Atma (Rodziewiczówna)/IV
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Atma |
Wydawca | Gebethner i Wolff |
Data wyd. | 1914 |
Druk | W. L. Anczyc i Spółka |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Cisza zbudziła Adama — i chwilę nie mógł sobie przypomnieć, gdzie jest.
Spał w wielkiem łożu pod baldachimem z wypłowiałego amarantowego adamaszku; ścianę pokrywał stary perski dywan, zawieszony palmami, wianuszkami święconych na Boże Ciało ziół, różańcami, szkaplerzami i mnóstwem tym podobnych pamiątek starych dorocznych obyczajów kultu. Złocisty obraz Jasnogórskiej Królowej jarzył się w środku — tak daleko, tak dawno, tak długo tu królował i cześć odbierał, od tylu pokoleń szczepu, rzuconego na dalszą rubież państwa.
Ten wizerunek przypomniał Adamowi wszystko. Dzieciństwo najpierwsze, gdy jego łóżeczko stało w tym pokoju matki, i pacierze odmawiane za nią, powtarzane słowa, na kolanach, przed tym obrazem.
Wszystko przypomniał, nawet tę woń ziół zeschłych, i domowego płótna i żywicy.
Przez szpary okiennic słońce smugami leżało na posadzce, a cisza pełna była ptasiego wesela ze dworu.
Adam sięgnął po zegarek, ale pokazywał trzecią — zapomniał go z wieczora nakręcić. Zerwał się tedy, i otworzył okienicę.
A w tej chwili drzwi się otworzyły i wszedł Antoni.
— Wyspałeś się? — rzekł.
— Musi być późno?
— Już po południu.
— Czemuś mnie nie zbudził?
— Po co? Człowiek śpi, ile mu potrzeba. Może chcesz się wykąpać? Jam się zgrzał na polu, idę do jeziora.
— Bój się Boga! W kwietniu do jeziora?
— Jeśli ciepło... Ja się kąpię, ledwie lód spłynie.
— Masz racyę. Idę. Człowiek jest cudaczne stworzenie. Nie lęka się kuli, a raptem boi się przeziębienia.
Poszli ścieżką ku jezioru — i Adam odczuł dziecinną przyjemność zanurzenia się w wodę chłodną, przejrzystą, rzeźwą, i wyszedł zeń rozgrzany, głodny i wesół.
Gdy wracali, dom stanął przed nimi w całej okazałości i wyglądał inaczej, niż wczoraj. Wszystkie drzwi, okienice i okna były szeroko otwarte, a pod gankiem Makar stary kiwał na nich, wzywając, by weszli.
— Chcesz? — spytał Antoni.
— Owszem. Tak mi dziwnie wielu rzeczy się chce... takich młodych, prostych, dawnych. Obejrzeć wszystkie kąty, poszukać gniazd po krzakach na wyspie, odnaleźć stare drzewa i dziecinne kryjówki, zastawić kosze na rybę, szukać raków po pieczarach nadbrzeżnych, jeść, pić, gwizdać... dzieckiem być. Hej, jak to dawno to dzieciństwo!
— Dawno? Wczoraj. Jeśli je odczuwasz, używaj.
— Ba! od tego wczoraj do dziś upłynęło już życie!
— Zdaje ci się! Możeś go jeszcze nie zaczął... tym razem.
— Jakto? — spytał Adam.
Ale Antoni nie mógł odpowiedzieć, bo weszli do wielkiej sieni, dość mrocznej, i Makar mówić zaczął:
— A co, paniczku? wszystko na swojem miejscu, wszystko w porządku. Ot, łby łosie i dzików, i rogi jelenie... pamięta je panicz? a ot, jadalnia... portrety pamięta panicz... a ot, sala.
Prowadził po komnatach wielkich, nizkich, trochę ciemnych — i istotnie wszystko było w porządku zachowane, utrzymane z pietyzmem.
Adam wszystko pamiętał, odnajdywał: i meble stylowe, ciężkie, olbrzymie, i gobeliny i obrazy, i piece ogromne z zielonawych kafli, i piękne bronzowe kandelabry, i wenecki, bezcenny żyrandol w wielkiej sali. Wiekami zbierane dostatki, pamiątki, które teraz przedstawiały fundusz.
Głosy ich i kroki rozlegały się uroczystem echem — odkryli głowy i mówili z cicha, z czcią dla przeszłości i tradycyi — ale na duszach braci kładł się od tych ścian jakby ciężar. Antoni miał w oczach smętek i powagę, Adam tęsknotę za tą wiosną i życiem, bijącem do głębi mrocznych komnat przez otwarte okna. Gdy się znaleźli znowu w słońcu, pod niebem, Adam odetchnął głęboko.
— Jakiemi ofiarami i abnegacyą potrafiłeś to tak utrzymać! — rzekł, z podziwem patrząc na brata.
— Postanowiłem, ślubowałem i... kochałem. Żadna usługa, ani ofiara. Nie mniej ty pracowałeś, postanowiwszy zdobywać jak ja, by zachować... Jesteśmy równie rzetelni robotnicy.
Z za węgła domu ukazała się Atma z pękiem czeremchy i narcyzów w ręku i zawołała ich do jadalni. Raczył się też ukazać i Makar i zasiedli do obiadu.
Adam jadł z wilczym apetytem, a potem poszli we troje dziki sad, ku krynicy. Długa do niej była ścieżka; szła przez zdziczałe szpalery i aleje, mijała mostki na porosłych rzęsą wodną i liliami kanałach, wiła się zygzakiem, aż za ogród, w dziki już olchowy gąszcz, na skraj bezbrzeżnych sianożęci.
