Artur (Sue)/Tom II/Rozdział dwunasty

<<< Dane tekstu >>>
Autor Eugène Sue
Tytuł Artur
Wydawca B. Lessman
Data wyd. 1845
Druk J. Jaworski
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Arthur
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tom II
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


Rozdział 12.
MUZEUM. ―

Sposób którego użyłem, aby się dowiedziéć kto jest mąż Heleny, był bardzo prosty; i dość szczęśliwy przypadek mi go podał.
Nazajutrz rano udałem się, w fijakrze z zapuszczonemi storami, naprzeciw małego domku będącego przy ogrodzie Beaumarchais, aby rozpatrzeć się czy jaka okoliczność nieprzewidziana nieułatwi moich zamiarów. Nie czekałem długo; około dziewiątéj, człowiek niosący paczkę gazet i dzienników zapukał do zielonych drzwiczek, i oddał swój dziennik dość podeszłéj kobiécie, którą poznałem iż służyła niegdyś u mojéj ciotki.
Rozkazałem stangretowi pójść za roznosicielem dzienników; i gdy rozdał trzy lub cztery inne, po kilku domach będących na bulwarze, i zapuścił się w przyległą ulicę, wysiadłem z powozu, i przystępując ku niemu: — Powiedz mi nazwiska pięciu osób, którym tylko co poroznosiłeś gazety? zarobisz za to dwa luidory.
Człowiek ten spojrzał na mnie niezmiernie zmięszany.
— Pytam się o to z powodu zakładu, — rzekłem. — Objaśnienia te, jeśli mi ich udzielisz, niemogą z resztą w niczém cię skompromitować, i włożyłem mu dwa luidory w rękę.
— Dla czego nie, łaskawy Panie, bardzo chętnie, ponieważ adresy moich dzienników są drukowane, zdaje mi się że niema w tém nic złego pokazać je Panu.
— Wziąłem ołówek, i napisałem nazwiska które mi podyktował; wymienił mi trzy lub cztery zupełnie mnie nie obchodzące, i nakoniec, przybywając do numeru domu cztery, rzekł: »Pan Frank... malarz.”
— Spytałem, aby go zbić z toru podejrzeń, czy niema na liście abonujących, którzy mieszkają na bulwarze, pewnego Pana de Verneuil.
— Poszukał, odpowiedział że nie, podziękował mi, i powróciłem do domu prawie uszczęśliwiony.
Nazwisko Frank zdawało mi się być zagraniczne; Helena więc poszła zapewne za mąż, w czasie swéj podróży do Niemiec, za artystę, wedle wszelkiego podobieństwa, mało jeszcze znanego, bom nigdy nie słyszał aby o nim wspominano.
Poszedłem jednakże tego samego dnia jeszcze do Muzeum, spodziewając się znaleść w spisowéj książeczce jakie objaśnienie względem męża Heleny.
Nie mogę sobie wytłumaczyć co mnie powodowało do takowego postępku; byłem prawie pewny że Helena jest szczęśliwą, odkrycia więc moje musiały mi być koniecznie przykremi; lecz bądź że niewidziałem w tych smutnych roztargnieniach tylko sposób usunienia nieco z mojéj pamięci wspomnienia o Małgorzacie, bądź że pomimowolnie byłem posłuszny wpływowi uczucia niezupełnie jeszcze wygasłego w mojém sercu, wychodząc z obojętnéj nieczynności, w któréj pogrążałem się od kilka dni, wziąłem się do tych śledzeń z czynnością, która mnie samego zadziwiła.
Wystawa zbliżała się do końca: wszedłem do galeryi: nie było w niéj prawie nikogo. Otworzyłem książeczkę objaśnień, i znalazłem istotnie: Pan Frank, bulwark Beaumarchais. №.... Obraz i dwie akwarelle zapisane były pod tém nazwiskiem.
Ustęp jednéj ze scen Hrabi Egmonta, Goëthego, wskazywał przedmiot obrazu.
