Banita (Kraszewski, 1885)/Tom I/V
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Banita |
Podtytuł | (Czasy Batorego) |
Wydawca | Spółka wydawnicza księgarzy w Warszawie |
Data wyd. | 1885 |
Druk | Wł. L. Anczyc i Spółka |
Miejsce wyd. | Kraków |
Źródło | Skany na commons |
Inne | Cała powieść |
Indeks stron |
Staliśmy na tem ostrowiu wczasu zażywając wspólnie z kozaki, których obyczaje i tryb życia poznawaliśmy.
Siłaby o tem mówić, a wiele rzeczy nie do wiaryby się zdało, jako to naród razem swobodę swą miłujący, a karność tak srogą wywierający nad swymi, że wspomnieć strach, bo u nich nieposłusznego na pal wbić, gdy gromada winnym okrzyknie, niczem jest.
Własności też w koszu osobnej nikt z nich nie ma, jako u nas w klasztorze, ale skarb wspólny i stół wspólny, i spichrze, z których każdy bierze co mu potrzeba, ale też do nich wszelki łup wojenny oddawać muszą. A że ludzie prości są, więc im niewiele potrzeba i w kotłach jedzenie na każdy dzień kucharz ich warzy, zwołują się do niego, piją i jedzą gromadą. Kobiet tam nie widać wcale, które tylko rybni owi poza koszem kozacy mieć mogą, inni zaś jako mnichy tu żyją, choć o czystość nie dbają wcale i czasu wojny wszelkiego gwałtu sobie pozwalają, ale mają tę wiarę, że gdyby jedna niewiasta pomiędzy nich weszła, z nią razem waśń i niepokój i rozterkiby rycerskiego ducha im odjęły.
W czem, że rozumni są, zaprzeczyć trudno.
Rzekłem, żeśmy tu wczasu zażywali, boć robić nie było co, krom że się dla rozrywki na ptastwo wodne lub na ryby z sakiem szło, ale ze strawą musieliśmy ich grubemu obyczajowi być posłuszni, i z kotła razem z nimi się żywić. W czem p. hetman przykład dawał, ale łacno mu to przychodziło, bo Michał pokryjomu zawsze dla niego albo szczukę po żydowsku lub kawał mięsa przypiekł i podsunął. Myśmy zaś kaszą i polewkami ich, a zielem różnem, mięsem solonem a słoniną kontentować się musieli. Siła piliśmy, ale też ladaco, kwas i ich tam napoje nieosobliwe.
Wtem, gdy my tu lada godzina czekamy hetmana od carzyka, aby z nami szedł na Moskwę, przychodzi zamiast niego poseł, iż się rzecz inaczej obróciła, albowiem wielki carz turecki do Persyi się wybierał, z którym ów tatarski carzyk jechać był przyrzekł i musiał. Zaczem i pana naszego wzywał, aby z nim też do Persji się wybierał.
Wielce się p. Samuel tym posłem zafrasował i omal nie w pasyą wpadł, nie wiedząc co czynić... a jako naturą jego zawsze jest i było, że długo czekać i trwać nie umie, a w ogień się rzucić gotów, gdy mu krew zakipi, tedy mocnom go widział myślami utrapionym i niepewnym.
Posła tatarskiego zrazu odpuścił tak jak z niczem, aliści nocą się inaczej rozmyśliwszy, wysłał za nim pogoń i kazał go nazad strwożonego do siebie przywieźć.
Uszom moim wierzyć nie chciałem, gdy posłowi rzekł, iż gotów jest carzykowi do Persyi towarzyszyć, byle mu poprzysiągł carzyk, iż za żywot jego i bezpieczeństwo ręczy wszędzie, aby go gdzie nie struto lub nie zabito, jak to u turków łacno przychodzi.
Żądał, aby z tą przysięgą mu carzyk przysłał mustalika swego i przedniejszych murzów kilku, którzyby imieniem jego uroczyście to wedle obrzędu ich zaprzysięgli (przyczem oni wodę leją).
Dał posłom na to tydzień czasu pan i miejsce dla przysięgi wyznaczone zostało, z czego widzieliśmy posły uradowane wielce. Pan Samuel też animuszu sobie dodając, dobrej myśli był, z tej Persyi i dalekiej podróży u boku cara tureckiego wiele sobie obiecując, czemuśmy się dziwowali, a on naszą prostotę wyśmiewał.
