<<< Dane tekstu >>>
Autor Janusz Korczak
Tytuł Bankructwo małego Dżeka
Wydawca Towarzystwo Wydawnicze
Data wyd. 1924
Druk W. L. Anczyc i S-ka
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron



Powieść ta zaczyna się od wtedy, kiedy Dżek już dwa lata chodzi do szkoły, i siedzi teraz koło okna na trzeciej ławce. Tamta nauczycielka właśnie zachorowała, i nowa pani objaśnia, jakie nowe zeszyty i książki trzeba kupić na nowy rok szkolny.
Dżek siedzi spokojnie, słucha uważnie i myśli.
— Ojciec znów będzie musiał wydać tyle pieniędzy.
Dżek ma zeszłoroczną teczkę, piórnik, prawie pół ołówka, gumę, linijkę, ekierkę, cyrkiel, brak mu tylko paru kredek, i pióro się gdzieś zapodziało. W tym roku miał dostać scyzoryk.
Nieprzyjemnie pożyczać scyzoryk. Nie wszyscy są tacy dobrzy, więcej jest samolubów.
Mówisz mu:
— Pożycz, widzisz, bo mi się szpic ułamał. Zaraz ci oddam.
A on mówi, że nie ma, albo robi łaskę.
Dżek widział na wystawie bardzo ładny scyzoryk z dwoma ostrzami, prawdziwy stalowy, w rogowej oprawie. Obejrzał go dokładnie przez szybę może sto razy, a potem wszedł do środka.
— Ile ten scyzoryk kosztuje? I pan będzie łaskaw pokazać, bo teraz nie mam pieniędzy, ale ojciec obiecał kupić, jak się zacznie szkoła.
Dżek chuchnął na nóż, spróbował na paznogciu czy ostry, potarł o rękaw, czy oprawa naprawdę rogowa, powąchał, podziękował i oddał. Ale teraz pewnie ojciec nie kupi, kiedy zgubił pióro.
— Gdzie ono mogło się podziać?
Nauczycielka podyktowała książki, a potem mówiła, że trzeci oddział jest bardzo ważny, bo z trzeciego oddziału przechodzi się do czwartego, że starsi chłopcy powinni już dobrze się sprawować nietylko w szkole, ale i na ulicy, bo muszą dawać młodszym dobry przykład.
Potem była przerwa, i zaraz niektórzy zaczęli biegać po ławkach. Wtedy Doris powiedziała:
— Zapomnieliście, co pani mówiła. Ładny starszy oddział. Ławki świeżo malowane, a oni latają.
Harry odpowiedział:
— Pilnuj swego nosa.
Allan krzyknął:
— Klituś-bajduś.
A Fil na złość jeszcze więcej zaczął dokazywać i pociągnął ją za warkocz.
Zaraz wtrącił się, rzecz naturalna, sprawiedliwy Iim, że wprawdzie i on nie lubi Doris, ale tym razem ona ma słuszność.
Doris, swoim zwyczajem, zaczęła płakać, i omal nie doszło do bójki między Harry i Iimem.
Już tak jest zawsze, że po wakacjach najwięcej dokazują, aż potem znów się uspokoją.
Dżek przez cały czas stał koło okna, bo jeszcze będzie awantura, i mogą go niewinnie wplątać, i nowa pani może tak samo się do niego uprzedzić, jak tamta. Dosyć się nacierpiał przez dwa lata, więc chociaż teraz musi być ostrożny.
Ale woźny powiedział, żeby szli do domu, bo lekcji więcej nie będzie, i Dżek powolutku sam sobie wraca do domu.
Aż tu patrzy, że na rogu ulicy Długiej zamknięty jest sklep kolonialny. Dżek zawsze kupował tam cukierki. Były tu długie miętowe cukierki, które aż szczypią w język, a potem, jak wciągać powietrze, to się tak zimno robi w ustach. Były tam cukierki z likierem i nadziewane w papierkach, większe migdałowe i małe różnokolorowe kulki. Były czekoladki na sztuki, różne figurki z cukru i czekolady, były całe worki orzechów laskowych, włoskich i amerykańskich. (Amerykańskie orzechy mają tak twardą skorupę, że trzeba je młotkiem rozbijać).
W szklanych kloszach i słojach były jedne rzeczy, w blaszanych pudłach inne, w szufladach znów inne i w koszykach owoce.
Dżek bardzo lubił w tym sklepie kupować i nigdy się nie spieszył. Więc właściciel załatwiał dorosłych, a on sobie stoi i patrzy. Czasem nawet zgadywał, którą szufladę właściciel otworzy. Był tam jeszcze bardzo ciekawy przyrząd do sznurka, tak że sznurek nie może się w żaden sposób poplątać. Wogóle wszystko tak wygodnie urządzone, tak dużo rozmaitych rzeczy i taki porządek, że wcale nie trudno wiedzieć, gdzie co leży.
No i teraz cały sklep zamknięty. Domyślił się Dżek, że coś się stało, ale dopiero Kaczor mu powiedział:
— Właściciel sklepu zbankrutował.
Bo kto ma sklep, musi wszystko kupować. Kupuje odrazu dużo, a potem po troszku z zarobkiem sprzedaje. Ale nie ma tyle pieniędzy, żeby odrazu zapłacić, boby mu zbrakło. Więc mówi, że później zapłaci, jak już trochę sprzeda. Ale musi w porę zapłacić, bo jak nie, to mu wszystko zabiorą: nawet stoły, szafy, krzesła, nawet to, co jego.
