<<< Dane tekstu >>>
Autor Maria Rodziewiczówna
Tytuł Atma
Wydawca Gebethner i Wolff
Data wyd. 1914
Druk W. L. Anczyc i Spółka
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


III.

Zaraz po skończeniu kampanii cukrowniczej Jaworski odwiózł żonę z teściową do Nicei i zabawił tam parę tygodni. Za powrotem do kraju zajął się gospodarstwem w świeżo nabytym od Skibińskiego folwarku i remontem fabryki. Zdawał się być pochłoniętym interesami, aż raptem pewnego wieczora dał rozporządzenie rządcy na dłuższy czas i wyjechał, nie mówiąc, dokąd i na jak długo.
Kurs daleki był. Spędził w wagonie i na różnych węzłowych stacyach dwie noce i dzień. Wysiadł wreszcie na małej platformie wśród lasów i wynajął chłopską furę do Bobrowa.
Zaraz o dwa kroki od plantu wnurzyli się w bory i w ciszę bezludzia.
Na świecie był koniec kwietnia, i cała ziemia rozparzona była słońcem, parowała wonią, tętniła potężnem odrodzeniem.
— Nie rąbią tu u was lasów? — rzekł Jaworski do skulonego, milczącego chłopa.
— Kazienne! — odparł lakonicznie.
— W Bobrowie dostanę czółno?
— A dokąd?
— Do Jaseł.
— Czemu? Dostanie. W Jasłach pan do batiuszki?
— Nie. Dalej. Do Tepeńca.
— Aha! Ja i myślał, że pan do dwora gość. Będzie pan w Tepeńcu na zachód słońca.
— A nie wiesz? Jest pan w Tepeńcu?
— A gdzie ma być? Teraz siewy. A to panu można teraz czółnem prawie pod sam dwór dopłynąć. Wielka woda w tym roku i do Jaseł nie trzeba skręcać; z Bobrowa rowami do jeziora, prosto! Pan tu pierwszy raz w naszych stronach?
— Nie, ale byłem dawno, zapomniałem.
— Za trzy ruble ja sam dowiozę pana czółnem do Tepeńca — rzekł po chwili chłop.
Jaworski się zgodził, a zmęczony podróżą w wagonie, wyciągnął się na sianie, jak do snu, odczuwając wielką rozkosz ciszy.
Jechali wązkiemi, krętemi dróżkami, jakby szczelinami w borze; wyjechali na groble długie a wązkie, wśród bezmiaru bagnisk; mijali piaszczyste wzgórza jałowe, pustki wrzosowisk i wygonów, porosłych łozą, szmaty zagonów, nie spotkali człowieka, aż wynurzyli się raptem nad rzeką, rozlaną, jak morze i wjechali w ulicę szarej wsi. Pod jedną z chat chłop przystanął, wszedł do środka; wyszedł po chwili z drugim i z babą.
— Pójdziemy, panie, do czółna! A może pan chce wstąpić do karczmy, wypić herbaty?
Jaworski nie czuł głodu, i spieszno mu było. Chłopi wysłali czółno szuwarem i wzięli za wiosła, a parli łódź, że jak ptak śmigała. Im bliżej celu, tem Jaworskiego ogarniał większy niepokój i jakby lęk i wstyd, a przecie chęć przybycia jak najprędzej.
Ten brat, senior rodu, który go niegdyś traktował, jak dziecko, potem krytykował ostro, z którym wreszcie rozeszli się w rozdrażnieniu i niechęci, a którego, pomimo wszystko, czcił i miał dla niego w głębi duszy wielką wiarę i tęsknotę braterstwa, ten brat imponował mu zawsze, choć z tem uczuciem się borykał, chociaż się buntował, choć poszli innemi drogami, inne mieli ideały i cele, choć wreszcie przez lat dwanaście nawet nie pisali do siebie.
Adam pierwszy się odezwał. Słów kilka chęci widzenia i rozmowy. Odpowiedzi nie było długo. Zwątpił, czy będzie. Gdyby przyszła wcześniej, możeby nie sięgnął po rewolwer.
A gdy ją otrzymał, nie było dnia, by o tej podróży nie myślał z utęsknieniem.
A teraz lęk czuł! Co powie i wogóle czy co powie. Czy znajdzie tego, którego sobie przedstawiał, i jak będzie przyjęty. Boć przecie tamten zwyciężył. On, Adam, przychodził do Canossy.
