Baśń o złotym kogutku

<<< Dane tekstu >>>
Autor Aleksander Puszkin
Tytuł Baśń o złotym kogutku
Pochodzenie Tłómaczenia
Wydawca Gebethner i Wolff
Wydanie drugie
Data wyd. 1874
Druk Czcionkami Gazety Lekarskiéj
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Antoni Edward Odyniec
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały zbiór
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


BAŚŃ
O ZŁOTYM KOGUTKU
Z PUSZKINA.

W trzydziewiątém wschodniém państwie,
W trzydziesiątém gdzieś sułtaństwie,
Żył był sobie Sułtan Dadom.
Straszny kłótnik! ni sąsiadom,
Ni poddanym, ni w swym domu,
Nigdy, nigdzie i nikomu,
Nie dał chwili żyć spokojnie.
Albo wojnę wiódł po wojnie,
Albo lud ciemiężył w kraju,
Lub w Dywanie i w Seraju,
Żartem, śmiechem, różną próbą.
Kłócił, jątrzył miedzy sobą

Odaliski, Muftych, Baszów,
Aż do pięści a pałaszów.
Bo najmilsza dlań zabawa,
Był harmider, hałas, wrzawa,
Nigdzie ładu ni porządku! —
Jednak z czasem — czy z rozsądku,
Czy z lenistwa — dość że z wiekiem
Sułtan cichszym stał się człekiem,
I nakoniec ku starości,
Sam zapragnął spokojności.

Aż tu kłopot! bo sąsiedzi,
Widząc że on cicho siedzi,
Nuż na niego! nuż wojować,
Napastować a rabować,
I wet za wet, żuk i żaby,
Deptać wroga, kiedy słaby! —

A więc Sułtan, by swe właści
Zabezpieczyć od napaści,
Musiał trzymać wojsk bez liku.
Wojsko ciągle w zbrojnym szyku
Dzień i noc pod bronią stało:
Lecz i to nie pomagało.
Bo naprzykład: wojsko w nocy
Strzeże granic od północy;
Aż tu goniec: „Marsz na prawo!
„Wróg od wschodu.“ — Wojsko żwawo
Daléj na wschód! — Aż znów goniec:
„Marsz na zachód!“ — Z końca w koniec

Wojsko ciągle tak biegało,
Aż mu w końcu nóg nie stało.

Krew ze złości wre w Sułtanie,
Aż się tarza po dywanie.
Nie śpi, nie jé, wychudł srodze.
Co po życiu w ciągłéj trwodze? —
Więc rad nie rad, rady słucha,
Szle do Mędrca, do Eunucha,
Do sławnego Astrologa,
By mu pomógł zwalczyć wroga.

Astrolog się téż nie leni,
Przyszedł, stanął, i z kieszeni
Dobył złotego kogutka.
„Padyszachu! rada krótka,
„Każ przynieść żerdź, na téj żerdzi
„Ten kogutek się przytwierdzi.
„Żerdź każ zatknąć w środku placu,
„Przed oknami, przy pałacu.
„A będzie to stróż twój wierny,
„Twego państwa jak odźwierny.
„Póki pokój, mój kogutek
„Będzie siedział spokojniutek;
„Ale niechże zkądbądź kiedy
„Przyjdzie wojna: zaraz wtedy
„Mój kogutek się strzepoce,
„Krzyknie, skrzydłem załopoce,
„I obróci się w tę stronę,
„Zkąd twe państwo zagrożone.“ —


Sułtan cieszy się, dziękuje,
Złote góry obiecuje.
A Astrolog Sułtanowi
Pokłonił się, i tak mówi:
„Padyszachu! mnie nie trzeba
„Ani złota, ani chleba.
„Tylko łaski twéj źrenicy,
„I téj jednéj obietnicy,
„Że najpiérwszą prośbę moję,
„Spełnisz jakby wolę swoję.“ —
Sułtan przyrzekł — i spokojny,
Jadł, pił, przestał bać się wojny,

A kogutek na swéj tyce,
Strzegł stolicę i granice.
Póki pokój, póty cicho.
Lecz jak tylko jakie licho
Zagroziło z któréj strony:
Wnet kogutek jak szalony,
Obracał się, kręcił, miotał,
I trzepotał i łopotał:
A co wrzasku, a co krzyku!
„Kukuryku! kukuryku!“
Nie ma rady! wszystkich głuszy,
Póki wojsko nie wyruszy,
Nie wyruszy w tamte strony,
Gdzie on dziobkiem obrócony.
I znów potém cicho siedzi. —

Dowiedzieli się sąsiedzi,
I raz, drugi, w pień wycięci,
Poskromili chciwe chęci.