Malarz obrał koniec powabnego widzenia się Klary z Hrabią Egmontem; który, na proźbę swéj naiwnéj kochanki, przybywa do skromnego ustronia, w którém ona mieszka z swą matką, ubrany w przepyszne dworskie suknie. „Co za wspaniałość! — zawołała Klara, podziwiając z dziecinną radością świetny ubiór tego, którego kocha miłością tak głęboką i prostoduszną. — A ten aksamit, — mówi znowu, — a te hafty! niewiedziéć od czego zacząć; a naszyjnik złotego runa! Powiadałaś mi kiedyś, że to zaszczyt wielkiéj ceny! Mogę więc porównać go z twoją miłością ku mnie bo ją noszę podobnież.. tutaj, w sercu.”
Oto zresztą objaśnienie obrazu takie, jak było umieszczone w książeczce.

№.... PAN FRANK malarz
KLARA I EGMONT.

Klara. — „Ach! dozwól mi milczeć! dozwól mi zatrzymać cię! dozwól wlepić moje oczy w oczy twoje! znaleść w nich wszystko: pociechę, nadzieję, radość, bolęść. (Sciska go mocno wpatruje się w niego). Powiedz mi, powiedz, ja tego nierozumiem? Czyś ty doprawdy Egmont? Hrabia Egmont? ten wielki Egmont, o którym tak głośno mówią, o ktorym piszą w gazetach, od którego kraj nasz oczekuje swojego szczęścia?
Egmont. — „Nie Klaro, ja nie jestem tym Egmontem.”
Klara. Jakto?
Egmont. Posłuchaj. moje życie; lecz niechaj wpierw usiądę. (Siada, Klara klęka przed nim na taborecie, opiera obydwa swe łokcie na kolanach Egmonta, i wlepia swe oczy w jego oczy) Egmont o którym mówisz, jest Egmontem zgryźliwym, poważnym, zimnym, zmuszonym bez ustannie dawać baczność na siebie, przybierać to raz tę, to znowu inną maske: jest prześladowany, niepoznany, znudzony, gdy tymczasem świat go ma za wesołego, wolnego, swobodnego; kochany jest od „ludu, który sam niewié czego chce; otoczony przyjaciółmi, którym nie może się zwierzyć, podstrzegany przez ludzi którzy pragną go przeniknąć usidlić, pracując i trudząc się często bez celu, prawie zawsze bezkorzystnie. Ach! oszczędź mi przykrego wyliczania ma tego wszystkiego, co tamten Egmont myśli i czuje... Lecz Egmont który jest przy tobie, Klaro, jest szczery, szczęśliwy, spokojny, jest znany i kochany od najczulszego serca, które wzajemnie, zna aż do głębi, i które z miłością, z zaufaniem bez granic, przyciska do serca swojego... Ten Egmont, nakoniec Klaro... (ściska ją) to twój Egmont!...
Klara. — „Niechaj teraz umrę! świat niéma radości, któreby się z moją radością porównać mogły”.

(Goëthe. — Egmont akt II scena 3ia).
. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Wolny wybór przedmiotu do obrazu zdawał mi się zawsze zawierać w sobie prawdziwe wyjawienie pojęcia artysty; tam jest jego myśl, jego poezya; przyznam się też, że ta scena, którą wskazywała książeczka, zdawała mi się być cudnie wybraną.
Szukałem jednak tego obrazu z tajemną nadzieją ze go znajdę miernym i niebardzo godnym wysokiego natchnienia jakiego malarz zażądał od jednego z arcy-dzieł Goëthego.
Helena zdała mi się być zanadto szczęśliwą... Gdybym ją był znalazł smutną, nieprzyszłaby zapewne ta myśl złośliwa i zazdrosna.
Długo więc szukałem tego obrazu; odkryłem go nakoniec w miejscu najniekorzystniejszém, na wpół ukryty olbrzymiemi i massywnemi ramami wielkiego portretu.
Obraz Franka mógł mieć półczwartéj stopy wysokości, a półtrzeciéj stopy szerokości.
Powiedziałem już, że na zawstydzenie moje, zbliżyłem się do tego obrazu w nieprzychylném usposobieniu; lecz co nadewszystko, niewygładzając je zupełnie, kazało mi o niém zapomnieć, to moje podziwienie, a niezadługo uwielbienie mimowolne, poznając łagodną twarz Heleny, która posłużyła za wzór Klary!...
