Błękitny anioł/Rozdział piętnasty
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Błękitny anioł |
Podtytuł | Powieść |
Wydawca | Instytut Wydawniczy „Renaissance“ |
Data wyd. | 1930 |
Druk | Drukarnia Państwowa w Łodzi |
Miejsce wyd. | Warszawa; Poznań; Kraków; Lwów; Stanisławów |
Tłumacz | Marceli Tarnowski |
Tytuł orygin. | Professor Unrat oder das Ende eines Tyrannen |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Gdy powrócili do miasta, oczekiwano ich już. W klubie kawalerowie mawiali:
— No, teraz, dzięki Bogu, nuda skończy się niedługo.
Nazajutrz po powrocie wydali pierwsze przyjęcie, a całe miasto interesowało się tem, kto tam poszedł, co jedzono, co nowego nosiła artystka Fröhlich. Podczas następnych dni żonaci kupcy późnym jeszcze wieczorem otrzymywali niezwykłe wiadomości: coś się stało w porcie, w biurze jest jakaś niespodziewana robota; i znikali szybko.
Niektórzy coprawda trzymali się zdala, mocą swych zasad moralnych, albo dzięki chłodnemu temperamentowi, albo przez oszczędność. Ci ziewali pośród pustych foteli w kasynie i w Towarzystwie Ducha Obywatelskiego; początkowo oburzali się, potem niepokoili, gdyż liczba ich stale malała; zaś ostatni uważali się za pokrzywdzonych i niesłusznie upośledzonych.
Byt teatru miejskiego uzależniony był od wsparć. Nie było porządnego kabaretu. Pięć czy sześć wyszkolonych na użytek lepszych panów dam z półświatka znane były aż do przesytu, a przyjemności, jakich mogły one dostarczyć, blakły na myśl o willi Unratów i pani domu.
W tem starożytnem mieście, które nie dawało człowiekowi innego wyjścia z nudy czcigodności rodzinnej, jak prostacki i nudny występek, stroiła się willa pod bramą, gdzie grano wysoko, pito drogo, gdzie spotykano się z istotami kobiecemi. które nie były zupełnie ladacznicami, a przecież i nie damami; gdzie pani domu, kobieta zamężna, żona profesora Unrata, śpiewała podniecająco, tańczyła nieprzyzwoicie i, jeśli się umieć rozsądnie urządzić, miała być nawet gotowa do szaleństw: — ta zdumiewająca willa pod bramą stroiła się w bajeczny poblask, ze srebrzyście drgającem powietrzem, jakie otacza pałace wróżek. Że coś podobnego istniało! Niepodobna się było od tego wyzwolić, niepodobna było przeżyć wieczoru bez licznych myśli o domu Unratów. Widziano znajomego, przemykającego się za rogiem, słyszano uderzenie zegara, myślano:
„Teraz się tam zaczyna“.
Kładziono się do łóżka, zmęczony, nie wiedząc, od czego się jest zmęczony, i wzdychano:
— Tam zabawa wre w najlepsze.
Byli coprawda panowie, bardzo nieliczni, jak konsul Lohmann, którzy spędzili młodość zagranicą, w Hamburgu czuli się jak w domu, od czasu do czasu jeździli do Paryża i Londynu, i których najprzelotniejsza nawet ciekawość nie ciągnęła na przyjęcia starego bakałarza, który zszedł na manowce, i jego młodej żony. Ale zamożni mieszkańcy przedmieścia, którzy handlując rybami i masłem, przez trzydzieści lat biegali po tych samych pięciu ulicach, ujrzeli nagle niepojęcie rozkoszną możność zużytkowania swoich pieniędzy. Oślepiającą ukazała się im zapłata za ich trudy, i wiedzieli teraz, poco żyli. Inni, którzy niegdyś znali wielkie miasto i czuli się nieco zaśniedziałymi, jak konsul Breetpoot, zamierzali początkowo kontentować się tem, a potem bawili się doskonale, bez porównań. Inni znowu, mający za sobą studja, przychodzili przez sentymentalne wspomnienie lokali damskich za swoich najpiękniejszych czasów; naprzykład sędzia z procesu o Grobowiec Olbrzymów wraz z pastorem Quittjensem. Gdyż i pastor Quittjens brał w tem udział, jak każdy inny człowiek. Jeszcze innym, jak dzierżawcy Cafe Central i handlarzowi cygar z rynku, schlebiały i podnosiły ich w godności społecznej możliwe tylko u Unratów stosunki z ludźmi, stojącymi na szczytach. Z konieczności stanowili oni, mali, większość i nadawali ton.
