Barbara Tryźnianka/III
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Barbara Tryźnianka |
Wydawca | Gebethner i Wolff |
Data wyd. | 1914 |
Druk | W. L. Anczyc i Spółka |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
∗
∗ ∗ |
Nazajutrz wrócił pan Feliks z Władkiem z Warszawy. Władek zaraz poszedł do stajen i obór i zajął się pilnie reperacyą młocarni. Do maszyn miał specyalny gust i gdy znalazł przy
nich co do majstrowania, bywał tem zupełnie pochłonięty. Pan Feliks miał minę niespokojną i zgnębioną. Chodził po salonie, palił papierosy i nie słyszał ani słowa z tego, co mu prawiła żona. Jakby niecierpliwie na coś oczekiwał, i widocznie z ulgą odetchnął, gdy lokaj oznajmił.
— Moszko przyszedł do jaśnie pana.
W progu gabinetu żyd stał — drobny, chudy, czamy — zwykły chałaciarz wiejski.
— No i cóż? Byłeś u baby? — spytał pan Feliks.
— Byłem. Powiedziałem, że jaśnie pan jej ten honor zrobi — pieniądze weźmie.
— Cóż? Rada?
— Spodziewać się — ona rada.
— Da całą sumę?
— Da.
— No, a warunki?
— Chce pierwszy numer i 7%.
— Drogo, ale że to na krótki termin, to wezmę.
— Ona chce, żeby pan do niej się pofatygował, o reszcie się rozmówić.
— Do niej, ja? Przecie mówiłeś, że się naprasza z temi pieniędzmi. Mam może teraz sam prosić?
— Niech jaśnie pan nie będzie gniewny. To prosta kobieta — ona ma subjekcyę tu się pokazywać.
— Ano, to prawda, ma racyę. Jutro będę w polu, to wstąpię. Przecie ta kolonia o miedzę.
Żyd stał w miejscu, więc pan Feliks dodał:
— O swoje faktorne bądź spokojny.
— Ja spokojny — jakby je miał w kieszeni. Ja chciał pogadać o tych drwach. Ja przyniósł zadatek tysiąc rubli, że to może jaśnie panu będą potrzebne w hypotece. Jaśnie pan mnie da jaką kartkę, dla pamięci. O cenę to my się potem rozmówimy!
— Dobrze. Zapomniałem, że to będą koszta.
Żyd odliczył pieniądze, pan Feliks napisał kwit i pokrzepiony na duchu łaskawie pożegnał Moszka.
Był rad z dobrego interesu, który mu spadł z nieba. Od pewnego czasu kredytorowie stawali się natarczywi, procenta rosły, wymawiano sumy, o kredyt było coraz trudniej.
Wtem rozeszły się pogłoski, że Drobinę kupiła wdowa po handlarzu świń, kapitalistka.
W mig pan Feliks posłał na zwiady swego faktora i oto interes był załatwiony.
Po namyśle uznał nawet, że będzie lepiej, gdy sam z »babą« się rozmówi, i żeby było jaknajmniej rozgłosu, po obiedzie ruszył niby w pole, i tąż miedzą, co Tomek za zającem, dostał się do folwarczku.
Dziedziczkę spotkał w ogrodzie, zajętą obieraniem gruszek, przedstawił się i z punktu sprawę zagaił.
Malicka wysypała z fartucha gruszki w kosz, i poprowadziła go do domu.
Tam — w izbie bielonej, czystej, umeblowanej bardzo skromnie — zasiedli przy stole.
— Był tu u mnie żyd onegdaj, powiadając, że pan by wziął mój kapitalik. A czemuż — i owszem chętnie go zawierzę — rzekła kobieta z prostotą, patrząc w twarz Gozdawy bystro i spokojnie.
— Na mały czas mogę pani wygodzić! — odparł górnie i lekko.
— Dlaczegóż tak? Ja mogę na długo zostawić.