W tem miejscu opowiadania, gdy Zarwaniec nieco spoczął, chcąc sobie gardło odwilżyć, rzekł pan Krzychnik do brata.
— Zawsze ten sam Samuel jako był, że mu się najszaleńsza impreza uśmiecha, choć w niej gardło waży, bez żadnej dla siebie korzyści. Więc tu ledwie kozaki sobie mało co ująwszy, już carzyka perekopskiego i cara tureckiego chciał w sak złowić... na pogańską ich przysięgę, która worka sieczki nie warta, życie ważąc.
— Myśmy też słudzy jego nie co innego myśleli — rzekł Zarwaniec wąsy ocierając — ale odezwać się z tem żaden nie śmiał, boby i po łbu mógł oberwać. A widzieliśmy pana naszego po odprawieniu posłów z tą odpowiedzią tak dobrej myśli i ochoczego, jakby cudu dokazał.
A no sam jeden ruszyć nie chciał i nie mógł, potrzebował k’temu wojska kozackiego, a nas też wszystkich brał z sobą, jako się samo z siebie rozumieć ma. O czem dotąd ani kozacy, ani my nie byliśmy zawiadomieni.
Kozacka siła największa była na drugim ostrowie, który się zowie Czertomelik, a jest cale rozległy i otaczają go dokoła niezliczone mniejsze, różnej wielkości wysepki, jedne suche i skaliste, drugie gniłe i w moczarach a trzcinach całe, między którymi kozakiem trzeba być, aby czółnem trafić, gdy dla owych trzcin światu nie widać.
Na wiosnę wszystkie one ostrowy bywają zalane, tak że tylko większym cokolwiek czuba widać, a stał im za twierdzę najlepszą ten labirynt, nieprzystępny dla tych, co się tu nie rodzili lub życia nie strawili.
W małej gromadce płynął więc pan nasz na ten Czertomelik do starszyzny i do ludu swojego, jak przystało hetmanowi, ufając władzy swej, że rozkazania jego usłuchać muszą.
Nie od czegoż dzierżył buławę. Tu, gdyśmy na ląd wysiedli, zaraz się kozactwo obwołało i dokoła zebrało na posłuchanie słowa pańskiego.
I czynił do nich rzecz swą pan nasz bardzo gładko i foremnie, przedstawiając z tego korzyści, gdyby sobie ujął carza i carzyka. Już podczas gdy mówił, można było dostrzedz, jak się lica kozakom zmieniły i zmarszczyły, a niektórzy, nie czekając aby dokończył, zaczynali w głos przeciw niemu krzyczeć, że ich na zgubę chce prowadzić.
Co się potem stało, jak zawrzało, zakipiało, jak się on naród podzielił, z którego przy nas i naszym panu mało co pozostało, tego ja i opowiedzieć nie potrafię, bom Panu Bogu ducha polecał, sądząc, że oto nam tam wszystkim ostatnia wybiła godzina.
Kupka nas niewielka stała przeciwko wzburzonej gromadzie, a z kozactwa, choć niektórzy z początku przy panu pozostali i gotowość do posłuszeństwa okazowali, coraz się ich liczba pomniejszała, tak że ono było patrzeć, a ot sami będziemy na to zburzone pospólstwo.
I owo poszanowanie okazywane panu, jako hetmanowi, naraz się w zuchwalstwo zmieniło takie, iż nam pięściami pod nos przychodzili się odgrażać, a niektórzy doraźnym sądem, jako zdrajcę, hetmana chcieli już brać, i wedle obyczaju swojego, suknię jak wór szczelno opasawszy, piasku w nią dla ciężaru nadziać i z tem w rzekę rzucić...
Najedliśmy się strachu niemało, bo co pana czekało, to i sługi; ale pana onego trzeba było pod czas widzieć, jako pięknym był, iżem go w życiu nie widział wspanialszym.
Strachu by najmniejszego nie okazał, ale majestat i potęgę jakąś, taką straszną, iż ono chłopstwo w oczy mu spojrzeć nie śmiało. W bok się ujął, a usta mu drgały uśmiechem. Patrzałem na to, gdy Bielecki się do niego zbliżył i szepnął: — A co teraz! szabli dobywszy do czółen się przebojem wyrąbywać!
