<<< Dane tekstu >>>
Autor Ferdynand Ossendowski
Tytuł Argali
Podtytuł Obrazek myśliwski z podróży przez Centralną Azję
Pochodzenie Po szerokim świecie
Wydawca Ignacy Płażewski
Data wyd. 1925
Druk Zakł. Graficzne B. Wierzbicki i S-ka
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały zbiór
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
ARGALI.
Obrazek myśliwski z podróży przez Centralną Azję.
I.

Wyprężywszy swe piersi skalne i ramiona, z głazów prastarych, rozrzuciwszy na wszystkie strony świata, piętrzyły się ponure Nań-Szanie. Nad niememi przepaściami wisiały w powietrzu orły górskie i sępy nagoszyje, oczy złociste w dno czarne utkwiwszy.
Tajemnemi głosami mówiły do siebie góry. Były to grzmoty toczących się nadół lawin i skał, co życie swoje na szczytach niedostępnych skończyły i gdzieś tam, w ciemnych czeluściach wązkich dolin, na umieranie były skazane, na konanie powolne i bolesne, w żwir i piachy się zmieniając. Przed zgonem ciskały przekleństwa w coraz dalej odlatujące od nich niebo, przekleństwa krzykiem i hukiem echa stugłosowego, trzaskiem druzgotanych i rozłupywanych na drzazgi żałobnych modrzewi i złocistych sosen.
Wołaniu gór odpowiadały orły i sępy klekotem żałosnym, a kołując, wyżej wznosić się zaczynały, jakgdyby ciekawe zmian na pomarszczonej twarzy gór.
Gdy zima nadchodziła, biały całun zarzucała na ostre, zębate szczyty i lodem ścinała ruchome lawiny i skały, odrywające się od wieczystej piersi grzbietu, — wtedy przylatywało na skrzydłach bezszmernych martwe Milczenie o bladej twarzy i szeroko rozwartych źrenicach, pełnych żądzy i zgrozy. Siadało, jak widmo majaczące, na śnieżnych wierchach i mgławicami toczyło się, pełzało szczelinami urwistemi, gładkiemi spadkami skał, niżej i niżej, w doliny i na płaszczyzny, gdzie się czaiło, nieśmiałe i strwożone widokiem dzikich jaków o włochatych bokach i ogonach wspaniałych, krętorogich, grubokarkich argali i skradających się przez zarośla młodzi modrzewiowej białowłosych wilków...
Bladolice, szerokookie Milczenie zazdrośnie kryło w zwojach śnieżnego płaszcza nieme krzyki przedśmiertne, jęki bezwładu rozpaczy i bezdźwięczny zgrzyt od śmierci potężniejszej nienawiści.
Gdy różano-złociste blaski dłużej igrać zaczynały na śnieżnych kurhanach wyżyn, białe widmo rzucało w błękit nieba swe mgławicowe skrzydła i, niby nieuchwytna zjawa, odlatywało tam, skąd jeszcze tchnął mrozem Ocean, gdzie bałwany pienne w góry lodowe stwardniały i niewidzialnemu drogami sunęły, jak straż Północy.
Przychodziła wiosna, wbiegając jak sarna, na strome zbocza gór, przesadzając przepaście i wąwozy, skacząc od szczytu do szczytu, od łąki, fijołkowej od rododendronów, do brzegu jasnego, jak modre oko, jeziorka w oprawie złocisto-szkarłatnych kwiatów puszystej liiji-pierwiosnka.
Szczyty poczynały rzucać swe niepojęte słowa, wstydliwie obnażając swe starcze ciało; o czemś szemrały rozmarzone modrzewie i sosny; dzwonić zaczynała fala na modrem jeziorze; klekotały głosem odmiennym sępy. Potężne orły czarnem skrzydłem, jakgdyby tajemnicą nocy, obejmowały potulne, rozumiejące nieme prawo rodu, nagle rozsłabłe ciała orlic. Wzlatywały wspaniale i opadały omdlałe mocarne pióra, a w przenikliwie groźnym klekocie grała nuta namiętna.
W niskich krzakach, pączkami i czerwonemi prętami przybranych, wrzała gonitwa miłosnych małych ptaszków i dzwoniły krótkie, radosne piosenki. Przed świtem jarami, haszczami i knieją porosłemi, płynął głuchy ryk, tęsknica, pożądaniem brzemienny, a groźny zarazem. To jeleń — marał wołał namiętnie kochankę nieznaną i groził innemu samcowi, co położył na grzbiet najeżony ostre widły rogów i sunął ku niej, nieznanej, a pełnej niemego, lecz wszechwładnego zewu...
