Babunia (Němcová, 1927)/XI
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Babunia |
Rozdział | XI |
Wydawca | Księgarnia Ludwika Fiszera |
Data wyd. | 1927 |
Druk | Drukarnia A. Dittmann |
Miejsce wyd. | Łódź, Katowice |
Tłumacz | Paweł Hulka-Laskowski |
Tytuł orygin. | Babička |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Pani księżna wyjechała, wyjechała też hrabianka, a z niemi i pan Proszek; świegotliwe jaskółki odleciały także z pod strzech. W Starym Bielniku przez parę dni było jak po wielkim pożarze: matka popłakiwała, a dzieci, widząc ją płaczącą, płakały także.
— No, Teresko, nie płacz — mawiała babunia. — Na co się zdało płakanie! Wiedziałaś przecie, co cię czeka, kiedyś za niego wychodziła, więc musisz cierpliwie znosić zmiany życia. A wy, dzieci, sza! Módlcie się za tatusia, żeby był zdrów, a na wiosnę, da Bóg, wróci znowu do nas.
— Jak przylecą jaskółki, prawda babunia? — pytała Adelka.
— Tak, moje dziecko — przyświadczyła babunia i Adelka otarła oczy.
Ale i w okolicy Starego Bielnika zaczynało być smutno i cicho. Las się przejaśniał; gdy Wikta przybywała z lasu do wsi, zdaleka było ją widać. Wzgórze pożółkło, a wiatr pędził przed sobą uschłe liście Bóg wie dokąd. Owoce były już pozbierane i poukładane w komorach. W ogródku kwitły tylko astry, nagiętki i nieśmiertelniki, na łące za upustem różowił się zimokwit, a po nocach uganiały się tam świetlaki. Gdy babunia wychodziła z dziećmi na przechadzkę, to chłopcy nigdy nie zapominali o latawcach, które na wzgórzu puszczali. Adelka biegała razem z chłopcami, chwytając na gałązkę nici babiego lata, polatujące po powietrzu, Basia zbierała dla babuni po zboczu jagody kaliny i głogu, używane na lekarstwo, albo strącała jarzębinę i robiła z niej dla Adelki korale na szyję i na ręce. Babunia lubiła siadywać z dziećmi na wzgórzu nad zamkiem; stamtąd widać było dolinę z jej zielonemi łąkami, na których pasło się dworskie stado, a nieraz widać było nawet miasteczko; zamek, zbudowany na nieznacznym wzgórku śród doliny, widać było jak na dłoni. Zielone żaluzje przy oknach były pospuszczane, na balkonie nie było już kwiatów, róże około białej kamiennej balustrady powiędły, a zamiast postrojonych lokajów i państwa, chodzili po ogrodzie robotnicy i przykrywali zagony, igliwiem. W ogrodzie nie było już pięknych wielobarwnych kwiatów, ale wszystko zdawało się układać do snu, aby odpoczywać do przyszłej wiosny i zajaśnieć tem piękniejszem kwieciem, gdy wróci pani księżna. Rzadkie egzotyczne drzewka, pozbawione liści, poowijane były słomą, fontanna, która tryskała srebrnemi strugami wody, zakryta była deskami i otulona mchem, a złote rybki poukrywały się na dnie sadzawki, której powierzchnia dawniej taka czysta, pokryta teraz była liśćmi, żabieńcem i skrzekiem. Dzieci spoglądały ku dolinie, przypominały sobie ów piękny dzień, gdy po parku chodziły z panną Hortensją a potem śniadały z panią księżną w salonie, i ciesząc się temi wspomnieniami, myślały sobie: — Gdzie też ona teraz jest? — Ale babunia patrzyła poza wzgórze Zlickie, za wioski, obory, gaje, stawy i lasy ku Nowemu Miastu, ku Opocznu i aż ku Dobruszce, gdzie mieszkał jej syn, i hen poza Dobruszkę, pomiędzy góry, gdzie była mała wioska, a w niej tyle miłych jej dusz. Gdy zaś oczy zwróciła ku wschodowi, to miała przed sobą piękne półkole gór Karkonoszów, od długiego grzbietu Hejszowiny aż ku podobłocznemu szczytowi Śnieżki, pokrytej śniegiem. Babunia wskazywała nieraz na Hejszowinę i mawiała dzieciom: — Tam znam każdą ścieżkę, tam w tych górach leży Kładzko, tam urodziła się wasza matka, tam są Wamberzyce i Warta, tam w tych dalekich stronach spędziłam kilka ładnych lat życia.
