Babu z Najandżur/całość

<<< Dane tekstu >>>
Autor Rabindranath Tagore
Tytuł Babu z Najandżur
Pochodzenie Głodne kamienie
Wydawca Wydawnictwo Polskie
Data wyd. 1923
Druk Poznańska Drukarnia i Zakład Narodowy T.A.
Miejsce wyd. Lwów — Poznań
Tłumacz Jerzy Bandrowski
Charles Freer Andrews
Tytuł orygin. নয়নজোড়ের বাবুরা
The Babus of Nayanjore
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały zbiór
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
BABU Z NAJANDŻUR



I.

Babu z Najandżur byli kiedyś sławnymi obywatelami ziemskimi. Byli znani ze swej książęcej rozrzutności. Odrywali szorstki kant od swego muślinu z Dakki, ponieważ im drapał skórę. Mogli wydać tysiące rupij na wesele kotki. Opowiadają o nich, że przy jakiejś nadzwyczajnej uroczystości jeden z nich kazał zapalić niezliczoną ilość lamp, aby zamienić noc w dzień, a naśladując promienie słońca, kazał spuszczać z góry srebrne nici. Było to w czasach przed wielkim potopem. A potem przyszedł potop. Linja spadkobierców w rodzie staromodnych Babu z książęcemi nawyczkami nie mogła być długa. Jak w lampie, w której płonie zbyt wiele knotów, tak i tu: Oliwa w krótkim czasie wypaliła się i światło zgasło.
Sąsiad nasz, Kailas Babu, był ostatnim potomkiem tej wygasłej świetności. Zanim zdążył doróść, rodzina jego już doszła prawie do najniższego swego upadku. Kiedy jego ojciec umarł, rozwinęła jeszcze raz całą swą olśniewającą wspaniałość podczas pogrzebu, poczem ogłosiła bankructwo. Majątek sprzedano, aby spłacić długi. Pozostały szczupły zapas gotówki stanowczo nie wystarczał na podtrzymywanie dawnych świetnych tradycyj rodzinnych.
Kailas Babu opuścił Najandżur i przeniósł się do Kalkutty. Syn jego nie bawił długo na tym padole zamierzchłej świetności. Umarł, osierociwszy jedyną córkę.
W Kalkucie jesteśmy sąsiadami Kailasa Babu. Szczególnym zbiegiem okoliczności rodzina nasza jest zupełnem przeciwieństwem jego rodziny. Ojciec mój zdobył majątek własną pracą i całą jego dumę stanowiło zawsze, że nigdy nie wydał ani grosza więcej, niż było trzeba. Odzieżą jego była odzież robotnika i takież same były ręce. Nie kusiło go bynajmniej zyskać sobie zapomocą rozwinięcia rozrzutnego przepychu tytułu „Babu“, a ja, jego jedyny syn, jestem mu za to wdzięczny. Dał mi możliwie jak najlepsze wychowanie i wykształcenie, tak, że mogłem sam utorować sobie drogę w świecie. Nie wstydzę się też zupełnie faktu, że wybiłem się własnemi siłami. Szeleszczące banknoty w mej kasie są mi milsze od długiego rodowodu w pustej szkatule.
Zdaje mi się, że to było przyczyną, dla której gniewałem się, ile razy widziałem, jak Kailas Babu pobiera wysokie przekazy z publicznego kredytu swej dawno minionej chwały Babu. Wyobrażałem sobie, że patrzy na mnie zgóry dlatego, iż mój ojciec przyszedł do pieniędzy dzięki własnej pracy.
Muszę tu zaznaczyć, że, oprócz mnie, nikt nie był nieżyczliwie dla Kailasa Babu usposobiony. I istotnie, trudno byłoby znaleźć spokojniejszego i niewinniejszego od niego człowieka. W radości czy w cierpieniu pojawiał się zawsze ze swemi dobrotliwemi, pełnemi współczucia, drobnemi grzecznostkami. Brał udział we wszystkich uroczystościach i religijnych obrzędach swych sąsiadów. Jego serdeczny, życzliwy uśmiech witał starych i młodych. Uprzejmość, z jaką dowiadywał się o wszystkie szczegóły życia rodzinnego, była niewyczerpana. Przyjaciele, którzy go spotykali na ulicy, musieli mu pozwolić wziąć się za guzik i zasypać całym szeregiem pytań mniej więcej tego rodzaju:
— Mój drogi przyjacielu, jakże się cieszę, że pana widzę! Jakże się panu powodzi — dobrze?! A jak się powodzi Szaszi? A cóż dziadzio — zdrów! — Pomyśl pan tylko, słyszałem niedawno, że syn Madha ma gorączkę! Czy nie wie pan, jak się ma? Ale Hari Czaran Babu dawno już nie widziałem: spodziewam się przecie, że nie chory. A co robi Rakkhal? I — e — e — jakże zdrowie pańskich pań?
