Artur (Sue)/Tom II/Rozdział jedenasty
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Artur |
Wydawca | B. Lessman |
Data wyd. | 1845 |
Druk | J. Jaworski |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | anonimowy |
Tytuł orygin. | Arthur |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tom II Cały tekst |
Indeks stron |
NPOTRZEBNĄ jest, zeczą powtarzać, jak gorzkiemi były moje żale i zgryzoty po odjeździe pani de Pënâfiel. Doświadczyłem, chociaż z niejaką odmianą, tego samego udręczenia co po zerwaniu z Heleną. Tylko, że, nim się zupełnie wyrzekłem téj szlachetnéj dziewicy, pozostała mi jeszcze długo miła i mocna nadzieja otrzymania jéj ręki; gdy tymczasem ani mogłem pomyśleć, aby zobaczyć jeszcze kiedy Małgorzatę. Jak zwykle, przywiązanie które mi okazywała, objawiło mi się w całéj swéj upajającéj słodyczy gdym je utracił, i przez fatalny sprzeczność, czułem że ją kocham namiętniej niż zwykle.
Przypominałem sobie z okrutną rozkoszą wszystko com tak niegodnie poświęcił, nie już samemu niedowierzaniu lecz pewnemu gatunkowi monomanii, zarówno złośliwéj jak głupiéj; cierpiałem za to okropnie bezwątpienia; lecz cóż to znaczyło? Waryat rozżarty cierpi także; a złe które czyni jestże mniéj dla tego złem?
Cóż więcéj powiem? obraz téj kobiéty zachwycającéj ukazywał mi się jeszcze piękniejszym, jeszcze rozkoszniejszym niż kiedykolwiek.... Nakoniec to w rozpacz wprawiające a pospolite zdanie, że wtedy tylko poznajemy cenę szczęścia, gdyśmy je utracili, było bolesną myślą, którą rozpacz moja pod wszystkiemi odmieniała kształty.
Zgromiony tak udręczającym żalem, cóż mogłem uczynić?
Niestety! gdy człowiek tak nieszczęśliwą posiada naturę, że miłość, durna, nauka lub obowiązki towarzyskie nie są dostateczne aby zająć jego umysł i serce; jeśli nadewszystko pogardza nią, lub niepoznaje tego dobroczynnego duchownego pokarmu, który wiara przedstawia mu jako zbawienny i niewyczerpany zasiłek; dusza jego, tak pozbawiona wszelkiéj wspaniałomyślnéj zasady, sama na sobie wywiera próżne działanie... wówczas bezimienne zmartwienia, posępne i blade nudy, dręczące niedowierzania, w rozpacz wprawiające widma.... rodzą się prawie zawsze z tych marzeń ponurych, samotnych i chorowitych.
Jeśli człowiek przeciwnie, zastosuje tę energię, która niszczeje i sama siebie pożera, do ścisłego wypełniania praw które Bóg i ludzkość przepisują, jeśli dokaże wytknąć niejako swój zawód, wypełnianiem swych obowiązków; zakreślić sobie tym sposobem drogę czystą i prostą, przytykającą do niemateryalnéj nadziei po śmierci; życie człowieka staje się logiczném i zależy głównie od zasady wedle któréj działa, i kresów do których dąży. Wówczas wszystko wiąże się ze sobą w najcudowniejszą jedność: każdy skutek ma swą przyczynę i swój wypadek. Słowem, zamiast błąkać się nędznie bez zajęcia, nadziei i hamulca postępuje ku pewnemu celowi. Fałszywą czy prawdziwą, dąży jednak jakąś drogą... a jeśli wspaniałe widoki co ją uwieńczają, a na które tak chciwie zwraca oczy, są tylko świetném omamieniem... mniejsza o to!.... jeśli to pocieszające i niebiańskie omamienie doprowadziło go do końca jego zawodu, z sercem napełnioném radością, nadzieją i miłością!
. | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . |
Ależ, niestety! szlachetne te myśli na próżno mi przychodziły, nie czułem w sobie ani chęci, ani siły, pójść za ich wezwaniem.
Opadłem też całym ciężarem zniechęcenia w próżnię mego serca. Czułem złe, lecz niemiałem odwagi szukać lekarstwa. Działałem ze słabością ludzi, którzy, uporczywie trwając w boleści, przekładają cierpienie wewnętrzne i ciągłe, nad czyn heroiczny, lecz dobroczynny, żelaza lub ognia.
. | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . |
Wiodłem nędzne życie; w dzień niekazałem puszczać do siebie rzadkich gości, których moje osamotnienie się podczas szczęścia, nieodstręczyło jeszcze zupełnie odemnie. Niekiedy także oddawałem się gwałtownym ćwiczeniom, jeździłem konno, robiłem bronią z największym zapałem, aby się zmódz, zniweczyć utrudzeniem, sądząc że wyniszczając ciało, zdołam i myśl wycieńczyć.
Potém, gdy nadchodził wieczór, doświadczałem jakiegoś cierpkiego i dziwnego ukontentowania, owinąć się płaszczem, i tak błądzić na los po Paryżu, szczególniéj gdy czas był posępny i zabierało się na burze.
Mówiłem wtedy sam do siebie, z pewnym gatunkiem pogardnego uniesienia, również śmiesznego jak płonnego, przechodząc około wspaniałych pałaców; około oświeconych teatrów: widząc krzyżujące się powozy, które mosty mnóstwo osób na te zabawy. — I ja także, gdybym chciał, mam moje miejsce w tych wesołych salonach, w tym świecie tak świetnym i tak zazdroszczonym; gdybym chciał, w téj chwili niecierpliwe moje konie zaniosłyby mnie tam! To życie, którém pogardzam, byłoby radością i pychą wielkiéj liczby ludzi, a jednakże, przez jakiś niepojęty kaprys, urągający się z już przygotowanego szczęścia którém mnie los obdarzył, wolę błąkać się tak pieszo unosząc ze sobą nieuleczony smutek po tych błotnistych ulicach. Kobiéta piękna i młoda, szlachetna i dowcipna, słowem, połączająca wszystko, co może pochlebić próżności mężczyzny, upoiła mnie najczystszą miłością; a po dwóch miesiącach szczęścia idealnego, bez przyczyny i wstydu, szalenie, po brutalsku zdeptałem nogami tę miłość, z gniewem i pogardą. A nieposiadam nawet odwagi tego gniewu i téj pogardy, gdyż teraz płonię się za moje postępowanie, płaczę, jestem najnędzniejszym z ludzi, ukrywam istoty, co tu i owdzie błąkają się śród błota, zagadują... do mnie... do mnie, który w téj chwili mógłbym być u nóg kobiéty, któréj wszyscy podziwiają elegancją, dowcip i wdzięk! kobiéty, która sama ofiarowała mi urzeczywistnić najwyższe szczęście, a która może, w téj chwili, trzymała by moję rękę w swych ręku, i mówiła do mnie głosem czarodziejskim i z oczyma zwilgotnionemi czułością: — Do ciebie należy moja dusza, do ciebie całe moje życie!...
. | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . |
W istocie, to było okropnie, a jednakże, przez fatalne dziwactwo mego nieszczęsnego umysłu, znajdowałem pewien gatunek uciechy, zarównie gorzkiéj jak niewytłómaczalnéj w sprzeczności téj teraźniejszości tak posępnéj, tak ohydnéj z przeszłością tak świetną.
Było to więc pewnego wieczora; w pięć lub sześć dni po odjeździe Małgorzaty, znajdowałem się właśnie w bolesnym paroksyzmie mych żali. Noc była posępna, deszcz padał, drobny i zimny; owinąłem się płaszczem i wyszedłem.
Nie wyobrażałem sobie nigdy że ulice Paryża są tak okropnie smutne o téj godzinie; nic posępniejszego jak blade odbicie się reworberów o ten bruk okryty błotem czarném i smrodliwém, i stojącą wodą po rynsztokach. Idąc tak na ślepo, często przychodził mi na myśl przerażający los człowieka bez schronienia, bez chléba bez sposobu do życia, i błąkającego się podobnie jak ja się błąkałem.
Przyznam się, gdy mnie te myśli napadały, jeśli spotkałem po drodze, podczas nocy burzliwéj, jaką kobiétę niosącą dziecię już zwiędlone przez nędzę, lub starego żebraka drżącego i wychudłego, dawałem im hojną jałmużnę, a chociaż występek miał zapewne większy udział w ich nędzy niżeli los, doświadczałem chwilowéj przyjemności, widząc z jakiem osłupieniem dotykali się sztuki złota.
Wówczas rozwijał się przed niemi oczyma przerażający obraz nędzy! nic téj odosobnionéj nędzy człowieka, który budując chatkę z liści lub chroniąc się w załom skały, mógłby przynajmniéj oddychać świeżém i czystém powietrzem, i miéć za pociechę słońce i samotność; lecz téj nędzy chciwéj, przedajnéj i hałasnéj miast wielkich, która się zgromadza, lub raczéj ciśnie w smrodliwe ustronia, aby jéj było ciepło.