Zadumała się, ale Basia budziła ją pytaniem: — Tam w Warcie siedzi Sybilla na marmurowym koniu, prawda babuniu?
— Tak sobie o tem ludzie mówią, moje dziecko. Siedzi podobno na marmurowym koniu, sama też z marmuru wyciosana, a rękę trzyma wzniesioną ku niebu. Gdy zapadnie się cała w ziemi, tak że nie będzie widać z niej nic, tylko końce palców, wówczas spełnią się jej proroctwa. Mój ojciec mawiał, że ją widział, a wtedy koń był już po pierś w ziemi.
— A co to była za jedna ta Sybilla? — pytała Adelka.
— Sybilla to była taka mądra niewiasta, która umiała przepowiadać przyszłość.
— A co przepowiedziała? — pytali chłopcy.
— Już nieraz wam o tem mówiłam — rzekła babunia.
— Myśmy o tem już zapomnieli.
— Powinniście pamiętać.
— Ja sobie, babuniu, dużo z tego zapamiętałam — mówiła Basia, która zawsze bardzo uważnie słuchała, gdy babunia o czem mówiła. — Prawda, babuniu, że Sybilla prorokowała, że na czeską ziemię zwali się wiele nieszczęść, że będą wojny, głód i morowe powietrze, ale najgorzej będzie wtedy, gdy ojciec syna a syn ojca, i brat brata nie będą rozumieli, gdy żadnego znaczenia nie będzie miało słowo, ani obietnica... wtedy będzie najgorzej i czeska ziemia zostanie rozniesiona na końskich kopytach.
— Dobrze to sobie zapamiętałaś, ale Boże uchowaj, aby się to kiedy ziścić miało — westchnęła babunia.
Basia klęczała u nóg babuni, ręce złożone opierała na jej kolanach, jasne ufne oczy zwróciła na poważną twarz babuni i pytała dalej: — A jakie to jest proroctwo, o którem nam, babuniu, mówiłaś, że są w Blaniku rycerze, i o świętym Wacławie i świętym Prokopie?
— To jest proroctwo ślepego młodzieńca — odpowiedziała babunia.
— Ach, babuniu, ja się czasem tak boję, że ci nawet powiedzieć nie umiem. Bo ty byś przecie też nie chciała, żeby czeska ziemia była rozniesiona na końskich kopytach.
— Niemądra Basiu, jakżebym mogła chcieć, aby się stało takie wielkie nieszczęście! Codzień się modlę o jej szczęście, bo to przecie nasza matka. Więc jakbym widziała, że się matce źle dzieje, to miałabym być obojętna? Cóżbyście wy powiedzieli, gdyby wam ktoś chciał mamusię zabić?
— Krzyczelibyśmy i płakali — odpowiedzieli chłopcy razem z Adelką.
— Jesteście dziećmi jeszcze, moje maleństwa — uśmiechnęła się babunia.
— Trzebaby ją bronić, prawda babuniu? — ozwała się Basia a jej oczy płonęły.
— Tak, moja dziewczynko, masz rację, bo krzyk i płacz nic nie pomoże — rzekła staruszka, głaszcząc wnuczkę po głowie.
— Ale, babuniu, jesteśmy jeszcze mali, więc jak moglibyśmy pomagać? — odezwał się Janek, który czuł się dotknięty, że babunia była małego o nim miemania.
— A czy już nie pamiętacie, co wam mówiłam o małym Dawidzie, który zabił Goljata? Widzicie, nawet mały może dużo zrobić, gdy ma ufność w Bogu. Zapamiętajcie to sobie. Gdy urośniecie i pójdziecie w świat, to poznacie złe i dobre, będą was namawiali na złe rzeczy, przyjdą pokusy. Wtedy wspomnijcie swoją babunię i to wszystko, co wam mawiała, gdy was prowadzała na przechadzki. Wiecie już, że raczej zrzekłam się łatwiejszego życia, które mi proponował pruski król, i wolałam pracować do upadłego, niżbym się była zgodziła na to, aby mi byli oderwali dzieci moje ode mnie i mowy ojczystej. Kochajcie tedy i wy tę czeską ziemię jak matkę swoją, nade wszystko pracujcie dla niej jak przystało na dobre dzieci, a proroctwo, którego się obawiacie, nie wypełni się. Ja już się nie doczekam, abym was widziała dorosłymi, ale mam nadzieję, że słów swojej babki nie zapomniecie — mówiła babunia drżącym głosem.
— Ja ich nigdy nie zapomnę — szepnęła Basia, kładąc główkę na kolanach babuni.