Atma szła pierwsza, Adam za nią, a wokoło maiła się, woniała, śpiewała radosna wiosną ziemia.
Weszli na ślizkie kładki, rzucone wśród łóz, chmielów, czeremch, kaliny, i stanęli nad krynicą. Ujęta w wydrążony dębowy pień, przezrocza, głęboka, była jak źrenica, w której błękit się przeglądał. Tak modra była jak niebo i tak spokojna. Czasem, strącone skrzydłem ptaszem, opadały w nią złote pyły łozowych kwiatków, i mignąwszy na toni zsuwały się w ruczaj, który sączył się ze zdroju, w gąszczu — do jeziora.
Stara, potężna, rosochata wierzba rosła u krynicy, a pod nią zwał drzewny tworzył jakby ławę, na której usiedli we troje i milczeli — zapatrzeni, zasłuchani.
— Doczekamy wieczornego koncertu! — rzekł Antoni.
— Muzycy są już w komplecie! — odparła Atma. — Zawczoraj słyszałam, że i tenor solista już robił próbę.
— Cudnie tu — oddychając głęboko, szepnął Adam. — Cudnie, bo niema ludzi.
— Niestety! — rzekła Atma.
— Co? Żałujesz, że niema ludzi?
— Nie! Boć nas tu jest troje. Mówię niestety, bo ludzi mi żal. Właściwie, naturalnie trzeba im żyć ze sobą w gromadzie, a przecie tak im ze sobą źle, taki zgrzyt, jęk, niechęć tworzą wokoło siebie.
— Jeszcze gorzej, gdy zostanie każdy sam ze sobą. Jedni się śmiertelnie nudzą, inni śmiertelnie męczą. I to jest życie! Pomyśleć, że się rodzimy na te kilkadziesiąt lat przemarnowanych, żeby umrzeć! Nie lepiej to drzewu, które prześpi zimę, żeby tak odżyć na nowo?... tym łozom, żeby co wiosna kwitnąć? A człowiek tylko może starzeć, marnieć i zgnić!
— Ale tak myśląc, jakże się nazywać panem stworzenia? Zresztą i liść tegoroczny zgnije, i kwiat tegoroczny obleci... a drzewo żyć będzie. A pan stworzenia... on jeden zgnije zupełnie? A ta potęga, co życie wieczyste wszystkiemu dała... względem człowieka zrobiła wyjątek, rzuciła go wśród trwania, na mgnienie jedno, aby kochał, cierpiał, tworzył, panował światu, myślami szczyty i otchłanie ogarnął... i zgnił!
— A jednak tak jest!
— Tak jest? Dla kogo?
— Dla wszystkich ludzi!
— O których mówiłeś, że jedni z sobą się nudzą, a drudzy z sobą się męczą. Z kimże oni wtedy są, gdy są sami?
— Z tobą — uśmiechnął się, podnosząc do niej oczy.
Ale jej twarz była jakby zmieniona, przeciągnięta skupieniem i bólem. Ogarnęła go oczami, które były jakby smugą błyskawic, że go od spojrzenia tego przejęła groza i potęga mocy i upokorzenia. I wydała mu się nie młodą, piękną kobietą, ale jakimś symbolem, zjawiskiem jak światy odwiecznej — idei.
— Ci pierwsi jeszcze duszy nie czują, ci drudzy z nią w walce. Z nią jest dopiero życie. Ani jedni, ani drudzy nie rozumieją życia. Dużo ciał zedrą, jak szat, zanim pojmą Prawo. I przeto mi ich żal!
Wpatrzony w nią, nie pomyślał zaprzeczyć, dyskutować — nie rozumiał jej, a wierzył i spytał:
— Co jest prawo?
— Bogiem wrócić do Boga.
— Przez to życie?
— Co jest życie! Jednym rokiem dla dębu jakoby. Chwilą, dniem roboczym, więzienną karą, ofiarą lub pokutą dobrowolną... dla każdego czemś innem, ale dla ducha zawsze tylko chwilą, w bardzo dalekiej drodze, w bardzo długiej pracy dla Prawa.
— I dla wszystkich męką.
— Zaklęty król w ropuchę, to jest duch w ciało uwięziony. Zali może być szczęśliwy, zali mu może być dobrze?
— Może mu tylko być spokojnie, gdy zrozumie, co go zaklęło, za co lub dlaczego! — rzekł Antoni.
Teraz Adam wpatrzył się w brata, jakby go także pierwszy raz widział. Twarz to była, przez którą ciężko, głęboko i wielokrotnie przeszedł pług życia, ryjąc niezatarte brózdy. Wszystko tam było: i trud fizyczny na skwarze lub mrozie, i troska o byt, i bezsenne noce w męce dusznej, i gorycz z dna puharów, i szamotanie się w pętach, i dzikie, rozpaczne bunty. Rysy zaostrzone i w sobie jakby skurczone, oczy przymknięte i jakby przygasłe, pajęcza sieć zmarszczek u czoła, siwy włos na skroniach, na ustach uśmiech mądrości, co wszystko rozumie i niczego się nie lęka. A ponad tą mozaiką życiowego pisma jedna jakby pozłota, jeden ton — zwycięskiego, niezachwianego już spokoju.