Kailas Babu nosił się zawsze nienagannie czysto i schludnie, mimo iż zapas jego ubrań był w najwyższym stopniu ograniczony. Miał zwyczaj codzień wietrzyć starannie na słońcu swe koszule, kamizelki, kaftany i spodnie wraz z pościelą i małym kobierczykiem, na którym zwykle siadywał. Wywietrzywszy je, trzepał, czyścił szczotką i wieszał na wieszadle. Nieliczne meble, jakie posiadał, nadawały małemu pokojowi zupełnie przyzwoity wygląd i kazały się domyślać, że gospodarz ma, na wypadek potrzeby, niewątpliwie jakąś rezerwę. Często, kiedy Kailas Babu nie miał obsługi, zamykał na jakiś czas swój dom. Wówczas prasował swe rzeczy i sam spełniał różne inne obowiązki służby. A potem otwierał znowu drzwi swego domu i przyjmował przyjaciół.
Mimo, że Kailas Babu, jak to już przedtem powiedziałem, stracił swój cały majątek ziemski, to przecież pozostało mu w spadku kilka odziedziczonych przedmiotów. Była tam srebrna kadzielnica, filigranowa flaszeczka z olejkiem różanym, mała złota tacka, stary, kosztowny szal i staromodny kostjum paradny z pradziadowskim turbanem. Przedmioty te udało mu się z ciężkim trudem wydrzeć z pazurów lichwiarzy. Przy każdej nadarzającej się sposobności popisywał się niemi i starał się w ten sposób podtrzymać sławną na cały świat świetność Babu z Najandżur. W gruncie rzeczy najskromniejszy człowiek na świecie, uważał za najświętszy obowiązek wobec swego stanu, zaznaczać bezustannie w codziennej rozmowie swą dumę rodową. Przyjaciele jego dobrodusznie go w tem przekonaniu utwierdzali i nieraz się tem doskonale bawili.
Sąsiedzi nawykli wkrótce nazywać go swym Thakur Dada[1]. Gromadami pojawiali się w jego domu i wysiadywali tam całemi godzinami. Aby go nie narażać na wydatki, któryś z przyjaciół przynosił mu trochę swego tytoniu, mówiąc:
— Thakur Dada, dziś rano przysłano mi w podarunku tytuń z Gaja. Proszę, niech pan przyjmie tę szczyptę i niech pan spróbuje, czy panu będzie smakował.
Thakur Dada przyjmował i stwierdzał, że tytuń jest doskonały. Następnie opowiadał o świetnym tytuniu, jaki dawniej palono w Najandżur, po siedem talarów uncja.
— Może — zwykł był mawiać — może pan zechce skosztować? Mam jeszcze trochę tego tytuniu i mogę go zaraz przynieść.
Każdy wiedział, że, jeśliby go o to poproszono, klucz od szafy z pewnością się zagubi lub też że Ganesz, stary sługa rodziny, gdzieś go w jakiś sposób zapodział.
— Nigdy niewiadomo — mawiał wówczas — co się dzieje z rzeczami, gdy wpadną w ręce służby. Niktby nie uwierzył, co to za gamoń z tego Ganesza, ale ja nie mogę się zdobyć na to, aby go odprawić.
Ze względu na rodzinę Ganesz brał bez szemrania całą winę na siebie.
A wtedy odzywał się zwykle któryś z gości:
— Niech pan już da spokój, Thakur Dada. Proszę, niech pan już nie szuka. Ten tytuń, który palimy, jest bardzo dobry. Tamten byłby może za mocny.
Thakur Dada z westchnieniem ulgi siadał znowu na swojem miejscu i rozmowa toczyła się dalej.
Kiedy się goście zaczynali żegnać, Thakur Dada wprowadzał ich zwykle aż do drzwi, a w progu mówił:
— A propos, kiedy panowie wszyscy przyjdziecie do mnie na obiad?
To ten, to ów odpowiadał na to:
— Wątpię, aby to było możliwe w najbliższym czasie, Thakur Dada. Kiedyś później wspólnie ustanowimy dzień.
