie, niecierpliwe beczenie rozlegało się z każdej polany, trawą porosłej, z płaszczyzn górskich, gdzie, czepiając się kamieni, wyrastały kępy krzaków soczystej trawy lub pęki barwnych kwiatów.
Na tych miejscach stały tury argali, wspaniałe barany skalne. Ciemno-szare, niby z granitu rzeźbione, stały czujne, drżące i niecierpliwe. Nie dotykały soczystej trawy, głowy, uwieńczonej kamiennemi fałdowanemi rogami, nie opuszczały do drażniących nozdrza kwiatów i młodych pędów, tylko czekały... tylko wołały z błaganiem i znowu czekały...
Już wiatr donosi słodki zapach piżma... ale tak słaby, tak jeszcze daleki, że argali chrapy rozdyma i ze świstem wciąga powietrze, wierząc i nie wierząc... Uszy łowią jakieś szmery... gdzieś potoczył się kamyk, szczęknął o inny i zamilkł... I znowu szmer... mięki, powolny. Tur powrócił potężny kark, co niósł dużą głowę z rogami, niby skamieniałe wykrzywione konary drzew olbrzymów, lub zwój potwornego węża ze spiżu. Ledwie dostrzec można, jak poruszają się włochate uszy, chwytając, dźwięki godzin przedświtu. Ryknął przeciągle... i urwał. Już wiedział, że zbliża się nieznana, kierowana ku niemu potężną wolą miłości oblubienica. Wydawało mu się, że widzi ją: idzie, zatrzymując się, skubiąc trawę i napęczniałe od soków pędy modrzewi, podnosząc płochą głowę i rozglądając się bez przyczyny, jakgdyby się namyślała i ociągała... wiedząc i niewiedząc, że niedostrzegalna, a mocna, jak stal, nitka już się wyprężyła, ciągnąc ją, zwolna i bezwładną zarazem ku najwyższemu przeznaczeniu, co wykonane miało być tam, gdzie stał on, wykuty w kamieniu, płomienny, silny i wyprężony, jak przygięty do ziemi młody dąb z Radawan-Tagu.