W głowie kłębiły mu się myśli; układał spotkanie: co powie, co usłyszy; widział brata, jak go znał, człowieka form wyrafinowanych, estety w każdym ruchu i czynie, który nigdy się nie śmiał, a ledwie się uśmiechał, ale który też nigdy nie wybuchał gniewem, ani nawet głosu nie podnosił.
Tak zamyślony był, tak skupiony w swem wnętrzu, że ani widział drogi, ani czasu rachował. Jakby ze snu zbudzony, drgnął, gdy czółno uderzyło o brzeg i chłop rzekł:
— Przyjechali, panie.
Zerwał się, rozejrzał, byli przed dzikim parkiem, którego chmielami osnute olchy i dęby pochylały się w nurty jeziora. Przecięta linia wiodła ku wzgórzu, na którem stał dom murowany, wielki, dachówką starą kryty.
Chłop wziął jego kuferek i chciał za nim iść ku dworowi, ale Jaworski zapłacił za kurs i odprawił czółno.
Gdy zniknęli, ruszył sam, umieściwszy kuferek pod drzewem.
Park szeroko się rozrósł, ale był opuszczony i nie utrzymywany w porządku. Aleje zarosłe zielskiem, gąszcza rozczochrane, zwały burzą strąconych drzew robiły wrażenie kęsa puszczy.
Tylko ścieżka, wydeptana od jeziora, znaczyła ślad życia i człowieka.
Przed domem wielki dziedziniec zarosły też był i nieuprawny. Ze zdziczałych klombów, z darni bielały narcyzy, czeremchy w bieli; murowany podjazd pod sklepiony środkowy ganek zieleniał darnią; drzwi i okna pałacu były szczelnie zamknięte. Ścieżka szła do bocznego ganku w skrzydle, gdzie pamiętał, że były dawniej gościnne pokoje i kredens.
Z obu stron dziedzińca dwie murowane oficyny wyglądały też niezamieszkałe.
Jakiś strach, groza nieszczęścia, ruiny, ścisnęła serce Adama. Dwór wyglądał jakby umarły. Nigdzie ani człowieka, ani zwierzęcia, ani życia. Obejrzał się, zawahał i poszedł ścieżką.
Nagle stanął. Na trawniku przed tym bocznym gankiem stała kobieta i kopała grzędę. Plecami była doń zwrócona, ale z kształtów wyglądała młodo, a z odzieży nie chłopką, więc zawołał:
— Panienko, czy zastałem pana Jaworskiego?
Obejrzała się żywo, i spojrzeli na siebie.
Miała twarz ogorzałą od słońca i wiatru, uderzająco piękną, młodą i zdrową. Szczególnie piękne były oczy, ciemne i głębokie, a bardzo bystre i jakby surowe. Objęła niemi całą postać obcego i odpowiedziała spokojnie:
— Pan Jaworski w polu, u roboty.
Spojrzała na słońce i dodała:
— Za godzinę wróci.
— Gdybym wiedział, gdzie go znajdę, poszedłbym — rzekł.
— Niech pan przejdzie za pałac, na prawo, tam świerkową aleją ku folwarkowi; tam jest.
Wskazała mu ręką i znowu kopała ziemię czarną, wilgotną, ciężką, nie zdradzając żadnego wysiłku lub zmęczenia.
— Dziękuję pani! — uchylił kapelusza i ruszył za dom, gdzie park się dalej słał równie dziki i zostawiony woli natury. Tu się ścieżki dwoiły.
— Do zdroju ta, na folwark ta — szepnął do siebie i zaraz myśl mu wróciła do niespodziewanego zjawiska-kobiety.
Kim była? Żoną i panią — nie, kochanką zapewne — pół służącą, pół gospodynią — częsta rzecz u starego kawalera i obywatela.
Uczuł niesmak i żal, jakby bolesny zawód, i już inaczej przedstawił sobie spotkanie, stosunek z bratem.
Znał, przypomniał sobie tę drogę do folwarcznych budynków, które leżały osobno, poza rezydencyą. Olbrzymia aleja stuletnich świerków prowadziła doń, a z obu stron ciągnął się sad, teraz biały od kwiecia owocowych drzew, aż odurzający wonią. Słońce chyliło się już, było cicho, ciepło, cudnie. Z wód wrzały żabie kapele, po gąszczach wywodziły słowiki, a była poza tem uroczystość bezludzia i jakaś boska piękność poezyi.