Ogarniały mnie wówczas nieprzezwyciężone obawy, gdym przypuszczał że jestem zmuszony, niewiedziéć jakąś fatalnością, żyć temże samém życiem, pospołu z temi nieszczęśliwemi, których nędza o tyle psuje co i zbrodnia.
Biedniałem z przerażenia; gdyż stan najuciążliwszy, najpracowitszy, którym bym się mógł zajmować w samotności i na wolném powietrzu, nigdyby mnie nieprzestraszył; lecz gdy pomyślałem o tém życiu tak przymuszenie do siebie zbliżoném, na to ohydne i ciągłe zetknięcie się z ludźmi z więzień i galer, naprzyklad! ogarniał mnie niekiedy postrach tak niedorzeczny, iż niezdołam wypowiedzieć z jaką rozkoszą, z jakiem szczęściem znajdowałem znowu, powracając, dom mój dobrze objaśniony, służących moich bacznych na najmniejsze moje skinienie, moje książki, moje obrazy, moje portrety, słowem, całe to wnętrze spokojne i wygodne, do którego wpadłem jak do miejsca schronienia.
Ach! wtenczas to na kolanach, podziękowałem ojcu za majątek, który winien mu byłem! Smutna to wdzięczność, która potrzebowała sknerskiego przestrachu, aby ożywić się w mojém sercu, i wzniecić na chwilę wspomnienia, już tak dalekie i zapomniane!
. | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . |
Lecz powracam do mojéj nocnéj przechadzki.
Pewnego wieczora, idąc z ulicy w ulicę, prawie machinalnie, przybyłem na bulwark Bastyllii. Księżyc rzucał niepewne światło przez szybko bieżące chmury tarcz jego przyćmiewające, gdyż wiatr był mocny, a drobny i gęsty deszczyk padał obficie. Mogła być blisko dziewiąta.
Pomiędzy kilku odosobnionemi domkami, leżącemi nieopodal dawnego ogrodu Bceaumarchais, jeden z nich zwrócił na siebie moją uwagę, gdyż mi się zdał być nowy i nadzwyczajnie czysty; był bardzo mały, a niewysokie sztachetki opasywały kawałek ogródka, podobnego do tych jakie widzimy przed domami w Anglii. W rogu domu były drzwi zielone z mosiężnym młotkiem; jedno tylko było piętro trzy okna na dole, i trzy na pierwszém piętrze. W zamkniętych okienicach postrzegłem dwie dziurki bardzo maleńkie, przeznaczone zapewne aby przepuszczały światło do środka; żywa światłość wybiegała temi otworami, zrobionemi właśnie na wysokość tak, że przypadały do mych oczu. Uległem na chwilę próżnéj ciekawości, i zajrzałem.
Zostawiono firanki rozchylone; mogłem więc przez szyby widzieć wnętrze tego pomieszkania.
Lecz cóż się ze mną stało, wielki Boże, gdym poznał Helenę!
Byłem osłupiały, gdyż sądziłem, że dotąd jeszcze znajduje się w Anglii, z matką.
Odwróciłem na chwilę oczy; bo wzruszenie moje było niezmierne, głębokie.
A serce moje biło tak gwałtownie, iż uderzenia jego boleść mi sprawiały: jednakże, owładnięty gwałtowną ciekawością, zajrzałem znowu.
O! jakże Helena zdawała mi się być teraz daleko piękniejszą! Niebyła już wątła i nieco pochylona jak dawniéj; ramiona jéj były szersze, kształty bardziéj rozwinięte, bardziéj zaokrąglone; lecz powabna jéj kibić zawsze była szczuplutka i wysmukła. Prócz tego jéj policzki świeże i rumiane, jéj czoło spokojne i czyste; słowem, cała jéj powierzchowność, wykrywała duszną spokojność i pogodę, która, wyznać muszę, straszliwie wiele złego mi zrobiła; bo postrzegłem że jestem na zawsze zapomniany...
kiedy niezdawała się cierpieć.
Helena ubrana była w czarną jedwabną suknię; cudne jéj płowe włosy spływały w wielkie loki na jéj czoło i szyję, i postrzegłem, że jak zwykle, do zachwycenia miała nóżki obute.
W miarę jak oko moje nazwyczajało się patrzeć przez tak mały przestwór, widnokrąg który mogłem objąć zwiększał się; niezdołam też wyrazić tego com uczuł, gdy, przez drzwi nawpół otwarte, postrzegłem kolebkę!....