Patrzał przed siebie bardzo daleko, szeroko — w błękit i rzekł po chwili:
— Prawo ducha jest: Bogiem wrócić do Boga; a jest jeszcze drugie prawo dla ziemi: cierpieć. I jedynem tego życia nieszczęściem jest walka człowieka z tem prawem, bunt przeciw niemu, żądza, by tu nie cierpieć, szukanie szczęścia, strach przed bólem, przeklinanie i nienawiść dla tak zwanego: złego losu. Jesteśmy jak dzieci w szkole, uparte, tępe, niechętne, bezrozumne. A życie minie jak chwila... egzaminuśmy nie zdali, lekcya nie pojęta, nie odrobiona... zostajemy w klasie... wracać trzeba... i znowu kuć, kuć... i znowu bez korzyści!
— A jeżeli ze zrozumieniem i korzyścią? Są przecie i dobrzy uczniowie. Ci już nie wrócą?
— Znasz takich, którzyby nic już ziemskiego nie kochali lub nienawidzili, nie pragnęli, lub się nie lękali? Znasz życie bez winy, bez długu, bez obowiązku, wolne od wypłaty, od kary, od odrobku? Ja nie znam, przeto wrócić trzeba... obyż do wyższej klasy chociażby.
— To straszne! — szepnął Adam, oczy na Atmę podnosząc, jakby od niej słowa chciał, złagodzenia wyroku.
— Nie, to nie straszne, gdy się zrozumie, rozróżni złudę od rzeczywistości, szatę od osoby, dom od mieszkańca.
Trzeba przedewszystkiem wstąpić na górę: Z góry rzeczy małe maleją, wielkie olbrzymieją; im wyżej, tem bardziej; bardzo wysoko małe zupełnie nikną, wielkie stają się bez kresu i granic.
I tam bardzo wysoko jest cisza, która daje moc słyszenia tego, co milczy — i wtedy jest się w rzeczywistości ze sobą.
Na dole żyjemy w złudzie zmysłowej, w chaosie wrażeń, w ciele i z ciałem tylko — w chwili, która nam się zdaje latami — w fałszu pojęcia, że żyjemy, by użyć, by zebrać, by uniknąć bolu.
A wkoło nas śmierć kosi, a wkoło nas rodzą się nowe życia. Patrzymy obojętni na to, nie zastanawiamy się — fakt powszedni, codzienny!
Czasami coś się w nas odzywa, głos protestu — każemy mu milczeć: dlatego boimy się śmierci, dlatego nie znosimy ciszy, dlatego lękamy się gór. Kres życia przeraża nas dlatego tylko, że wtedy zostaniemy sam na sam ze sobą, z tem ja przedwiecznem, nieśmiertelnem, a poniewieranem, krzywdzonem, męczonem całe życie.
Groza śmierci jest tylko zrozumieniem źle przebytego życia.
— A jeśli, przeciwnie, idzie się do niej po spokój? Jeśli się zanadto słucha tego głosu, co protestuje?
— Płynie się wtedy pod prąd Prawa. Przed cierpieniem nie wolno uciekać. A głos prawdziwy nie mówi: »ustąp, gdy ci źle«; głos prawdziwy mówi: »postępuj, dźwigaj się, krzep!« To, co mówi: »ustąp«, to głos ziemi, złuda, wrzask buntu, kłamliwe echo harmonii szczytów!
— Niedościgłych! — dokończył zmęczonym szeptem.
Uśmiechnął się Antoni.
— Dościgniemy! Mamy czas: wieczność!
— Wieczność cierpienia. Jednego życia nie przeżyć! Tak się zda długie.
— Za małoś cierpiał. Nie masz miłych wspomnień.
— Nie, mam tylko gorzkie.
— Toś źle cierpiał.
— No, wiesz. Ustąpiłem.
— Teraz nie ustąp. Barki nadstaw, ramiona natęż, wolę i moc skup. Im gorzej, tem lepiej; im ciężej, tem silniej. Przychodzi ból jak głaz, przychodzi męka jak śmiertelna choroba, przychodzi rozpacz jak rana na wskroś, przychodzi niemoc jak kurcz, przychodzi nuda i bunt jak żywioł niszczący po sto razy wysiłek woli i mocy... nie ustęp. Żadne marzone przez ludzi szczęście nie da ci tej radości tryumfu, co dobrze przebyta tak zwana niedola! Przedewszystkiem ona cię jedna może wyprowadzić w górę, tam, kędy cisza mówi w milczeniu przestrzeni.
— Zazdroszczę ci! — rzekł Adam. — Mnie się zdaje, że ja już cierpieć nawet nie umiem.
— Więc ustąpiłeś, uciekałeś przed czem?
— Nie wiem... przed jakąś straszną nicością.
— Biedaku! Nie masz, cobyś kochał — szepnęła Atma.
— Co można kochać na ziemi? Nic i nikogo.
— Wszystko i wszystkich — rzekła.
— Za co? Za to, że są źli lub głupi? Że się od jednych trzeba bronić, z innymi walczyć, od innych uciekać, a wszystkimi można tylko pogardzać lub nienawidzić ich. Wy tu słyszycie o ludziach tylko, więc możecie mówić o miłości bliźniego. Wejdźcie w tor życia, w tłum, obcujcie z nimi... wtedy ich poznacie!
— A dlaczegóż oni mają dla ciebie być dobrzy, gdy nimi pogardzasz lub nienawidzisz ich? Czyś próbował kochać?
— Owszem... żeby być wyzyskanym, wydrwionym i zdradzonym. Próbowałem. Jedyny na ludzi sposób jest siła lub pieniądz. Lęk lub interes!