Była to Helena! któréj urok i wdzięk nie wysłowiony, upoetyzowała jeszcze boska potęga sztuki, bo ona sama może tylko nadać rysom, które na płótno przelewa, nawet najwierniéj, ten charakter niewytłómaczony, wielki, prawie nadludzki, który może tém jest dla rysów żyjących, czém perspektywa historyczna dla wypadków.
Im bardziéj rozpatrywałem się w tym obrazie tém bardziéj podziwiałem, prawie mimowolnie, i z udręczeniem nienawistnéj zazdrości, talent pełen świeżości, melancholii i wzniosłości, złączony z wielkiém pojęciem natury i namiętności.
Co do Egmonta, niepodobna było widzieć fizyonomii bardziéj męzkiéj i wyrazistéj. Jeśli kilka zmarszczek czoła wykrywało niezatarty ślad kłopotów politycznych, jeśli bladość jego zdradzała pożercze i przytłumione działanie tej ambicyi, którą Egmont ukrywał pod płochą powierzchownością, widać jednak było że kiedy znajdował się przy Klarze, wolny od wszelkiego znudzenia, zapominając swych niebezpiecznych zamiarów, przychodził odświeżyć pałające swe czoło pod łagodnym oddechem tego anioła poświęcenia i skromności który, jak mówi Goëthe, tak często usypiał to wielkie dziecko. Uśmiech Hrabiego pełen był spokojności i pogody, oczy jego promieniały zaufaniem i miłością; ułożenie jego, tak wesoło oswobodzone ze sztywności etykietalnéj, miało w sobie zaniedbanie pełne wdzięku, gdy tymczasem obie jego piękne ręce ściskały czule ręce Klary, opartéj na kolanach swego Egmonta, w którego wpatrywała się z uwielbieniem. W tém głębokiém i podziwiającém spojrzeniu Klary, wyczytać. można było nakoniec te słowa: »Ja biédna dziewczyna małoznacząca jestem kochana od Egmonta od wielkiego Egmonta! Skromność prosto-duszna i urocza, która czyni miłość téj młodéj dziewczyny tak wstydliwą, pokorną i namiętną!
Co do przydatków tego obrazu, ich nadzwyczajna prostota zręcznie była wyrachowaną, aby tém bardziéj uczynić wydatnym przepych ubioru Egmonta. Było to wnętrze ubogiego flamandzkiego domku; kołowrotek Klary, meble orzechowe z krzywemi nogami i świetnie połyskujące, na lewo, małe okienko z szybami oprawnemi w ołów, i ocienione ze dworu zielonemi gałązkami chmielu, na wpół-zasłaniającemi klatkę ptaszka. Przez to okienko zapewne pierwszy raz Klara widziała Egmonta, gdy przejeżdżając na pięknym rumaku, na czele swego wojska, Hrabia z nieporównanym wdziękiem; oddał jej pokłon złotą szpadą, nachylając swą pływającą kitę.
Nakoniec, ponad wysokim kominem z kapą, zasłoniętym rassową firanką, widać było naiwną i prostą rycinę, wystawiającą Wielkiego Egmonta! Niekształtny rysunek, któremu Klara często się przypatrywała, zadumana, niepomymyślawszy jednak, że kiedyś, wielki ten wódz u nóg jéj klęczeć! lub raczéj, że ona klęczeć będzie przed Egmontem; gdyż z cudną biegłością, malarz obrał taką pozycyę dla Klary, prawdziwe godło miłości téj zachwycającéj dziewczyny, zawsze tak nieśmiele klęczącéj, tak wdzięcznéj za szczęście którego udzielała.
Światło łagodne i gdzie niegdzie tylko padające oświecało ten obraz prawie całkiem będący wpół-cieniu, gdyż koloryt, chociaż mocny, potężny i silny, cudnéj był harmonii i czystości: w dodatkach nic mocnego, błyszczącego, rażącego, niezwracało na siebie oczu. Klara miała na sobie ubiór czarny i prosty młodych Flamandek, a szata Egmonta była z brunatnego aksamitu, hartowana srebrem, całe więc zajęcie spojrzenia, jeśli tak wyrazić się można, skupiało się najzupełniéj na te dwie zachwycające twarze.
Wyznaję, że, pomimo uprzedzeń moich przeciwko Frankowi, od czasu jakém widział Karola piątego pana Delacroix, Małgorzatę i Fausta pana Schefer, Dzieci Edwarda pana Delaroche, nigdy może głębiéj niebyłem wzruszony niepodobną do oparcia się potęgą jeniuszu.