Helena siedziała w głębokim krześle z poręczami, ładne swe nóżki trzymała założone jedna na drugiéj, i czytała przy świetle lampy, osłonionéj zielonym jedwabnym daszkiem, która mi przypomniała nasz salon w Serval. Kiedy niekiedy kładła książkę na kolanach, i poruszeniem na które zadrżałem razem lubemi i gorzkiemi wspomnieniami, opierała swój podbródek świeży i biały na wierzchu lewéj ręki, któréj sam tylko mały palec wzniesiony był wzdłuż jéj policzka, z paznokciem szklniącym i gładkim jak muszelka różowa.
Helena, kiedy niekiedy, wlepiała spojrzenie, to raz niespokojne na zegar, to roztargnione na ogień, który jasny rzucał płomień; niekiedy także zdawała się bacznie słuchać od strony kolebki, i znowu wracała do czytania: potem czytając, przedłużała machinalnie jeden z jedwabistych i elastycznych pierścieni swych pięknych włosów, i niosła go do ust; drugie urojenie dziecinne, za które bardzo często łajana bywała od matki, a które, niestety! znowu boleśnie mi przypomniało nasze piękne dni przepędzone w Serval!
Wnętrze tego małego salonu było jaknajprostsze; obok Heleny, na stoliku przykrytym kobiercem, poznałem wazon z porcellany saskiéj, który miała po matce, a w którym zasadzony był jeden z jéj najulubieńszych kwiatów; ściany tego pokoju wyklejone były czerwonem papierowém obiciem, a na niém wisiało mnóstwo akwarel i rysunków, w dębowych ramach: nakoniec gipsowe wyciski, wedle płaskorzeźb starożytnych, najdoskonaléj wybranych, i kilka sztychów z obrazów Rambrandta, uzupełniały skromne ozdoby tego małego pokoiku.
Gdym się przypatrywał temu wszystkiemu z zajęciem i niewysłowioném udręczeniem, posłyszałem turkot powozu i oddaliłem się jaknajspieszniéj.
Zaledwie stanąłem na bulwarze, powóz zatrzymał się przed domem Heleny; mężczyzna wysoki, lecz którego rysów nie mogłem dojrzeć, wysiadł z niego, przeszedł około mnie, i otworzył małe zielone drzwiczki, które się zanim zamknęły.
Natychmiast, ciekawszy niż kiedykolwiek powróciłem do okiennic, lecz światło najzupełniéj zniknęło.
. | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . |
Zobaczywszy jaki numer domu, powróciłem do siebie....
Niepodobnaby mi było wypowiedzieć czegom doznał z przyczynienia się téj nowj boleści.
Helena poszła więc za mąż, lecz za kogóż? gdzież była jéj matka? Jakże, ja, najbliższy jéj krewny, niebytem uwiadomiony o tym związku. Wstręt Heleny musiał być więc bardzo uporczywy, kiedy niedopełniła nawet względem mnie prostego obowiązku przyzwoitości? Lecz któż był jéj mężem? Wedle tego coim mógł dostrzedz, utrzymanie ich było jaknajmierniejsze; czyi Helena znajdowała się w tym stanie szczęśliwą? — Niestety! powabna jéj twarz, tak łagodna i spokojna, aż nadto mnie o tém upewniała! bo mogłem niegdyś widzieć jakowe ślady bolesne i głębokie zmartwienie piętnowało na jéj rysach.
Była więc szczęśliwa!.. szczęśliwa.. bezemnie! szczęśliwa... chociaż uboga może! Gdyby tak było w istocie; jeśli bogactwo tak mało przyczyniało się do jéj uszczęśliwienia, jakąż ohydną pogardę musiałem w niéj wzbudzić, gdym ją tak podle o chciwość obwiniał?
Smutną noc przepędziłem. Szczęściem, niecierpliwa moja ciekawość wywiedzenia się dokładniéj o losie Heleny, potężną zrobiła przerwę w moich zmartwieniach, urozmaicając je, jeśli tak powiedzieć można.
Pragnąc być koniecznie uwiadomiony o wszystkich szczegółach, które dotyczyły się mojéj kuzynki, przemyśliwałem o rozmaitych sposobach.
Miałem służącego, który w podróży służył mi za kuryera; był to chłopiec zwinny, bardzo zręczny i rzadkie posiadający pojecie. Miałem przez chwilę ochotę polecić mu szpiegowanie i chodzenie na zwiady; lecz pomyślawszy że to mogło mocno skompromitować Helenę, namyśliłem się sam działać.
Dopięcie pożądanego skutku wydało mi się dość trudném, gdyż domek był odosobniony; nie było ani sąsiadów, ani odźwiernych, których by się można było zapytać, a za nic w świecie niebyłbym wszedł do domu Heleny.
Nieporzuciłem jednakże mojego zamiaru.