Ton ten był niezręczny. Przez to tylko był zły, że był niezręczny. Wszyscy ci ludzie znajdowali się tam w oczekiwaniu szczególnego, dwuznacznego wyrafinowania, jakiegoś niesłychanego stanu pośredniego, gdy za miłość nie płaciło się odrazu gotówką, a mimo to nie nudzono się, tylko że właśnie ich obecność czyniła zabawę odrazu niedwuznaczną. Jeśli nie byli poczciwi jak w rodzinie, musieli być ordynarni jak w domu publicznym. Inaczej nie mogło być. Jeśli ktoś początkowo zadawał sobie nawet trud — to rychło, gdy tylko podpił sobie, przegrał trochę, oswoił się, rozmowa wymykała się z pod jego władzy, mówił rzeczy nieosłonięte, tytułował damę ty, rozpoczynał kłótnię. Dla dobrego zachowania dam wszystko to było zgubne. Przyzwyczajały się do niezachowywania form w przyjemnościach. Panny Pielemann niepodobna było poznać; zdobyła się ona na to, że pozwoliła się wywołać z zamkniętego pokoju, w którym spędziła pół godziny z jednym z gości i nieprzystojnie powróciła z rozweseloną gromadą do pokoju gry. Artystka Fröhlich musiała przyznać, że w ubiegłym sezonie panna Pielemann nie byłaby tego jeszcze dokazała.
Ona sama, artystka Fröhlich, względnie zachowywała formy. Było rzeczą zrozumiałą, że miała do czynienia tylko z osobami najstaranniej wybranemi, może z konsulem Breetpootem, a może z asesorem Knustem: niczego niewątpliwego nie wiedziano. W jej domu nigdy nic się nie działo. Artystka Fröhlich uprawiała cudzołóstwo z całą oględnością i całym ceremonjałem poważnie zamężnej kobiety; z podwójnemi woalkami, zawieszonemi szybkami powozów, schadzkami na wsi. Tyle etykiety podnosiło ją w randze i nikt nie poważyłby się porównać jej z innemi paniami. Unikano tego już choćby z uwagi na to, że nigdy nie było wiadomo, kto jest teraz jej obrońcą i ileby on ścierpiał. Liczono się i z tem, że Unrat sam nie ścierpiałby niczego. Zdarzyło się, że wśród najlepszego nastroju napadł on na pewnego pana, który przypadkowo tuż za nim zrobił jakąś uwagę o pani domu. Unrat syczał i parskał, niedostępny był na wszelkie perswazje i w rezultacie zażartej walki na pięści wypchnął wysokiego, tęgiego mężczyznę za drzwi; nieszczęśliwy na zawsze skazany został na wygnanie. A był to przytem wysoki poniter, zaś to, co powiedział o artystce Fröhlich z pewnością było najniewinniejszą z rzeczy, jakie można było o niej powiedzieć. Wiedziano więc, z czem się należy liczyć u Unrata, gdy szło o artystkę Fröhlich, i miano się na baczności.
Poza tem wszystko mogło się walić na łeb i szyję; Unrat godził się na to. Zacierał ręce, gdy ktoś, bynajmniej nie on, rozbijał bank, zaś stropione, otępiałe z żądzy, mokre i bezradne twarze podnosiły się i nieruchomym wzrokiem spoglądały przed siebie. Życzliwie oceniał stan człowieka pijanego do nieprzytomności, zgranego do nitki darzył życzeniami o niezgłębionem szyderstwie, uśmiechał się przelotnie, gdy jakąś parkę miłosną schwytano na gorącym uczynku; a najradośniejsze swe chwile przeżywał, gdy ktoś okazał się zdyshonorowanym. Jakiś młodzieniec z dobrej rodziny grał fałszywie. Unrat upierał się, aby pozostał. Fale zbożnego oburzenia wznosiły się wysoko, niektórzy oddalili się protestując. W dwa czy trzy wieczory później przyszli znowu, a Unrat, uśmiechając się jadowicie, zaproponował im partję z młodym szulerem.