Gdy się urwała kolumnada świerków, ujrzał Adam przed sobą szmat zoranej roli i jednego człowieka, który szedł brózdą; opasany był płachtą i siał ziarno ruchem monotonnym, równym, szerokim, jakby ogarniającym w uścisk ku piersi.
Szedł ku niemu i, zanim poznał i zobaczył wyraźnie, przeczuł brata Adam.
Wysoki był, szczupły, bez surduta, w białej koszuli i, obyczajem siewcy, z odkrytą głową.
Co krok był wyraźniejszy, odnajdywał Adam jego twarz o ostrych rysach, kanciaste czoło, spokojne, panujące sobie oczy.
Szedł ku słońcu, więc nie widział w blasku stojącego pod świerkiem, a że mu zbrakło ziarna w płachcie, poszedł do worka na miedzy.
Przystanął i zadumany słuchał melodyi nadchodzącego wieczoru, tętnienia ziemi i powietrza.
Stał tak długą chwilę, cały w czerwieni słońca, gdy od folwarku tętent się rozległ i nadjechał konno człek w kurcie i długich butach, ekonom zapewne.
— Brony idą, proszę pana. Ja dosieję — rzekł.
Jaworski zdjął płachtę i rozmawiali chwilę.
Potem poszedł po swój surdut i czapkę, leżące na drodze, i Adam ku niemu się zbliżył.
— Antek! — zawołał.
Tamten oczy podniósł i rozradowanie przeszło mu lica, że w Adamie zabiło serce, zaśmiała się dusza na to nieme powitanie.
Podali sobie ręce i trzymali je chwilę w uścisku, patrząc na się.
— Długoś leżał? — rzekł starszy z odetchnieniem.
— Wiesz?
— Czytałem w gazecie.
— Bardzoś był oburzony?
— Nie. Byłem rad. Kto chce umrzeć, nie rad z życia. Kto nie rad z życia, może się wrócić od jakiegoś rozstaju, gdzie się opamięta, że błądzi.
Adam milczał, a po chwili rzekł:
— A ty? Co tu u ciebie? Jak?
— Pytasz o Tepeniec? Pracowałem dwanaście lat i pracować będę do końca. Nie ustąpiłem ani piędzi i nie ustąpię. Długów mam jeszcze trochę, ale już nie groźnych; stoję mocno.
— Żebyś wiedział, jakie miałem wyrzuty sumienia za ten dział, za tę rozterkę.
— Ja dotąd nie mogę przetrawić wstydu. Żeś ty pieniędzy żądał, byłeś w porządku ze sobą. Twój cel, twoje marzenie to było. Ale, że jam się targował... o monetę... to hańba! Nie miejże wyrzutów, nie uważaj się za winnego, ani złego. Twój dział to był... wziąłeś. Stroną upokorzoną ja jestem, więc nie wspominajmy tego. Przeszło, jak zły sen. Nie żal mi lat, które tu w biedzie spędziłem... przesłużyłem je idei. A że zbankrutowana ta idea, nie ja winien.
— Jakto?
— Bom tu trwał... i zostanę... ostatni, a oni rzucili i precz poszli.
— Kto? Oni?
— Ostrowscy, Bujnowie, Szustowscy, Wojny... wszyscy, oprócz mnie. Ale o tem potem. Chodźmy do domu. Jesteś, jesteśmy! To dobry, piękny dzień! Mów o sobie. Czytałem, żeś się ożenił; czytałem, żeś bogaty i znany; czytałem, żeś syna stracił; czytałem twoje fachowe referaty...
— I żem się zastrzelił wreszcie ze zbytku szczęścia! — zaśmiał się Adam.
— Kto myślący i czujący nie brał za broń? kto nie chciał wyzwolenia? kto nie szalał z rozkoszy i z rozpaczy?
Szli obok siebie ku domowi w ciszy tak wielkiej, że omal słychać było spadanie jabłoniowego kwiecia.
— Jaka cudna tu wiosna! — szepnął Adam.
Antoni odkrył głowę i przystanął.
— A żebyś tu przeżył listopad! Dopierobyś czuł różnicę!
— Możebym listopad zeszły lżej tu przeżył, niż tam.
— A jednak to tylko pozorny spokój! — rzekł Antoni zasłuchany. — Wnurz się weń całą duszą, a rozeznasz tysiące wrzeń, tętn, dyszenie szału. To młodość, to wrzątek żądz, zachwytów, uwielbień, rozkoszy, dreszczów posiadania, uciechy tworzenia.