— Jeśli to sposób dobry i stosowałeś go, dlaczegoś śmierci pożądał?
— Żebyście znali to moje życie! — rzekł apatycznie.
— Rozumiem je! — szepnęła Atma. — Nie widzisz w niem celu!
— Owszem, jest cel. Bogacenie. Nie jestem pasożytem, ani próżniakiem, nie jestem lekkomyślnikiem, ani przeciętnym burżujem. Pracowałem i pracuję systematycznie, jestem trzeźwy i obowiązkowy. Mam porządną opinię, kredyt, wiarę ludzką, uznanie, stanowisko solidne. Jestem tak zwanym porządnym człowiekiem. Od dziecka byłem ambitny i zawzięty, i miałem żelazną wolę. Postanowiłem się wybić, i wybiłem. Jestem teraz bogaty, i co dalej? Wiem, czuję, że rok za rokiem rosnąć będzie mój fundusz, i na co? Mnie już niema! Ja już niczego nie pragnę, mnie nic nie bawi, mnie nic nie martwi, ja nic nie kocham, niczem się nie cieszę, niczego nie czekam, ani się spodziewam. Nie potrafię być pijany, ani wzruszony, nie potrafię wykrzesać ze siebie ani gniewu, ani wesołości, ani zajęcia czemkolwiek... To... życie.
— Chciałeś tu przyjechać! — rzekł Antoni.
— Chciałem. I dobrze mi jest, kiedy to wam mogę powiedzieć. Zrozumiecie. A tam... milczę.
— A rodzina?
— Jaka? Ach, żona! Ona ma matkę... no i suknie. Ile zażąda pieniędzy na podróże i stroje, daję; zresztą nic nie wiemy o sobie. Z teściem dużo obcujemy... mamy wspólne akcye cukrowni, robimy czasem na spółkę afery... wierzy w moje szczęście do interesów i jest ze mnie dumny. Szwagier służy mi za pieniądze, jako agent lub wywiadowca; jak potrzeba, załatwia czasem dwuznaczne sprawy, stręczy mi kobiety. To... rodzina. Ano, jest, rozumie się, i teściowa. Poza tem są tak zwani przyjaciele, którzy mnie potrzebują... i są nieprzyjaciele, którzy zazdroszczą lub się boją. To i wszystko.
— Nie masz ni jednej duszy.
— Zgubiłem nawet własną.
— Ani przypuszczasz, jak ona ciebie pilnuje!
Podniósł na Atmę oczy żałosne.
— Nie. Przemarnowałem lekcyę. Powiedz, czy chociażby człowiek, co wraca na nowo kuć, ma jakąś pamięć poprzedniej pomyłki?
— Przed tobą jeszcze długa chwila. Jeszcze ty egzamin zdasz.
— Powiadasz, żeś próbował kochać — wtrącił Antoni. — Któż twą miłość wyzyskał, wydrwił, zdradził?
Adam się zamyślił. Życie przemknęło mu w pamięci. Czasy szkolne, młodość, małżeństwo, różne sylwetki kobiece, wspomnienia miłostek.
Różne były osoby, okoliczności — treść zawsze ta sama. Chwilowe podniecenie, pożądanie, zaspokojenie, chwilowy tryumf — i przesyt.
Teraz, gdy na to patrzał z oddalenia, może z góry, zdały mu się te wypadki tak marne, tak przeżyte i prawie zapomniane, że po chwili milczenia rzekł:
— Nie pamiętam. Mam wrażenie, żem te uczucia przeszedł; ale teraz, jak wszystko, pajęczyną jakąś się zasnuło, dymem, mgłą... stało się nicością.
— No, ale przecie rozumiesz, wiesz, co jest miłość.
Adam wiedział, co serce i dusza brata przeszła w życiu — wiedział jego miłość.
Spuścił głowę, przeszedł myślą to pojęcie uczucia i odparł głucho:
— Rozumiem, ale nie wiem.
— Widzisz. To jest twoja rzeczywista niedola!
Znowu zapanowało milczenie, pełne ptaszęcych radości, szmerów, tętnień, dyszenia wiosny. Zbliżał się zachód pogodny, chmurki poczęły się barwić różowo-bursztynowym tonem, gdzieś w gąszczach niecierpliwie odzywały się słowiki.
Antoni spojrzał na słońce i wstał.
— Muszę do siewu zajrzeć. Wrócę tu do was za godzinę — rzekł, serdecznem spojrzeniem obejmując brata. — Atma ci to lepiej ode mnie wyłoży. Przecie ja tylko jej uczeń... i bardzo mi było źle żyć, zanim jej tu nie było. Mówcie. Przyniosę tu skrzypce.
Gdy odszedł, Adam się odezwał:
— A przecie jak ja mu teraz zazdroszczę! Jakbym chciał być nim!
— Mylisz się. Każdy jest na właściwej drodze, każdy ma los dostosowany do duszy. Tylko po swej drodze trzeba iść, tylko swój los trzeba kształtować, gdy się rozumie cel. On jest abstrakcyą, ty jesteś czynem; przynieśliście to ze sobą, spadek poprzednich żywotów.
— Tyś stamtąd przyniosła mądrość.
— Zrozumiałam tylko Prawo i chciałabym je przeżyć... raz ostatni, tutaj.
— Kto ci mistrzem był?