Inne też ryki i głosy mącić zaczęły nieruchomą otchłań ciszy górskiej. Chrapliwe, urwane, przechodzące w łkanie, niecierpliwe beczenie rozlegało się z każdej polany, trawą porosłej, z płaszczyzn górskich, gdzie, czepiając się kamieni, wyrastały kępy krzaków soczystej trawy lub pęki barwnych kwiatów.
Na tych miejscach stały tury argali, wspaniałe barany skalne. Ciemno-szare, niby z granitu rzeźbione, stały czujne, drżące i niecierpliwe. Nie dotykały soczystej trawy, głowy, uwieńczonej kamiennemi fałdowanemi rogami, nie opuszczały do drażniących nozdrza kwiatów i młodych pędów, tylko czekały... tylko wołały z błaganiem i znowu czekały...
Już wiatr donosi słodki zapach piżma... ale tak słaby, tak jeszcze daleki, że argali chrapy rozdyma i ze świstem wciąga powietrze, wierząc i nie wierząc... Uszy łowią jakieś szmery... gdzieś potoczył się kamyk, szczęknął o inny i zamilkł... I znowu szmer... mięki, powolny. Tur powrócił potężny kark, co niósł dużą głowę z rogami, niby skamieniałe wykrzywione konary drzew olbrzymów, lub zwój potwornego węża ze spiżu. Ledwie dostrzec można, jak poruszają się włochate uszy, chwytając, dźwięki godzin przedświtu. Ryknął przeciągle... i urwał. Już wiedział, że zbliża się nieznana, kierowana ku niemu potężną wolą miłości oblubienica. Wydawało mu się, że widzi ją: idzie, zatrzymując się, skubiąc trawę i napęczniałe od soków pędy modrzewi, podnosząc płochą głowę i rozglądając się bez przyczyny, jakgdyby się namyślała i ociągała... wiedząc i niewiedząc, że niedostrzegalna, a mocna, jak stal, nitka już się wyprężyła, ciągnąc ją, zwolna i bezwładną zarazem ku najwyższemu przeznaczeniu, co wykonane miało być tam, gdzie stał on, wykuty w kamieniu, płomienny, silny i wyprężony, jak przygięty do ziemi młody dąb z Radawan-Tagu.

II.

Spędziłem ostatnie dni zimy w wązkich i krętych przejściach Nań-Szaniu. Szła za mną czyhająca zewsząd śmierć, a że ujrzała tu w odludziu człowieka, szeptała do mnie martwym szeptem wielkiego Milczenia, co rozpostarło się na śniegach i lodach obcych, surowych gór. Odleciało w moich oczach skrzydlate widmo Milczenia, odleciało na Północ, za niem odeszła śmierć, zwalczona wytrwaniem i Nadzieją.
Pierś moja zaczęła wdychać wonne strugi wiosennych powiewów, uszy słyszały szmery drzew i kwiatów, plusk jeziora, dzwonienie strumyków, śpiew i klekot ptactwa.
Gdy noc i świt rozbrzmiewały głosami pożądliwych ptaków i zwierząt, czujących porę godów, uniesień i przeznaczenia, odradzał się we mnie instynkt myśliwca, ręka mocniej ściskała karabin, wzrok, jak strzała, przeszywał przestrzeń i gąszcze.
W dzień nieraz widziałem ciemne postacie argali-turów, pasących się na zielonych trawnikach pochyłych spadków i stromych zboczy gór i znikających, jak zjawy, za głazami i zwaliskami starych moren.
Musiałem przeciąć ten grzbiet, dążąc ku ojczyźnie szlakiem dalekim, zawiłym, nieznanym. Głód dokuczał mnie i towarzyszom mojej szalonej tułaczki. On, głód, ten potężny władca, kierujący od wieków człowiekiem i ludami w ich pędzie nieziemnym ku wyżynom, gdzie zasiedli oddawna bogowie; on to zmusił mnie wedrzeć się w gody wiosny, dorzucić jeszcze jedną nutę do symfonji odrodzenia.
Dobrze zapamiętałem dużą polanę, gdzie trawa już wybujała i gdzie nieraz migały kształtne ciała argali. Pewnej nocy zaszedłem tam, ukryłem się za odłamem skały tuż przy krawędzi wąwozu przecinającego polanę.