— Doskonale! — brzmiała odpowiedź — Bardzo dobrze. Będzie nawet lepiej, jeśli odłożymy to do pory deszczowej. Tak obfity obiad, jaki ja mam zamiar panom dać, mógłby przy tej pogodzie nie wyjść na zdrowie.
Ale kiedy przychodziła pora deszczowa, unikano starannie przypomnienia mu jego obietnicy. Nawet gdy się o tem zgadało, któryś z przyjaciół dobrodusznie zwracał uwagę, iż wychodzenie z domu podczas tak ulewnego deszczu jest przecie rzeczą bardzo niewygodną i że byłoby znacznie lepiej poczekać, póki pora deszczowa nie minie. I tak szła zabawa dalej.
Jego ubogie mieszkanie było stanowczo za małe w stosunku do jego stanowiska, to też my wszyscy wraz z nim narzekaliśmy na to. Przyjaciele jego zapewniali go, że najzupełniej rozumieją trudności, jakie napotyka; prawie niepodobna znaleźć przyzwoity dom w Kalkucie. Od lat już wszyscy oglądali się za domem, któryby mu odpowiadał, nie potrzebuję jednak dodawać, że żaden z przyjaciół nie był tak nierozumny, aby go znaleźć. Thakur Dada mówił wówczas z pełnem rezygnacji westchnieniem:
— Tak, tak, zdaje mi się, że będę już musiał poprzestać na tym domu!
A następnie dodawał z wesołym uśmieszkiem:
— A swoją drogą nie potrafiłbym się już rozstać ze swymi przyjaciółmi. Muszę być niedaleko nich. To wszystko wynagradza.
Do pewnego stopnia bardzo żywo temu wszystkiemu współczułem. Niechęć moja pochodziła właściwie stąd, że w oczach młodego mężczyzny głupota uchodzi za największą zbrodnię. Otóż Kailas Babu nie był wcale głupi w prawdziwem znaczeniu tego słowa i w zwykłych, codziennych interesach chętnie zasięgano jego rady. Ale jak tylko zaczynał opowiadać o Najandżur, to, co mówił, pozbawione było wszelkiego zdrowego rozsądku ludzkiego. Ponieważ skutkiem przyjacielskiej, w duchu bawiącej się tem wszystkiem pobłażliwości, nikt jego niemożliwym twierdzeniom nie przeczył, zupełnie puszczał swej fantazji wodze. Gdy ktoś w jego obecności opowiadał sławną historję Babu z Najandżur, nie szczędząc śmiesznej przesady, on brał wszystko na serjo i ani na chwilę nie wątpił, że wszyscy niezłomnie w to wierzą.

II.

Próbując zanalizować myśli i uczucia, jakie żywiłem wobec Kailasa, dostrzegam jeszcze jedną, znacznie głębiej leżącą przyczynę mej niechęci.
Mimo że jestem synem bogatego człowieka i mogłem sobie pozwolić na to, aby na uniwersytecie spędzić lata, pracowałem tak pilnie, że jeszcze jako zupełnie młody chłopak zdałem w Kalkucie doktorat. Co się tyczy moralności, był mój tryb życia bez zarzutu. Prócz tego mój wygląd zewnętrzny był tak okazały, że, nie grzesząc przeciwko prawdzie, śmiało mógłbym się nazwać pięknym młodzieńcem, choćby to nawet nie było zbyt skromnie.
Nie ulegało najmniejszej wątpliwości, że rodzice panien na wydaniu uważali mnie za bardzo dobrą partję. Ja sam zdawałem sobie z tego doskonale sprawę i postanowiłem sobie osiągnąć na targu małżeńskim całą pełnię swej wartości. Myśląc o swej przyszłej wybrance, malowałem ją sobie w duchu jako jedyną córkę bogatego ojca, cudownej piękności i znakomicie wychowaną. Zasypywano mnie ze wszystkich stron propozycjami, ofiarowano mi znaczne sumy w gotówce, ja zaś ważyłem te propozycje z nieubłaganą bezstronnością na wrażliwych ważkach swego samopoczucia. Jednakże żadna panna nie nadawała się na mą towarzyszkę. Przyszedłem do przekonania, że, może być, mówiąc wraz z poetą Bhawabhuti:

W tym nieskończonym czasie i nieskończonym świecie,
Ta, co mnie zrównoważy, narodzi się raz przecie.

Jednakże rzeczą wielce dla mnie wątpliwą było, czy ta niezrównana istota istnieje już teraz w dzisiejszych nędznych czasach i na ograniczonej przestrzeni dzisiejszego Bengalu.
