Błękitny anioł/Rozdział szesnasty
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Błękitny anioł |
Podtytuł | Powieść |
Wydawca | Instytut Wydawniczy „Renaissance“ |
Data wyd. | 1930 |
Druk | Drukarnia Państwowa w Łodzi |
Miejsce wyd. | Warszawa; Poznań; Kraków; Lwów; Stanisławów |
Tłumacz | Marceli Tarnowski |
Tytuł orygin. | Professor Unrat oder das Ende eines Tyrannen |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Czułby się szczęśliwy, gdyby był jeszcze silniejszy; gdyby nie oddał się w kryzysie swego losu, który był nienawiścią do ludzi, na łup artystki Fröhlich. Była ona odwrotną stroną jego namiętności: musiała otrzymywać wszystko, w tej samej mierze, w jakiej inni wszystko tracili. Zasługiwała na pieczę tem bardziej, im bardziej wszyscy inni zasługiwali na zdruzgotanie. Na nią skierował się przeczulony popęd czułości wroga ludzi. To było źle dla Unrata: powiadał to sobie sam. Powiadał sobie, że artystka Fröhlich powinnaby być niczem więcej, jak narzędziem do „łapania“ uczniów i „pakowania“ ich. A tymczasem stała oto tuż obok Unrata samego, dostojna i święta w obliczu ludzkości, a on był zmuszony kochać ją i cierpieć pod swoją miłością, która buntowała się przeciwko służbie jego nienawiści. Miłość Unrata poświęcona była pieczy nad artystką Fröhlich i dla niej wychodziła na rabunek; była to zupełnie męska miłość. A jednak i ta miłość prowadziła ostatecznie do osłabienia...
Zdarzało się, że za jej powrotem ukrywał się i nie zjawiał już do wieczora. Pertraktowała przez drzwi, swoim lekkim, nieco współczującym głosikiem, Ale on nie chciał nawet jeść. Ma pracę naukową. Ostrzegała go przyjaźnie, że się rozchoruje, i z westchnieniem decydowała się czekać, aż jego atak przeminie. Prawdopodobnie znowu przeszukiwał jej garderobę i przewracał jej brudną bieliznę. Może czytał dzisiaj rano ten bilecik. Nagle dostawał w takich razach bzika; gdy powracała zmięta do domu, nie mógł na nią patrzeć, czerwony ze wstydu odwracał się do wszystkich kątów i znikał. Było to bardzo denerwujące. To znaczy, że zupełnie poważnie, no tak aż do głębi poważnie nie można było tego traktować. Na to samemu za wiele się grało. Po pierwsze grała zamężną: niepodobieństwem było dla niej ujmować to inaczej. Gdy posłała wtedy na ulicy do swego starego Unrata małą Mimi — to było świetne, przy tem się coś rzeczywiście czuło. A teraz ten cały kram z mężczyznami, to przekomarzanie się, zanim dojdzie do czegoś prawdziwego, i te wszystkie kłamstwa przez cały czas, żeby się coś tylko człowiekowi nie wyniknęło w obecności Unrata — który oczywiście wiedział o wszystkiem doskonale. Była mu niemal wdzięczna, że brał udział w komedji i taką jeszcze wagę przywiązywał do jej codziennych drobnych wybryków. To przecież wprowadzało życie do budy! Śmieszne, że się on do tego nigdy nie przyzwyczaił.
A przytem daleko więcej zależało na tem wszystkiem jemu, jak jej samej. Niekiedy zachowywał się, jakby mu klepki brakowało i z jednego dnia na drugi chciał zabić jakieś sumienie. Nie mógł już wytrzymać.
— Polecam ci ucznia Vermöhlena. Skieruj uwagę — zawsze znowu raz poraz — na ucznia Vermöhlena.
Co to ma znaczyć, proszę? Czy trzeba było potem jeszcze pytać człowieka? A jeżeli tak się palił do tego, aby się uporała z konsulem Breetpootem?
Artystka Fröhlich wzruszała ramionami.
Unrat, którego nie pojmowała, z drżeniem popadał w prawdziwe orkany namiętności. Miłość jego, którą codzień musiał ranić, aby nakarmić swoją nienawiść, podniecała tę nienawiść do coraz obłędniejszej gorączki. Nienawiść i miłość czyniły się wzajem szalonemi, chutliwemi i przeraźliwemi, Unrat doznawał łaknącej wizji wyniszczonej, błagającej o łaskę ludzkości; tego miasta, które się waliło i świeciło pustkami; stosu złota i krwi, który rozpływał się w popiołową szarzyznę zagłady rzeczy.
Potem znowu prześladowały go halucynacje kochanej przez innych artystki Fröhlich. Obrazy cudzych uścisków dławiły go: ale wszystkie nosiły twarz Lohmanna! Najgorsze, najgodniejsze nienawiści, co Unrat mógł przeżyć, na zawsze złączone było z rysami Lohmanna — tego ucznia, którego w żaden sposób nie można było „złapać“, którego nie było nawet w mieście.