— Ale ja potrzebuję chwilowo. Właściwie nawet, nie potrzebuję gwałtownie — ale wolę mieć jedną kredytorkę, sąsiadkę, niż kilku. Jestem jedynym spadkobiercą milionowego brata.
— A to już umarł pański brat?
— No nie — bo w takim razie bym nie pożyczał. Ale po jego śmierci — spłacę pani należność natychmiast.
— Niechby pan raczył zatrzymać i dłużej. Mnie nie pilno.
— Nie, pani. Pod tym tylko warunkiem biorę.
— Do śmierci pańskiego brata?
— Tak — nie dłużej.
— Ano, trudno. Niech będzie wedle pana woli. Życzę bratu pańskiemu długich lat zdrowia.
— Może i mnie także?
— Pan taki pewny, że jego przeżyje. Pan pewnie o wiele młodszy od brata, i pan wygląda, że stu lat doczeka. To tylko proszę o wiadomość, kiedy i gdzie pieniądze przyszykować.
— Może w przyszły czwartek w Warszawie?
— Dobrze. Żyd mi mówił, że panu trzeba 30.000, mogę dać 40.000 — jeśli pan sobie życzy.
— Tak pani bezpieczna! — zaśmiał się pochlebiony.
— A cóż! Pański pałac wart dwa razy tyle. A zresztą, toć pan sam mówi, że brat milioner. Przywiozę całe czterdzieści tysięcy — niech już wszystkie będą u pana, a procent dostanę półrocznie zgóry.
— Kiedy pani tak chce koniecznie, wezmę całą sumę. Procent trochę za wysoki, ale że na krótki termin...
— Co to znaczy na takie dobra!
— No, zapewne. Zagaje to lekko zniosą. Zatem w przyszły czwartek spotkamy się w hypotece.
— Już ja się stawię.
Powstał Gozdawa, kobieta skłoniła mu się, nie podając ręki — trzymała je pod fartuchem, może się żenując, że są grube i spracowane. Gdy wyszła za nim na ganek — rozejrzał się i rzekł:
— Dzieci ma pani sporą gromadkę.
— Oj, dzieci na świecie nie brak! — odparła.
— Niestety! — zaśmiał się.
— To pan dzieci nie lubi?
— Możebym i lubił, żeby nie dorastały na spychaczy.
— Taki porządek świata. Pan czeka na śmierć brata — inny czeka na śmierć ojca.
— A te na pani śmierć! — rzekł, wskazując na kilkoro drobiazgu, pod gruszami.
— Te nie czekają mojej śmierci!
— Oho — jakie pani ma illuzye.
— Żadne illuzye, a prawda.
— No, no, taki porządek świata, sama pani mówi.
Kiwnął jej jeszcze raz głową, i wracając do siebie, w głębi duszy śmiał się z baby.
— Jest dumna, żem ją zaszczycił przyjęciem sumy. Mogę śmiało odtargować jeden procent. Bo i poco takiej ordynarnej babie tyle pieniędzy. No — zrobiłem świetny interes. Chojnowskiego żółć zaleje, żem go ubiegł. Ten Ruchno go obębni, jak sam zechce. Można teraz śmiało Władka »pusować« do Pułaskich. Tomek zostanie w domu, długi się spłaci — no i przecie Tomasz nie wieczny. Oj, czas mi już spocząć, do Warszawy się wynieść z kapitału żyć. Napracowało się!
Stanął pan Feliks na wzgórku, spojrzał po polach, na Zagaje, i rozczulił się sam nad swojem życiem i pracą obywatelską. Potem ruszył ku dworowi i zdecydował, że trzeba będzie urządzić polowanie dla sąsiadów — zarazem wieczorek dla młodzieży. Będzie okazya do partyjki kart, paru handlów końskich, dobicie targu z Pułaskimi o córkę dla Władka i rzucenie zręcznie zebranym obywatelom swej kandydatury na radcę.