Inny wypadek rozwinął się bardziej jeszcze dramatycznie. Jednemu z grających zginęła paczka banknotów, którą położył przed sobą. Zrobił krzyk, domagał się, aby zamknięto wyjścia i przeszukano wszystkich obecnych. Większość oparła się temu, lżono się wzajemnie, grożono okradzionemu chłostą i w przeciągu pięciu minut podejrzewano bez wyjątku każdego. Głos Unrata, nie wiedziano jak, niby z grobu zagłuszył tę wrzawę. Oświadczył on, że wymieni tych, którzy mają być zrewidowani; czy goście chcą mu się poddać. Wszyscy byli ciekawi, chcieli się okazać wyżsi ponad wszelkie podejrzenia; wołano „tak“. Wówczas Unrat, wyciągając i cofając szyję, wymienił podporucznika von Gierschke, ucznia Kieselacka i konsula Breetpoota.
— Breetpoot? Breetpoot?
Owszem, Breetpoot. Unrat uparł się przy tem, nie wyjaśniając dalej tego, co wiedział... I Gierschke, oficer? To nic nie znaczy, twierdził Unrat. A podporucznikowi, który bronił się z wściekłością, dał do zrozumienia:
— Tłum jest przeciwko panu i rozbroi pana. Pozbawiony szabli utraci pan wszak swój honor i nie będzie już posiadał nic, prócz rewolweru, z pomocą którego — zawsze znów raz poraz — będzie się pan mógł zastrzelić. Będzie więc — istotnie zaprawdę — weselej, gdy się pan da zrewidować.
Postawiony wobec takiej alternatywy, von Gierschke poddał się.
Unrat nie miał przeciwko niemu najlżejszego podejrzenia; chciał go tylko zmusić do ugięcia swojej dumy. Zresztą w tej samej chwili ujęto przy oknie Kieselacka, jak usiłował wyrzucić paczkę banknotów. Konsul Breetpoot natychmiast dobitnie zażądał od Unrata satysfakcji. Ale Unrat powiedział konsulowi tuż koło ucha, tak że inni nie słyszeli, jedno nazwisko, jedno tylko nazwisko; i Breetpoot ułagodził się natychmiast... Przyszedł znowu, zaraz następnego dnia, i usiadł bez tchu. Von Gierschke nie pokazywał się przez tydzień. Kieselack zjawił się jeszcze jeden raz i przegrał nieco. Potem babka jego zgłosiła się do władz podatkowych, gdzie Kieselack piastował niskie stanowisko, i doniosła, że wnuk okradł ją. Nareszcie miano pretekst do wydalenia go. Z powodu skandalu karcianego nie odważono się tego uczynić. Uczeń Kieselack spadł na dno. Unrat obchodził to uroczyście, zupełnie sam.
W używaniu zachowywał się ze złośliwą suchością. W rojowisku biegnących w zawody do bankructwa, do napiętnowania, do szubienicy, wydawał się Unrat, z ugiętemi kolanami i niewzruszony, starym bakałarzem, którego klasa podniosła dziką wrzawę i który za szkłami okularów notuje sobie wszystkie nazwiska buntowników, aby potem zniszczyć ich świadectwa. Poważyli się oni oprzeć potędze władcy; niechaj teraz, wypuszczeni, połamią sobie wzajem żebra i poskręcają karki. Z tyrana powstał wreszcie anarchista.
I wydawał się dumny ze swego nowego stanu, zdradzał wyraźną sympatję dla własnej twarzy w jej obecnem młodzieńczem zabarwieniu. Dwadzieścia razy dziennie wyjmował lusterko kieszonkowe: było ono wpuszczone w małe pudełeczko, z napisem: „beliet“.