— W tobie musi być spokój! — szepnął Adam.
— Spokój jesieni, ten prawdziwy!
— Albo spokój szczytów.
— Kędy lód kwiatem, a skała gruntem, i kędy nic z dolin i nikt nie dotrze. Jeśli taki mam, czy mi zazdrościsz?
— Zazdroszczę.
— Nie. Masz mnie za lepszego, wyższego, niż jestem. Bywałem na nizinach... znam ciężkie piaski i czarne błota... żyłem, nic ludzkiego nie minąłem.
— Wierzę; aleś przechodził dalej, nie ugrzęzłeś, nie zaprzedałeś się tam w służbę, nie spodlałeś w niewoli, nie upodobałeś sobie i nie zostałeś. Jesteś wolny. O, zazdroszczę ci!
Twarz Antoniego powlekła się cieniem smętku.
— Wolny jestem, ale i bardzo samotny.
— Teraz mi już z tem dobrze, ale wiele to zgonów kosztuje.
— Może być, ale nie zgonu duszy.
— Jeśli tak mówisz, to dowód, że twoja żyje.
Adam się szyderczo uśmiechnął.
— Postaram się opowiedzieć ci to życie. A ty, piszesz jeszcze cokolwiek? Szukałem po pismach, po księgarniach twego pseudonimu... napróżno!
— Nie, nie piszę. Takie te myśli moje były cudaczne wobec nowych prądów, że nie śmiałem się więcej odzywać. Może to, co mi się wydaje zdrowe, przyjemne i mądre, mnie tylko służy, nie innym ludziom. Poco im przedstawiać ideały, może przeżyte, może bezrozumne, a w każdym razie będące głosem wołającego na puszczy. Nie, nie piszę nic, ale czytam wszystko, co inni piszą... i żal mi ich.
— No, ale skrzypiec nie zarzuciłeś?
— Nie.
— Pójdziem do krynicy i będziesz mi grał. Pamiętasz... wtedy, gdy byłem na wakacyach i przyjechali Wołodźkowie z Wilna. Toć już temu lat dwadzieścia. Nie wiesz, co się z nimi dzieje?
— Mieszkają w Petersburgu. On ma wysoką posadę w ministerstwie. Mają dwoje dzieci.
— Jak ona ślicznie grała! Toć od tych wakacyi jużeśmy się mało co widzieli. Odbiłem się od domu.
— Stefka umarła, mąż jej z drugą się ożenił i służy w Tule. Kazimierz umarł w Irkucku, dwa lata temu. Zostało nas tylko dwóch.
— A po nas?
— Młodyś, żonaty. Dzieci twoje tu przyjdą.
— Jeśli chcesz dziedziców mieć, to na mnie nie rachuj.
— To w takim razie stracona placówka!
Wstrząsnął go dreszcz — jakby nie kwitnąca wiosna była wokoło, ale jesienne mgły, — jakby nie płatki śnieżne leciały z drzew, ale ostatnie zmrożone liście, — jakby nie zawodziły słowiki, ale szare korowody wron krakały pogrzebową pieśń.
Szli czas jakiś w milczeniu — aż się starszy opamiętał, opanował, przemógł i rzekł:
— Trzeba było tak robić... basta. Niema nad czem medytować. Chodźmy. Czeka na mnie pewnie stary Kuźma z raportem. Pójdziemy potem do krynicy. Pewnieś głodny!
— Trochę, od rana na czczo. Ale, Antku, masz bardzo piękną gospodynię.
— Tak, bardzo piękna! — potwierdził spokojnie. — Trzy lata, jakem ją przywiózł z Paryża.
— Z Paryża!
— Tak, to córka wuja Lipińskiego.
— Nic o nim nie wiem.
— Ano, był ciotecznym bratem matki i wyemigrował. Ożenił się z Angielką, nauczycielką, i całe życie spędził w Paryżu. Był to mól książkowy i uczony. Naturalnie nędzarz. W ostateczności odezwał się tu listownie do matki, o której śmierci nie wiedział, polecając jej swą bibliotekę i swój pogrzeb. Pojechałem w porę, bo już za koszta pogrzebu opisano książki. O córce nawet nie wspomniał. Zapłaciłem, zabrałem bibliotekę i ją. Mam córkę.
— Śliczna dziewczyna!
