Błękitny anioł/Rozdział czternasty

<<< Dane tekstu >>>
Autor Heinrich Mann
Tytuł Błękitny anioł
Podtytuł Powieść
Wydawca Instytut Wydawniczy „Renaissance“
Data wyd. 1930
Druk Drukarnia Państwowa w Łodzi
Miejsce wyd. Warszawa; Poznań; Kraków; Lwów; Stanisławów
Tłumacz Marceli Tarnowski
Tytuł orygin. Professor Unrat oder das Ende eines Tyrannen
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
ROZDZIAŁ CZTERNASTY

Nawet niektórzy pozostający jeszcze pod rygorem szkolnym uczniowie wmieszali się pomiędzy gości Unrata. Jeden z nich, wysoki, blond jak bułka, przegrywał znaczne sumy. Pod koniec sezonu, pewnej soboty, już wiosną, ujrzał Unrat stojącego na progu nauczyciela Hübbenetta, swego wroga, który zgryźliwie wyrażał się o synu Unrata i wobec własnej Unrata klasy mówił o „moralnem plugastwie a raczej błocie“. Oto stał teraz niezmiernie podniecony, a Unrat uśmiechał się do niego jadowicie. Oczekiwał kolegi; gdyż uczeń Hübbenett grał o wiele za wysoko; w domu tego nauczyciela coś musiało być nie w porządku.
Hübbenett, czerwony jak rak, krzyknął na syna i zażądał od bezgranicznie wylękłego chłopaka, aby za nim poszedł. Dodał głośno i nie zwracając się do nikogo, że uczyni kroki w celu usunięcia stanu, wytworzonego tutaj przez niesumiennych awanturników; stanu, obliczonego na kuszenie i uwodzenie słabych młodzieńców; stanu, utrzymywanego za pośrednictwem ograbionych kas ojcowskich i innemi, ulepionemi z krwi i błota środkami.
Jakiś oficer wysunął się szybko. Jakiś niezmiernie zaniepokojony uczestnik przyjęcia podszedł do rozgoryczonego nauczyciela i począł mu perswadować dobitnie, jak nierozsądnem byłoby robić wrzawę. Uważa on zebranie za nieczyste? Niechaj się lepiej pierw przyjrzy jego składowi. Nie wie zapewne, kim jest ten szpakowaty pan przy stoliku gry tuż pod oknem? To jest właśnie konsul Breetpoot. A kto to tam zwraca się do Hübbenetta, marszcząc brew? Nikt inny, jak radca policyjny Flad. Czy Hübbenett spodziewa się istotnie pomyślnych rezultatów przy atakowaniu istniejącego stanu rzeczy, w którym zainteresowani są tacy panowie?
Hübbenett nie spodziewał się ich: widać to było po nim. Wygłosił jeszcze wprawdzie kilka katońskich zdań, ale gasnącym głosem; poczem rozpoczął odwrót. Nikt już więcej nie zwracał na niego uwagi. Tylko Unrat, promieniejąc zwycięstwem, pomknął za nim szybko, zaproponował koledze coś do orzeźwienia się, a gdy nauczyciel wzruszeniem ramion zaznaczył dzielącą ich przepaść moralną, zawołał za nim serdecznie, że dom jego jest stale otwarty dla Hübbenetta ojca i syna.

Potem nadszedł znowu okres kąpielowy. Tym razem cały rok orkan świata hulaszczego mknął w świcie Unratów po małej miejscowości nadmorskiej. Unratowie wynajęli umeblowaną willę. Pokornie skromne kanapki pokryli haftowanemi jedwabnemi kołdrami japońskiemi, stół przed niemi obarczyli ruletką, do szklanek z napisem: „Pozdrowienia z wybrzeża“[1] lali szampana. Nowy „hufiec Unratów” grał po całych nocach i oddawał się wszelkim wybrykom, potem udawał się na plażę, aby się przyglądać wschodowi słońca; albo jeśli to była niedziela, jadł śniadanie pod dźwięk chorału porannego kapeli uzdrowiskowej. Inne noce spędzano poza domem. Mocą powagi, jakiej zażywali jej zdolni do płacenia towarzysze, wymuszała artystka Fröhlich to, że restauracja na plaży i kawiarnia, które dawno były już zamknięte, otwierały się przed nią o wszelkiej dowolnej porze.