Na dole, z dna jaru strzelały do góry czarne wierzchołki modrzewi; naprawo, jak okiem sięgnąć, ciągnęły się łańcuchy gór i skryte w mroku, wijące się, jak węże, doliny. Szare tumany przelewały się gdzieś głęboko; majaczyły, odcinając się na nocnem niebie czarną wężową linją, góry; topniejące, opadające białe szaty Tumyn Oła występowały w ciemności. Skądś, niby z głębin ziemi, szły ciepłe, parne tchnienia, od gór, piętrzących się wyżej, — zimne.
Kostnieją ręce, trzymające karabin, dreszcz biegnie po grzbiecie i kryje się głęboko w mózgu. Zaczynają szczękać zęby i kurczowo mrużyć się oczy. Dygoczę cały z zimna, a może ze wzruszenia? Ciągnie się leniwie i uparcie czas przed świtem!
Nagle stał się cud!
Roztopił się szczyt Tumynu i płonąć zaczął najpierw żelazem rozpalonem na czerwono, po chwili — na biało!
Strugami i kaskadami spływać zaczęła biel ognia na dół, do dolin uśpionych, do lasów nieruchomych. Wynurzały się, jak widma chybkie, mniejsze szczyty, zwały skał, lasy, czeluście głębokich, mrocznych wąwozów...
Tryumfujące, zwycięskie światło słońca zdawało się śpiewać, krzyczeć, dzwonić, a w chaosie tych dźwięków, nieuchwytnych dla ucha, tonęły inne głosy, echa i szmery.
Z dolin unosić się zaczęły falujące płachty siwych i szafirowych mgieł, rozszarpywać się w smugi, kłęby i nici, pełzły wyżej i wyżej, zamierając na chwilę w nieruchome obłoki, aż je roztopiła, pożarła, wchłonęła świetlana powódź promieni i tysiącokrotnych odbić na śnieżnych, połyskliwych płaszczyznach Tumyn-Oła.
W tej chwili za wąwozem wyrósł z ziemi czarny cień. Zdawało mi się, że był to kamień, przedtem niedojrzany. Lecz ostry, czujny wzrok łapie, raczej wyczuwa ruch w tym kamieniu. Ręka mocniej ujęła karabin, głowa nieznacznie pochyliła się ku kolbie.
Zamarłem, w skałę wtłoczyłem się, z karabinem, gotowym do strzału. Rozproszyły się gęste smugi mgły. Ujrzałem tura-argali; jego brunatny potężny kark z najeżonym groźnie twardym włosiem; olbrzymie, wygięte rogi z szarego kamienia „bujunguł“, jak twierdzą Mongołowie z Chałchi i myśliwski szczep pięknych Ordosów.
Argali postąpił jeszcze kilkanaście kroków i stanął, wyprężony, czujny, wyczekujący. Poruszył olbrzymią głowę i ryknął chrapliwie a przeciągle, wyrzucając z nozdrzy kłęby pary. Obejrzał się, jeszcze raz ryknął i umilkł, zmieniony w kamień nieruchomy.
Cicho zadzwonił naciśnięty szneller, a przed prawem okiem pozostał tylko brunatno-szary bok zwierza i na jego tle zimno połyskująca lufa mego karabinu.
Nad garbem polany podniosła się głowa samki, jej ciało szare i mocne rogi. Postępowała krok po kroku, niepewna, wahająca się i radosna zarazem.
Argali tur chrapnął...
Padł mój strzał, rozdarł ciszę gór, odbił się od skał i huczeć począł, biegnąc dalej i dalej, spadając w doliny bezdenne lub skacząc aż hen! — pod śniegi Tumynu, i wołając trwożnie:
Śmierć!.. Śmierć!
Argali nie drgnął nawet. Miękko ugięły się pod nim nogi, i legł, głowę rogatą zwiesiwszy na bok.
Samka znikła, jakgdyby ziemia ją połknęła...
Mknęła w tej chwili, sadząc przez skały i rozpadki w górach, wylękniona i niepomna na pełen dziwnego żaru deszcz, łechcący ją, gdy krok po kroku dążyła, skubiąc trawę soczystą i kwiaty zimne a wonne, zbliżając się ku turowi, gdy stał nieruchomy i wołał ją rykiem pożądania, słodkiej obietnicy w imię wszechwładnego przeznaczenia istot żyjących, uległych mu w godzinie odlatujących, pierzchliwych mgieł szkarłatno-złocistej zorzy porannej.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Ferdynand Ossendowski.