— Znalazłam się od razu na tej dobrej drodze. Ojciec, jak wiesz, był uczonym. Studyował wschodnie języki. Był sekretarzem i bibliotekarzem francuskiego magnata, zwiedził z nim Indye i Chiny; za powrotem robił mu wyciągi z dzieł tam nabytych, katalogował bardzo cenną bibliotekę. Matki prawie nie pamiętam... była Angielką; miałam trzy lat, gdy zmarła, nagle, na zapalenie płuc. Wyhodowałam się i wychowałam w tej wielkiej bibliotece; była mi gniazdem, ojczyzną, światem. Jako dziecinną zabawę, przerysowywałam niezdarne arabeski liter wschodnich, potem nauczyłam się je rozpoznawać, czytać, potem składać wyrazy. Cieszyło to ojca, pomagał, tłómaczył; tak niepostrzeżenie stałam się jego pracy towarzyszką, jego wiedzy uczenicą. Nie oddał mnie do żadnej pensyi, nie byłam w żadnej szkole, ani wśród ludzi. Praktycznie mówiąc, nic nie umiem; tu dopiero uczyłam się rachunków i poznałam przyrodę, i zobaczyłam, jak wygląda ziemia, praca. Długo też nie rozumiałam życia, a właściwie tego, co tak się wśród ludzi nazywa. Ale z tych ksiąg mądrości, starej jak świat, zrozumiałam ewolucyę materyi i ducha, budynek wiedzy, który ludzkość tworzyła od zarania swego i tworzy bezustannie, i wędrówkę iskry Bożej wcielonej w formę fizyczną, wyzwalającą się z niej przez śmierć do rzeczywistego życia, i wracającą napowrót w kształt, aby płacić za przeszłość, zarabiać na przyszłość.
Adam chciał spytać, jak przyszło na nią to »życie« i jak je odczuła, — ale nie śmiał. A ona, zapatrzona w gąszcz krzewów, wstała, przechyliła się przez krynicę i oswobodziła wplątaną między zeschłe trzciny gałąź kwitnącej czeremchy. Uśmiechnęła się do rośliny; pieszczotliwym ruchem uczyniła jej miejsce ku słońcu i szepnęła, jakby do żywej, drogiej istoty:
— Ciesz się, rośnij zdrowo, śliczności!
— Ojciec twój dawno umarł? — spytał Adam.
— Przed siedmiu laty. Na dwa lata przedtem umarł jego chlebodawca. Majątek przeszedł na synowca, ojciec stracił posadę. Otrzymał legat w testamencie: prawo wybrania z biblioteki stu dzieł. Z księgami temi osiedliśmy w małem mieszkanku, a żyliśmy z kilku tysięcy franków kapitału matki. Ojciec chorzał i rozstania ze swą biblioteką nie mógł znieść. Jakby się w nim porwały jakieś nici życia. A duch też się odrywał od ziemi i te dwa lata ostatnie pełne były zaświatowych wizyi. Dokończyłam wtedy naukę, zostawił mnie bezpieczną, zostawił mi taki fundusz, że się żadnej ruiny nie lęka. Wierzę, że on już tu wracać nie ma poco!
— I nie rozstawaliście się nigdy ze sobą?
— Nie. Nawet zamężna, nie opuściłam go. Mąż mój był studentem. Hrabia go zgodził do pomocy ojcu w uporządkowaniu katalogu ksiąg. Miał razem pracować, zapalił się i do treści dzieł, chciał je studyować, ale nie mógł zrozumieć i wrócił do swych idei, zupełnie innych. Był z tych, którzy jeszcze duszę własną mają za wroga. Biedak!
— Żal ci go?
— Serdecznie. Kto nienawidzi, nawet złe, ten jest bezmiernie nieszczęśliwy. A on był cały nienawiścią.
— Musiał ciebie kochać!
W oczach jej mignęło i brwi się skurczyły.
— Dla mnie to już nie jest miłością! — odparła spokojnie, jakby ze smutkiem.
— Kochałaś go przecie ty, jeśliś została żoną.
Zamyśliła się, milczała długo.
— Zapewne to spotkanie nasze i ślub i związek było potrzebnem. Przypadków niema na świecie i los nie popełnia pomyłek; chociaż tego faktu nie rozumiem. Nie było harmonii, nie było korzyści, żadnego wpływu, oddziaływania. Może kiedyś spotkamy się i pojmiemy!
— Kochałaś, żeby cierpieć.
Nie odpowiedziała na to nic. Cała jej uwaga skierowana była na pszczołę, obierającą z kotków wierzbowych pył złoty. Trąciła gałązkę — a gdy owad zleciał, śledziła go w powietrzu.
— Zapóźni się i nie doleci do barci przed rosą wieczorną — szepnęła.
— Wiesz, Atmo! Ty zanadto kochasz wszystko, żeby kochać coś lub kogoś jednego! — rzekł jakby z zawodem, z żalem. — I nie wierzę, żebyś mogła cierpieć... i nie wiem, po co tu jesteś w takim razie, i ty już człowieka z krwi i kości nie potrafisz zrozumieć.
Popatrzała nań swem przejmującem wejrzeniem, które, zda się, podczas gdy ucho słuchało słów, przejmowało myśli aż w głębi duszy.