Chłopcy stali milcząc, bo słów babuni nie rozumieli jeszcze tak dobrze, jak Basia. Zaś Adelka tuląc się do babuni, mówiła płaczliwym głosem: — Ale ty, babuniu, nie umrzesz, prawda, że nie?
— Wszystko na świecie trwa do czasu, moje drogie dziecko, i mnie też Pan Bóg zawoła — odpowiedziała babunia Adelce, tuląc ją ku sobie serdecznie. Przez chwilę trwały tak w milczeniu: babunia się zadumała, a dzieci nie wiedziały, co powiedzieć. Wtem usłyszały nad sobą szelest skrzydeł, a gdy podniosły oczy do góry, ujrzały stado ptaków.
— To dzikie gęsi — mówiła babunia —, nigdy ich nie leci razem zbyt wiele, lecz zawsze tylko jedna rodzina i według pewnego porządku. Popatrzcie tylko, dwie lecą na przedzie, dwie w tyle, a reszta jedna obok drugiej albo jedna za drugą, chyba że się czasem zwiną w półkole. Kawki, wrony, jaskółki, latają w wielkich stadach; kilka z tych ptaków zawsze leci naprzód i szukają dla reszty miejsca na odpoczynek, a w tyle albo z boku leci straż, która w razie niebezpieczeństwa broni samiczki i młode, bo czasem następuje spotkanie ze stadem nieprzyjacielskiem i wtedy dochodzi do walki.
— Ależ babuniu, jakże mogą ptaki toczyć walkę, kiedy nie mają rąk, aby mogły trzymać szable i strzelby? — pytał Wiluś.
— Ptaki walczą na swój sposób i przy pomocy tej broni, jaką mają. Dziobami kłóją się, a skrzydłami biją tak mocno, jak ludzie szablami i inną bronią. Zawsze podczas takich walk dużo ptaków padnie.
— O, jakie głupie te ptaki! — zawołał Janek.
— Mój kochany chłopcze, ludzie mają rozum, a także się biją o drobiazgi, a nawet o nic, aż się pozabijają na śmierć — odpowiedziała babunia, wstając z ławeczki i wołając dzieci, aby szły z nią do domu. — Patrzcie, dzieci, słońce już na schyłku, a zachodzi w szkarłacie; jutro będzie deszcz. — A zwróciwszy się ku górom, dodała: — A Śnieżka ma czepek.
— Biedny pan Beyer, będzie miał teraz znowuż za swoje, gdy będzie musiał chodzić do lasu — rzekł Wiluś ze współczuciem, przypomniawszy sobie strzelca z gór Karkonoszów.
— Każdy stan ma swoje trudy, a kto sobie jaki zawód wy bierze, w takim musi wytrwać i znosić w nim złe i dobre, choćby szło o głowę — rzekła babunia.
— A ja jednak będę strzelcem i pójdę do pana Beyera śmiało i wesoło — rzekł Janek i puściwszy latawca, pędził ze wzgórza na dół, a Wiluś za nim. Odzywało się dzwonienie, które towarzyszyło zwoływaniu stada, mającego wracać do domu; dzieci lubiły przyglądać się pięknym krowom, osobliwie tym, które szły na przedzie i na czerwonych obrożach miały mosiężne dzwonki, z których każdy dzwonił innym głosem. A po krowach widać było, że sobie to wyróżnienie dzwonkowe bardzo cenią i są z niego dumne; podrzucały głowami na lewo i na prawo, aby dzwonki tem głośniej dzwoniły. Adelka na widok idących krówek zaczęła sobie zaraz przyśpiewywać: — Idą krówki z pola, dzwoneczkami grają; mleko i śmietankę grzecznym dzieciom dają... — i pociągała babunię za sobą z górki na pazurki. Ale babunia obejrzała się jeszcze za Basią, która stała ciągle na wzgórzu. Zapatrzyła się dziewczynka na niebo, na którem w pobliżu zachodu tworzyły się piękne obrazy. Zdawało się, że na jasnem tle rysują się ogromne szczyty górskie, tam znowu widać jakby olbrzymie lasy, tu małe wierzchołki wzgórz, a na nich zamki i kościołki; opodal rozścieła się rozległa równina a z niej wyrastają smukłe kolumny i łuki bram, jak w greckich budowlach, a czerwona zorza zachodowa zdobi je złotemi hieroglifami i arabeskami. A te góry, lasy i zamki rozpływają się, czyniąc miejsce nowym dziwnym a pięknym kształtom. Basi się to podoba i woła babunię do siebie, aby i ona popatrzyła na te piękności, ale babuni nie chce się wchodzić jeszcze raz na górę, powiada, że ma już słabe nogi i Basia musi śpieszyć za rodzeństwem.