— Milcz — odparł p. Samuel — moja godzina jeszcze nie wybiła, ja tu i szabli nie dobywając radę sobie dam.
Tedy, patrzym, a gdzie nieopodal najszaleńsza stała gromada kozactwa, co nam pięściami ciągle się odgrażali, on sam jeden krokiem mierzonym i poważnym wprost szedł na nich.
Patrzyłem się na to, jak widząc go tak spokojnie ku sobie idącego, powoli się uciszali, aż gdy o kroków parę przystanął, z tej wrzawy cisza nastała, jak mak siał.
Począł tedy mówić do nich wielce łagodnie i dobrotliwie ich hamując, ale z taką siłą jakąś, że im jakby zawiązał gęby. Jeden i drugi poczęli się po łbach skrobać, po sobie spoglądać, łokciami się trącać, mrugać, i burza naraz ustała.
Coś się śmielszy jeden odezwał odpowiadając panu, ale p. Samuel wysłuchawszy go, znowu mówić począł. Gromada tedy powoli jako chmura groźna rozpływać się poczęła, rozłazić, i przy panu tylko w końcu kilku spokojniejszych pozostało, którym zlecił, aby zburzone umysły starali się uspokoić, a wszystko pójdzie dobrze.
Aniśmy się dla tego strachu, jak Bielecki chciał, zaraz z Czertomelika wynieśli, choć czółna pogotowiu były. Rzekł nam p. Samuel: — Myśleliby, że od nich uciekam, a ja nawet posądzonym być nie chcę, abym obawę miał, której w życiu nie doznałem, bo sobie moją cześć rycerską więcej ważę niż żywot marny.
Kazał tedy namiocik rozbić, który zawsze przy sobie miewał, i na nocleg się tu gotować.
Nazajutrz dodnia, sprawie nie koniec, burza się zerwała znowu, a nie mniejsza od wczorajszej, której pan Samuel dał przeciągać bokami, sam się nie nastręczając, czekając cierpliwie, ażby oni do niego przyszli.
Przez ten zaś czas jak się okazywał wesołym i bezpiecznym, ledwo kto uwierzy, co go tam nie widział. Bo że tu życie nasze wisiało na włosku, nie ma wątpliwości i od Procheram to później miał, że jego i nas wszystkich topić chcieli, a na lachów zdrajców okrutnie wymyślali, ale ku niemu się nikt nie ważył.
Znałem ci ja go mężnym i zuchwałym od dzieciństwa — mówił dalej Zarwaniec — ale takim, jak się tu nam okazał, nie widziałem go nigdy. Jasne miał oblicze i uśmiechające się usta, a postawę przedziwnie pańską i swobodną, jakby wśród senatorów na radzie w zamku zasiadał.
Chłopstwo też ono wzrokiem raził, że mu do oczów spojrzeć nie śmiało.
A było tego nie dzień jeden, ani dwa, ale niedzielę całą z nimi musieliśmy przeżyć, spierając się, mitygując i skromiąc.
Koniec końcem, starszego wezwał do siebie, przyczem byłem, i rzekł mu:
— Swobody waszej — rzekł do niego — ja ukrócać nie myślę. Zechce ze mną który iść, wdzięcznie przyjmę; kto się oprze, gwałtu mu nie zadam. Może pozostać. Zatem straż aby była wyprawiona na uroczysko, kędy mustalik z murzami dla przysięgi zmówiony.
Na tem stanęło i spokój był przywrócony.
A no co się dalej przygodziło, w tem już wola boska była i osobliwe opatrzności zrządzenie. Na ono miejsce mustalikowi wyznaczone, na czas zmówiony, mimo chęci p. Samuel przybyć nie mógł, bo w tym labiryncie wysp i wysepek my z naszymi wioślarzami, choć cokolwiek obeznani byliśmy z miejscowością, skorośmy się zabłąkali. Ztąd czasu zwłoka.
P. Samuel podążyć nie mogąc posłał kozaków, mustalika prosząc, ażeby cokolwiek się przymknął bliżej.
Poganin zaś jako sam w sercu zdradę miał, tak się jej snać od nas obawiał i sam ruszyć z umówionego miejsca nie chciał, kilkuset tylko murzów swoich wyprawiwszy po hetmana.
