Barbara Tryźnianka/II
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Barbara Tryźnianka |
Wydawca | Gebethner i Wolff |
Data wyd. | 1914 |
Druk | W. L. Anczyc i Spółka |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
∗
∗ ∗ |
Tomek w częstych chwilach gniewu na rodzinę nazywał ojca »trąbą«, matkę »syfonem«, brata »słoniem«, a siostrę »kozą« — i niestety — Tomek miał racyę, z wyjątkiem, że siebie do kompletu nie nazywał równie dosadnie »sprzętem bezużytecznym a tandetnym«.
Pan Feliks Gozdawa był pięknym mężczyzną, doskonale tańczył, jeździł konno, pięknie umiał mówić i z talentem bawił damy. Na jakimś karnawale rozkochał w sobie bogatą pannę — otrzymał jej rękę i Zagaje. Zapewniwszy w ten sposób swój los — dalej tańczył, polował, przyjmował i odwiedzał sąsiadów i po cichu, dyskretnie zabawiał damy. Przytem bawił się w gospodarstwo rolne i hodowlane, narzekał na warunki i stosunki, na deszcze i susze, brał udział w różnych zjazdach obywatelskich — przemawiał gładko, gdy była potrzeba, łgał, chwalił się i plotkował na potęgę.
Żona jego, pani Julia, ubóstwiała męża, kochała nad życie dzieci, była wzorem moralności, zasad matrony i obywatelki, i stróżem tradycyi domu. Nazywała siebie i była »panią Feliksową«, rzeczą, własnością, echem i cieniem
męża. Nie miała własnej woli, ani nawet myśli — nie zdecydowała się, ani postanowiła niczego samorzutnie, i nie troszczyła się nigdy ani o pieniądze, ani o interesa. Zawsze, ciągle i bezustannie czegoś się lękała i nad czemś płakała i w najmarniejszej sprawie, bez kierunku — była bezradna, jak małe dziecko. Dzieciom od niemowlęctwa ustępowała i dogadzała w każdej zachciance i fantazyi i tylko w jednem była stanowczą: żeby je jaknajdłużej, jaknajwięcej mieć przy sobie, aby je pieścić, stroić, karmić, poić, bawić i ochraniać, od zimna i ciepła, od wiatru i mrozu, w ciągłej o ich zdrowie i wygląd trosce i niepokoju. Przez dwór w Zagajach przewinęła się niezliczona ilość piastunek, bon, nauczycielek, korepetytorów; doktór był prawie stałym domownikiem — co lato wożono dzieci do zdrojowisk lub nad morze, były w bezustannej kuracyi i dziwić się tylko trzeba, że przy tym systemie przeczulenia i wydelikacenia nie poumierały. Pochłonięta tysiącem strachów i niepokojów, pani Julia prawie nie wiedziała, co się poza domem dzieje, nie zajmowała się ani gospodarstwem, ani miała pojęcie o interesach.
Pieniądze na wszystko być musiały, a o spiżarni, ogrodzie, drobiu, trzodzie i nabiale — myślała służba, której w Zagajach było mnóstwo. Ile, co to kosztowało, czy się opłacało — nad tem pani Julia nigdy się nie zastanawiała.
Zupełnie pod tym względem niefrasobliwy był też pan Feliks. Wydawał, póki było, a gdy brakło, pożyczał. Jako sukurs i fundament dalszego bytu — był brat, stary kawaler, sławny doktór milioner. Z bratem tym zresztą pan Feliks od lat trzydziestu nie miał żadnych stosunków, bo doktór Tomasz rodziny nie uznawał — z kraju się wyniósł, przyjął nawet francuskie poddaństwo.
Pan Feliks parę razy chciał się zbliżyć, ale został przyjęty tak bez ceremonii grubiańsko, że więcej nie próbował.
Trudno — był to gbur i egoista, ale przecie nieśmiertelnym nie jest. W każdym razie, innych spadkobierców nie miał. O tem się pan Feliks upewnił i czekał — w miarę mijanych lat coraz niecierpliwiej.
Interesy Zagajów grzęzły z roku na rok, jak wóz w błocie. Dawno sprzedano las, dobrano Towarzystwa, obciążone pierwszą i drugą hypoteką, zebrała się nawet spora suma długów wekslowych — wysokoprocentowych, żydowskich.