Na Wszystkich Świętych rano dzieci jak zwykle szły na spotkanie babuni, wracającej z kościoła, a drogą mówiły do siebie: — Dzisiaj przyniesie nam babunia świeczuszki z kościoła. — A babunia rzeczywiście przyniosła dzieciom świeczuszki. — Kiedy nie możemy iść na cmentarz, aby je ofiarować duszyczkom, to zapalimy je w domu — mówiła babunia. W taki sposób co roku czciła pamięć zmarłych w kółku rodzinnem. Na Zaduszki wieczorem przylepiała zapalone świeczuszki do stołu, przy każdej wymieniając imię duszyczki, dla której świeczka była zapalona. Wkońcu przylepiła jeszcze kilka bezimiennie, mówiąc: — A te niechaj palą się tym duszyczkom, o których nikt nie pamięta.
— Babuniu, ja także jednę zapalę za dusze tych nieszczęśliwych weselników w lesie Hertyńskim — rzekła Basia.
— Zapal, zapal, dziewczynko, modlitwa nasza będzie im pewno miłą. — Zapalono tedy jeszcze jednę świeczkę, babunia z dziećmi uklękła przy stole i odmawiała pacierze, dopóki świeczki płonęły. — Światłość wiekuista niechaj im świeci i niech odpoczywają w świętym pokoju! — kończyła babunia pacierze, a dzieci były nauczone, że mają powiedzieć: Amen.
W tydzień po Zaduszkach, gdy babunia budziła dzieci, aby wstawały, powiedziała im, że przyjechał święty Marcin na białym koniu. Dzieci szybko powyskakiwały z łóżek, pobiegły ku oknu, a oto wszędzie było biało. Na zboczu nie było na drzewach ani jednego zielonego liścia: wierzby przy rzece i olchy przy potoku były zupełnie z liści ogołocone. W lesie zieleniły się jedynie jodły i świerki, ale gałęzie ich uginały się pod ciężarem śniegu. Na jarzębinie niedaleko domu, na której wisiało kilka zmarzłych jagód, siedziała wrona, a drób na podwórzu stał zamilkły i ze zdziwieniem patrzył na tę nowość. Tylko wróble poskakiwały wesoło i szybko zdziobywały, co kury zostawiły ze śniadania. Kot powracający z łowów, po każdym kroku otrząsał łapki i szybko śpieszył do izby na zapiecek. Zaś psy zaśnieżone po kolana, wesoło uganiały się po śniegu.
— Śnieg! Śnieg! — wołały dzieci. — Jak to dobrze! Będziemy jeździli saniami! — Zima przynosiła z sobą mnóstwo uciech, więc witano ją z wielką radością. Święty Marcin przyniósł dzieciom smaczne rogaliki, a po świętym Marcinie zaczynało się darcie pierza. Dzieci wolały oczywiście prząślenie, bo miały przy niem więcej swobody, niż przy darciu pierza. Gdy darki pozasiadały w kuchni przy długim stole, na którym ułożono kupę białego pierza jakby zawiej śnieżną, to babunia nie przestawała odpędzać od stołu Adelkę i obu chłopców. Zdarzyło się mianowicie razu pewnego, że Janek znalazłszy się między pracującemi darkami, przewrócił się w tę kupę pierza. Co to była za awantura, łatwo sobie wyobrazić. Od tego czasu mawiała babuniu, że tych małych nie warto puszczać do stołu. Ba, nie wolno było nawet porządnie sobie podokazywać, ani dmuchnąć, ani drzwi otwierać zbyt szeroko: zaraz babunia zrzędziła. Jedyną uciechą podczas tego darcia pierza był pęczak dla darek i te niezliczone bajeczki o straszydłach i zbójach, o miernikach i światłonoszach. Podczas długich mglistych wieczorów jesiennych, gdy darki i prząśniczki przychodziły nawet z sąsiednich wsi, słychać było dużo opowieści o strachach: jednę przestraszyło coś tam, inną znowu owdzie. A jak się o tem raz zaczęło mówić, to już opowiadaniom nie było końca, bo każda niewiasta znała kilka takich przypadków. Nawet kramoleńscy złodzieje, idący z wiosny do kryminału i wracający do domu na zimę — ludzie mówili, że wracają z terminu, bo w więzieniu jeden złodziej drugiego uczy różnych sztuczek — często dawali dużo powodów do opowiadania o nich. A gdy mowa zeszła na nich, to zaczęło się opowiadanie o złodziejach wogóle, a wreszcie o leśnych zbójcach. Dzieci siedziały jak te trusie i ani nie pisnęły podczas tych opowiadań. Za żadne skarby świata nie byłyby wyjrzały wtedy za drzwi, tak się bały. Z tego powodu babunia nie lubiła, jak takie rzeczy sobie opowiadano, ale nieraz było niepodobieństwem powstrzymać darki od takich opowiadań.