Była niewyczerpana. Dzień i noc ciągnęła sforę swoich wielbicieli we wszystkich kierunkach, jednemu rzucała laskę do aportowania w jedną stronę, drugiemu z innej strony zachęcającą kość: wszystko to pod przebiegłem mruganiem Unrata, który zacierał ręce. Każdego chciała wystawiać na próbę. Jednemu — był to różowy, tłusty człowiek — rozkazała, aby natychmiast po obiedzie — obejmował on sześć dań — popłynął ku ławicy.
— Człowieku, szlak pana przecież trafi, — rzekł ktoś trzeźwiejszy.
A artystka Fröhlich:
— Kogo ma tutaj szlak trafić, tego ja wogóle nie mogę potrzebować, ten niech się każę wypchać. Jak myślisz, Unratku?
— Ej że, owszem, — rzekł Unrat, — ten się może wypchać.
Dodał:
— Uczeń Jakobi zawsze wszak zręczny był w ćwiczeniach cielesnych. Nawet po opuszczeniu szkoły wdrapał się przez mur dziedzińca, aby do okna klasy na parterze, gdzie prowadziłem właśnie lekcję, skierować za pośrednictwem węża gumowego zapach skwaśniałego mleka owczego. Przez szereg dni niepodobna było powietrza w klasie oczyścić z tego. Po takim człowieku można się zaprawdę spodziewać, że jest on także dzielnym pływakiem.
Mowa ta spotkała się z wielkiem uznaniem, a młodzieniec wśród powszechnego śmiechu powziął decyzję.
Wszyscy byli na plaży, gdy wyszedł ze swojej kabiny, i robili zakłady. Jaki on był różowy i tłusty! Na połowie drogi trzeba go było wyłowić do towarzyszącej mu łodzi; leżał na brzegu ciągle jeszcze nieprzytomny.
Próby przywrócenia mu przytomności budziły wielkie zainteresowanie. Niektórzy, przegrawszy swój pierwszy zakład, chcieli odzyskać stratę przez nowy: czy Jakobi odzyska życie, czy umrze. Damy przejęły się bardzo; nastąpił atak histeryczny. Gdy nieszczęśliwy po pięćdziesięciu minutach nie poruszał się jeszcze, niektórzy ucichli i oddalili się. Unrat pozostał.
Spoglądał w obwisłą, bezkrwistą twarz ucznia Jakobiego i przywoływał w pamięci obraz tej twarzy, gdy była jeszcze szyderska i buntownicza. To byli oni. Leżeli oto i byli zwyciężeni: zupełnie zwyciężeni. Ponad tem nie istniało zwycięstwo ani kara. Odczuwał przytem lekkie ściskania brzucha. Droga triumfalna pod jego stopami poczęła się znowu chwiać. Tyran doznawał zawrotu głowy na swoim obłędnym szczycie.
Ale Jakobi otworzył oczy.

Bardzo niepowściągliwie wyrażali się o tym wypadku dwaj hamburczycy, Brazylijczyk i fabrykant z Lipska. Coprawda wchodziła u nich w grę uraza osobista, gdyż nie znaczyli oni już nic. Nie rozumieli, co się stało. Zamiast dobrodusznej bądź co bądź dziewczyny zeszłorocznej spotkali teraz artystkę Fröhlich, która przybrała zuchwale rozkazujący ton prawdziwej piękności, i której, zupełnie jakby nią była, składano ze wszystkich stron hołdy. A przecież nią nie była: przyjaciele ubiegłego lata uważali to oszustwo za śmieszne. Ale sami z każdym dniem bardziej mu ulegali. Brazylijczyk przez pierwsze dni usiłował jeszcze nawiązać znowu do dawnych poufałości; potem nauczył się lękliwego pożądania zdaleka.