— No, rozumiesz teraz?
Dżek nie wszystko rozumiał, a Kaczor się niecierpliwił:
— Och, jakiś ty głupi.
Dżek nie myślał dawniej, skąd się biorą te całe skrzynie, wory i pudła. No rozumie się, że musi kupować. Ale jeżeli sprzedawał, więc miał już pieniądze; więc dlaczego nie płaci i czeka, aż mu wszystko zabiorą?
Dżek siedzi na schodku i gryzie jabłko, a Kaczor stoi i co powie parę słów, okręca się na pięcie i — znów:
— Och, jakiś ty głupi.
Aż nawet pytać się nieprzyjemnie.
— Chcesz, pokażę ci na jabłku, co znaczy zbankrutować. No, daj jabłko. No i patrz.
Ugryzł.
— Widzisz. Tyś mi dał jabłko. Rozumiesz? To jest twoje jabłko?
— No moje.
— I tyś mi je dał. No, nie?
Ugryzł drugi raz.
— Widzisz, już jest tylko kawałek. Chcesz odebrać?
— Bo co?
— Bo nic. Nie mogę ci oddać, bo nie mam. Rozumiesz: zbankrutowałem. Choćbym chciał, to ci nie dam. No, i co mi zrobisz?
Tu ugryzł trzeci raz, wykręcił się i poleciał. A potem jeszcze się drażni:
— Głupi Dżek. Daj drugie jabłko, to ci lepiej wytłumaczę.
I Kaczor na całem podwórzu wprowadził szachrajską zabawę, że jak ktoś da coś drugiemu i nie powie: »wymawiam«, a tamten wziął i powiedział: »zbankrutowałem«, to sobie brał tę rzecz i mógł nie oddawać.
Naprzód bawili się chłopcy, a potem dziewczynki. Najgorzej wychodzili mali, bo się najczęściej gapili. W ten sposób Alin straciła laleczkę, a Merrik cymbałki. Aż skończyło się awanturą. Bo mały Dik dał wszystkie książki i kajety niby do trzymania i zapomniał wymówić. Tamtenby nawet nie wziął, tylko Dik musiałby mu dać parę centów. Ale malec się przestraszył i z bekiem do matki na skargę. I dopiero się dowiedzieli. I kłócili się na podwórku już nietylko dzieciaki, ale dorośli, bo matka powiedziała:
— Pierwszy złodziej wyrośnie z niego.
A ta:
— Chyba dopiero drugi, bo pierwszym złodziejem będzie twój Dik.
Zabawa w bankructwo się skończyła, a Dik dostał w skórę.
Dżek sam nie wiedział, czy ma żałować kupca, któremu wszystko zabrano, czy tych, którzy dali worki cukru, gruszek i śliwek suszonych, orzechów i skrzynie pierników, a ten część sprzedał i pieniędzy nie płaci. Bo wypada, że Kaczor dobrze mu wytłumaczył, bo tym, co dali bez pieniędzy, jest wszystko jedno przecież, czy sam zjadł, czy sprzedał.
A tymczasem sklep był zamknięty, i przykro było tamtędy przechodzić. Potem nawet szyldy zdjęto, ale Dżek nie widział, kto zdejmuje, bo był wtedy w szkole.
Potem wprowadził się tam fryzjer. Dopóki jeszcze malowali, wnosili różne rzeczy, wchodzili i wychodzili — było na co popatrzeć. Ale potem już, zamiast ciekawego kolonialnego, przybył zupełnie nudny sklep, obok którego przechodzi się obojętnie.
Dżek zna wszystkie ciekawe wystawy, obok których dwa razy dziennie przechodzi do szkoły i z powrotem. Ale fryzjer — go nie obchodzi.
Co znaczy zbankrutować, nie dowiedział się nic nowego. Bo ojciec coś mu tam na odczepne odburknął, jak to zawsze robią dorośli, kiedy im się nie chce. A matka tylko to mu powiedziała:
— Człowiek nie powinien wydawać więcej, niż ma. To trudno. Nie pożyczaj, nie zbankrutujesz. Moi rodzice prowadzą sklep trzydzieści sześć lat, wychowali dzieci i żyją. To trudno: nie każdy może sobie na wszystko pozwolić.
Biedny Dżek nie przeczuwał nawet, że bardzo niedługo dowie się, och, jak boleśnie się dowie, co znaczy bankructwo.
I w życiu często tak bywa, że niby się coś wie i rozumie, ale dopiero wtedy naprawdę się rozumie, kiedy się samemu poczuło. Niby Dżek wiedział, że noga złamana boli, ale teraz wszystko od początku do końca pamięta. Wtedy, chociaż był mały, słyszał, że budzik może się zepsuć, mówiono, żeby nie ruszał. No tak, ale kiedy na stole leżały wykręcone kółka, kiedy sam widział, że nic nie poradzi, kiedy czekał, aż otworzą się drzwi i wróci pani Fulton i będzie musiał się przyznać, — dopiero wtedy żałował, ale było zapóźno.
— Gdybym wpierw wiedział, że tak będzie, — mówi sobie człowiek. A cała bieda, że się nigdy nic naprzód nie wie. Choć dorośli podobno wiedzą, co będzie i często powtarzają:
— A nie mówiłem, a nie ostrzegałem. Wiedziałem, że tak będzie.
No tak: czasem naprawdę, ale często się chwalą tylko.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Henryk Goldszmit.