Po świętym Marcinie był w miasteczku zimowy jarmark i wtedy pani Proszkowa z Bietką i Urszulą wybierały się do miasteczka, aby nakupić naczyń kuchennych i innych rzeczy na zapas na całą zimę. Dzieci nie mogły doczekać się powrotu matki z tego jarmarku, bo zawsze przynosiła im albo jaką ładną zabawkę, albo dobry marcepan. Babunia dostawała co roku wełniane pończochy, ciepłe pantofle i parę zapasowych sznurków na kołowrotek.
Układając te sznurki do szuflady, mawiała babunia do Janka: — Żebyś mi tych sznurków nie zabierał, toby mi jeden wystarczył na bardzo długo.
Adelka dostała tym razem drewnianą tabliczkę, na której było abecadło.
— Jak jutro przyjdzie pan nauczyciel, to możesz zacząć się uczyć. I tak ci się pewno przykrzy, gdy inne dzieci się uczą. Jeśli sobie umiesz zapamiętać „Ojcze nasz“ i piosenki, to zapamiętasz i abecadło — mówiła matka.
Adelka aż podskoczyła z uciechy i zaraz zaczęła bardzo uważnie przyglądać się literom. Usłużny Wiluś ofiarował się, że ją abecadła nauczy. Ale gdy jej zaczynał nazywać poszczególne litery, Adelka chowała tabliczkę za siebie i dąsała się: — Ja nie chcę od ciebie, bo ty nie umiesz tak dobrze, jak pan nauczyciel.
— Jeszczeby też — sierdził się urażony Wiluś. — Jakżebym nie umiał abecadła, kiedy przecie umiem czytać na książce.
— Ale w książce nie jest tak, jak na tabliczce — obstawała Adelka przy swojem.
— Ach, jaka ty jesteś niemądra! — załamywał ręce braciszek.
— A niech sobie będę — odpowiadała Adelka z wielkiem lekceważeniem i zbliżała się z tabliczką ku oknu, gdzie jest widniej.
Podczas gdy w pokoju toczyła się taka uczona dysputa, Janek dawał Sułtanowi i Tyrlowi wielki koncert w kuchni, trąbiąc i bębniąc jednocześnie na instrumentach muzycznych, które mu matka z jarmarku przyniosła. Psom się ta hałaśliwa muzyka widać nie bardzo podobała, bo zadzierały łby do góry, Sułtan szczekał a Tyrl wył, aż strach było słuchać. Babunia z panią Teresą były w komorze i układały tam rzeczy przyniesione z jarmarku. Usłyszawszy tę straszliwą muzykę, pośpieszyła babunia w te pędy do kuchni. — Zaraz sobie pomyślałam, że to ten lucyper! W tobie niema, mój chłopcze, ani jednej żyłki dobrej. Przestaniesz mi zaraz hałasować!
Janek przestał trąbić, ale jakby nie był słyszał, co babunia mówiła, zaczął się śmiać i mówił: — Patrz, babuniu, na te psy, jak się złoszczą, że im robię muzykę!
— Żeby te psy były mądre, toby ci zrobiły taką muzykę, że musiałbyś uciekać, gdzie pieprz rośnie. Zrozumiałeś? Zaraz mi sprzątnij te zabawki, bo jak będziesz taki niegrzeczny, to powiem o wszystkiem świętemu Mikołajowi, żeby ci nic nie przyniósł — straszyła babunia Janka, wskazując mu drogę do pokoju.
— No, to będzie ładna sprawa, jak babunia poskarży się na ciebie, bo w mieście mówili, że święty Mikołaj nakupił już pełen wóz podarków i że latoś będzie dużo dawał dzieciom posłusznym — mówiła Urszula, wchodząc do kuchni i słysząc ostatnie słowa babuni.