Zresztą, Terka ma już siedemnasty rok, można ją ludziom pokazać. Kto wie, może ją Strażyc zauważy. Toby był los!
Wewnętrzne zadowolenie zalało błogością duszę i nawet oblicze pana Feliksa, a właśnie, gdy wchodził na dworski ganek, wybiegła doń Terka.
— Tatusiu, jest posłaniec od państwa Chojnowskich — proszą nas na dziś wieczór na grzybobranie. Mamy jechać do lasu na całą noc — śpiewać, będą bengalskie ognie i stos rozpalony — i żywe obrazy. Tatusiu, proszę pozwolić!
Pan Feliks przyjrzał się krytycznie córce. Mogła się podobać — o, mogła. Ładnie wyrosła, nabierała form, miała piękną karnacyę, obiecujące usta. Łaskawie ją pogłaskał po płowych włosach.
— A któż tam będzie?
— Wszyscy! Cała okolica. Może i potańczymy!
— No, ale z kimże pojedziesz? Mama się zgadza?
— Mamusia mówi, że mogę z braćmi jechać, bo to sami młodzi będą.
— A głupstwa nie zrobisz?
— Będę jak obrazik, tatusiu.
— No, no — może i ja nawet ciebie ze sobą wezmę, a już do lasu z Władkiem pojedziesz! A ubierz się ładnie.
Terka w podskokach wpadła do domu, a pan Feliks przystanął na ganku, na widok Tomka, który szedł do oficyn, eskortując pokojówkę Zuzię. Tak byli zajęci rozmową, że zaledwie o krok spostrzegli pana i rodzica.
Zuzia prysnęła w bok, Tomek się stropił, ale tylko na sekundę.
— Cóż to za konszachty! — burknął pan Feliks.
— Bawię się wedle wiejskiej tradycyi. Nie mam tu nic więcej do roboty.
— Błazen jesteś!
Tomek ramionami ruszył.
— Wolno Władkowi z Ewką, wolno mnie z Zuzią.
— Nie wolno. W domu jest matka i siostra — pamiętaj to sobie. Nie pozwalam na takie skandale.
— Jabym rad wiedzieć, na co mi ojciec pozwala, i co właściwie będę tu robił.
— Nie będziesz tracić pieniędzy, jak dotychczas i oszukiwać mnie fikcyjnemi studyami. Czy ty wiesz, ile mnie te twoje nauki kosztowały?
— Już mi to ojciec mówił parę razy. Ale to nie rozwiązuje kwestyi — co dalej będzie.
— Możesz pomagać w gospodarstwie Władkowi.
— Słyszałem, że ksiądz poszukuje zakrystyana, mogę równie dobrze i tę posadę zająć, bo tyle się znam na jednem, ile na drugiem.
— A to się staraj nauczyć. Może ci to być potrzebnem prędzej, niż się spodziewasz. Tymczasem szykuj się na wieczór do Chojnowskich, za godzinę wyjeżdżamy.
Tomek miał ochotę odmówić, ale nudził się wściekle, więc wolał to, niż spędzenie wieczoru z matką. I po godzinie z pod zagajskiego ganku ruszyły dwa ekwipaże: pan Feliks z córką powozem, chłopcy wolantem.
— Słuchaj-no — rzekł Tomek do brata — cóż to za tajemne posłuchanie miałeś u starego — i stara cię żegnała, w stylu polskiej matrony. Może masz się dzisiaj oświadczyć?
— A tak; wypada już skończyć! — odparł Władek przyglądając się prawemu kasztanowi, i dodał głośniej do furmana:
— Mówiłem ci, że koń zagwożdżony, napada!
Furman zaczął się tłómaczyć i trwała ta końska sprawa dość długo.
— Skończ-że wreszcie! — burknął Tomek. — A pewny jesteś przyjęcia?
— Tak, to dawno już zdecydowane.
— Masz gust do tej panny. Przecie to chodzące skrofuły. Oczy czerwone, cera spleśniała, usta obrzękłe. I po takiej Ewce!
