<<< Dane tekstu >>>
Autor Janusz Korczak
Tytuł Bankructwo małego Dżeka
Wydawca Towarzystwo Wydawnicze
Data wyd. 1924
Druk W. L. Anczyc i S-ka
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron



Widoczne było, że Czarli, Sanders i Adams namawiają się przeciwko Dżekowi. Naradzają się po kątach, razem wychodzą po szkole. Wszystko tajemnicze, że się nie można dowiedzieć. Ale i Dżek nie jest sam. Fil już dawniej chciał się z nim zaprzyjaźnić, Iim pierwszy do niego doszedł, Morris czeka tylko, żeby Dżek z nim zaczął rozmawiać. A Harry powiedział, że chętnie pomagałby Dżekowi, tylko nie ma czasu, i pytał się, czy Pennell należy do nich, czy nie. Rozumie się, że nie: Pennell dał tylko dwa dolary, a nawet nie Pennell, tylko jego matka. Pennell dużo kupuje w kooperatywie, ale nic więcej.
Dżekowi nieprzyjemne są ordynarne zaczepki Adamsa, ale Iim obiecał mu pomoc. Adams lubi się bić, ale nie z silniejszymi, a Iim ma w prawej ręce 70 siły, a w lewej 62½. Dżek ich się nie boi. Klasa nie lubi Czarli, bo nudziarz i szachraj. Przez cały zeszły rok zbierał marki pocztowe, grał na marki, zamieniał. Aż mu pani dwa razy zabierała album z markami; a kiedy zabrała drugi raz, powiedziała, że nie odda. Czarli płakał, prosił, nudził, i pani mu oddała, ale jeżeli jeszcze raz, to podrze na drobne kawałki. Pewnie Czarli sprzedał komuś, bo przestał. Ale dał się we znaki wszystkim chłopcom. A Sandersa też nie lubią, bo dawniej litowali się nad nim, że biedny, ale tak zaczepiał, dokuczał i żebrał, że już nie mogli wytrzymać. A jak pożyczył, ani razu nie oddał: na oddanie nie miał, a jabłka kupował. Już stracili do niego cierpliwość.
I tacy trzej postanowili urządzić drugą kooperatywę. Ciekawe, gdzie będą trzymali, bo przecie pani szafy im nie da. I skąd będą mieli pieniądze? Czarli mówi, że sprzeda zegarek, ale po pierwsze, czy mu rodzice pozwolą, a po drugie, nie taki on znowu głupi, żeby dawać pieniądze do współki z Sandersem i Adamsem. Gadać łatwo, ale robić trudno. To też gadają, że u Dżeka wcale nie taniej, niż w sklepie, a nawet drożej, że Dżek albo nie umie sam tanio kupować, albo za dużo zarabia. Dżek nie wszystko wiedział, co oni mówili; bo kiedy ktoś powiedział, że Dżek ma przecie rachunki, więc Czarli mówi:
— Ważna rzecz; ja ci takich rachunków przyniosę sto, jak zechcę.
Gdyby Dżek to wiedział, nie uszłoby Czarli na sucho. Ale Iim nie chciał mu powtórzyć. Iim umie trzymać język za zębami, jak trzeba.
A tymczasem zbliżała się gwiazdka. Dżek miał zamiar urządzić coś takiego, że teraz dopiero dowie się klasa, co wart i co potrafi.
Najładniejsze wystawy sklepowe są przed gwiazdką. Różne ozdoby, książki w ładnych oprawach, nawet mydlarnie wykładają w oknach świeczki różnokolorowe. Jeśli dawniej Dżek lubił chodzić po ulicy, teraz przecież miał obowiązek przyglądać się, porównywać ceny i pamiętać, co może się przydać.
Dżek odbył dwie długie konferencje z mister Taftem. Na pierwszej omówiono warunki sprzedaży laurek, które w sklepie tylko zawadzały, więc Dżek może je kupić po wyjątkowo niskiej cenie. Za trzydzieści siedem laurek Dżek zapłaci tylko 25 centów, sprzedawać je będzie po cencie, czyli, że zarobi 12 centów. Dżek poprosi panią, żeby wybrała jakieś powinszowanie noworoczne i w klasie napiszą. A dziesięć laurek Dżek da na kredyt, jeżeli ktoś nie ma pieniędzy. Bo chce, żeby wszyscy zrobili rodzicom na Nowy Rok niespodziankę.