— To cię razi i zniechęca do mnie. Jestem młoda i piękna. Oburza cię, że nie jestem tylko zwierzęciem; za cel życia nie uznaję rozkoszy, wiążącej człowieka do koła urodzeń i śmierci. Nie rozumiesz, że poza płciowym związkiem — może być miłość, poza stratą lub zdradą w tem kochaniu może być cierpienie. Więc jeśliś ty tak nie kochał, jak twierdzisz, dlaczegoś cierpiał? Rozkoszy ci nie brakło, strat nie ponosiłeś! Powinieneś być szczęśliwy. Nie cierpi tedy twe ciało i krew, ale cierpi to nieśmiertelne, nie mające coby miłować, czemu się ofiarować. To, co ty przechodzisz, dla mnie już dawno minęło. A po co tu jestem? Zanim to wcielenie minie, dowiemy się oboje. Nie wraca tu ten tylko, kto ziemskiego już nic czuć nie może. Jeśli tu jestem, mam miejsce, mam pracę i mam prawo szczęścia i bolu... jestem potrzebna.
— Nie zrozumiałaś mnie — zaprzeczył.
— Owszem. I to, coś powiedział, i to, coś myślał. Teraz ci żal wybuchu, przykro ci, żeś mnie uraził. Masz do mnie pociąg, upodobanie i... wstręt.
— Atmo! — żachnął się.
— Nie obruszaj się. Ja widzę i wiem.
— Jak tę gałąź czeremchy, zduszoną przez suche badyle, jak tę zapóźnioną pszczołę?...
— Tak.
— Więc i dla mnie będziesz tak staranną, troskliwą i miłosierną?
— Żebyś był rośliną, wiedziałabym, że ci trzeba tylko słońca i swobodnego rozrostu; żebyś był owadem pracowitym, przypomniałabym, że zamrze od zimnej rosy, gdy się w robocie zapamięta. Aleś ty już człowiekiem, istotą z wolną wolą i z przeszłością duszy. Masz zaciągnięte długi, obowiązki do spełnienia, do spłacenia. To, co ci się wydaje pożądanem, może być zgubnem; to, co ci się wydaje wstrętnem, może być korzystnem. Mogę ci wskazać drogę, mogę ci powiedzieć prawo... ale być z tobą, nie wiem, czy będę.
— A jednak byłaś ze mną, jam cię już znał.
— Niezawodnie.
— Pamiętasz? Wytłómacz mi zatem, jak to było? Co takiego?
— Jakem się zabił... miałem widzenie, obraz. Gdym się obudził, znowu na ziemi, nie pamiętałem nic. Gdy Antek cię nazwał, doznałem wstrząśnienia... znałem to imię, dziwne, którego nikt tu niema. A potem, gdy grał, wczoraj, przypomniałem wszystko. Byłem za światem, i ty byłaś ze mną... i byłaś kimś, kogom shańbił i sponiewierał... i był nade mną sąd i wstawiałaś się za mną... i kazano mi wrócić... i gdym przerażony staczał się w jakąś otchłań, zawołałem na cię z rozpaczą... i dałaś mi rękę i rzekłaś: »ja z tobą!...« i uspokoiłem się. Pamiętasz?
— Nie — odparła powoli. — Ale jeśli tak było, to zapewne będę z tobą.
Umilkli, jakby ogarnięci uroczystością wielkiego misteryum — jakby wsłuchani w mowę ciszy szczytów. Położył dłoń na jej ręce, ale nie patrzał na nią. W błękit oczy utkwił i miał pod powiekami łzy, a w myśli słowa hymnu ukojenia, oderwania zupełnego od rzeczywistości.
— Co mam czynić, duszo? — szepnął po chwili.
— Miłować, dawać, czynić dobrze.
— A jeśli nie zdołam?
— To staraj się mniej nienawidzić, mniej pożądać i chciej dobra. Trojako się pracuje: myślą, mową i czynem. Zaczątkiem jest myśl; jest jakby ziarnem, z którego wzrośnie kwiat słowa i owoc czynu. Co teraz zasiejesz myślą, w następnem życiu zbierzesz w czynie; więc myśli pilnuj, myśl kieruj w górę. Znawcą był słabości natury ludzkiej ten, który rzekł: in magnis et voluisse sat est. Człowiek tak rzadko nawet chce czegoś wielkiego. Karłem żyje, karłem umiera, karłem napowrót się wciela.
Na ziemię zstępował wieczór — zorze zachodu zbladły, ciepło dnia parowało wonią, po krzach ptaki kończyły dzienne rozprawy, a słowiki rozpoczynały pieśni. Gdzieś w dali ozwały się skrzypy żórawi studziennych, drewnianych wierzei obór, ryk bydła, tupot wracającej z pastwiska stadniny, potem przeciągła pieśń kobieca, świergot fujarki — i wszystko, co było pracą dnia, trudem życia, rozpłynęło się w ciszy. Na ziemię schodził poemat wiosennej nocy, odrodzenia wiekuistego życia. Zdala, od dworu przypłynęły teraz urywane tony skrzypiec. Stroił je Antoni i zarazem rozmawiał z kimś — i w czystem powietrzu daleko szły głosy.
— Nieboszczka szyła w krosnach, nici jedwabiu były na posadzce, a pan przy kantorku w zielonym gabinecie coś pisał niedawno, bo kurzu ani krzty nie znalazłem! — mówił Makar.
— Lepiej by im było, żeby odeszli! — ozwał się Antoni.
— Jak przeznaczone, tyle będą. A zawszeć dobrze, że się nie tułają, nie straszą, nie płoszy ich obcy. W Bogdaniszczach, co z pałacu zrobił ten nowy pan Niemiec, browar... to chłopi co noc widzą, jak nieboszczka chorążyna po ogrodzie chodzi, aż na trakt, do figury, co ją znieśli, i ręce łamie i jęczy. Nasi u siebie! A, myśli pan, żywym panom Wojnom, co na Bogdaniszcze sprzedali, będzie gdzie na świecie u siebie? Ot, za życia będą się włóczyć jak pokutniki. A ot, my zostali.
