Arkusz poetycki 7/całość

<<< Dane tekstu >>>
Autor Henryk Domiński
Tytuł Arkusz poetycki 7
Wydawca Wydawnictwo F. Hoesicka
Data wyd. 1938
Druk M. Arct
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Okładka lub karta tytułowa
Indeks stron

ARKUSZ
POETYCKI
7
HENRYK DOMIŃSKI
WYDAWNICTWO F. HOESICKA


Urodzony dnia 13 lipca 1913 roku
w Lublinie
DRUK M. ARCT. CZERNIAKOWSKA 225




MARSZ ŻOŁNIERZY

Topole oddech wstrzymawszy przystanęły w biegu
i klękły jak kobiety na zielonych miedz śniegu.
Szosą żołnierze szli, śpiewali,
Księżyc wschodził i srebrem twarze im osmalił.
 
Oficer jadąc przodem tęskną dumkę nucił,
może śmierć już przeczuwał, tak się zmierzchem smucił.
Las ciemną grzywą wiał na końskim karku,
śpiew przeciągał żałośnie i pochylał barki.
 
A kiedy z chłopskich chałup noc podeszła blisko,
otworzyło się nagle słodkie tokowisko.
Ej — śpiewali, śpiewali, śpiewali, śpiewali,
jakby pieśnią tą chcieli własne groby podpalić...




O MATCE

Nocą po rzece pływał złotymi kołami wiatr,
cichą muzyką szumiał w zielonym strumieniu drzew,
księżyc jak śnieżna łąka w nadbrzeżnej wiklinie się kładł,
mosiężne smugi zaplatał w rozwarte skrzydła mew.

U bram dzieciństwa odkryłem lodowy świat.
Kiedy szept matki na szybach umierał,
opadających źrenic gasł kwiat,
polarną jasność otwierał.

Odpływała srebrnym aniołem,
kołysała niebo warkoczami.
Nad księżycowym siołem
sny się wiły wielkimi chmurami.
Czemu, matko, gwiazdy krążą w powietrzu nieruchomym
gdy w białej sukience stajesz przed moim domem?

Może objąłem sercem błękitny ogień meteorów?
Czarnym rycerzom nocy podaję kamienną twarz.
Nikniesz za wodą smutku, nietoperze trzepocą o blask.
Oto wśród ciemnych ugorów obca powstaje pieśń,
której zapomnieć nie umiem,
a pojąć nie mogę na jakie fale ją nieść...




POLESIE

Podróżny, sławię pod oparem wód
nędzę tej ziemi i wszy i głód!
O, smutna ziemia bez lasów i wzgórz,
opięta ciemnym różańcem rzek,
zły los człowieka co na piersiach niósł
podwójne krzyże zbite w jeden bieg!

Tu dzwonią cerkwie i ponad chutorem
wciąż grozi niebo spienionym ugorem,
a wiatr biegnący z olbrzymich łąk
jak wyżeł idzie do ludzkich rąk,
stłoczone chaty nad brzegami Styru
zagarnia w otchłań srogiego jasyru.

Bagnem porosłym trawą ciągnie popów chór,
czajki po rzekach płyną, słychać rżenie koni,
świerszcze w stogach muzyki podnoszą na wtór,
stado ptaków za stadem szuwarami goni,
i schodzą lniane pola aż po fali próg,
gdzie ciężko wiosło trzyma prawosławny Bóg.




WSPOMNIENIE O LUBLINIE

Miasto, gdzie dzieciństwo wschodziło śmiertelnym zbożem,
namiotem murów opada w pachnące kosze łąk,
po starych, pustych ulicach, stracone lata rozwiozę —
miastu je podam do rąk!

W przedwieczerz wygasłe słońce skrzydła rozpina jak cietrzew.
Bije o stopnie katedry krzyków dymiących grad,
stąd pomarszczonym zaułkom idę naprzeciw,
młodość na barkach kołysząc, dźwignię 22 lat.

Do bram wilgotnych, do skamieniałej historii na prostokątnych tablicach,
niosę pielgrzymie kroki i rosnę spojrzeń goryczą
wstrzymuję czas w dawnych napisach,
patrzę, milczę, liczę.

Ileż to razy, Lublinie, usypiając w obozie mgły
harmonie z przedmieść obdartych
przeciągłą melodią szły,
na okien czerwone warty?

Wcześniej jeszcze nim mogłem pamiętać, goniłem pociągów pęd,
przesuwając paciorki pejzaży za ciemnych tęsknot brwi.
Później w samotnym pokoju znieruchomiały, jak pręt
gasłem pod nawałnicą dni.

Ale gdy księżyc, zdławiony więzień gwiazd,
długo się tarzał po polach o litość błagając psy,
szedłem z dalekich miast
do ciebie, Lublinie, po sny!


Szedłem
wywoływać twe imię ojcze z kwitnących wrzosów na mogiłach, —
aż wreszcie łuna porannych zórz
ciebie, księżyc i mnie wyzwoliła
od magnetycznych mórz.




PRZESŁANIE

Dla ciebie, pod lampy ogniskiem,
haft ten układam jak obłok nietrwały
i sny zwołuję, co nad wrzosowiskiem
groźną litanię moich dni śpiewały.
Jakby to było, gdyby żałość brzóz
od miasta twego każdy pociąg wiózł?
Teraz gdy mądry spotkał mnie wróżbita
żaden podróżny nocą nie zapyta
dlaczegom księży ukochał nad wszystko
nie pamiętając twojego nazwiska?
Bo kiedy okrzyk ziemi strzela, jak petarda,
gdy czujnie trzeba ważyć srogość ludzkich praw,
anioł czarny porywa kruche ciało barda,
odpływa z nim spokojnie na lodowych krach.
I nie ma takiej siły coby piękność lotu
mogła przeciąć pociskiem nieznanego grotu.
I tylko czas ogromny źrenicami mierzę,
który kryją skrzydłami wielkie nietoperze.
Tobie żyjącej na dalekich kresach,
Bóg smutne gwiazdy na rzęsach zawiesza.
Lecz ja ci podam pierścień swojego zakonu. —
Panna zejdzie ze smukłych witraży,
takim snem nas zatruje, że aż po dzień zgonu
żaden z obcych aniołów śpiewać się nie waży.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Henryk Domiński.