Udało się jeszcze lepiej, niż Dżek przewidywał. Bo myślał, że wszyscy będą znów chcieli tylko laurki z czerwonemi różami, a tam były i bratki i lilje i narcyze i inne. Dwie laurki miały brzeżek trochę żółty, więc tych pewnie nikt nie weźmie. No, jedną ostatecznie może wziąć Dżek, ma tylko trochę żółte, że nawet nie znać. I nie wiedział, co zrobi, jeżeli wszyscy zechcą kupić. Wtedy zabraknie mu sześć, i będzie musiał dokupić i już drożej zapłaci, więc na nich straci. A no, trudno.
W dodatku, jak się zaczęli pchać, żeby zobaczyć, — zgnietli jedną, taką ładną z girlandami.
Ale pani podobała się myśl Dżeka. I pani dała radę: naprzód przeczyta cztery powinszowania noworoczne z książki Dżeka, potem każdy wybierze, które mu się najlepiej podoba. Potem każdy weźmie arkusik papieru, — i będzie niby dyktando. Pani podyktuje, każdy napisze. Potem pani dopiero w domu poprawi błędy. Potem pani rozda laurki, tak jak idą, po kolei, żeby nie było zazdrości. Jeżeli ktoś zechce, to się może zamienić. I na lekcji starannie przepiszą. Pani jeszcze raz przejrzy i odda do schowania do szafy.
Bo to już była myśl Fila:
— Jeżeli ma być niespodzianka, niech będzie niespodzianka. A w domu nie mamy gdzie schować. Więc przyjdą 31 grudnia do szkoły i wezmą. Tylko czy ich woźny wpuści?
Więc Dżek nie miał kłopotu. Nawet powiedzieli, że mogą zaraz jutro zapłacić. I dobrze się stało, że Czarli, Adams, Sanders, a za nimi jeszcze trzej chłopcy i dwie dziewczynki — nie chcą brać laurek, bo wolą kupić w sklepie i wybrać takie kwiaty, jakie im się podoba. Jeszcze Morris, Dik i Harry obiecali, że na lekcji rysunków polinjują laurki, bo były bez linij, więc nie umieliby pisać.
Jedni wybrali krótsze powinszowania, inni takie, gdzie można było zmienić »rodziców« na mamusię albo babcię. Bo naprzykład Ella i Sinn nie mieli ojców, a Alin wychowywała się u babki.
Wszystko się doskonale udało. Tylko dwie laurki się zepsuły, bo się pomylili; na jednej można było wytrzeć, bo Harry umiał tak wycierać scyzorykiem i gumą, że wcale nie znać, a na laurce jeszcze łatwiej, bo jest gruby papier. A na robótkach Ella wycięła kwiaty z zepsutej laurki i przykleiła na inny arkusz papieru, a Morris domalował dwa kwiatki i jeden listek, że też nie było znać. Morris nawet powiedział, że gdyby miał dobre wszystkie farby i pendzelki firmy Kuk, toby sam mógł namalować dla wszystkich, i byłoby tak samo ładnie, tylko kooperatywa oszczędziłaby jakie dziesięć centów. Więc dobrze: na przyszły rok będzie można właśnie tak zrobić.
Więc rezultat pierwszej konferencji Dżeka z mister Taftem przeszedł wszelkie oczekiwania.
Właściwie chciałem znów napisać, że się udało, ale już dwa razy tak powiedziałem, więc teraz trzeba inaczej, — tak jak mówią dorośli:
— Rezultat konferencji przeszedł wszelkie oczekiwania.
Albo jeszcze inaczej:
»Prześcignął najśmielsze nadzieje«.
Pani była bardzo zadowolona:
— Widzicie, jak dziś było cicho i ładnie. Każdy starał się pracować najlepiej, jak tylko mógł. Nawet Dżon zupełnie porządnie napisał.