Po takich stanach bezsilnego utrapienia owładała nim litość nad artystką Fröhlich. Obiecywał jej pocieszycielsko, że już niedługo będzie dość, i że się usuną, opuszczą miasto i korzystać będą z tego, „co ci byli dłużni i musieli odstąpić“.
— Ile, sądzisz, tego jest? — pytała artystka Fröhlich odpychająco. — Widzisz tylko to, co dostajemy. Ale co nam znowu zabierają, tego jest też niemało. Meble nam zlicytowali, co? Czy myślisz, że za te, które teraz mamy, zapłaciliśmy jedną choćby ratę? Grubo się mylisz, jeżeli tak przypuszczasz. Należy do nas ta poduszka na kanapie i jeszcze ta rama ze starego obrazu olejnego: więcej nic do nas nie należy.
Była w okrutnym nastroju, wyczerpana nagonką mężczyzn; z przed jej oczu znikła przyjemna strona jej życia, mściła się na tym, kto był najbliższy. Unrat przyjął to ze wstrząsającą powagą.
— Obowiązkiem moim jest zabiegać o twój dobrobyt. Nie jestem skłonny okazać się niedorosłym do tego obowiązku... Zapłacą mi za to! — dodał z sykiem.
Nie słuchała wcale, chodziła po pokoju podniecona i zaciskała pięści.
— Nie wmawiasz sobie chyba, że dla twojej przyjemności biorę udział w tem idjotycznem życiu, żebyś tym mógł zmiażdżyć swoich człowieczków. Nie, gdyby nie Mimi — ale dla Mimi muszę zarabiać. Żeby Mimi była kiedyś inna, niż jej mama. Ach Boże...
Potem wniesiono dziecko w białej koszulce nocnej; a potem nastąpił wybuch łez. Unrat zwiesił ramiona i głowę. Musiał wyjść, artystka Fröhlich położyła się do łóżka. Ale w porze gości była już znowu na wysokości zadania; wobec Unrata naprawiła wszystko; była czuła i życzliwa, często szeptała mu naboku coś poufnego, aby wszyscy widzieli, że jest on nadal główną osobą; wydrwiwała wraz z nim tych właśnie panów, których mógł podejrzewać; pochlebstwami wprawiła go w złudzenie, jakoby nigdy nie zdarzyło się nic poważniejszego. Ba, przez ciąg tej godzinki bliski był złudzenia, jakoby osiągnął swoje sukcesy bez zapłaty. Nie wierzył w to przecież; ale perswadował sobie, że cóż mu przeszkadza wierzyć w to i gdzie są dowody przeciwne. Tak szczęsna była reakcja po jego poprzednich mękach.
Pewnego wesołego dnia wiosną, pierwszego wesołego dnia po wielu kryzysach duchowych, Unrat i artystka Fröhlich wyszli razem na spacer do miasta. Unrat rozkoszował się właśnie świadomością, że ostatecznie jednak byli sprzymierzeńcami: najlepszymi, jedynymi. Artystka Fröhlich, która wraz z lekcjami greckiemi zrezygnowała też ze swojej ambicji kochania Unrata, czerpała swe poważanie dla siebie samej i dobry humor z uczciwego uczucia przyjaźni dla Unrata. Dlatego oboje śmiali się tylko z pana Dröge, sklepikarza na rogu ich ulicy, który, gdy go mijali, otworzył drzwi sklepu, pogroził im pięściami i krzyknął za nimi coś obelżywego. Także owocarka nie mogła pozostać spokojna na ich widok. Podjudzała ona już nawet pana Dröge, aby skierował na przechodzącego Unrata koniec swojej sikawki wodnej.
Takich przypadków niepodobna już było uniknąć, ilekroć małżonkowie Unrat wychodzili z domu. Byli dłużni wszystkim, chociaż naprawo i lewo sypali pieniędzmi; a dostawcy, którzy nie udzielili swego kredytu, lecz mieli go narzucony, najwięcej robili hałasu. Regułą było, że z Paryża nadchodziły zapłacone zgóry toalety, zaś zjedzone w ubiegłym miesiącu bułki ciągle jeszcze nie były ich własnością. Artystka Fröhlich przypuszczała przytem, że oszczędza dla swego dziecka. Unrat, że rabuje dla artystki Fröhlich.
Ilekroć przychodził komornik — napróżno przychodził —, panowało zmieszanie, wściekłość i przygnębienie. Jakże go można było znowu przewidzieć? Artystka Fröhlich oddawna już nie orjentowała się w rachunkach i wekslach. Ustawiczna troska Unrata skierowana była na straty innych, nie na zachowanie własnego dobrobytu. Od zgnilizny, jaką siali wszędzie dokoła w stosunkach ludzkich, zarażały się i ich własne stosunki. Oszukani i przyparci do muru przebijali się przez nie, wiedzeni nieokreśloną nadzieją na jakąś nieprawdopodobnie wielką wygraną w grze i na to, że wierzyciele ostatecznie wymrą. Potajemnie czuli wprawdzie, że grunt chwieje im się pod nogami, i porywani starali się jeszcze wyrządzić o ile możliwe najwięcej szkody.
