Ból Ptaszęcia
>>> | Dane tekstu||
Autor | ||
Tytuł | Ból Ptaszęcia | |
Podtytuł | Baśń | |
Pochodzenie | Skarbnica Milusińskich Nr 10 | |
Wydawca | Wydawnictwo Księgarni Popularnej | |
Data wyd. | 1931 | |
Druk | Sz. Sikora | |
Miejsce wyd. | Warszawa | |
Tłumacz | Elwira Korotyńska | |
Ilustrator | anonimowy | |
Źródło | Skany na Commons | |
Inne | Pobierz jako: EPUB • PDF • MOBI | |
| ||
Indeks stron |
SKARBNICA MILUSIŃSKICH
pod redakcją S. NYRTYCA.
KLAUDJA ŁUKASZEWICZ.
BÓL PTASZĘCIA
BAŚŃ
z ilustracjami
z oryginału opracował
EL-KOR.
WYDAWNICTWO
KSIĘGARNI POPULARNEJ
W WARSZAWIE.
PRINTED IN POLAND
Druk. Sz. Sikora
|
Był las piękny i cichy, woniejący, wspaniały.
Rosły w nim i iglaste i liściaste drzewa, do niebios wznosiły się szczyty sosen, ku ziemi opadały gałęzie starych modrzewi i jodeł.
Cudnie tu było i latem i wczesną wiosną i zimą...
Nie tak, jak w ogrodzie, gdzie zimą pusto, smutno i głucho, — tutaj wciąż było pięknie, wciąż wonno i wesoło.
Na wiosnę świerki i buki i dąbek puszczał pąki, zieleń drzew stawała się świeża i zdala świeżością pachnąca, brzozy miały prześliczne baśki, drzewa iglaste, zielone jak szmaragd szyszki.
A mchy, a paprocie, jakież wtedy były mięciutkie, jak świeże!
Minęła wiosna — nowy urok... Konwalje leśne, dzwonki, jagody... bo czegoż tam nie było! A jesienią orzechy, maliny, jeżyny, grzyby... Same, same cuda!..
Ale wszystkim tym pięknościom towarzyszyło coś, co było największym cudem, co upiększało i ożywiało cichy, ciemny las.
Były to ptaszęta...
A ileż tam tego rodzajów! I białe I czarne i siwe i żółte i niebieskawe i czerwone... Pełno, pełno ich wszędzie.
Tu ciemna ptaszyna — słowik, cudnemi tony napełnia powietrze, tam wilga, siedząc na morwie wyciąga trele, tu znowu kraska połyskuje przeróżną barwą. A w głębi drzewa ukryty kuje niestrudzenie dzięcioł i wyciąga z pod kory robaki szkodniki. W kącie gdzieś kukułka wydzwania swoje monotonne: ku-ku-ku-ku!
Cały las roił się od ptactwa, które napełniało go wesołością i śpiewem. Od wschodu słońca budziło się to wszystko i ćwirkało, dzwoniło, piszczało w gniazdach o pożywienie. I dobrze tu było wszystkim i szczęśliwie, żeniono się, bawiono, wyprawiano bale...
Ale pewnego ranka cicho było i smutno, mrok jakiś padł na serduszka ptasie i zalał je bólem.
Zbierały się gromadkami i jakby kwiliły żałośnie.
Ale trwało to krótko. Dzieci dopominały się o żywność, troska o te małe skarby rozpędziła ptaki na różne strony, tylko pozostałe zaczęły latać z niepokojem, ćwirkać, oglądać się trwożnie, coś wołać do towarzyszy, rozmawiać po ptasiemu ze sobą.
— Dzięciole, dzięciole! — zawołała, do zajętego kuciem w drzewo ptaszka, kukułka. — Czy wiesz, ze sikorkę spotkało jakieś nieszczęście?
— Polecę zaraz, dowiem się, co ją takiego spotkało! — krzyknął dzięcioł, zaprzestał swej pracy, uniósł się w powietrze i poleciał.
— Ach, jakżem ciekawa, co się tam takiego stało! Polecę razem z tobą! Poczekaj! — zawołała kukułka i pośpieszyła za dzięciołem.
— Sójko, sójko! a słyszałaś ty, o nieszczęściu sikorki? — zawołał drozd w przelocie.
— Jakie? Chcę ją zobaczyć i zapytać. A może ty wiesz, to mi powiedz, mówże prędzej!
— Ależ i ja nie mam pojęcia, co się tam u sikorki stało — odpowiedział drozd.
— Polecę z tobą! — zawołała sójka i polecieli.
— Kraska, ej, kraska! A wiesz ty, o nieszczęściu sikorki? — wołał przelatując żółtopióry trznadel.
— A cóż się tam stało za nieszczęście? — pytała zaniepokojona ptaszyna, była ona w wielkiej przyjaźni z sikorką i nawet miała pewne względem niej obowiązki, była chrzestną matką jej najstarszego synka.
— Nie wiem, nic nie wiem! — zawołał trznadel — właśnie lecę tam do niej!
— To i ja z tobą! — zakrzyknęła kraska — ja ją bardzo kocham i może w czem dopomogę.
Polecieli.