Dżon zawstydzony spuścił głowę. Bo Dżonowi podczas przepisywania kapnęło nawet z nosa, ale ostrożnie wysuszył bibułą, i pani nie zauważyła; chociaż w tem miejscu nie było plamy, ale się już papier nie świecił. Można co prawda, wyglansować paznogciem, ale trzeba mieć bardzo czyste ręce, bo może się zrobić gorzej.
Pani jeszcze powiedziała, że koniecznie przed świętami trzeba wybrać komisję rewizyjną.
No, tak.
Ale to dopiero była pierwsza narada Dżeka z mister Taftem. Druga jeszcze ważniejsza, odbyła się wieczorem, kiedy sklep był zamknięty.
Mama pozwoliła Dżekowi wyjść po herbacie: będzie pomagał układać wystawę świąteczną. Wróci bardzo późno.
Dżek wszedł przez bramę, bo sklep już był zamknięty.
— Kto tam? — odezwał się mister Taft z ciemnego pokoju.
— To ja, Dżek.
— A to dobrze. Zaraz się weźmiemy do roboty.
To był właśnie pokój, do którego się wchodziło ze sklepu po schodkach. W pokoju stały dwa łóżka, stół, szafa, parę krzeseł i różne paki i paczki. A w jednem łóżku ktoś leżał. Dżek się bardzo ździwił. Nie zastanawiał się co prawda, ale myślał, że mister Taft nie ma nikogo. Bo zawsze był sam w sklepie.
— To moja matka, — powiedział mister Taft, zapalając świecę. — Nie palę światła, bo staruszka i tak nie widzi. I niebardzo słyszy. Zgadnij, ile ma lat?
— Nie wiem, — powiedział Dżek.
— Osiemdziesiąt, mój miły. Od sześciu lat już leży, — tak, mój chłopcze. Prowadziła gospodarstwo i było mi lżej. Teraz muszę się nią opiekować, jak małem dzieckiem.
I mister Taft opowiedział Dżekowi, jak matka zachorowała, co powiedział przywołany doktór, co potem mówili w szpitalu. Cały czas, kiedy układali wystawę, mister Taft opowiadał.
— Trochę wyżej postaw te książki. Anioła powieś na lampie. Dobrze. Troszkę na prawo. Gdybym wiedział, że operacja przyniesie pożytek, tobym się zgodził, ale doktorzy mówią: »można sprobować«. Dać na sen niebezpiecznie, bo serce ma słabe. Pocztówki rozłóż w drugim rzędzie: noworoczne pocztówki po bokach, a gwiazdkowe we środku. Zawiozłem staruszkę na wieś; myślałem, że świeże powietrze powróci jej zdrowie. Odsuń trochę od szyby, bo się zamoczy, jak okno zamarznie. Ciężka rzecz, starość, mój Dżeku. A wszystko pamięta. Lubi opowiadać, jak byłem mały i do szkoły chodziłem. Poczekajno, tak niedobrze. Wyjm tę dużą książkę, a połóż tam lepiej albumy. I czerwoną książkę przysuń do niebieskiej. Teraz dobrze. Więc doktór tak ostatnio powiada: »w szpitalu byłoby lepiej«. Ale sam powiedz, mój Dżeku, czy naprawdę? W domu jestem z nią razem, a w szpitalu co? Przyjdę raz na tydzień na godzinę. Poczekaj, bo nie dosięgniesz. No co, kto ma rację? Powiedz Dżek: ja czy doktór?
— Nie wiem, — mówi Dżek, ale mu strasznie przyjemnie.
Układa wystawę, przed którą jutro wszyscy się będą zatrzymywali — i dopiero patrzeć będą. A on układa, może dotykać tylu ładnych rzeczy. I mister Taft pyta się go, czy doktór ma rację, czy on. Dżek słyszał wiele różnych opowiadań, ale wtedy dorośli opowiadali dorosłym, a on tylko z kąta się przysłuchiwał. A teraz mister Taft z nim jednym rozmawia.
Nareszcie skończyli wystawę. Mister Taft dał mu obwarzanek z makiem. Dżek wziął, bo nie wstyd wziąć, jak się zapracowało. Na herbatę już nie miał czasu. Tylko jeszcze powiedział, że chce kupić do kooperatywy ozdoby na choinkę. I mister Taft dał mu adres i list do hurtownika.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Henryk Goldszmit.