— Ciszej-że! — wskazał oczami furmana i zaczął mówić po francusku.
— Panna Pułaska ma bardzo dobre ułożenie, gospodarna, ładnie gra. Że tobie się nie podoba, to dla mnie nie racya.
— Nie zawracaj głowy. Podobać się nikomu nie może — ale ci się chce Żernik — i wyzwolenia z Zagajów. No — dostaniesz teściową — caca!
— Właściwie — co cię to obchodzi. Jak mnie spłacisz z Zagajów — kupię sobie majątek, i z Żernik żonę zabiorę.
— Ja też pewnie w Zagajach z tą załogą starych siedzieć nie będę.
— Musisz.
— Ty może musisz — a ja nie. Chciałbym wiedzieć, kto i co mnie zmusi?
— A cóż będziesz robić, jak ci ojciec pieniędzy nie da. Wszystko jego. Chyba pójdziesz na swój chleb, ale właściwie czembyś zarabiał? Nie skończyłeś żadnego wyższego zakładu.
— Jak zechcę, dam sobie radę bez patentu.
Władek poruszył brwiami — było mu tak obojętne, jak się brat urządzi, a spierać się nie lubił. Tomek zaczął gwizdać ze złości i tak zajechali pod ganek Chojnowskich.
Gości było już pełno, gwar, bieganina, śmiechy panienek, basy męskie, zamieszanie w całym domu. Ale wkrótce towarzystwo się podzieliło: panowie zasiedli do kart, panie starsze obsiadły kanapy w salonie, młodzież rozprószyła się po ogrodzie. Młodzi Chojnowscy szykowali furgony na wycieczkę do lasu, a pod gankiem na ławce siedział Ruchno z doktorem Łabińskim i do nich się przysiadł Tomek, okazujący panienkom wielkomiastowe lekceważenie.
Doktór Sabiński od trzydziestu lat wegetujący w małem miasteczku, stary kawaler, dziwak i wróg medycyny, uciekał od chorych, czas spędzał na czytaniu, studyach archeologicznych i paleniu cygar. Abnegat do ostatecznych granic, wyglądał na tryglodytę i nic sobie z nikogo nie robił. W tej chwili słuchał Ruchny, który roztaczał obraz raju tej okolicy, gdy wielka własność przejdzie do włościan.
Doktór słuchał pozornie, ale oczy jego z pod krzaczastych brwi wlepione były w kamień, dziwnie ociosany — leżący z boku podjazdu. Miarowo puszczał dym z cygara i milczał.
Kiwnął głową na powitanie Tomka, a Ruchno do młodego się zwrócił.
— Poznaliśmy się u pana Strażyca.
— Тak. Czy pan jeszcze długo w tych stronach zabawi?
— Jeszcze dwa tygodnie.
— Mówił pan wtedy, że my tu za długo się uczymy. Zapamiętałem to zdanie i przyznaję panu racyę. Mam zamiar więcej się nie uczyć, a zacząć pracować.
— Bardzo chwalebne postanowienie. A co pan umie?
— Skończyłem gimnazyum, byłem dwa lata w politechnice.
— Ale co pan umie? Buchalteryę, mechanikę, chemię, miernictwo? Do czego pan czuje chęć i siły?
Tomek się zamyślił, a doktór Sabiński wyjął z ust cygaro i rzekł:
— Czy to stryj was wydziedziczył?
— Cóż znowu, ale chcę zostać swoim panem.
— Koszałki, opałki. Będzie z ciebie pracownik, jak z Mordki-cyrulika fortepianista. Ot, idź lepiej do panienek, co tam przez płot zerkają. Swoim panem zostać — to na dziesiątki tysięcy tych dwunogich zwierząt, co się ludźmi tytułują, może jeden potrafi — i to kiepsko!
— Mam ochotę spróbować jednakże — uśmiechnął się Tomek.