Wśród nocnej wrzawy i rozgardjaszu wspominał często jakąś z dawnych nocy. Został wyszydzony w Cafe Central i skradał się do domu. Z jakiegoś ciemnego kąta rzucono mu jego przezwisko, jak kawał błota... Jeden jedyny wieczór był, gdy chciał czegoś od ludzi. Mieli mu powiedzieć, kto to jest artystka Fröhlich, gdzie można ją znaleźć i jak — to była rzecz największej wagi — można zapobiec, aby trzej uczniowie, wśród nich najgorszy, Lohmann, nie weszli w jej posiadanie. Nikt mu nie odpowiedział. Spotkał się tylko z szerokim śmiechem i sztywno siedzącym na głowach kapeluszem. Musiał skakać między małemi wózkami dzieci, pędzącemi wdół w stromym zaułku, a jasne głosy dziecięce rzucały mu w uszy jego przezwisko. Do żadnego z buntowników nie spróbował już przemówić, przemykając się koło oświetlonych sklepów; przeciskał się wzdłuż domów — wzdłuż domów pięćdziesięciu tysięcy ogarniętych rokoszem uczniów, z uczuciem naprężenia w czaszce, gdyż każdej chwili, niby wiadro pomyj spaść mogło z jakiegoś okna jego przezwisko! Na koniec najcichszej ulicy, daleko wdół, aż do schroniska starych panien musiał uciec przed szarpiącem nerwy prześladowaniem, powątpiewaniem, wyszydzaniem; nietoperze przemykały koło jego kapelusza, i tutaj jeszcze, tutaj jeszcze oczekiwał swego przezwiska.
Jego przezwisko! Teraz nadawał je sobie sam; wdziewał je na siebie niby wieniec zwycięski. Ogranego klepał po ramieniu i mówił:
— Tak, tak, prawdziwe ze mnie ścierwo[1].
Jego noce! Tak one teraz wyglądały. Dom jego był najjaśniejszy w mieście, najpoważniej traktowany, najbrzemienniejszy losem. Ileż trwogi, ile żądzy, ile poddańczości, ile fanatycznego szału samozniszczenia tryskało teraz wokół niego! Wszystko to były ofiary, płonące dla niego! Wszyscy tłoczyli się, aby mu je zapalać, aby mu je sami zapalać. Spędzała ich tu pustka ich mózgów, tępota ludzi niewykształconych humanistycznie, ich głupia ciekawość, ich źle okrywana cnotliwością rozpusta, ich chciwość, chuć, próżność, a nadomiar sto splątanych interesów. Czyż to nie wierzyciele Unrata ściągali tu swoich krewnych przyjaciół, klientów, aby dłużnikowi swemu, Unratowi, pomóc odzyskać pieniądze? Czyż to nie chciwe łupu małżonki, przysyłały tu swoich mężów, aby z latających w powietrzu pieniędzy zgarnęli dla nich ich cząstkę? Inni przychodzili sami. Pod maskami, w karnawale, miały być przyzwoite kobiety. Spostrzeżono nieufne twarze męskie, które szukały żon.
Młode dziewczęta szeptały w domu o późnem wyjściu matek: „do domu pod bramą“. Nuciły półgłosem fragmenty piosenek artystki Fröhlich, Piosenki te krążyły potajemnie po mieście. Tajemnicza zabawa w fanty, podczas której pary kładły się na podłodze pod jedną kołdrą, odbywała swoją drogę po rodzinach; grywano w nią, gdy do córek na wydaniu zapraszano młodych tancerzy; i chichoty szły po mieście o „domu pod bramą“.
Zanim jeszcze nadeszło lato, trzy panie z dobrego towarzystwa i dwie panienki wyjechały na — zbyt wczesne, jak uważano — letnisko. Nastąpiły trzy nowe ruiny handlowe. Handlarz cygar Meyer z rynku dopuścił się fałszerstwa weksli i powiesił się. O konsulu Breetpoocie szeptano...
I ta demoralizacja miasta, niemożliwa do powstrzymania, gdyż za wielu było w nią uwikłanych: działa się przez Unrata i jako jego triumf. Jego namiętności, wstrząsającej nim potajemnie — tej namiętności, z której suche jego ciało nie zdradzało nic, tylko od czasu do czasu jadowicie zielony błysk oka i blady uśmiech — jego namiętności hołdowało, przed nią korzyło się miasto. Był silny; mógł być szczęśliwy.