Jak tylko nazajutrz przyszedł pan nauczyciel, Adelka pochwaliła się swoją tabliczką i przysiadła się do reszty dzieci. Była bardzo uważna i po godzinie nauki przybiegła do babuni pochwalić się, że już umie wszystkie litery w pierwszym rządku i zaraz się przed babunią popisała swoją umiejętnością, powtarzając wszystko, co pan nauczyciel powiedział. Babunia i matka były z Adelki zadowolone, szczególniej, że i nazajutrz wszystko jeszcze pamiętała, czego się dnia poprzedniego nauczyła. Ale ponieważ wszystko babuni ciągle powtarzała i chciała być przez nią wysłuchiwana, więc niebawem babunia umiała nazywać litery tak dobrze, jak jej wnuczka. — Patrzcie państwo — mówiła babunia, — nigdy nie byłabym powiedziała, że się na stare lata nauczę abecadła. Ano, kto się z dziećmi zadaje, sam się dzieckiem staje.
Pewnego dnia wpadł Janek do pokoju z krzykiem: — Dzieci, dzieci, chodźcie patrzeć, babunia zniosła ze strychu kołowrot!
— Czy to jaki cud? — strofowała matka dzieci, widząc, że wszystkie pędzą jedno przez drugie, aby się przyjrzeć kołowrotkowi. Nawet roztropna Basia okazywała duże zainteresowanie.
Oczywiście, że kołowrotek nie był żadnym cudem, ale matka nie pamiętała już, jakie to uciechy przynosiła babunia zawsze razem z kołowrotem. To znaczyło, że zacznie się prząślenie i że razem z niem przyjdą ładne bajki i wesołe pieśni. Tych baśni i piosenek matka nie lubiła i wolała siedzieć w swoim pokoju i czytywać książki z bibljoteki zamkowej. Czasem babunia mówiła: — Opowiedz nam choć jednę z tych kronik! — Więc matka zaczynała opowiadać, ale to opowiadanie nie interesowało nikogo, ani dzieci, ani dorosłych. Wszyscy już woleli, gdy zaczęła niekiedy opowiadać o życiu w Wiedniu. — Co to musi być za miłe życie w takiem wielkiem mieście! — mawiały niekiedy prząśniczki i zdawało im się, że nad to nic piękniejszego być nie może. A dzieci myślały: — Ach, żebyśmy już były duże i mogły zobaczyć takie wielkie miasto!
Ale nadewszystko lubili wszyscy, gdy babunia zaczęła opowiadać baśnie o królewnach ze złotemi gwiazdkami na czole, o rycerzach i królewiczach zaklętych i poprzemienianych we lwy i psy, a czasem nawet w kamienie, o orzeszkach, w których skorupce ukryte były całe szaty wielce kosztowne, o złotych zamkach i morzach z przebywającemi na dnie morskiemi dziewicami. Tylko matka tych ładnych baśni nie lubiła i nie interesowała się niemi; nie przypuszczała też nawet, że gdy Basia zapatrzyła się na ogołocone zbocza i dolinkę przykrytą śniegiem, to widziała tam rajskie ogrody, pałace z drogich kamieni, ptaki o wielobarwnych piórach, panie, którym z głów spływały złote fale włosów, a zamarzła rzeka przemieniała się jej w błękitnawe faliste morze, na którego wodach kołysały się w łodziach z muszli perłowych cudowne nimfy. Sułtanowi, który chrapał sobie w najlepsze, nie śniło się nigdy, że spotka go taki zaszczyt, iż chłopcy w zamyśleniu będą go uważali za jakiego zaklętego królewicza.
A jak było miło w pokoju, gdy się zmierzchło! Urszula zamykała okiennice, w kominie trzaskały smolne drwa, na środku izby ustawiano wysoki drewniany świecznik, w jego żelazne łapki zatykano płonące łuczywa, a dookoła ustawiało się stołki i ławy dla prząśniczek, dla których za każdym razem babunia przygotowywała koszałkę suszonych owoców, osobliwie śliwek. Z jakiem zniecierpliwieniem wyczekiwały dzieci na chwilę, gdy drzwi od sieni skrzypną i do izby zaczną wchodzić prząśniczki! Bo podczas prząślenia babunia nigdy nie zaczynała opowiadać wcześniej, aż się poschodziły wszystkie prząśniczki. W ciągu dnia śpiewała sobie pieśni adwentowe.