Rok, i drugi, nie ma wojny!
Kogutek i kraj spokojny.
Sułtan nabrał sił i mocy.
Aż tu raptem jednéj nocy
Słyszy — stuk, stuk, do pałacu.
„Co tam? kto tam?“ — a na placu
Hałas, tertes! — wpada Basza:
„Padyszachu! zguba nasza!
„Ratuj! kogut krzyczy znowu.“ —
Sułtan z łoża, z złotogłowu,
Chyc, wyskoczył — patrzy z ganku.
A kogutek bez ustanku
Trzepoce się, kręci, wije,
Na wschód zwrócił dziób i szyję:
„Kukuryku! kukuryku!“ —
A więc na koń, i do szyku!
I najstarszy sam Sułtanic,
Poszedł z wojskiem bronić granic. —
Kogutek się uspokoił,
Sułtan znowu pił i poił.

A tymczasem dni mijały,
Jeden, drugi, tydzień cały,
A o wojsku ani słychu. —
Bają różnie, lecz po cichu:
Jeden przeczy, drugi twierdzi. —
Aż tu znowu krzyk na żerdzi. —

E! źle! — co tu rady długie? —
Sułtan zebrał wojsko drugie,
A z niém młodszy syn ostatni,
Poszedł na ratunek bratni.

Kogutek znów skrzydła zwija,
Znów dzień, drugi, tydzień mija,
A o wojsku ani słychu. —
A więc już i nie po cichu,
Dzieci skwiérczą, żony płaczą,
Że swych mężów nie zobaczą. —
A kogutek znowu wrzeszczy,
Jeszcze mocniéj! — Strach złowieszczy
Przejął Baszów i Dadoma.
A więc nie czas siedzieć doma.
Kto mógł oręż dźwigać w dłoni,
Na koń, na koń, i do broni! —
Sułtan konno sam na przedzie,
Na wschód trzecie wojsko wiedzie.

Wiedzie, wiedzie, dniem i nocą,
By wczas synom przyjść z pomocą.
Sam na czele czat swych przednich,
Szuka śladu wojsk poprzednich.
Nigdzie żadnych! — ani szańców,
Ni bojowisk, ni mieszkańców,
Aby powziąć choć języka. —
Okolica pusta, dzika!
Trzy dni idą samym borem,
Trzy dni polem; — aż wieczorem

Dnia siódmego, wchodzą w strome,
Góry dzikie, nieznajome.
Weszli, przeszli. — Z drugiéj strony,
Jak wzrok zajrzy, smug zielony;
I u wyjścia z gór rozbity,
Stoi namiot złotolity.

Spójrzy Dadom, i w dłoń klaśnie. —
Gate wojsko, jak śpi właśnie,
Na równinie trupem leży. —
Do namiotu Sułtan bieży.
Aż tu przed nim — o! żałoba!
Widzi synów — martwi oba.
Bułat w ręku, ostrz bułata
Tkwi nawzajem w sercu brata. —
„O! wy dzieci moje, dzieci!
Ryknął Dadom: „Wpadły w sieci
„Sokolęta przed sokołem!“ —
I uderzył w ziemię czołem. —
Całe wojsko, jak tam stało,
Jednym płaczem zapłakało.
Zapłakały echem góry! —

Wtém z namiotu — słońce z chmury!
Twarz huryski! postać pańska!
Sułtanówna Szachmachańska
Wyszła — idzie — wpół się sroma,
Wpół uśmiécha do Dadoma…
Jak przed słońcem ptastwo nocy,
Dadom zamilkł; nie ma mocy

Wyrzec słowa; głowę kłoni,
I już myśli tylko o niéj.
Ona w namiot go wprowadza,
Obok siebie za stół sadza,
I z uśmiechem spocząć wabi
Na łabędzi puch jedwabi. —
Dadom nie już o żałobie,
Lecz zapomniał sam o sobie;
I dzień za dniem, tydzień równo,
Przeucztował z Sułtanówną.