— Ostatni! — rzekł Antoni, — bo podobno Horby sprzedane.
— Nie będzie im dobrze nigdzie na świecie... takim — uparcie powtórzył Makar. — A nam jest dobrze.
— Dobrze! — potwierdziła Atma, uśmiechając się do starego, który stanął nad krynicą i naczerpnął dzban wody.
Kiwnął jej głową.
— Samowar nastawię, kolacyę przyrządzę i hukać będę, jak będzie gotowe. Niech się panowie nocką ciepłą nalubują.
Gdy stary odszedł, Adam spytał:
— O duchach pałacowych mówił? Wierzy w nie święcie?
— Całe szczęście, jeśli są. Wkrótce z nimi tylko w tym kraju obcować będziemy — odparł Antoni, siadając obok niego i skrzypce strojąc. — Ostatnie polskie sąsiedztwo tracimy.
Zaczął grać. Na ziemię schodziła noc cicha, gwiezdna, ciepła. W wielkiej ciszy melodya obejmowała ich dusze, roztaczała skrzydła i niosła w ciemny lazur niebios, ku wschodzącemu miesiącowi.
Coś swojskiego, bardzo smutnego, grał Antoni.
— Szopen? — szepnął Adam do Atmy.
Skinęła głową i cicho poczęła mówić:
Z gór, gdzie dźwigali strasznych krzyżów brzemię
Widzieli zdala obiecaną ziemię.
Widzieli światło niebieskich promieni,
Ku którym w dole ciągnęło ich plemię,
A sami do tych nie wejdą przestrzeni!
Do godów życia nigdy nie zasiędą
I może nawet zapomnieni będą!...
Ucichły skrzypce, a oni jeszcze siedzieli wsłuchani, skupieni, smutni.
— Tyś osiadł w sercu kraju — rzekł Antoni — mów tam i powtarzaj, by strzegli serca tego, bo rubieże, kresy nikną, stygną, zamierają. Za mało krwi serce przesyła tutaj. Jesteśmy jak te placówki stracone i ginące jedna po drugiej. Dawniej rozpaczałem, patrząc, czując bezużyteczność trwania tu i pracy; a teraz, chociaż rozumiem marność jednego życia i obowiązek cierpienia jako nauki, nie mogę patrzeć bez żalu na zniszczenie, gdy dzikość i głupota ogarnie naszą placówkę. Nie mogę patrzeć na rąbanie w pień sadów i parków, ruinę budowli starych, pamiątek i znaków, spieniężanie wszystkiego, żeby ten pieniądz stąd wydarty bezmyślnie stracić, a zostawić natomiast pustkę i nędzę. Nie razi mnie tyle ludzkość, gdy nie postępuje... ile ludzkość, gdy błądzi.
Ile wysiłków fałszywych, ile męki upornej, ślepej, ile szału głupiego, a wszystko, żeby po wiekach się opamiętać, wracać, odrabiać i znowu błądzić.
— Czybyś w czemkolwiek zmienił swą drogę, gdybyś ją na nowo rozpoczynał? — spytał Adam.
— Nie. Dobrze było, bardzo ciężko. Dotrzymałem, com postanowił. Kochałem tę ziemię całem stopniowaniem uczuć: zrazu najcieśniej; dla siebie i rodu; potem szerzej: dla ojczyzny; teraz ją kocham dla niej samej, dla jej duszy, którą rozumiem, czuję, z którą się zrosłem przez wspólne cierpienie. Dęby, co stoją, wiedzą, jakem cierpiał, gdym z potrzeby, z biedy musiał niektóre ściąć kazać i sprzedać. Grusze polne po miedzach wiedzą i pamiętają te grady, któreśmy wspólnie znieśli, na zburzone zboże patrząc, i te szrony szkodliwe, i te susze zgubne, i te nawałnice deszczowe w żniwa. Pamiętają bociany i ja pożary gumien parokrotne i dźwiganie nowych dachów z popiołów. Pamiętają moje pracowite byki głodne przednówki i rozumieją moją o siebie troskę. Zna mnie każdy zalew jeziora i każdy zakąt sianożęci, i ja je znam. Teraz takeśmy z tą ziemią jedno, że nie wiem, czy ona jest moja, czy ja jestem jej, i myślę, że te duchy, które Makar widuje, tak samo się zżyły z nią i trwają w tym ślubie, nie mogą się oderwać. Dobrze tu, bo bardzo ciężko; i teraz, gdy za siebie patrzę, widzę, że wszystko, co się zdaje na razie nieszczęściem, jest tylko szczeblem do góry. Zdawało mi się nieszczęściem, klęską losu, gdy wola ojca, a znałeś jego despotyzm, sprowadziła mnie z salonów i środowiska wielkiego świata do tego bezludzia i dziczy, do podrzędnego stanowiska jego sługi. Byłem w rozpaczy po stracie karyery, swobody, towarzystwa, stosunków. Zdawało mi się nieszczęściem, gdym oddał swe serce na marne, kobiecie, która ani go chciała, ani zrozumiała, ani moją być mogła. Zdawały mi się nieszczęściem klęski żywiołowe i materyalne położenie — zawsze ciężkie, czasami prawie bez wyjścia. Zdawało mi się nieszczęściem osamotnienie, brak rodziny i przyjaciela, trud monotonny, a prawie bezowocny, rok za rokiem — zda się bez końca. A wszystko to było przecie... szczęściem.