Dopóki dzieci jeszcze babuni dobrze nie znały i nie wiedziały, że ma ona czasem usposobienie lepsze, a czasem gorsze, zdawało się im, że muszą każdą jej opowieść wymolestować. Ale gdy babunia nie miała ochoty do opowiadania, to załatwiała się z dziećmi krótko i węzłowato. Zaczynała im opowiadać o pasterzu, który miał trzysta owiec i pędząc je na pastwisko, zbliżył się do potoku, przez który położona była kładka taka wąska, że przez nią mogły owce przechodzić tylko po jednej. — Teraz musimy poczekać z opowiadaniem, aż wszystkie owce przejdą — mawiała i przestawała opowiadać. Po chwili dzieci zaczynały się dopytywać, czy już wszystkie owce przeszły: — Opowiadaj, babuniu, bo pewno już wszystkie przeszły — mówiły, a babunia odpowiadała: — Co wy sobie myślicie! Przechodzenie będzie trwało dobre dwie godziny. — Dzieci już wiedziały, co to znaczy. Albo mówiła tak: — No, kiedy mi nie dajecie spokoju, to będę opowiadała. Wyobraźcie sobie, że mam siedemdziesiąt siedem kieszeni, a w każdej jednę bajkę; z której kieszeni mam wam opowiadać? — Choćby z dziesiątej — odpowiadały dzieci. — Więc dobrze, w dziesiątej kieszeni jest opowieść taka: — Chodziła czapla po desce; opowiedzieć wam jeszcze? — I tak w kółko, aż się dzieciom odechciało słuchać.
Ale najgorzej już było z bajką o czerwonym kapturku! Przy każdej innej bajce dała się babunia czasem uprosić, ale jak się zaczęło o czerwonym kapturku, to już było po wszystkiem. Nie mogły się ani słówkiem odezwać, jeśli nie chciały słyszeć ciągłego powtarzania własnych słów. Wiedząc tedy, że niema rady, czekały dzieci, aż się poschodzą prząśniczki. Najpierw zawsze przyszła Krysia, zą nią Kuba, potem Cylka kataryniarzów z dworu, gdzie mieszkali, odkąd ich ojciec tam pracował, dalej znajome Bietki i Urszuli, czasem przyszła i pani młynarka z Marynią i pani strzelcowa, a raz na tydzień przyprowadzała Krysia z sobą młodą Tomszową, po którą zwykle potem jej mąż przychodził.
Zanim się niewiasty rozgrzały i zasiadły do kołowrotków, gadało się o tem i owem. Jeśli się której trafiło co nowego w domu, albo usłyszała jaką nowinę, opowiadała o niej; jeśli wypadało jakie święto, z którem łączył się stary obyczaj ludowy czy też zabobon, albo jeśli święto miało jakąś osobliwość, to i ono bywało przedmiotem pogawędki. Na przykład w wigilję świętego Mikołaja zaraz Krysia pytała Adelkę, czy aby wywiesiła za okno pończochę na podarki, bo już się po okolicy włóczą Mikołaje. — Babunia wywiesi pończochę, jak pójdą spać — odpowiadała Adelka.
— Ale nie wywieszaj aby małej pończoszki i poproś babunię, żeby ci pożyczyła dużą — pouczała Krysia Adelkę.
— Tego nie można robić — protestowali chłopcy —, bo my bylibyśmy pokrzywdzeni.
— Wam i tak Mikołaj podaruje najwyżej rózgę — dokuczała chłopcom Krysia.
— E, Mikołaj dobrze wie, że babunia ma rózgę schowaną jeszcze od przeszłego roku i że nas nigdy nie bije — mówił Janek, ale babunia dodała, że jednak nierazby się im rózeczka przydała.
Dzień świętej Łucji był dzieciom niemiły. Był taki zabobon, że w nocy tego dnia chodzi Łucja jako biała, wysoka, rozczochrana kobieta i że zabiera dzieci nieposłuszne do worka. — Strachliwość jest niemądra — mawiała babunia i nie lubiła, gdy dzieci były czemkolwiek straszone. Uczyła swoje wnuki, żeby się niczego nie bały, chyba gniewu Bożego, ale nie umiała dzieciom odbierać wiary w topielce, dusiciele-wilkołaki, w świetlaki i światłonosze, które w ciemne noce świecą człowiekowi, ale za takie świecenie każą sobie grzecznie podziękować i t. d. Pan Proszek mawiał dzieciom przy każdej nadarzonej sposobności, że to są zabobony, ale babunia tego nie czyniła, bo jej te wszystkie postaci były bardzo miłe. Cała przyroda była dla niej zaludniona dobremi i szkodliwemi duchami. Wierzyła i w złego ducha piekielnego, którego Bóg posyła na świat, aby kusił lud Boży; ale chociaż babunia w to wszystko wierzyła, to jednak nie bała się niczego, bo w sercu jej żyła mocna i niezachwiana ufność w Boga, w którego ręku był cały świat, niebo i piekło, a bez jego woli ani włos z głowy nikomu spaść nie może.