Najbliższym celem byli asesor Knust i nauczyciel Richter; gdyż oni mieli najwięcej do oddania. Jeden był najbardziej pożądanym kawalerem w mieście; drugi był zaręczony. Artystka Fröhlich przez długi czas była niezdecydowana. Knust był okazalszy, ale u Richtera doniosłość wydarzenia byłaby daleko pokaźniejsza. Narzeczona jego drażniła ją, gdyż jedynie ta mała osóbka postawiła sobie za zadanie prześcignąć w tej miejscowości nadmorskiej toalety artystki Fröhlich.
Od Knusta zażądała, aby podszedł do pierwszego pana, którego nazwisko wymieni przypadkowo następnego wtorku i spoliczkował go. Pulchna twarz pijacka Knusta skurczyła się w uśmiechu; powiedział, że nie zwarjował. Na to artystka Fröhlich oświadczyła, że skończyła z nim; zaś człowiek, który rości sobie do niej pewne pretensje, powinien być dla niej zdolny do wszystkiego, ale to do wszystkiego.
Richter był do wszystkiego zdolny: tak dalece dokuczył mu już stan narzeczeński. Pewnego popołudnia podczas muzyki goście kuracyjni przeżyli, że pośrodku hałaśliwej kawalkady przegalopował on na ośle, razem z artystką Fröhlich, siedzącą za nim na siodle i czepiającą się go pijacko, przed szeregami pijących kawę i przed swoją narzeczoną, siedzącą w pierwszym szeregu.
Zaraz po kolacji artystka Fröhlich wstała, ujęła Unrata i Richtera i oznajmiła swoim nikłym, słodkim głosikiem, że chce iść dzisiaj wcześnie spać. Odprowadzono ją do domu procesją, z kolorowemi latarniami papierowemi; a kilku panów zaintonowało pod balkonem serenadę. Gdy wszystko ucichło, Unrat, nawpół już rozebrany, zawołał żonę. Sądził, że jest na balkonie. Nie. Szukał jej i wołał; chciał z nią razem triumfować, gdyż oto i los kolegi Richtera dopełnił się, a dalsza jego karjera była w pocieszający sposób zagrożona. Ale w pustych pokojach radość jego ścichła. Zrobiło mu się nieswojo.
Znał jej kaprysy, oczywiście poszła jeszcze nad morze. Unrat usiadł przy opatrzonem siatką łóżku dziecka i odganiał muchy.
Jeszcze jeden głupi człowiek, który się o tej godzinie dawał wodzić za nos przez artystkę Fröhlich; który na odrobinę blasku księżycowego wymieniał swoje bransolety i srebrne nesesery. Tymczasem Unrat położył się... Ale w głębinach jego myśli, których wołał nie badać, wiadomo już było, że towarzyszem artystki Fröhlich jest Richter; i Richter nie jest w tej chwili głupcem.
Unrat przewracał się na łóżku do północy. Potem zerwał się z pod kołdry, wdział ubranie i powiedział sobie głośno, że trzeba obudzić służącą, posłać po ludzi z latarniami; artystce Fröhlich mogło się coś przydarzyć. Chwycił nawet świecę i ruszył do pokoiku służącej. Dopiero nagórze, przy schodach na poddasze, otrząsnął się z tego oszukiwania siebie, lękliwie zgasił świecę, aby nic nie zdradziła, i poomacku powrócił do sypialni.
Księżyc blado ukazał mu puste łóżko artystki Fröhlich. Unrat musiał na nie nieustannie spoglądać; oddychał coraz szybciej. Wreszcie skulił się i począł kwilić. Przeraził się swego głosu i wcisnął się pod kołdrę. Po chwili postanowił być mężczyzną; na łeb i szyję ubrał się jeszcze raz i zastanowił się, jak ma przyjąć artystkę Fröhlich, Powie:
„No? Mały spacerek, zawsze raz poraz? Słusznie. Przypadek chciał jednak, że i ja nie byłem zmęczony i podobnież wracam dopiero“.
Przez godzinę uczył się tej mowy, bez spoczynku sunąc po pokoju. Wtem rozległ się koło drzwi wejściowych lekki szmer; i Unrat dzikim ruchem zerwał z siebie ubranie i skoczył do łóżka. Zacisnąwszy silnie powieki, nadsłuchiwał stłumionego zbliżania się artystki Fröhlich, ukradkowego szelestu jej opadających sukien, ostrożnego trzeszczenia łóżka, gdy się przeciągała; potem lekkiego westchnienia, i wreszcie znajomego i drogiego chrapania.