— I nie dziewczyna. Poznała jakiegoś demagoga z rewolucyjnej partyi międzynarodowej. Pobrali się. Potem ją rzucił i zginął bez wieści. Pewnie zastrzelono go gdzie w strajku. Ano, poznała życie!
Szli znowu chwilę w milczeniu, zbliżyli się do domu.
— Nie zajmujesz całego! — rzekł Adam.
— Tylko to boczne skrzydło, cztery pokoje w korytarzu. Reszta stoi pustką; kasztelanowa tam chodzi w księżycowe noce i inni, co tam żyli i panowali. Zachowane sprzęty i ozdoby... wszystko... jakem dostał.
Na ścieżce od krynicy zamajaczała w zmierzchu postać — i poznał Adam kuzynkę.
— Przedstaw mnie — rzekł do brata.
— To twój i mój brat, Atmo — odezwał się Antoni.
— Atma! — powtórzył Adam zdumiony.
— Tak. Mam takie imię! — odpowiedziała z uśmiechem, stawiając na ziemi dzban pełen wody i podając mu rękę.
— Gdzie, kiedy jam to imię słyszał?
— Możeś studyował sanskryt, bo to znaczy: dusza! — odparł Antoni.
— Nie, alem słyszał. Nie pamiętam, kiedy, jak!
Kobieta wzięła dzban i podała Antoniemu.
— Zgrzanyś dobrze robotą. Wypij.
— Pięknie tam u krynicy! — rzekł Adam.
— Wszędzie pięknie! — odparła, obejmując promiennemi oczami widok wokoło.
Gdy Antoni jej oddał dzban, z którego pił długo i chciwie, Adamowi wyrwało się bezwiednie.
— Daj i mnie.
I pił z jakąś lubością wodę chłodną — i wydała mu się inną smakiem od wszelkiego napoju.
A gdy oderwał usta od ciemnej gliny, spostrzegł utkwione w sobie oczy kobiety, spokojne, głębokie i jakby litościwe. I od wejrzenia tego poczuł w sobie drżenie i rzewność, i pociąg ufności do tej obcej przecie, a bardzo jakby swojej.
— Chodźcie, wieczerza czeka! — rzekła, ruszając naprzód.
Na ganku siedziało paru chłopów i ekonom. Antoni pozostał, rozmawiając z nimi. Adam wszedł za Atmą do wnętrza domu.
Był to ciemny korytarz, z którego drzwi były do kilku pokojów na obie strony.
Pierwszy na prawo zajmował Antoni. Była to wielka komnata z olbrzymim kominem i alkową w głębi — niegdyś sypialnia ich ojca. Małe, nizkie drzwiczki w bocznej ścianie pamiętał też Adam jako wejście do tak zwanego skarbca, małej, sklepionej komnatki, kędy był skład starych pamiątek, dokumentów i broni.
— Teraz tam najwięcej książek — rzekła Atma, prowadząc go dalej i objaśniając. — Tu obok mamy jadalnię, i spędzamy zimowe wieczory. A ten ostatni pokój na prawo ty zajmiesz, a tam dalej... duchy panują — dodała z uśmiechem, wskazując starą makatą zawieszone drzwi. — A tu na lewo mój pokój i kuchnia, i to wszystko — zakończyła.
— Widziałaś może sama duchy? — spytał żartobliwie.
— I wiele razy! — odpowiedziała spokojnie i zaraz dodała: — A gdzie twoje rzeczy?
— Zostawiłem nad jeziorem. Zaraz je przyniosę.
— Makar je znajdzie. Stary Makar, pewnie go pamiętasz, lokaj waszego ojca, kronika żyjąca całej rodziny. Gospodarujemy z nim wspólnie w domu i on mnie pouczył całej historyi rodu.
— Pamiętam go, chociaż nie byłem w łaskach, bo, jako najmłodszy, wymagałem respektu, a stary mnie lekceważył. I wy tak odludnie, samotnie, ciasno żyjecie? Nie przyjmujecie sąsiadów, nie bywacie?
— Nikogo i nie mamy stosunków. Zimą wyjeżdżamy na kilka tygodni. Ja dopiero w tym roku mogłam dostać paszport zagraniczny. Tamte dwa lata Antek sam wyjeżdżał, ja zostawałam sama, z kasztelanową.
— Brr! — wstrząsnął się Adam.