Ci opowiadali, że mustalik z wielką wcale okazałością w tysiąc koni, z wielkim orszakiem, z darami bogatymi, z wozami, z wielbłądy, z namiotami, z jezdnymi i pieszymi, oczekiwał na hetmana.
Murzowie przybywszy z pokorą i czołobitnością, poczęli modlić a prosić, po nogach niemal całując go, aby do mustalika jechał, który go niecierpliwie z wdzięcznem sercem oczekuje.
Postanowione tedy już było, żeśmy ruszyć mieli, ale wojska niżowego bez przykazów i bez naznaczenia im starszyzny, a bez zastrzeżenia, aby się ono spokojnie zachowywało, pokoju nie zakłócając, nie mógł p. Samuel pozostawić. Trzeba było na to trzy dni, aby po starszyznę posłać i z nią się rozmówić.
Rzekł tedy murzom:
Postójcie mało, sami to rozumiecie, że wszystkiego kozactwa z sobą do Persyi nie biorę, trzeba więc pozostałemu przykazać srogo, aby ordzie pokój dała.
Tu, muskając wąsa Zarwaniec, gdy dalej miał ciągnąć, dodał spojrzawszy na braci, którzy go z ciekawością wielką słuchali.
— Co powiem, będzie się może ich miłościom trochę dziwnem wydawało, a nie cale do prawdy podobnem, ale rychło ujrzycie p. Samuela, który słowa moje potwierdzi.
— Mów, cóż tedy tak nie do wiary być może, gdy o Samka idzie? — rozśmiał się Krzychnik.
— Poczęła się z murzami sprawa zaprawdę dziwna — ciągnął dalej Zarwaniec — bo nadzwyczaj gorąco i napastliwie nalegali, aby z nimi koniecznie i to nie zwlekając jechał, a z drugiej strony kozacka starszyzna, na bok wziąwszy hetmana, objawiła mu, że oni tatarom tym i carzykowi ich i mustalikowi cale nie wierzą, a zdradę w tem wietrzą, iż inaczej nie jest, tylko sprawa napięta, aby jego ludzi i kozaków w niewolę wziąć i zgubić.
Zaklinali go więc, aby uchowaj Boże, nie jechał.
Zdało się zaś p. Samuelowi, że kozacy zrazu wyprawie tej byli przeciwni i dlatego strachy na lachy wymyślają, albowiem takiej jawnej zdrady nie mógł nigdy przypuścić.
Więc z jednej stony[1] murzowie wołają: — Zmiłuj się, jedź, tam na ciebie jednego jak na syna rodzonego carz czeka, sto tysięcy ludzi stoi, dłużej trwać nie może, bo i trawy i paszę wszelką wyjedli i czas mieli obrachowany. Więc na trzy dni pozwolić nie chcieli, ale wołali. — Jedź zaraz, jedź...
Do kolan przypadali ciągle, a złote góry obiecywali.
Co tu czynić?
Kozacy ręce łamią i proszą.
— Jeżeli wam życie i zdrowie miłe, sami się dobrą wolą w ręce poganom nie oddawajcie. Zguba jawna. Dosyć w ich kose oczy popatrzeć, a jak się sobie uśmiechają radzi, że zdradę knują.
Drudzy zaś powiadali, iż niektórzy kozacy, co w niewoli u tatarów bywali, a język ich rozumieli, pochwytywali takie wyrazy, jakby na zdradę wszystko wymierzone i obrachowane było.
Myśmy p. Samuelowi w oczy patrząc widzieli, że choć się maluczko wahał, ale serca sobie dodawał i miał postanowienie jechać.
Tedy murzowie ani nawet do wieczora nie chcieli czekać, a zaraz na koń. Przeszedł się po placu między nami zadumany pan, i nagle krzyknął:
— Dawaj konia!
Murzowie się z pośpiechem rzucili zaraz i w mgnieniu oka rumaka mu okulbaczonego, gotowego tylko siadaj, przyprowadzili. Zdało się tedy, że tak Bóg chciał i sądził.
Był koń, jakbym na niego jeszcze patrzył, pleśniawy, zbudowany krzepko, z okiem wysadzonem na łeb, z chrapami czerwonemi, niecierpliwy, że w miejscu ustać nie mógł, a kopał nogami i ogonem ze złości zwijał.
