Baczność! Jenerał Tabaka ma głos!/Jenerał Tabaka wygłasza mowę na bankiecie patrjotycznym
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Baczność! Jenerał Tabaka ma głos! |
Rozdział | Jenerał Tabaka wygłasza mowę na bankiecie patrjotycznym |
Wydawca | Nakładem autora |
Data wyd. | 1913 |
Druk | Allied Printing Trade Council Union |
Miejsce wyd. | Chicago |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
BANKIECIE PATRJOTYCZNYM.
Pochwalony!...
Wielgie spiekoty tera oto nastały i juz se cłek miał wyjechać w ten tydzień na wakiejsion na jakie patrjotycne rezorte, ale pedom wom rodaki, wierne krześcijany, ze słuzba dla ojcyzny w nasy armji polski — to nie klajster! Przysykowałem juz nawet wsyćkie tulsa: acyki, wentki, pienć antałów piwa i ździebko wisky i juz cłek myśloł, co se odpocnie na świzem powietrzu i coniebondź rybów dla polskości pozyska, az tu ci pewnygo wiecoru przychodzi taki papir:
“Będzie bankiet 11-go dziulaja na uczczenie i pożegnanie dwuch znakomitych dygnitarzy Polski w skurczeniu, którzy wyjeżdżają pracować dla naszej wielkiej szkoły. Niech pan jenerał szykuje żołądek i jakąś mówkę i tego dnia stawi się wieczorem w sali Schoenhofena”.
— Ha — to i według rozkazu! — pedom, kiej przecytołem wiadomość. — Jenteres narodowy tego wymaga, zeby być na bankiecie, taj bende, bo jenteres narodowy na pirsem planie być musi i basta!
Zaro tyz pedziołem swoi babie, coby wej miensa nie kupowała, ino gotowała same pyrki z kapusto, bo kiej ma być bankit, to na bankit trza przecie ździebko placu w bebechu ostawić! Potem posłałem Merke z pelikiem po piwo i butelecke raj wisky, coby wej wula zycenia owych wysokich ubrzenników przysykować sie z mowo patrjotycno.
Kiej juz wypiłem pionty pelik piwa, pocułem jak patryjotyzm zacyna me rozbiroć i chodzić po gnatach, siatem se tedy za stołem i ułożyłem fajny śpic na ten bankit.
Tak ci i rychło nadsed cas tygo bankitu, cwartek, 11-go dziulaja, Oj, pedom wom, rodaki, wierne krześcijany, ze na długo ostało w pamienciach wsyćkich te wielgie świento narodowe! Pedom wom ućciwie, ze hala Schoenhofena zapchana była po brzegi ludziami a patrjotyzmu to tyla tam było, ze ledwo w kilkunastu beckach piwa i wisky móg sie zmieścić!... To tyz na taki fajny widok serce kuzdygo prawygo Polaka rosło i kuzden se myśloł:
— Jesce Polska nie zginena!...
Juści, ze nie zginiena! Bo naród — i to za ocyjanem — któren takie fajne bankity urzondzać potrafi i beckami i flaskami pokazuje swojo miłość do ojcyzny — nie zginie, pedom wom, psieścirwo!
Kto tam był na ty wielgi urocystości Polski w skurceniu i kto na własne ocy oglondał, jak to przy rozmaitych wyrywasach, wygrywanych przez bande, wnosono do sali rozmaite luncie, piwa, wisky i wina — tenby to samo pedzioł, co i ja i krzyknonby:
— Jesce nie zginena!...
Dziwowiska tam na tem bankicie, pedom wom rodaki, wierne krześcijany, były rozmaite, oj były!
Na całki hali wsendzie kwiaty, w kolory patryjotycne. Śtyry rzendy stołów a pod ściano główno stojał główny stół, przy którnem zasiedli dwa nase jabilaty i same wielgie osoby, a z niemi i jo, a reśta hołoty, przy jensych stołach.
Kiej juz wsyscy usiedli za stołami, tedy wstał jeden z dygnitorzy Polski w skurceniu, Filip z Konopi i poprosiuł, zeby wej goście przetroncili ździebko “skromno kolacyjko” i przepłukali se flaki patryjotycnemi wypitkami.