Pod wpływem tego zniewalającego uroku, o niczém inném nie myśląc poiłem się tém, na co patrzałem, dozwoliłem się unieść tysiącowi wrażeń, jakie obraz ten we mnie obudzał; lecz skoro ten wyskok mimowolnego podziwienia uspokoił się, zazdrość moja wróciła tém dokuczliwsza, iż lepiéj czułem wszystko, co było wielkiego, i wzniosłego w talencie męża Heleny.
Zajrzałem do objaśniającéj książeczki, piękny ten obraz był jeszcze do sprzedania. — Nędzne ramy, których nagość pomimowolnie przykrość mi sprawiła, otaczały to arcydzieło, zaledwie widzialne, i zarzucone w sam koniec galeryi, pomiędzy wszystkie nędzne malowidła, które zwykle wyganiają w tę stronę.
Osądziłem ztąd, jak jeszcze małą sławę posiadał Frank; przybywając zapewne z Niemiec, bez wsparcia i protekcyi, oddał swój obraz na wystawę, nie znając nikogo, komu by go mógł sprzedać, utrzymują, że niektóre wielkie i prawdziwe talenta umierają, nieznane, lub pozostają niepoznane: nie wierzę temu; pierwsza próba może nie być szczęśliwą, lecz prawdziwa zasługa stanie niezawodnie kiedyś w równi z i mierni zasługami. Uwagę tę, którą sądzę być słuszną, uczyniłem wtenczas, pomyślawszy z goryczą, że prędzéj lub późniéj, znakomity talent Franka zostanie wykryty, i że ukrycie jego, z którego chciałbym się był cieszyć, będzie tylko chwilowćém.
Poszukałem numeru i przedmiotów akwareli, także wymienionych w objaśniającéj książeczce. Podobnież jak obraz, wykrywały poetyczne pojęcie malarza.
Jedna wzięta była z Króla Leara Szekspira; druga, także z Goëthego, z jego pięknego dramatu Goetz z Berlinchingen.
Nie daleko od obrazu Franka znalazłem te dwa rysunki, na wielki zrobione rozmiar.
Przedmiotem pierwszego była smutna i rozczulająca scena, w któréj szlachetna córka dobrego i starego króla, Kordelia, śledzi powrotu do zdrowych zmysłów ojca, którego okrucieństwo innych jego córek przywiodło do waryacyi, i który woła: — »Gdzież jestem? Czy to piękna światłość dzienna? Srodze się ze mną obeszli! umarłbym z saméj litości, gdybym widział kogo innego cierpiącego to, co ja cierpię. — O! spojrzyj na mnie, Panie! odpowiada mu łagodna Kordelia. — Wyciągnij twe ręce aby mnie pobłogosławić... Nie, Panie, nie do ciebie to należy przyklękać — woła, przytrzymując ręce swego ojca, który, ciągle drżący i obłąkany, chce przyklęknąć przed córką, mówiąc: — Proszę cię, nieżartuj sobie ze mnie; jestem sobie stary gawęda, już mi minęło lat ośmdziesiąt, szczerze mówiąc; lękam się że nie jestem przy zdrowych zmysłach. — To ja, twoja córka! — woła do niego Kordelia; płacząc, i wilżąc jego ręce łzami — Czyż łzy twoje wilgotnią? — mówi stary król. — O! zaprawdę! odzywa się znowu; — o! proszę cię, nie płacz! gdybyś miała dla mnie truciznę, zażył bym ją; dobrze wiem że mnie niekochasz, bo siostry twoje o ile sobie przypomnieć mogę, niestety! bardzo źle sobie ze mną postąpiły.»
Cały lękliwy smutek dobrego starego Króla, całe odważne przywiązanie Kordelii oddychały w tym pięknym rysunku, głęboko nacechowanym tęsknym i ponurym jeniuszem Shakspara.