Tedy p. Samuel, choć wasza miłość wiecie jak na koniu jeździ i że mu najdzikszy nie straszny, spojrzawszy na tego, rzekł:
— A stępią on chadza?
Murza, który przy nim stał, odparł:
— Bystry jest.
Rzucili się zaraz innego mu szukać, bo powiedział, że bardzo znużonym się czuje, i chce sobie na siodle odpocząć.
Tymczasem on, już tylko na konia siadać, szablę przypasaną, sahajdak miał na sobie — począł zadumany się przechadzać oczekując.
Patrzyliśmy na niego z żalem i trwogą, bo widać było, że w nim dwoje grało jeszcze.
Michał kucharz koło namiotu stojący płakał, i gdy się zbliżył ku niemu, rzecze:
— Paneczku mój, już ja cię pono oglądać nie będę, kiedy się sam na ich ręce zdajesz. Jest szczuka dobra, na poczekaniu gotowa będzie, najedz się choć na drogę.
Aż pan stanął, a że w istocie przez cały dzień czasu nie miał co do gęby włożyć, zapachła mu szczuka i rzekł:
— Dawajże prędko.
I szedł do namiotu jeść, a tu mu drugiego konia już przyprowadzili. Znowu się kęs zwlokło. Miał tedy na koń siadać już, aż przy starszyźnie kozackiej, za jej naprawą, zażądał od murzów przysięgi na bezpieczeństwo.
Ci zaś wymówili się, iż przykazania nie mieli i ręczyć nie było ich rzeczą.
Kozacy to usłyszawszy, już nie patrząc na nic, prawie gwałtem pochwycili p. Samuela między siebie, niosąc na rękach do czółen, i siadłszy do nich, z samopałów ognia dawać zaczęli.
Murzowie się tego przelękli i odbiegli trochę, ale zaraz też do czółen się wzięli i już sądząc, że go prowadzą z sobą, odbili od brzegu, przodem spiesząc, aby o nim oznajmili.
Kozactwo zaś go puścić nie chciało, a że na pożegnanie dużo pili, wzięła się na w pół w czółnach, w pół na brzegu taka ochota wielka, iż p. Samuel o wszem zabył z uciechą na nią patrzając. Młodzież skoki takie i tańce przysiadane wyprawiać, inni na kobzach grać, inni strzelać i hukać poczęli radośnie, aż się ziemia trzęsła.
Było co patrzeć na ich skoki, bo naród ten gibki jest i wyłamany tak, że mu we dwoje się zgiąć, w kłębek zwinąć, głowę między nogi włożyć — niczem.
W śród tej zabawy noc zaszła i straż kozacka powróciła od granicy tatarskiej. Ci z sobą prowadzili kilkunastu człowieka, których trudno było zrazu poznać co za jedni, tak wynędznieni, w łachmanach się przywlekli. Gdyśmy się zbliżyli, buchnęła z nich radość, że nam się płakać chciało, bo to byli wszystko polscy jeńcy, zbiegli od Tatar, którzy w tej ucieczce prawe męczeństwo cierpieli, a tu salus ujrzawszy, na kolana padali, ziemię całowali, a mało nie szaleli z radości.
Dopiero starszy jeden, który głowę jakby trupią miał z wychudzenia, gdy mu p. Samuela pokazano, podniósł ręce do góry.
— Pan Bóg — zawołał — niech będzie błogosławiony, że nas tu zawczasu przywiódł, abyśmy wielkiemu zapobiegli nieszczęściu.
Tamci Tatarowie pętle wiążąc na was niecierpliwie czekają. Hetmana niewola i okup postanowiona była, a z ludzi, którzyby z nim przyszli, ani jeden nie miał powrócić ani żyw być, bo dla nich już pale gotowano.
Posłyszawszy to pan nasz, że nie mógł wątpić, iż prawdę mu powiedali[2], bo za nich własna ich nędza świadczyła, rozsierdził się strasznie. — Zaraz tedy do koni swych postanowił jechać, ludzi co najlepszych zebrać i za carzykiem ciągnąć z tyłu, aby go znienacka zarywać.
Jechaliśmy w czterdzieści głów wybranych o mil siedem, kędy stado się pasło, ale bardzo nieszczęśliwie, bo tam od robactwa jakiegoś i ludzie i koniska bardzo puchły i zdychały.