Zebrały się różne ptaki koło siedzącej na gałązce brzozy, sikorki, patrzą na nią, rozmawiają ze sobą po ptasiemu, jedna z ptaszynek radzi jej to, druga co innego, ktoś gniewa się i wymyśla biedaczce, niektóre litują się, kiwając główką i piórkami ocierając łezki...
A mała ptaszyna odchodzi od pamięci ze swego bólu; płacze, szlocha, główki unieść z rozpaczy nie może.
— Co z tobą? Co ci się stało? Czego tak gorzko płaczesz? — dopytywały się ptaki.
A biedna sikorka słowa wymówić nie w stanie.
Tak boleje, tak kwili żałośnie, że i patrzeć ciężko.
— Co się stało? Kto ją skrzywdził? Nad czem ona tak biada? — dopytywały się ptaki.
— Czy wiecie, sikorce zburzyli gniazdeczko, — szepnęła żona słowika do sąsiadów.
— Ach! jakież to okropne! — zakrzyknęły chórem wszystkie ptaki.
— Któż to taki? Nie wiecie?
— Zrobiło to dwóch złych chłopców.
— Czy gniazdko było puste?
— O, nie, były tam już w niem pisklęta, jej dzieciny najmilsze.
— O, to rzeczywiście straszne nieszczęście! — krzyknęły ptaki.
Słowiczka zapłakała żałośnie i szybko poleciała do swych dzieci, czekały tam na nią małe pisklątka, otwierając żółte dziobki i prosząc pożywienia. Z miłością przytuliła je matka do swej puchowej piersi, nakarmiła, ogrzała i wspomniała o biednej sikorce, której odebrano największe szczęście.
A ptaki w dalszym ciągu otaczały biedną, skrzywdzoną przez ludzi matkę.
— Powinnaś była pobiedz za niegodziwymi chłopcami i wydziobać im oczy! — radził dzięcioł.
— Także dobra i troskliwa matka! Zostawiła pewnie dzieci bez opieki... Nie można dzieci tak opuszczać! Samaś winna nieszczęściu! — gderała kukułka.
— Heh! ta kukułka! Lepiejby milczała! — zaćwirkał czyżyk, kręcąc ruchliwą główką — sama dzieci w cudze gniazdo wkłada, leniwa, nie chce jej się wysiedzieć, a kogoś strofuje. Bądź ty tylko taką matką jak sikorka, to będzie dobrze!
— I czegoż ty płaczesz? Łzami nie przywrócisz gniazdka i dzieci... Lepiej zajmij się, a zapomnisz... Nic już nie poradzisz na to, co się stało — mówił szpak.
Porozmawiały, poradziły i odleciały do swoich gniazd, w przeróżne strony lasu.
A sikorka wciąż płacze, wciąż szlocha, główki unieść nie może.
— Sikorko, miła, kochana, biedna! Wiem, że ci ciężko, ach, jak ciężko w serduszku, ale cóż począć? Taka nasza dola, że krzywdzą nas, że nam burzą gniazda...
Chodź do mnie, polecimy do mojego gniazdka i tam będziemy wspólnie twoje dzieci żałować...
Ja cię nie opuszczę w niedoli, droga moja, pójdź do mnie, lżej ci tam będzie cierpieć...
Głos taki cichy, rzewny posłyszała sikorka koło siebie, ktoś przytem głaskał ją po piórkach, tulił ją do maleńkiego serduszka, a serduszko to biło wielką, wielką litością dla osieroconej matki.
Podniosła główkę, odgłos współczucia dodał jej siły i spojrzała.
Przed nią na tej samej co i ona gałązce siedziała jemiołuszka...
Ileż serca, ileż współczucia dawała jej ta maleńka ptaszyna!
— Wiem, że nieszczęście twe wielkie, że nie ujrzysz więcej swych ukochanych pisklątek, że karmić ich i do serca tulić nie będziesz!..
Ale uspokój się moja najdroższa... Wróci wiosna, zwijesz znów gniazdko, wysiedzisz pisklątka... karmić je będziesz i zaprawiać do lotu...
I będziesz szczęśliwa... Nie płacz sikorko!..
Lżej jakoś sikorce, uniosła główkę do góry, spojrzała na litościwą ptaszynę, przytuliła się do niej całem ciałkiem i załkała.
Ale były to łzy ostatnie. Otarła skrzydełkami łzy bólu, frunęła z gałęzi i po leciała za swą pocieszycielką.
Trudno, ach trudno zapomnieć o takiem nieszczęściu, ale o ileż łatwiej je przenieść, mając obok siebie dobrą i współczującą przyjaciółkę, mogąc z kimś smutek podzielić.
Zamieszkała ptaszyna na tym samym drzewie, co i jemiołuszka, pomagała jej karmić dzieci, oczyszczać gniazdeczko, a gdy po długiej zimie zajaśniała przecudna wiosenka, sikorka wyszukała sobie strome miejsce, dokąd oko ludzkie, oko krzywdzące, dosięgnąć nie było w stanie, i tam usłała gniazdeczko.
A dobra ptaszyna, która pocieszyła ją w nieszczęściu, do końca życia pozostała jej przyjaciółką.