Był już najwyższy czas, żeby doktór Tomasz umarł. Najstarszy syn pana Feliksa, Władek, był powolny, pracowity, ale bardzo tępego umysłu i słabej woli. Skończył z wielkim trudem Puławy i od kilku lat gospodarzył pod dyrekcyą ojca.
Ten najwięcej wiedział o złych interesach, ale był podobny do matki, nie troszczył się o nie, ani myślał samodzielnie. Spełniał polecenia ojca i pozostawiał mu też rozwiązywanie finansowych łamigłówek. Zresztą, postanowione było, że się ożeni z Pułaską — po śmierci stryja weźmie spłatę — i w majątku żony osiądzie. Zagaje, wedle tradycyi, miał wziąść najmłodszy, Tomek.
Ostatnie dziecko państwa Feliksów, była dziewczyna — siedemnastoletnia Terka.
Ta jeszcze miała nauczycielkę, bo pani Feliksowa zbyt kochała córkę, żeby ją oddać z domu do szkoły — i edukacyą kierowała sama.
Dużo się zmieniło nauczycielek, prawie co roku uczono Terkę inaczej i czegoś innego, ale Terka nie łaknęła wiedzy. Lubiła konie, psy, ptaki, wałęsanie się po polu i lesie, zabawy z chłopskiemi dziećmi — jazdy na furgonach latem, śnieżki zimą — wszystko — byle nie książkę.
Od roku kochała się na umor w — Strażycu, ale w ostatnich czasach nie wiedziała napewno, czy nie piękniejszy, bardziej porywający jest student, korepetytor w Lubieniu u Zadorskich. W każdym razie, czuła, że nienawidzi Manię Zadorską — która jego widzi codzień i pewnie kocha. Dwór w Zagajach, zwany pałacem — był murowany, miał salę balową i kilka gościnnych pokoi — utrzymywało go w elegancyi dwóch lokajów — w garderobie były dwie służące — kucharz miał kuchcika i pomywaczkę — ogrodem i parkiem zarządzał ogrodnik, przy pomocy dwóch chłopaków, pozatem była gospodyni do spiżarni, szafarka do drobiu — i kilkoro niższego personalu.
I była — pani Denis — Deniska, jak ją spolszczono, dawna bona, która pozostała, jako sprzęt — niezbędny dla pani Feliksowej. Deniska kładła proroczą kabałę i tłomaczyła sny, wysłuchiwała cierpliwe i z przejęciem o chorobach, nieszczęściach, złych przeczuciach, lękach i niepokojach; Deniska robiła herbatę i grała do tańca, rano przynosiła domowe nowiny, a wieczorem gotowała ziółka lub przyrządzała jakieś inne lekarstwa, w dzień podawała pani Feliksowej koszyczek z robótką, książkę, face à main, kluczyki — rękawiczki, parasolkę i chodziła za nią, dla słuchania i potakiwania. Deniska smażyła suche konfitury, robiła abażury z bibułki i wełniane kaftaniki na drutach — umiała też masować i stawiać bańki. Bez Deniski pani Feliksowa nie umiałaby spędzić dnia.
I oto francuska ta — mała, drobna, czarna, ruchliwa, była już w Zagajach lat kilkanaście. Po francusku trochę zapomniała, a po polsku się nie nauczyła, bo zresztą miała mało okazyi do mówienia, słuchała pani Feliksowej, której nikt nie miał cierpliwości słuchać.
Dzieci przedrzeźniały Deniskę — potem przywykły do niej, jak do sprzętu — ona miała słabość dla Tomka, bo się z nią droczył — i umiał być niefrasobliwie wesół. W czasie jego nieobecności opiekowała się »Kretem«, a gdy przyjechał, znosiła mu łakocie. Terka dowodziła, że Deniska kocha się w Tomku.
Pani Feliksowa potrafiła gderać Deniskę, i była przekonaną, że posada przy jej osobie, to świetny los dla »jakiejś tam« francuzicy, która właściwie nic nie robi, a ma świetne utrzymanie i 200 rubli pensyi — ale była co roku oburzoną na egoizm i wymagania »takich ludzi«, gdy Deniska wyjeżdżała na miesiąc wakacyi do swoich i do kraju.
Kogo miała »swoich«, tego nikt w Zagajach nie wiedział, bo nikt z Deniską o jej stosunkach nie mówił, ani to kogo zajmowało, a że chciała tyle wydawać, żeby jechać »do kraju«, to oburzała panią Feliksową.
Często wtedy powtarzała z żalem i goryczą:
— Niczem tych ludzi nie przywiążesz! Egoiści, aferzyści, domowe wrogi i szpiegi!