Tę ufność starała się także zaszczepiać w serca swoich wnucząt. Dlatego też, gdy w dzień świętej Łucji Urszula zaczynała mówić o białej niewieście, babunia zaraz jej przerwała, mówiąc, że święta Łucja tylko nocy upija i nic więcej. Najlepiej podobał się chłopcom Kuba; on wyrzynał dla nich z drzewa sanki, pługi, wózki, albo też robił łuczywa, a chłopcy ani na krok się od niego nie oddalali. Gdy się opowiadało o jakich straszydłach i Wiluś tulił się do niego ze strachu, Kuba mówił: — Nie bój się nic a nic; na djabła weźmiemy krzyż, a na straszydło kije i spierzemy ich na kwaśne jabłko. — Taka rezolutna postawa bardzo się chłopcom podobała i z Kubą byłby każdy z nich poszedł nawet o północy gdziekolwiek. Babunia potakiwała jego słowom i mówiła:
— Gadajcie sobie, co chcecie, a co mężczyzna, to mężczyzna!
— To prawda — przyświadczyła Krysia. — Jakób nie boi się ani djabła, ani pana administratora, który jest gorszy od djabła.
— No jakże tam, Kubo — coś sobie babunia przypomniała —, ponieważ zgadało się o panu administratorze, czy masz widoki dostania się do służby we dworze?
— Zdaje mi się, że z tego nic nie będzie. Niepowodzenie wali się na mnie z dwóch stron i wtrąca się do sprawy wiele złych kobiet, które napewno mi nogę podstawią.
— E, nie mów tak, bo może jeszcze się wszystko odmieni na lepsze — rzekła Krysia i posmutniała.
— I ja życzyłbym sobie, żeby się wszystko odmieniło na lepsze, ale nie wiem, czy się odmieni. Córeczka administratorów okrutnie się na mnie gniewa, że spłatałem tego figla Włochowi. Ona podobno liczyła na niego, a kiedy pani księżna odprawiła go tak szybko, popsuły się jej wszystkie szyki. Podobno ciągle nastaje na ojca, żeby mnie do dworu nie przyjmował. To jedna niewiasta. Druga to znowu wójtówna Łucja. Chciała, żebym był jej królem na zabawie „długiej nocy“, a ponieważ niesporo mi z tem było, więc wójt będzie na mnie zły, a jak Pan Bóg da doczekać wiosny, to będę sobie śpiewał: — Moja dziewczyno, podaj mi rękę, bo mi kazali iść na wojenkę... — I Kuba zaczął śpiewać, a dziewczęta razem z nim, tylko Krysia się rozpłakała.
— E, nie płacz, dziewczyno — uspakajała ją babunia —, do wiosny jeszcze daleko, kto wie, co jeszcze Pan Bóg nam da.
Krysia oczy otarła, ale się nie rozweseliła.
— Nie myśl o tem — rzekł Kuba, przysiadłszy się do niej —; ojciec jakoś temu zaradzi.
— A czy nie mógłbyś jednak być tym królem bez jakichkolwiek zobowiązań? — pytała babunia.
— Dużoby o tem mówić, babuniu! U nas są tacy chłopcy, co chodzą do dwóch albo i trzech dziewcząt jednocześnie, zanim się zdecydują na jednę, a dziewczęta robią tak samo. Nie byłbym pierwszym kawalerem Łucji i nie musiałbym być też ostatnim. Ale niedobrze jest, gdy chłopak zwodzi dwie dziewczyny, a jak już idzie której za króla, to tak, jakby szedł do ślubu.
— W takim razie dobrze robisz, że z nią nie idziesz — zgodziła się babunia.
— Co też tej Łucce przyszło do głowy, że się akurat na ciebie tak zawzięła? Czy niema dość innych chłopców? — dąsała się Krysia.
— Pan młynarz powiedziałby zaraz, że nic na świecie nie jest takie uparte, jak kochanie — rzekła babunia.
Przed świętami Bożego Narodzenia opowiadano naprzemian baśni i śpiewano pieśni, a prócz tego rozprawiały niewiasty o pieczeniu ciasta, o tem, jaką która ma mąkę, ile weźmie masła do ciasta i t. d. Dziewczęta mówiły też o topieniu ołowiu dla przepowiedzenia sobie przyszłości, dzieci cieszyły się, że niedługo będą się piekły dobre placuszki, że będzie gwiazdka i choinka.