— Musiał ci ojciec chwilowo cofnąć alimenta i chcesz mu dokuczyć. Ty nie wiesz, co umiesz, ale ja wiem — mogę ci poradzić. Grasz, nigdy niczego się nie ucząc, na każdym instrumencie, więc zgódź się do dziekana na organistę, i paplesz w pięciu językach — więc idź na bonę do małych dzieci. Więcej nic nie potrafisz.
— Jeśli pan posiada pięć języków, mógłby pan prowadzić korespondencyę handlową! — wtrącił Ruchno.
— On potrafi tylko miłosną.
— Ależ doktór mnie chyba specyalnie studyuje. A widujemy się tak rzadko.
— Niema co wiele studyować. Imię wam, legion.
— Każdy młody — ze dworu — taki sam.
— Czy starzy — ze dworów — lepsi? Szkoda, że nas nie potrafili lepiej wychować.
— Niebardzoście chętni do posłuchu.
— Posłuch zdobywa się wartością, a przewodnictwo rezultatami dodatnimi działania. Starzy nas potępiają, krytykują, lekceważą, obarczają zarzutami. A my im to oddajemy — z tą różnicą, że mamy prawo, a oni nie!
— No — dlaczego? — zainteresował się doktór widocznie, patrząc ciekawie na Tomka, któremu ognie szły z oczu i zuchwałość.
— Dlatego, że oni żyli, myśleli, pracowali — i widoczne są rezultaty. Co zrobili ci sternicy, kierownicy, gospodarze, politycy — jakie ich czyny? Klęska po klęsce, błąd po błędzie, głustwo po głustwie. Nie mogą mieć w naszych oczach ani uznania, ani powagi, ani wiary. Przegadali, przebawili, przepróżniaczyli życie; przemarnowali każdą ważną chwilę w historyi, przewarcholili i przegrali każdą sprawę. Oburzają się teraz, że są bez wpływu nad nami, że ich nie szanujemy — za co? Że o nich nie dbamy, że ich ośmielamy się sądzić i krytykować. Oni nawet nie rozumieją, że dzień każdy jest nowem życiem — tembardziej lata — że my nie dzieci, ale młodzi, że my żyć musimy — żeby tak, jak oni, nie spleśnieć!
Doktór mówi, że nas legion, nic nie umiejących, próżniaków po dworach — a ja mówię, żeśmy tacy właśnie przez szkołę ojców i jeśli się buntujemy, to może bezwiednie przez instynkt zachowawczy.
W tej chwili z wielkim turkotem i paleniem z batów zajechały przed ganek dwa furgony, przystrojone zielenią, powożone przez młodych Chojnowskich. Z domu i z ogrodu posypały się panienki i reszta młodzieży, powstał świergot, śmiechy, zamieszanie, bezładny wybór na to wieczorne, fikcyjne grzybobranie.
Tomek, porwany falą, znalazł się w słomie furgonu, przytulony do obfitego biustu pani Brzechockiej, młodej mężatki, i oparty plecami o Stasię Zadorską, a mając przed sobą Terkę i korepetytora.
Oczom nie wierzył, widząc, że doktór Sabiński też się wgramolił i bez ceremonii w słomie się wyciągnął — zawsze z nieodstępnem cygarem. Panie zaczęły protestować, prorokując pożar, ale doktór burknął.
— Nie posmalcie się jedno od drugiego, to inny ogień — furda. Obiecałem matkom, że będę was pilnował. Proszę o respekt i jazda.
Furgony ruszyły. Na wybojach zdarzały się nadzwyczajne karambole i wybuchy śmiechu. Tomek stracił cały poprzedni zapał i złość, dał się unosić fali drażniących wrażeń i pustoty. Na dworze ciemniało, furgony wjechały w las. Rozłożono obóz na polanie, otoczonej wspaniałemi sosnami, stawili się gajowi, rozłożono ognisko. Całe towarzystwo, parami lub w trójki, rozpierzchło się, las napełnił się gwarem, ktoś zaczął śpiewać, chichotały panienki — u ogniska pozostał doktór Sabiński i starszy Chojnowski, zajęty przyrządzaniem fajerwerków.