Druga akwarella przedstawiała dzielną sprzeczność z pierwszą? poznać można w niéj było całą wieśniaczą i dziką energią teutońską. Miejscem sceny była obszerna i starożytna kuchnia zamku starego Goetza, przeistoczona w magazyn i szpital, podczas oblężenia jego feodalnego siedliska, przez wojska Cesarskie. Elżbieta, żona Goetza, matrona pobożna i spokojna, zajęta jest opatrywaniem rany żołnierza; wszyscy mężczyźni są na wałach; tu i owdzie, dzieci i służące zajęte są laniem kul lub przysposabianiem żywności dla oblężonych; stary Goetz tylko co wszedł; twarz jego nieokrzesana, szczera i odważnie bojowa, oddycha walecznością i nieprzełamanym uporem tego żelaznego charakteru; mając zbroje włożoną na bawoli kaftan, położył na chwilę swój hełm i łuk na ciężkim stole dębowym, gdzie jeszcze leży pół-daniela, którego nie miano czasu poćwiertować. Goetz przesuwa jednę z swych szerokich rąk po czole, z którego pot obciera, a w drugiéj trzymając szeroki puhar cynowy, ma ugasić swe pragnienie i nowych sił nabrać...
— Masz wiele kłopotu, biedna niewiasto? — mówi do Elżbiety. — Chciałabym go miéć długo, odpowiada mu żona; ale trudno nam będzie dłużej wytrzymać. — Węgli, Pani! — mówi służąca. — Na co? — Aby lać karabinowe kule, bo już ich zabrakło — A proch, czy jeszcze macie? — Oszczędzamy wystrzałów, Pani.»
Aby dać wyobrażenie o potężnych i urozmaiconych pięknościach głównych twarzy tego rysunku, dosyć powiedzieć iż malują całą dziką energią tych wyrazów wziętych z Goëthego.

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Gdym powracał do siebie, i wspomniał na tego człowieka nieznanego, który owładnął mnie, niepodobnym do oparcia się urokiem swego talentu, moja zazdrość, moje nienawistne rozdrażnienie, ustąpiły miejsca spokojniejszemu, lecz bardziéj bolesnemu smutkowi. Pierwszy raz w życiu zapłoniłem się za moje próżniactwo, porównywając wzruszenia czyste i wzniosłe, szlachetne sposoby zarobku, jakie miał człowiek, którego nienawidziłem, które Frank musiał znajdować w sztukach nadobnych, z życiem bez celu, które wlokłem tak nędznie, nie mając nawet tyle prostaczego zdrowego rozsądku, używania w całéj pełności przyjemności materyalnych jakie mi przedstawiało! Niemogłem jednak ukryć tego sam przed sobą: żal i zazdrość były jedynemu sprężynami tych uwag. Helena byłaby poszła za człowieka bogatego, próżniaka i dobrze urodzonego, znajdującego się w położenia odpowiedniém mojemu, a nie byłbym tak pomyślał; ze wściekłością też myślałem że sława położy zapewne niezadługo granicę niezmiernie oddaloną pomiędzy Frankem a mną! Prędzéj czy później będzie mógł ofiarować Helenie, nie tylko majątek, który ja mogłem jej ofiarować, lecz imię, wielkie imię! imię na zawsze sławne, może jedno z tych imion chlubnych i rozgłośnych, które rumieńcem pychy powlekają twarz noszącéj je kobiéty!
O! co to, powtarzam, zdawało mi się okropném, bo w tém niebyło dla mnie żadnéj pociechy, żadnéj prawdopodobnéj nadziei.
Znalazłem jednak tę nadzieję, nieprzestając poruszać wszystkich wstydnych nędz, méj duszy, rozjątrzonéj zazdrością. Wyobrażałem sobie ze sroga radością, że Frank, pomimo całego swojego talentu, całéj swéj poezyi, mógł miéć powierzchowność pospolitą i odstręczającą, że nieodebrał zapewne tego wyszukanego wychowania, którego elegancya nadaje najmniejszym stosunkom powab, który Helena, kobiéta tak wysoce uposażona, doskonale umiała oceniać. Przypominając sobie z płonną złośliwością, jak mało napotkałem ludzi z talentom i jeniuszem, którzyby mieli zarazem tyle wdzięku i szlachetności powierzchownie, ile rozum ich błyszczał i odznaczał się, miałem nadzieję że Frank niebędzie należał do téj małéj liczby uprzywilejowanych.