Tymczasem rodzice, którzy nie rezygnowali ze mnie, wyśpiewywali hymny na mą cześć we wszystkich tonacjach i rytmach.
Otóż, pomijając już, czy mi się ich córki podobały czy nie, nie mogę powiedzieć, aby mi te hołdy nie przypadały do smaku. Przywykłem uważać je za coś, co mi się zupełnie słusznie należy z tego powodu, że jestem taką doskonałością. Uczy się nas przecie, że bogowie, przeznaczając dla ludzi swe dary, mimo wszystko oczekują od swych wiernych, aby oni pilnie oddawali im cześć i gniewają się, gdy się ich zaniedbuje. Te boskie pretensje były we mnie silnie rozwinięte.
Wspomniałem już, iż Thakur Dada miał jedyną wnuczkę. Widywałem ją często, ale nigdy nie uważałem jej za piękną. Nigdy też nie przyszło mi na myśl, że mogłaby wchodzić w rachubę jako moja żona. A swoją drogą liczyłem na to, iż jednego dnia Kailas Babu z całą należną mi czcią, złoży ją w ofierze na mym ołtarzu. Ba, — i to było tajemnicą mej niechęci — czułem się poważnie dotknięty, iż dotychczas tego jeszcze nie uczynił.
Słyszałem, jak raz wyraził się wobec swych przyjaciół, że Babu z Najandżur nigdy nikogo o żaden dar nie prosili. Nawet gdyby dziewczyna miała z tego powodu zostać starą panną, onby się tradycji rodzinnej nie sprzeniewierzył. Ta zarozumiałość szczególnie mnie przeciw niemu podnieciła. Moja niechęć żarzyła się przez jakiś czas ukryta w głębi mego ducha, bo jako chodząca doskonałość, pozostałem na oko zupełnie spokojny i znosiłem wszystko z nadzwyczajną cierpliwością.
Jak błyskawica towarzyszy piorunowi, tak gniew mój nie był pozbawiony pewnej przymieszki humoru. Rozumie się, że nie mogłem swego gniewu na staruszka wylać; to też przez pewien czas nic nie robiłem. A naraz pewnego dnia przyszedł mi na myśl plan tak wesoły, że nie mogłem się oprzeć pokusie wykonania go.
Mówiłem już, że wielu przyjaciół Kailasa Babu miało zwyczaj bez miary schlebiać próżności starego. Jeden z nich, urzędnik państwowy na emeryturze, opowiedział mu, iż wice-gubernator za każdem widzeniem wypytuje go o Babu z Najandżur i że się wyraził, iż w całym Bengalu jedyne naprawdę przyzwoite rodziny to Maharadża z Bardwanu i Babu z Najandżur. Kiedy Kailasowi Babu to niesłychane łgarstwo opowiedziano, ucieszył się bardzo i często później tę historję powtarzał, zaś ile razy spotkał gdzie w towarzystwie owego urzędnika państwowego, pyta go między innemi:
— O — à propos, jakże się ma pan wice-gubernator? Dobrze! Ach, jak mnie to cieszy! A jego zacnej pani też dobrze się powodzi, nieprawdaż? A jakże te rozkoszne dzieci — wszystkie zdrowe? Ach, to wybornie, bardzo się cieszę. Proszę, niech pan nie zapomni polecić mnie jego pamięci, jak go pan zobaczy.
Kailas Babu powtarzał bezustannie, że chce złożyć wice-gubernatorowi wizytę. Można było jednak być pewnym, że jeszcze niejeden wice-gubernator przyjdzie i pójdzie i niemało wody w Hugli upłynie, zanim rodzinna karoca Babu z Najandżur znajdzie się w tym stanie, aby mogła zajechać przed pałac namiestnikowski.
Pewnego dnia wziąłem Kailasa Babu na stronę i opowiedziałem mu szeptem:
— Thakur Dada, byłem wczoraj na audjencji i wice-gubernator wspomniał przypadkiem Babu z Najandżur. Napomknąłem mu, iż Kailas Babu mieszka teraz tu, w mieście. Czy pan wie — uczuł się obrażonym, że go pan nie odwiedził. Oświadczył mi, że zapomni o etykiecie i jeszcze dziś popołudniu złoży panu prywatnie wizytę.