Gdyśmy do koni przybyli, okazało się po oględzinach, że i dwu cale zdrowych nie było. Tedy kozacy dla słabości koni tych jęli mu odradzać bardzo, powiadając, że zanim osłabłe szkapy przepławim, zemdlone popadają, i nie było co z takiem stworzeniem w paszczę tatarom leźć; co naszemu panu bardzo przeciwnem było, gdyż sierdzistości swej i zemście kwoli chciał koniecznie uczynić, a gdy co postanowił, wiadomo, że go przeprzeć trudno.
Dla koni się więc przewlekło, a tymczasem znowu języka dostaliśmy od straży kresowych z przekopy, że murzów tych, którzy po p. Samuela jeździli, srodze wszystkich pokarał, dlaczego nie zezwolili na przysięgę i na wszystko co chciał, byleby mu go przyprowadzili.
Ci też powiadali, że gdy murzowie wrócili, zastali tam posła perskiego u carzyka, który po to przybył, aby go corychlej naglił do ciągnienia.
A z taką butą nalegali na carzyka, że mu losem jego brata Adligeraja grozili, który zabit był — mówiąc — będziesz-li zwłóczył i ciebie to potka.
Upierał się jeszcze carzyk na p. Samuela czekać, zwabić się go spodziewając, bo okupu wielkiego żądnym był, ale pers mu ociągać się nie dał, i tak dziesięć tysięcy na straży od kozactwa zostawiwszy, ciągnąć musiał do cara tureckiego, a z nim do persa.
Na samem odjezdnem, ponieważ cale nie wiedział o tem, iż się jego zdrada wydała, przysłał jeszcze do p. Samuela posły, aby pokój zawarty z nim strzymał wiernie, napominając, za co obiecywał i dań na kozaki i chorągiew na wołochów jakby tylko z Persyi powrócił. A tak posłów tych odprawiono, nie dając nic poznać, a p. Samuel, gdy się na raz ujrzał bez żadnej imprezy przed sobą, począł być wielce markotnym.
Znacie wasza miłość naturę jego, że zawsze coś przed sobą mieć musi, czemby się porał, a zabraknie mu, uchowaj Boże, tedy jak niedźwiedź własnej łapy ssać nie będzie, ale musi sobie wyszukać coby mu myśl zaprzątnęło.
Widzieliśmy go przez dni parę chodzącego, jakby z krzyża zdjętego i palce gryzącego ze złości. Przyczem kilku oberwało, co mu się pod czas nawinęli.
Chybiła Moskwa, że na nią iść nie było można, do Persyi też nie szedł, a stać na Niżu i kaszę jeść z kozaki, nie jego rzecz była.
Na Wołochy się zaś gotował jeszcze w Złoczowie będąc, i na nich z tatarami i kozakami paść myślał, o czem oni byli uwiadomieni. Hospodar, choć może napaści tej niebardzo się lękał, ale mu ona zawsze wypaść musiała ze szkodą.
Nakazał więc do p. Samuela w ten sposób: Zostaw ty mnie w pokoju, masz co lepszego do czynienia, na gródkach moskiewskich pogranicznych lepiej się obłowisz niż u mnie, a snadniej ci z nieprzygotowanymi będzie niż ze mną, który wiem i czekam...
Więc jeśli mnie w pokoju zostawisz, dam ci pięćset koni na Moskwę. Na którą propozycyę p. Samuel do czasu żadnej nie dał odpowiedzi, ale teraz mu ona przyszła na pamięć.
Bieleckiego tedy do hospodara wyprawił zaraz, dając mu cztery niedziele czasu na przysłanie posłów dla zmowy, do której gotów był przystąpić.
Otóż nam te cztery niedziele za dziesięć stały, jak to się mówi po prostu, w gardle kością, że p. Samuelowi wszelkiej już cierpliwości i wytrwania brakło.
Kozacy się poczęli na gwałt rwać, aby tatarów zarywać, coby im łatwo teraz i bezkarnie przyszło, bo carzyka nie było, sił nie mieli, a wioski tatarskie tuż ku granicy się przysunęły.