Mamże wyznać? z niepodobną do uwierzenia i pełną obawy niespokojnością oczekiwałem nocy, aby się udać pod okiennice domku Heleny, i zobaczyć czym się nieomylił w moim sądzie o Franku.
Nic szaleńszego, nic bardziéj śmiesznego, jak ten rodzaj szpiegowania. Zresztą, pocóż obracać się do koła w tym fatalnym zakresie? pocóż rozdrażniać jeszcze ranę, i tak już krwią zaszłą? Sam tego nie wiem, lecz ciekawość moja była niepowściągnioną.
Niemogłem wcześnie z wieczora udać się przed dom Heleny, z obawy aby niezwrócić na siebie uwagi przechodzących. — Była więc już dziesiąta, gdym przybył na ten samotny bulwark.
Światłość wytryskała z małych otworów okiennic; zbliżyłem się do nich jak najciszéj.
Salon był oświecony; lecz zrazu niepostrzegłem Heleny.
Obok kominka, mężczyzna rysował przy świetle lampy. Mężczyzną tym nie mógł być kto inny jak Frank.
Gdym go zobaczył, zazdrość i nienawiść serce moje rozdarły, bo mężczyzna ten zdał mi się być bardzo młody, i uderzającéj piękności.
Mocna jasność lampy oświecała jego profil, którego szlachetny zarys przedstawiał uderzające i nadzwyczajne podobieństwo z Rafaelem, w dwudziestym-piątym roku życia; usta jego uśmiechały się, zarazem poważne i łagodne; nakoniec, rzęsy jego spuszczonych powiek były tak długie, iż tworzyły cień na policzkach delikatnie bladych; ciemne jego włosy, wedle mody studentów niemieckich, w mnogie loki spływały mu na szyję, odznaczającą się wdziękiem i elegancyą; gdyż Frank miał na sobie szlafrok z czarnego aksamitu, bez kołnierza, przewiązany w pasie sznurem z purpurowego jedwabiu; nakoniec, ręka jego biała i podłużna, która kiedy niekiedy płókała pendzel w naczyniu kryształowém, cudnego była kształtu.
Nic nędzniejszego zapewne, jak mój przestrach prawie rozpaczny na widok piękności Franka. Lecz tajemne i wstydne rany pychy, dlatego że dosięgają najgłębszych tajników serca, sąż dla tego mniéj bolesne? Jednakże, z nienasyconą chciwością rozpaczy, która chce wychylić swój gorzki puchar aż do samych mętów, zajrzałem znowu do tego salonu, opierając moje czoło o wilgotną deskę, okiennic.
Rzuciłem okiem ku drzwiom, prowadzącym do drugiego pokoju w którym wczoraj postrzegłem kolebkę. — Tą razą, przez drzwi, zupełnie otwarte, postrzegłem, w głębi tego pokoju, Helenę śpiącą obok swego dziecięcia.
Frank ciągle rysował, rzucając kiedy niekiedy tkliwe wejrzenie na tę czarowną gruppę.
Nigdy w życiu niezapomnę szczytnego widoku tego szlachetnego człowieka, pracującego śród ciszy nocnéj, i bezpiecznéj zachrony ogniska domowego, aby zapewnić utrzymanie, żonie i dziecięciu, które tak swobodnie spoczywały pod jego opiekuńczą tarczą!
Cała czarność méj zazdrości niezdołała się oprzéć téj scenie tak prostéj i wielkiéj; dusza moja, dotąd tak zimna i nieugięta, została zwolna i najłagodniéj przenikniona podziwieniem. Pojąłem, ile młody ten malarz potrzebował nadziei i siły, chociaż posiadał talent tak wielki lecz jednak nieznany, aby pasować się z niepomyślnemi dniami, mimo straszliwego zajmowania się niepewną przyszłością...
Jakże śpiąca Helena była piękną! jakże jéj sen wydawał się być szczęśliwy! jakże anielską spokojnością tchnęły jéj zamknięte powieki! co za pogoda na jéj czole czystém i białém otoczoném dwoma opaskami płowych włosów! z jakimże macierzyńskim wdziękiem opuściła jedne z swych prześlicznych rąk dziecięciu, które, chociaż śpiące, ściskało ją w swych drobnych paluszkach, bo baczna Helena, zostawiła mu ją zapewne z obawy przebudzenia..... Słowem, jakiś wdzięk powabny rozlewał po jéj rysach tęskny i łagodny uśmiech, młodéj kobiéty, szczęśliwéj i dumnéj z swéj macierzyńskiéj godności.