Każdy inny byłby natychmiast mój zamiar przejrzał. I gdyby ten żart zwrócony był przeciw komu innemu, sam Kailas Babu poznałby się na nim. Jednakże po wszystkiem, co słyszał był od swego przyjaciela, urzędnika państwowego, i po wszystkich swoich własnych błazeństwach, musiał uznać wizytę wice-gubernatora za najnaturalniejszą rzecz na świecie. Przyniesiona przeze mnie wiadomość podnieciła go do najwyższego stopnia. Zajmował go i niepokoił każdy szczegół zapowiedzianych odwiedzin, zaś przedewszystkiem jego nieznajomość angielskiego. Jakże, na wszystko w świecie, usunie tę trudność? Powiedziałem mu, że to nie jest żadna trudność, że nieznajomość angielskiego uważana bywa za cechę arystokratyczną, zaś prócz tego wice-gubernator ma zawsze przy sobie tłumacza i że sam przecie wyraźnie oświadczył, że ta wizyta ma być nieoficjalna.
Około południa, kiedy większość naszych sąsiadów jest przy pracy, zaś reszta śpi, zatrzymał się przed drzwiami Kailasa Babu powóz zaprzężony w dwa konie. Dwuch lokajów w liberji weszło na górę po schodach i zameldowało głośno: — Pan wice-gubernator! — Kailas Babu był gotów i oczekiwał go w swym staromodnym stroju dworskim, w pradziadowskim turbanie na głowie; przy nim stał Ganesz, przybrany na tę uroczystość w najlepsze suknie swego pana. Kiedy gubernatora zameldowano, Kailas, dysząc, chrząkając i drżąc, pośpieszył ku drzwiom i wprowadził jednego z mych przyjaciół w przebraniu, kłaniając się nisko za każdym krokiem i starając się o ile możności iść tyłem. Przykrywszy twardy, drewniany stołek swym starym szalem rodzinnym, poprosił gubernatora, aby na nim usiadł. Następnie wygłosił szumną przemowę w dialekcie Urdu, nadwornym języku Sahibów i podał mu na złotej tacce sznur nanizanych moharów[2], ostatnie resztki zrujnowanego mienia. Ganesz, stary sługa rodziny Babu z Najandżur, stał tuż przy nim z miną pełną szacunku, graniczącego z przerażeniem, mając za sobą kadzielnicę, a w ręce filigranową flaszeczkę z wodą różaną, którą od czasu do czasu obficie zlewał Lorda-Sahiba.
Kailas Babu kilkakrotnie wyraził swój żal, że nie może jego ekscelencji szanownego „bahadura“ przyjąć z całą należną świetnością w Najandżur, w swem gnieździe rodzinnem. Tam mógłby mu zgotować odpowiednie, uroczyste przyjęcie, ale w Kalkucie jest obcy, do pewnego stopnia niby ryba wyrzucona na piasek.
Przyjaciel mój w swym wysokim cylindrze kiwał tylko z godnością głową. Nie potrzebuję oczywiście mówić, że stosownie do zwyczajów angielskich powinien był cylinder w pokoju zdjąć. Ale przyjaciel mój zdjąć go nie śmiał z obawy, że się zdradzi, zaś tak Kailas Babu jak i jego stary sługa Ganesz byli obaj pogrążeni w równie wzniosłej nieświadomości co do wszystkiego, co przepisuje angielska etykieta.
Po wizycie, trwającej jakie dziesięć minut a polegającej głównie na kiwaniu głową, przyjaciel mój powstał, aby się pożegnać. Dwaj lokaje w liberji pomaszerowali dumnie ze złotemi moharami, złotą tacką, starym, pradziadowskim szalem, srebrną kadzielnicą i flaszeczką filigranową z różaną wodą, jakeśmy to poprzednio między sobą umówili, i uroczyście złożyli wszystkie te przedmioty w powozie. Kailas Babu był przekonany, że to taki zwyczaj wice-gubernatorów.
Przyglądałem się temu wszystkiemu przez cały czas z sąsiedniego pokoju. Aż mnie boki bolały od powstrzymywanego śmiechu. Kiedy już dłużej nie mogłem wytrzymać, uciekłem do następnego pokoju i naraz spostrzegłem tam młodą dziewczynę, łkającą, że aż się zanosiła. Zauważywszy mój niepowstrzymany śmiech, podeszła ku mnie w przystępie gwałtownego gniewu i, uderzywszy błyskawicą swych wielkich, ciemnych oczu w moje oczy, rzekła stłumionym od łez głosem:
— Niech mi pan powie! Co panu mój dziadek zrobił złego? Dlaczego pan przyszedł, aby go oszukiwać? Poco pan tu przyszedł? Poco?