Na Siebenbergstrasse trzeba było przetrwać spotkanie z handlarzem mebli, który twierdził, że z niezapłaconych jeszcze mebli wiele odprzedali dalej, i groził sądem. Unrat zaproponował mu ze zjadliwym uśmiechem, aby się naocznie przekonał. Artystka Fröhlich rzekła:
— Niech pan sobie na to więcej nadziei nie robi. Tacy mądrzy jeszcze jesteśmy, żeby wiedzieć, że z tegoby nic dobrego nie wyszło.
W tej chwili rozległ się obok nich brzęk szabli. Artystka Fröhlich podniosła wzrok i szybko odwróciła go znowu.
Jakiś głos rzekł szorstko:
— Do licha!
A drugi, swobodnie zdumiony:
— Patrzno.
Artystka Fröhlich nie słyszała już, co mówił handlarz mebli. Po chwili zostawiła go na miejscu. Poszła dalej w lekkiem oszołomieniu. Dopiero naprzeciwko cukiernika Mumma przyszło jej na myśl, że Unrat nic już nie mówi. Uczuła coś jakby nieczyste sumienie i poczęła mówić niewinnie, czując potrzebę przejednania go po tem, co przed chwilą ujrzeli. I on stał się nagle z podnieceniem serdeczny i zaprosił ją do cukierni. Podczas gdy zamawiał przy bufecie, ona weszła już do bocznego pokoju. Wtem zapukano w szybę. Nie ważyła się spojrzeć w tę stronę; wiedziała i tak, to byli znowu Erztum i Lohmann.
Wieczorem Unrat nie uspokoił się jeszcze. Szybko przemykał się między gośćmi, rzucał uwagi o suchej i dzikiej ironji, powtarzał: „prawdziwe ze mnie ścierwo“, i oświadczył:
— Do mnie tutaj — owszem zaprawdę — nic więcej nie należy, jak ta poduszka na kanapie i rama tego tam obrazu.
Gdy artystka Fröhlich wbiegła raz do sypialni, poszedł za nią i oznajmił:
— Uczeń Breetpoot w niedalekiej przyszłości osiągnie nareszcie cel klasy.
— Klapa? — zapytała. — Nie może być, Unratku. Znowu jest wypchany bronzowemi szmatami[1].
— Niechaj nawet będzie jak mówisz. Na najgłębsze natomiast wniknięcie zasługuje pytanie: skąd pochodzą te szmaty.
— No?
Zbliżył się, z uśmiechem, który wyglądał, jakby drżał pod zasłoną.
— Ja to wiem; przekupiłem jego kasjera. Pochodzą one z pieniędzy Erztuma, które opiekun kradnie.
A widząc, że artystka Fröhlich znieruchomiała ze zdumienia:
— Prawda? Warto żyć? Więc to jest tedy drugi z trzech. Uczeń Kieselack leży zdruzgotany na ziemi. Uczeń von Erztum podobnież padnie z chrzęstem.
Pozostanie więc jeszcze tylko ten trzeci.
Nie zniosła jego spojrzenia.
— Ba, o kimże ty mówisz? — zapytała błędnie.
— Trzeci jest jeszcze do złapania. Powinien i musi być złapany.
— Jakto, — zapytała i niepewnie podniosła wzrok. Nagle wyzywająco: — Zdaje mi się, że to ten, którego nie możesz strawić, a ja mam na niego nawet nie spojrzeć, gdy przechodzi ulicą. Nawet tego nie możesz strawić.
Unrat pochylił głowę, oddychał z wysiłkiem.
— Wprawdzie nie jestem skłonny... — rzekł głucho. — A jednak ten uczeń musi — musi być złapany. Jest on jeszcze do złapania.
Wzruszyła ramionami.
— Co ty za oczy robisz? Wogóle masz przecież gorączkę. Unratku, powiem ci coś, połóż się do łóżka i wypoć się. Przyślę ci odwaru rumianku. Takie głupie podniecenie, jakie ty nosisz w sobie, kładzie się na żołądek, a wtedy smacznego... Słyszysz, co mówię?... Zdaje mi się naprawdę, że jeszcze będzie nieszczęście.
Unrat nie słuchał. Powiedział:
— Ale nie ty — nie ty masz go złapać!
Powiedział to z rodzajem straszliwego błagania, którego jeszcze nie znała, które ją łaskotało dreszczem, zatrważało nadzieją, jak dzikie pukanie nocą do jej drzwi.