Jakże żale moje były udręczającemi! Z jakąż goryczą pomyślałem znowu o wszystkiém com stracił, przyglądając się temu obrazowi niewinnemu i skromnemu, podziwiając ten domek tak ubogi, a który jednak tak bardzo zdawał się być od Boga błogosławionym.

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Niewiem jak długo pozostałem pogrążony w tych myślach, lecz musiało być późno gdym znowu zajrzał do salonu, gdyż Frank wstał, i zdawał się przypatrywać swojéj robocie, z tém ulotném i niewytłumaczalném zaufaniem artysty, które go unosi niekiedy szlachetną pychą. Wykrycie nagłe i chwilowe, które, jak mówią, trwa tylko przez chwilę, lecz które, w téj jednéj chwili, okazujé mu jego dzieło promieniejące wszelkiego rodzaju pięknościami! Potém, dziwne zjawisko, skoro ten za błysk boski raz uniknie, skoro raz ucichnie ten krzyk przekonania jeniuszu, artysta zaledwie dochowuje jego wspomnienie. Jest to już tylko sen błahy i daleki, którego wspomnienie jeszcze go wzrusza, nieubezpieczając jednak, i znowu wpada w swe gromiące niepewności względem prawdziwéj wartości swego talentu; wiekuiste udręczenie dusz wyborowych, porównywających ze zniechęceniem próżności sztuki z wielkością natury, w rozpacz wprawiającą.
Tak przypatrzywszy się swojemu obrazowi, Frank uśmiechnął się smutnie, zakrył go, i poszedł do małego biurka, stojącego po drugiéj stronie kominka; otworzył szufladę, wyjął z niéj woreczek i odłożywszy na bok kilka sztuk złota, zdawał się wzdychać, widząc jak mało pozostawało...
Jednocześnie prawie, rzucił szybkie i bolesne spojrzenie na żonę i dziecię; potém, z czołem opartém na obu rękach, pozostał tak oparty o marmur kominka.
Wszystko zrozumiałem.
Zapewne szlachetna ta istota doświadczała wówczas jednéj z tych straszliwych obaw, podczas których nieubłagana rzeczywistość przygniatała ją swym posępnym i lodowatym ciężarem! Promienne skrzydła jego świetnego jeniuszu, na chwilę rozwinięte, potrąciły o straszliwe widziadło, zawsze ziejące z rozwartą paszczą, jak grobowiec, a które nazywa się... POTRZEBA! A miał żonę, dziecie a tą żoną była Helena.
Jednakże, po chwili rozwagi, Frank dumnie wzniósł piękną swą twarz; spojrzenie jego, jeszcze wilgotne, jaśniało odwagą i nadzieją.
Niewiem czy to było dziełem przypadku, lecz spojrzenie to zarazem tkliwe i energiczne, zatrzymało się na zdjęciu z krzyża Rambrandta, jednéj z rycin zdobiących salon.
W miarę jak się przypatrywał temu godłu cierpienia ziemskiego, rysy Franka przybierały zwolna poważną pogodę; musiał się zapewne zawstydzić nawet swéj słabości i zniechęcenia, wspomniawszy na okropne boleści i anielską cierpliwość tego, którego krzyż tak był ciężki, a musiał go dźwigać na tak wysoką górę Kalwaryi!...
Powróciłem do siebie smutniejszy, lecz mniéj nieszczęśliwy; jakieś dobre natchnienia uspokoiły nakoniec dokuczliwy zapał mych żali. Niemiałem ohydnéj siły zazdrościć Frankowi jego szczęścia i cieszyć się z tego ubóstwa tak odważnie znoszonego. Miłość którą niegdyś czułem ku Helenie; wspomnienie na moją matkę, która ją tak bardzo kochała, na mego ojca, dla którego była prawdziwą córką, wszystko to lepszych udzieliło mi myśli; chciałem się stać pożytecznym dla obojga, nie widząc się jednak z Heleną, i aby dopiąć tego celu, udałem się nazajutrz do Lorda Falmouth.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Eugène Sue i tłumacza: anonimowy.