Nie mogła dalej mówić. Zasłoniła twarz dłońmi i wybuchnęła łkaniem.
Mój śmiech w jednej chwili zamilkł. Na myśl nawet mi nie przyszło, że to, co zrobiłem, mogłoby być czemś innem, niż znakomitym figlem, a teraz nagle spostrzegłem, że temu wrażliwemu, małemu serduszku sprawiłem okrutny ból. Okrucieństwo moje stanęło naraz przede mną w całej swej brzydocie i potępiło mnie. Wymknąłem się w milczeniu z pokoju, jak kopnięty pies.
Do tej chwili Kusum, wnuczka Kailasa Babu, nie była w mych oczach niczem innem, jak tylko dość bezwartościowym artykułem na rynku małżeńskim, artykułem czekającym napróżno na to, aby się ktoś na niego złakomił. Teraz jednak spostrzegłem ze zdumieniem, że tam, w kącie tego pokoju, biło ludzkie serce.
Całą noc spędziłem prawie bezsennie. Byłem wzburzony. Zaraz na drugi dzień, bardzo wcześnie, wszystkie ukradzione przedmioty zaniosłem z powrotem do domu Kailasa Babu, aby je potajemnie oddać Ganeszowi. Czekałem przed drzwiami, a ponieważ nikt nie wychodził, udałem się na górę do pokoju Kailasa Babu. W korytarzu już słyszałem, jak Kusum mówiła w najserdeczniejszym tonie:
— Kochany dziaduniu, musisz mi opowiedzieć wszystko, co wice-gubernator wczoraj ci powiedział, ani słówka nie wolno ci opuścić. Koniecznie muszę wszystko jeszcze raz słyszeć!
A dziadunia oczywiście, nie trzeba było bynajmniej długo prosić. Twarz jego jaśniała dumą, gdy powtarzał te wszystkie słowa uznania i pochwały, jakie łaskawy wice-gubernator raczył wyrzec o prastarej rodzinie z Najandżur. Zaś dziewczę siedziało u jego stóp i z najwyższem zainteresowaniem patrzyło mu w oczy. Z miłości dla starca postanowiła całą rolę odegrać do końca.
Byłem tak głęboko wzruszony, że łzy zakręciły mi się w oczach. Stałem na korytarzu w milczeniu, podczas gdy Thakur Dada upiększał swe opowiadanie o odwiedzinach wice-gubernatora w najniemożliwszy sposób. Kiedy wreszcie wyszedł z pokoju, wziąłem ukradzione przedmioty, złożyłem je u stóp dziewczęcia i odszedłem w milczeniu.
Później wstąpiłem znowu, aby się z Kailasem Babu osobiście zobaczyć. Stosownie do naszego obrzydliwego, nowoczesnego zwyczaju, wchodząc do domu, zwykle ze starym się nie witałem. Tego jednakże dnia złożyłem mu głęboki pokłon i ze czcią dotknąłem palcami jego stóp. Pewny jestem, iż stary myślał, że powodem tej mej niezwykłej grzeczności jest wizyta wice-gubernatora. Pochlebiło mu to nadzwyczajnie, a jego twarz przybrała na chwilę wyraz błogiej wyniosłości. Przyjaciele zebrali się dokoła niego, zaś on zaczął drugi już raz szeroko rozwodzić się nad wizytą wice-gubernatora, nie szczędząc coraz to nowych i coraz bardziej fantastycznych upiększeń. Historja rozwinęła się już w całą epopeję, tak co się tyczy treści jak i długości.
Kiedy wreszcie wszyscy goście odeszli, ja skromnie oświadczyłem się. Powiedziałem staremu, iż mimo, że najzupełniej nie czuję się godnym wejścia zapomocą małżeństwa w związki z tak świetną rodziną, to przecież — itd., itd.
Kiedy zupełnie wyraźnie już powtórzyłem swe oświadczyny, staruszek rzucił mi się na szyję i zawołał w niepohamowanej radości:
— Jestem biednym człowiekiem i nigdy nie spodziewałem się tak wielkiego szczęścia.
Było to pierwszy i ostatni raz w życiu, kiedy Kailas Baba uznał się za biednego człowieka. Było to też pierwszy i ostatni raz w życiu, że on, choć na chwilę, zapomniał o godności wrodzonej i właściwej Babu z Najandżur.





  1. Dziadek.
  2. Moneta złota, wartości 24 rupij.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Rabindranath Tagore i tłumaczy: Charles Freer Andrews, Jerzy Bandrowski.