— Cóż? Ruchno kupił u was Węgielnicę? — spytał doktór.
— Tak. Ojciec nareszcie postawi tę krochmalnię, którą nas piłuje od X lat.
— Dobrze Ruchno zapłacił?
— Co mi z tego. Chciałem ten folwark wziąść u ojca w dzierżawę. Nie zechciał.
Coś wrogiego, niechętnego czuć było na dnie pozornie niefrasobliwego tonu.
— Drugi! — mruknął do siebie doktór.
— Bronek Zadorski się żeni? — znowu po chwili zagadnął.
— Bierze sto tysięcy, ale żona nie chce mieszkać na wsi. Teść mu daje posadę w banku. Władek Gozdawa pewnie też o Żerniki skończy.
— A ty z Przyłubską — nic?
— Mogą mnie trzymać wedle swej woli, ale mną robić interesy — to nie. Ja się swojego doczekam, ale oni nie.
Krzaki, okrywające twarz doktora, zatrzęsły się od cichego śmiechu.
— Gadaliście co z Tomkiem Gozdawą?
— Nie. Podobno go ojciec internował w Zagajach. Ten się nie da. On im bajeczny skandal jeszcze urządzi. Ten gwiżdże na wszystko i lubi awantury.
Po lesie robiło się cicho. Towarzystwo musiało się rozpierzchnąć. Nagle rozległ się przeraźliwy krzyk kobiecy i tupot.
— Wąż, wąż, żmija jadowita!
Do ognia dopadła pani Brzechocka, czerwona, zziajana, oburącz przyciskając do nóg spódnicę. Na to hasło ozwały się kobiece piski ze wszech stron i tentent odwrotu.
Chojnowski zapalił bengalski ogień i w purpurowej łunie ukazały się różne pary. Doktór objął je szybkiem spojrzeniem.
Terka z korepetytorem, Władek z Pułaską, młodszy Chojnowski z garbatą, szpetną milionerką Przyłubską, Mania Zadorska z rządcą Strażyca. Wszyscy wracali do ognia, a naostatku ukazał się Tomek, niosące w kapluszu coś, co wytrząsnął u stóp pani Brzechockiej.
Był to zwinięty w kłębek — jeż.
— Oto jest ów gad jadowity, co panią tak wystraszył.
Ale sama myśl o wężach zniszczyła animusz kobiet. Zaczęto się sadowić wokoło ogniska, dobywając z furgonów dery i płaszcze.
— Teraz niech kto zaśpiewa! — zaproponowała pani Brzechocka.
— Lepiej byście upiekli kartofli i dobrali się do koszyków, które we dworze ładowali w wozy, — rzekł doktór.
— Doktór-by tylko jadł! — zaśmiała się Brzechocka.
— A pani-by tylko węża kusiła, jak Ewa.
— Bardzo lubię pokuszenie. Kusić i być kuszoną. Wszystko jedno.
Trąciła leżącego u jej nóg Tomka.
— No, śpiewać urwisie! Z brawurą i swawolą na cały głos zaintonował:
»Ich hab’ meine Sach’ auf Nichts gestellt
Drum ist so wohl mir auf der Welt.
Juchhe!«
— Pfuj! — uderzyła go parasolką. — Coś czułego, romansowego, stosownego do poezyi lasu.
— Do polskiego, szlacheckiego lasu chce pani. Będzie nastrojowe w obecnej epoce:
»Czyście nie widzieli taki mały Kohn,
Co ze wszystkie Kohny najważniejszy on«.
Ze śmiechem zawtórowali inni znajomą melodyę:
»Co ma krzywe nóżki, odstające uszki.
A najlepszy znak, ma nos, jakby hak«.
Brzechocka zatkała uszy dłońmi.