Ale pora wracać doma!
Wojsko woła na Dadoma.
Więc w kolasce, przy Dziewicy,
Wraca z wojskiem do stolicy.
W kraju już się rozgłosiło,
Co było i co nie było.
Więc kto żyje, co tchu stanie,
Wybiegł z miasta na spotkanie,
I tłum cały biegł ulicą,
Za Dadomem i Dziewicą.
Sułtan z okiem pełném łaski,
Kłania, wita lud z kolaski.
Aż przed zamkiem, w szacie białéj,
Sam jak łabędź osiwiały,
Mędrzec Eunuch stoi w progu.
„A! jak się masz, Astrologu!
„Cóż to się tak nam przyglądasz?
„Zbliż się, powiédz, czego żądasz? —

— „Padyszachu!“ mędrzec rzecze,
„Co się zwlecze, nie uciecze.
„Za podany ci ratunek,
„Musim skończyć nasz rachunek. —
„Patrz! kogutek tkwi na tyce.
„A więc, pomnisz obietnicę,
„Że najpiérwszą prośbę moję
„Spełnisz, jakby wolę swoję?“ —
— „Zgoda! Dadom odpowiedział,
„Spełnię wszystko, bylem wiedział
„Co chesz; ufaj łasce pańskiéj!“ —
— „Chcę Dziewicy Szachmachańskiéj.
„Sam bezemnie jéjbyś nie miał.“ —
Sułtan pobladł i oniemiał.
„Co ty? kto ty? czyś szalony?“
Krzyknął wreście zapérzony.
— „Padyszachu! a umowa!“ —
— „Obiecałem — ani słowa!
„Lecz wszystkiemu jest granica.
„I na djabłaż ci dziewica? —
„Wiész kto jestem! proś więc u mnie
„Co chcesz, ale proś rozumnie.
„Chcesz? dziel z nami kassę naszą;
„Chcesz? mianuję ciebie Baszą;
„Wreście dam pół państwa mego.“ —
— „Nie potrzeba mi niczego,
„Prócz twéj dawnéj obietnicy,
„Szachmachańskiéj Jasnolicéj.“ —
Tu już Sułtan jak za młodu,
Wobec miasta i narodu,

Zapędził się, wzniósł kułaki:
„Ach! ty taki! ty owaki!“
Zawrzeszczał na czém świat stoi.
Nie chciałeś mieć łaski mojéj,
„Figa-ż tobie, djable stary! —
„I nie ujdziesz mi bez kary,
„Czarowniku! — héj! powrozy!
„Wiąż go, łapaj, i do kozy!“ —
A staruszek się opiéra,
Szamoce się, z rąk wydziéra,
I kryje się pod kolaską.
A wtém Sułtan grubą laską
Jak nie machnie — w samo ciemię!…
Ani jęknął — bryk o ziemię.

Sułtan zląkł się, i stolica
Przelękła się; a Dziewica
Aż zachodzi się od śmiechu,
Jakby z żartu, a nie grzechu.
Sułtan już się zaczął krzywić,
Lecz się nie śmiał jéj przeciwić,
I wysiada pod przysionek…
Wtém coś brzęczy jakby dzwonek.
Kogutek się zerwał z tyki:
„Kiki-riki, kiki-riki!“
Coś inaczéj jak na wojnę. —
Wszystkich oczy niespokojne
Patrzą — nowość niesłychana!
A kogutek do Sułtana

Obces w oczy — dziub go w ciemię!…
Aż i Sułtan, hrym o ziemię.

A ta znowu w śmiech nie w smutek. —
„Py-li, py-li!“ — i kogutek
Jakby swojski leci do niéj.
Zwinął skrzydła, siadł na dłoni.
A ona wtém — jak siedziała,
Smyk w górę! — i poleciała.

A w stolicy żal i trwoga.
Sułtana i Astrologa
Pochowano obok siebie.
Był pogrzeb, a po pogrzebie
Stypa. — I ja na niéj byłem,
I płakałem, i miód piłem. —
A miód jak baśń: pijesz — miło;
Skończysz — jakby nic nie było.




Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Aleksander Puszkin i tłumacza: Antoni Edward Odyniec.