— Boś umiał iść w górę! — rzekła Atma. — Boś zrozumiał, co złuda, a co rzeczywistość.
— Starałem się zrazu tylko nie okazywać swych buntów dla bardzo nizkiego powodu, ordynarności wybuchów gniewu i tak zwanych scen. Miałem wstręt do ordynarności, a kult dla form wytwornych, spokoju i ciszy. Dlategom ustąpił woli ojca... przez marną próżność czy słabość: w każdym razie, Atmo, nie aby iść w górę. Potem, gdym został, ogarnęła mnie pycha i zawziętość: pycha najciaśniejsza, rodowa, zawziętość najniższa: utrzymania mienia dla siebie tylko. To był okres najgorszy: rachowałem! Nie rozróżniałem wtedy, Atmo, złudy od rzeczywistości, byłem pysznym, próżnym samolubem... i możebym, ciągle rachując, dorachował się, jak ci wszyscy, co stąd odeszli, że ziemia jest złem umieszczeniem kapitału... i możebym ją, jak oni, sprzedał. Ale mi wtedy przyszła tak zwana nieszczęśliwa miłość. Miałem już nędzę materyalną, zerwane stosunki z rodziną, niesnaski z sąsiadami, moc odziedziczonych po ojcu zagmatwanych spraw sądowych z chłopami, w domu pustkę, w sercu gorycz i kwas. Należała mi od losu jakaś równowaga, pociecha, pokrzepienie, trochę woni, trochę blasków, trochę wesela. Przyszło wtedy uczucie, wszechpotężne, zapamiętałe, a tak umieszczone, że stało się tą ostatnią kroplą męki, cierpienia upokorzenia i klęski mej doli. Należało wtedy albo zginąć najhaniebniej, jakeś ty próbował, albo wszystką rzeczywistość zmienić w złudę, ze złudy zrobić rzeczywistość. I wtedy, na spodzie bolu będąc, spojrzałem w siebie, wokoło siebie, w górę... i zrozumiałem, że mi tam trzeba być. I poszedłem! I zabrałem tam ze sobą i tę ziemię, i tę robotę, i swą duszę i ją. I dobrze jest, bo było bardzo ciężko! W nagrodę dostałem do domu Atmę.
— Chciałbym kiedyś módz to samo powiedzieć! — rzekł Adam.
— Spróbuj! Z początku zdaje się to niemożliwem, głupiem, nielogicznem, szaleństwem. Spróbuj, zrazu chwilę w dzień, myślą, postanowieniem, potem czynem małym, łatwym, wreszcie to się stanie życiem.
— Żyć marzeniem, złudą, jakby rzeczywistością?
— Nie; spróbuj być Bogiem.
— Jakto?
— Miej w sobie: siłę, modrość i miłość, a objawiaj ją w połączeniu: które stanowi dobro!
— Wierz mi: z życiem, jak z kroplą wody. Weź ją pod mikroskop: będzie stekiem wstrętnych, pożerających się i pożeranych, ginących i rodzących się potworów; spójrz na nią przez słońce: zobaczysz tęczę i brylant. Wszystko zależy od sposobu traktowania, od punktu widzenia. Być dobrym, to tylko patrzeć na wszystko przez słońce.
— To niemożliwe, to doktryna, którą można stosować może do wszystkiego i wszędzie, tylko nie do ludzi i wśród ludzi. Wtedy to tamta pierwsza kropla. A ja, niestety, tam żyć muszę. Żebym tu z wami mógł być!
— I to leży w twej mocy i stanie się. Gdy stąd odjedziesz, do twych obowiązków... zostaniesz ty tutaj, my pójdziemy z tobą. Będziemy już połączeni, ściślej nawet, niż ci, z którymi tam będziesz mówić, spotykać, na których będziesz patrzeć. Dla myśli, dla ducha niema odległości, przestrzeni. Odczuwać, oddziaływać nie przestaniemy, gdy związek zawarty.
— Będziesz czuwać nade mną, Atmo? — spytał.
Zwróciła na niego oczy jakby nasycone błękitem, w który się wpatrywała, zwróciła ku niemu myśl jakby odbiegły w dal, i odparła po długiej chwili zamyślenia, czy szukania słów:
— Nie spotykają się ludzie napróżno. Każdy człowiek, którego poznajemy w życiu, jest nam, my jemu wierzycielem lub dłużnikiem. Czem właściwie, życie wskaże. Żeby nowych krzywd nie popełnić, nowych zobowiązań ciężkich nie zaciągnąć, a stare spłacać jaknajprędzej... kochać trzeba każdego. Wtedy się nie zbłądzi.
Twarz jej przybrała znowu wyraz powagi potężnej uroczystości majestatu idei — potem oczy rozbłysły łagodnie, usta się uśmiechnęły litośnie.
— Będę czuwać nad tobą! — rzekła, kładąc mu dłoń na ręku. — Żal mi cię... daleko ci jeszcze do drogi!
Była już noc zupełna. Rozegrały się słowiki, żaby, tysiące błotnych ptaków, pulsowały — zda się — wszystkie soki w roślinach, dygotało źdźbło każde.
— Pieśń nad pieśniami! — szepnął Antoni.
Skupieni, poważni, a radością ziemi przecie radośni, słuchali — cisi...