Śmieszno rzec, jakby się wieś z miejsca na miejsce przenosiła, ale u tatarów nieinaczej jest, tylko chaty na kołach, z wojłoków mają, a w nich wszelki sprzęt i niewiasty i dzieci. Dokuczy im co, albo paszę wyjedzą, lub wody powysychają, zaprzęgają do tych chat i ruszają gdzie się im podoba. O których powiadają, że naturę już nawet taką mają, z wiekuistego nawyknienia, iż w jednem miejscu, a w nieruchomym domu wytrwać nie zdołają.
O tych tedy wsiach, przy których zazwyczaj i stada koni i łupy ich są i jeńców przy nich trzymają, zasłyszawszy kozacy, rwali się na nich napadać.
Zaś p. Samuelowi nie po myśli to było, a musiał dobrze rozważyć, aby na niego nie rzucono, że nieprzyjaciela uspokojonego przeciwko rzeczypospolitej drażnił czasu wojny z Moskwą.
Z innych też względów nie zdało mu się swawoli kozackiej i samowoli folgować.
Więc cośmy z nimi za sprawy czasu tych czterech tygodni przebywali, ani opowiedzieć, ni zliczyć. Musiał pan nasz starszyznę sobie dobremi słowy a ciągłemi podarkami ujmować, bo z nimi bez datku nic nie zrobić.
Patrzyliśmy na to z bólem serca, jak mitygując ich i nie mogąc zjednać, codzień cośmy z sobą najlepszego mieli pomiędzy nich rozdawał. Poszło tak co było ochędożnej i pięknej broni, rynsztunku wszelakiego, szat, futer, naostatek pieniędzy do ostatniego niemal grosza. I bywało zdaje się że już starszyzna uspokojona, przekonana, a mołojcy upojone i cicho, czekamy posłów od wołoszy.
Wtem przybieży od granicy język, jako wioski tatarskie prawie bezbronne, a łupu w nich siła, albo teraz lub nigdy na tatarów iść, których jak baranów zabrać można.
Zawichrzy się znów wszystko, lecą pod namiot do pana z krzykiem wielkim, żeby ich prowadził, że nie od tego hetmanem jest, aby ich hamował, ale aby im przodował, że przez niego szkodę ponoszą wielką.
A tu się jemu więcej oglądać przychodziło na rzeczpospolitę, choć króla nie cierpiał i nie cierpi, aby nieprzyjaciele nie powiedali[3], że na nią turków i tatarów zemstę ściągnął.
Więc znowu w prośby i zaklęcia i znowu starszyznę ujmować, choć po kilka dni sobie pokoju kupując. My tymczasem w tej bezczynności, na ladajakim chlebie, często głodem przymierając, jakeśmy się mieli, Bogu i nam wiadomo.
Znowu tedy z nudów tych ledwieśmy babom krosien nie zazdrościli, bo się ryby łowić i na ptactwo polować sprzykrzyło. Ludzie nasi wraz z kozakami po całych dniach pili, nie mając co czynić.
My zaś wszyscy jakośmy przycierpieli, to nic, ale kto pana Samuela, co on za męki doznał, wyrozumie! Bo nieraz się hamować musiał, do czego nie nawykł, a nieraz zuchwałe kozactwo mu niemal do oczów skakało, iż życie wisiało na włosku.
Podpił który a miał na wątrobie co, szedł wprost, czapki nie zdejmując, pod namiot, siadał sobie za pan brat przy tym, którego oni batkiem czyli ojcem zwali, i bluzgał mu w oczy, co ślina do ust przyniosła.
Uprzątnęliśmy jednego, dopoiwszy tak, aby go na rękach z namiotu precz wynieść było można, nalazł się drugi, a najgorsza była starszyzna, która skosztowawszy podarków, coraz na nowe wyciągała, których nie było już z czego brać... Sepety nasze i wozy stały opróżnione, koniśmy pozbyli...
Tymczasem tych posłów wołoskich cztery tygodnie oczekiwanych, ani widu, ani słychu... dalej i drugie cztery — głucho... Można się było najcierpliwszemu wściec, co dopiero takiemu jak nasz p. Samuel, który nigdy czekać nie umiał.
Wiądł nam w oczach, ale mu wstyd było i żal porzucić tę imprezę nic nie dokazawszy, choć myśmy go na gwałt do domu z powrotem namawiali.