Ta “skromna kolacyjka”, pedom wom rodaki, wierne krześcijany, składała sie z tylu rozmaitych rzeców, jakich jescem, psieścirwo, w swojem życiu nigdy nie jod! — Były tam rozmaite porkciapsy, stejki, sousycie, jakieś robaki, jakaś trawa, jakieś zielisko, ino pyrków, kapusty, grochu — toś cłeku ani ujrzoł... Niecysta siła wi, jak to tam to wsyćko jeść: rencami, łyzko, cy jak — i ino z tygo powodu wiela trublu miałem... Pedom ino, ze kiejby byli podali lepi porkciapsu, pyrków, kapusty i grochu i dali kuzdemu po pare flasek piwa i wisky w garść, toby sie kuzden lepi nazarł, jak tem wsyćkiem cudactwem... No, ale prawde pedziawsy, to i tych cudactwów nazarłem sie, psieścirwo, porzondnie, aze mi portki penkły, chociaz z tygo wsyćkigo cłek mioł ino wiela trublu z brzusyskiem i musioł kilkadziesiont centy na joptykarza i medycyny wydać.
Kiej juzeźwa ździebko podjedli i podpili, tedy rozmaite mówce poceny opowiadać, jakie to wej wielgie osoby z tych dwuch jabilatów i jak to oni wiela dobrygo dla ojcyzny w zmniejseniu i sprawy narodowy zrobili, bez poświencenie swygo rozumu i zdolnościów — pobiraniu pejdów z kasy Polski w skurceniu.
Godoli wsyscy tak fajnie, ze jaze cłekoju przyjemnie na dusy było, ale zbitowaliśwa wsyćkich swojemi mowami ja i profesur istorycny Polski w skurceniu.
Juz tyz to, pedom wom rodaki, wierne krześcijany, ten sianowny profesur z Polski w skurceniu potrafi fajnie godać, ze az po syrcu cłeka łachoce! Jak ci nom wej zacon opowiadać o jakiemś Aleksandrze Pacedońskiem, Napolijonie i jensych jakichś tam cudakach i porównywać ich do sianownych jabilatów, to jaze łzy z ocu kapały... Nicem wielebny ksiondz na ambonie aboco!
Po sianownem profesurze, zaconem ci i jo mówić w te słowa:
“Bacność rodaki, wierne krześcijany! W pirsych słowach moi mowy, odzywam sie do was: niech bendzie pochwalony Jezus Chrystus. A tero pedom wom, ze te dwa jabilaty nase, to nikiem dwa Salamony (ino nie te, którne w groserniach w kanach so na sprzedac, a ino takie, jak ten Salamon, o którnem w piśmie świentem stoi). Jeden ci z nich dokumentnie umi scypić drzywka, sadzić korzonki i jense wedzietejbleć drugi znowu — głemboko je hadukowany, bo bez wiela lat ucył bojsów małygo i duzygo abecadła i nauki pacirza świentygo. Pracowali oni obydwa wiela dla polskości, pobierajonc pejdy z kasy Polski w skurceniu, tedy bondźta pewni, rodaki, wierne krześcijany, ze i w kademii nasy patryjotycny bendo pracować jak sie patrzy i pod ich opieko nase bojsy zacyrpno świzygo powietrza narodowygo.
Taj tedy wiency nie bende was badrować, rodaki, wierne krześcijany a ino biere do garści ten pełen kielisek raj wisky i wołam:
— Niech zyjo nase jabilaty! Niech zyje kademija!
Wypiłem wiske i skońcyłem mowe.
— Brawo! Brawo! — zaceni ci wsyscy krzycyć i bić rencami. — Dzielny rycerz i patrjota z jenerała Tabaki! Niech zyje armja polska, która takie sławne Tabaki wydaje!
Przemawiali jesce rozmaite mówce a kiej juz kuzden mioł dosyć patryjotyzmu w cubku, wybraliźwa kunitet, któren nagrypsoł rezolacyje przeciwko róźnem opozycyjom, galimatacyjom i jensem psieścirwom, którne to wej wsendzie wścibiajo swój nos i wsyćko kretekujo!
Kiedyźwa już uchwalili rezolacyje — odśpiwaliźwa “Boze coś Polske” i kuzden, pełen patryjotyzmu, poset do domu. Trapi mnie to ino bardzo jesce do dziś, zeźwa byli na tem bankiecie jaze do drugi godziny w nocy, a to juz był świenty piontek... Jo temcasem na odchodnem jard kiełbasy w kiesień se wsadziłem i po drodze przegryzołem...
Cy aby cłek nie utraci bez to królestwa niebieskigo?