Weszli do jadalni i kobieta zapaliła świece w pięknym, starym, pięcioramiennym kandelabrze. Stół był nakryty atłasową, wzorzystą bielą staroświeckiego obrusa; stare, cenne były srebra i porcelana, stylowe meble, na ścianach makaty, bronie; po kątach w zmroku, oszklone kredensy.
Teraz Adam uczuł wilczy głód, i rzekł:
— Dałaś mi wody, duszo, daj chleba. I powiedz, skąd ja cię znam?
Podała mu chleb czarny, ale na srebrnej tacy, i sól w rzeźbionej, złoconej solniczce — i rzekła z tem samem spojrzeniem poważnem i litościwem:
— I tyś mi znany i swój. Możeśmy się spotykali przed wiekami i teraz się odnaleźli.
— Nie rozumiem, nie pamiętam, ale cię znam! Nie mógłbym ci powiedzieć: pani; wydawałoby mi się to śmiesznością; a przecie dlaczego mówię: ty!?
— Mów. Siostrą wam jestem przecie.
Wszedł Antoni, a za nim stary człowiek, suchy, łysy, z twarzą ogoloną — wniósł dymiący półmisek.
— Makarze, poznajesz panicza Adasia? — spytał gospodarz.
— Nie. Bardzo panicz kiepsko wygląda. W nieboszczkę panią się udał i pewnie często choruje. Padam do nóg paniczowi, a może panu, bo to widzę obrączkę na ręce.
— Już wolę paniczem być.
— Woleć, toby pan wolał po niewczasie. I jabym wolał, żeby mnie jasny pan nie był ożenił. Ho, ho! co to kosztowało! To chrzcij, to chowaj, to znowu chrzcij. Siedem razy tak się mieniało, aż znowu kawalerstwo wróciło. A wszystko w robocie tylko mitręga i rozpić się człowiek może. A czemu pan nam swojej pani nie przywiózł na pokaz!
— Za granicę wyjechała na kuracyę.
— Masz tobie! Ja mówię, że z kobiet tylko doktorzy korzyść mają i księdze! Niechże pan u nas się odpasie i barwy nabierze... ot, jak mój panicz i panienka, pana Lipińskiego nieboszczyka sierota, cośmy ją sobie aż z Paryża dostali. Udała nam się! — uśmiechnął się do Atmy, podając jej półmisek.
— Makarze, rzeczy pan Adam nad jeziorem zostawił. Poślijcie po nie Iwasia.
— Nie zginą. To nie siano, nie drzewo, nie rzemyk, nie żelazko. Chłop nie weźmie.
— Jutro, Makarze, powieziemy pana Adama do Słubisk — rzekł Antoni.
— Ja nie popłynę. Niech panicz strażnika weźmie. Ja jutro pałac po zimie wietrzę i porządkuję.
Powiedział to uroczyście i stanowczo, i nikt mu nie zaprotestował.
Gdy wyszedł rzekł Antoni:
— No, tedy się, Atmo, przygotuj, że tydzień będziesz bez kucharza i służby. Stary odprawiać będzie swą celebrę tradycyjną.
Przez okno zajrzał do komnaty przepyszny srebrny miesiąc i aż ćmił żółty blask świec. Atma otworzyła okno, kłąb woni pąków, liści, rosy ciepłej i czeremchy zalał pokój — i aż zatętniało od chóru żab i słowików.
— Zmęczonyś! — rzekł Antoni do brata, który, o stół wsparty, oczy przymknął i umilkł.
— Nie wiem! Takbym się nie ruszył! — szepnął.
Makar wszedł, stół sprzątnął, Atma zdmuchnęła świece. Pokój był cały w blasku srebrnym z nieba, w woni kwitnącej przyrody, w melodyi bezludzia.
Potem rozległo się cichutko, brzęcząco, parę tonów próbnych i przeciągły ton skrzypcowej skargi. Podniósł oczy Adam i ujrzał brata w oknie, jak zapatrzony w księżyc grał — a obok niego siedzącą na parapecie okna Atmę.
Wokoło jej jasnej głowy miesiąc czynił jakby srebrną gloryę — miała oczy w niebo wzniesione, zamyślone, promienne, i usta jej z cicha nuciły melodyę muzyki.
— Atma! — szepnął raczej myślą, niż dźwiękiem, a przecie obejrzała się nań i dotknęła go temi oczami, jak jakąś matczyną miłosną pieszczotą.
I nagle przypomniał sobie, kiedy ją widział, kiedy z nią był, kiedy ją wołał!






Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Maria Rodziewiczówna.