Deniskę przyjmowała chłodno za powrotem, ale to krótko trwało. Miała jej tyle do mówienia o sobie, kronikę całego miesiąca.
Gdy Tomek nazajutrz po przyjeździe nie pokazał się do obiadu, ani wrócił na noc, pani Feliksowa dostała nerwowego ataku, przekonana, że popełnił samobójstwo. Nadmiar fatalności i pan Feliks i Władek wyjechali do Warszawy — nikt nie mógł wpłynąć uspokajająco.
Posłano fornali szukać zguby po polach i lasach, a tymczasem matka tonęła we łzach; widziała go już to zbroczonego krwią, to jako topielca. Deniska noc całą to grzała kompresy, to liczyła krople, to wybiegała po wieści — do rządcy.
Rano wysłano depeszę alarmującą do Warszawy, i dano znać do policyi.
Pani Feliksowa wyczerpana zupełnie zasnęła — gdy około południa wolantem Strażyca Tomek się zjawił, shulany, przepity, niewyspany i w fatalnym humorze.
Terka spotkała go w sieni.
— Gdzieś ty był? Tutaj taka awantura — szukają twego trupa, bo mama była pewna, żeś się zabił. Mama całą noc nie spała z rozpaczy, a teraz leży chora.
— Nic jej nie będzie. Nie desperowałaby po mnie, toby desperowała, że ci włosy wypadają, albo że Władek może mieć niestrawność. Nie skrzecz, bo mnie głowa boli. Idę spać, przynieś mi herbaty z cytryną.
— Nie jestem twoją służącą, ani niczyją!
— Pewnie. Na pomywaczkę nawet się nie zdałaś.
— A ty na pastucha nawet. Taki stary, wielki, wąsaty — a egzaminu nie może zdać.
— A ty dużo zdałaś, wiele umiesz.
— Ja nie potrzebuję egzaminów, a mój mąż skończy dwa uniwersytety.
— Kozę paść potrafi każdy dureń.
Terka, czerwona z pasyi, kopnęła Kreta przez zemstę, a Tomek wyjął naboje ze strzelby i wieszał ją na rogu jelenim, gdy drzwi się otworzyły — i weszła pani Feliksowa, w szlafroku, nieuczesana — płacząc z radości.
— Tomek, moje dziecko, mój skarbie! Żyjesz!
— Co mam nie żyć. Mama zawsze coś sobie uroi.
— Ach Boże, życie mi wraca! Dziecko ukochane, miałeś wypadek? Co? Mów?
— Najgorszy wypadek — to właśnie, że żyję! Żeby mama raczej zajęła się uwolnieniem mnie stąd, bo naprawdę doprowadzicie mnie do samobójstwa.
Ale na to pani Feliksowa przybrała minę namaszczoną.
— Ojciec tak zdecydował, Tomeczku, ojciec, najwyższa powaga i pan w rodzinie.
— A ja mamie mówię, że gwiżdżę na rodzinę. Jestem pełnoletni i żadnych powag i »panów« nie uznaję. Będę żyć i robić, co mi się podoba, a tu z wami tkwić nie myślę.
— Jezus, Maryo — ty bluźnisz!
— No — więc co. Sufit się nie wali, widzi mama.
Pani Feliksowa zaczęła napowrót płakać. Syn ruszył ramionami i wyszedł, trzaskając drzwiami.
Po kwadransie już pani Feliksowa się niepokoiła, czy »chłopak« nie głodny, i posłała Terkę z zapytaniem. Dziewczynka wróciła nadąsana i opryskliwie zdała sprawę:
— Śpi, w ubraniu i butach, a jak-em go obudziła, to mi głupstw nagadał. Mama mnie naraża na grubijaństwa. Niech mama sama chodzi, albo posyła pannę Deniskę — bo to jej ideał, ten obrzydliwiec!
— Ach Terko, jak ty się wyrażasz — o bracie!
— Jeszcze lepiej się wyrażam o bracie, jak on o siostrze. Ja sobie nie pozwolę ubliżać, niech mama mu to powie, bo ja z nim nie gadam!
Tomek spał do zachodu słońca, potem ziewający przyszedł na kolacyę — fuknął na matkę parę razy, skrytykował jedzenie, a potem poszedł na folwark obejrzeć dziewki dworskie.
I tak się skończył drugi dzień jego pobytu w domu rodzinnym.