Rano oboje udawali zaspanych. Artystka Fröhlich pierwsza zdecydowała się ziewnąć. Gdy Unrat zwrócił się ku niej, ujrzał cierpiącą twarz, której zbierało się na płacz. Przytuliła się do jego ramienia i łkała:
— Ach, gdyby Unratek wiedział. Nie wszystko dzieje się tak, jakby się chciało, a przeważnie sam już człowiek nic poradzić nie może.
— Niechaj tak będzie, — rzekł Unrat pocieszająco; a ona płakała jeszcze gwałtowniej, że był tak okropnie łagodny i przyjął jej kiepską wymówkę.
Przez cały dzień pozostali zamknięci w sobie; a artystka Fröhlich, leniwa i niezręczna przy wszystkiem, do czego się brała, miała wielkie, pełne miękkich, słodkich, przeciągających się wspomnień oczy, od których Unrat odwracał się wstydliwie. Pod wieczór przyszło kilka znajomych osób, pytając, czy wiedzą już o ostatniej nowinie. Skądże, nie wychodzili przecież.
— Zaręczyny Richtera zostały zerwane.
Artystka Fröhlich natychmiast rzuciła spojrzenie na Unrata.
— Człowiek ten jest zgubiony, — mówiono dalej. — Jest bezgranicznie skompromitowany. Wobec stanowiska, jakie piastuje rodzina jego eks-narzeczonej, może być pewien, że go usuną z posady. Nie chcą go widzieć więcej w mieście, gdyż byłoby to dla nich blamażem. Niechaj pomyśli, gdzie się podziać.
Artystka Fröhlich ujrzała, jak Unrat zarumienił się i zbladł znowu, ujrzała, jak przestępował z nogi na nogę, jak splatał palce i rozplatał znowu; ujrzała, jak wciągał powietrze, jakby wciągał z niego słodycz wypowiedzianych słów, jakby wciągał z niego szczęście. Rozkoszował się, i dręczył się zarazem. Tym razem musiał za swój triumf zapłacić; z nieczystem sumieniem odczytywała z jego twarzy uczucia, jakiemi zań zapłacił.
Wreszcie wyszedł, a ona pod zmyślonym pretekstem pozostawiła gości samych.
— Cieszysz się pewnie? — rzekła do niego z udanem niezadowoleniem. — Brutalne to jednak cieszyć się z cudzego nieszczęścia.
Unrat siedział na swoim balkonie, trzymał się za przeguby rąk i nieprzytomnie spoglądał między koronami buków na morze, z miną, jakby badał nieskończone horyzonty, do których dotrzeć można było tylko poprzez pełne męki przepaści. Artystka Fröhlich odczuwała coś z tego; i teraz ona była pocieszycielką. Powiedziała:
— Nic się przecież nie stało, Unratku. Najważniejsze, że z tym człowiekiem koniec. To przecież z tego zyskujesz.
Musiała westchnąć; gdyż jeśli cofnęła się myślą o kilka godzin, musiała się uważać za bardzo niewdzięczną wobec biednego Richtera. Coprawda, jak się to właściwie stało? Był przecież ładnym, żwawym chłopakiem, lecz gdyby nie Knust, którego chciała rozgniewać, nicby z tego nigdy nie wyszło, Ale teraz już po szkodzie. Z Unratem było przecież coś zupełnie innego. Czasem się człowiekowi w głowie kręciło. Jak on teraz znowu siedział!
— No, my dwoje, — rzekła i wyciągnęła rękę.
Ujął ją wprawdzie, ale rzekł:
— Pośród wszystkich rzeczy jedno jest pewne: że człowiek, któremu udało się wedrzeć na najjaśniejsze szczyty — że taki człowiek obznajmiony też jest z najbardziej nieprzebytemi przepaściami.




  1. W oryginale gra słów: „Gruss von der Wasserkante“.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Heinrich Mann i tłumacza: Marceli Tarnowski.