— Panienki, zawstydźmy ich. Coś ładnego, czułego. — I rozpoczęła słabym sopranikiem:
»Usta milczą, serce śpiewa
Kochaj mnie«.
»Posag żaden, moja miła,
Odczep się«
zagłuszył słabe soprany potężny baryton Tomka.
— Wyrzucić go! Hańba! Cynik! — posypały się panieńskie okrzyki.
— A prawda! — przepraszam — zapomniałem, że tu posagi są. To tak z zawiści, że nie dla mnie.
— A dlaczegóż nie dla pana? Proszę spróbować — zaśmiała się Mania Zadorska.
— Dlatego, że ja posagu nie mam — więc mi wara do sakramentu.
— Ale kochać pan przecie może?
— Kochać? Co to takiego?
— Et, idź pan sobie! — oburzyła się Brzechocka. Psujesz nastrój.
— Proszę pani! Ja tylko nic nie udaję i nazywam rzeczy po imieniu, a każdy i każda z was powtarza jakieś formułki, które dziś są bez treści. Otóż ja poprzysięgam, że miłości nie znam, nie pragnę, nie wierzę, żeby być mogła, bo to absurd, wręcz przeciwny ludzkiej naturze. Pokażcie mi jeden fakt miłości na świecie — tylko zrozumiejmy się, co ja nazywam miłością.
— No, zapewne to, co i wszyscy.
— Nie. Wszyscy nazywają miłością — pożądanie.
— No — a pan?
— Ja nazywam uczuciem, gdy chcę dobra i szczęścia dla tego drugiego — kochanego. Otóż wyznaję, że podobnego uczucia nigdy nie doświadczyłem, ani widziałem u innych.
— No, no, no! A miłość macierzyńska!
— Także powtarzanie utartej formułki. Żeby taka miłość istniała, byłoby więcej szczęśliwych dzieci. Matki się kochają w dzieciach, bawią się niemi, póki małe, a potem desperują, że są opuszczone, albo narzekają na wyrodne dzieci.
— Bo i bywają wyrodne.
— Nawet się dziwię, że nie wszystkie przy takim systemie miłości. A zresztą, kto, gdzie, komu dobrze życzy i zaco i dlaczego? Każdy — jeden drugiemu zawadza, a w najlepszym razie jest najzupełniej obojętny.
W cieniu rozległ się głos ostry korepetytora.
— Jest legion ludzi, którzy nic nie posiadają i nic dla siebie nie pragną, a tylko dobra dla mas, światła dla wszystkich...
— I automobilu dla każdego. Idę pod pana sztandar choćby zaraz — do czasu, aż nie odziedziczę milionów stryja. Wtedy zaczniemy sobie zawadzać, ale mam nadzieję, że wtedy i pan coś zdobędzie i drugiemu nie da. Teraz gotówem zaśpiewać:
»Krew naszą lata leją katy,
Przez ojców skuci ronim łzy,
Ach kiedyż przyjdzie dzień wypłaty,
Kiedy do grosza dorwiem się my!«
Waryantów tej pieśni dużo się znajdzie — wśród wszelkich klas i stanów, — ale żeby ona była tak bardzo miłosną — trudno powiedzieć.
Po towarzystwie przeszedł prąd niemiły: chłodu, zgrzytu — jakiegoś przygnębienia. Panienki patrzyły niechętnie na Tomka — zaczęły coś między sobą szeptać — część mężczyzn jakby potakiwała milczeniem, inni nie czuli ochoty do dysputy, nie przywykli do abstrakcyjnej rozmowy. Doktór Sabiński słuchał uważnie i widocznie się cieszył. Coraz jeżyła mu się obrośnięta twarz uśmiechem starego Satyra.
Gdy Tomek przestał i leniwie wyciągnięty na ziemi, zapalił papierosa — doktór go zaczepił.
— No — a tak, о Bogu, о kraju — możebyś nam też jeszcze coś pouczającego powiedział.
I miał na twarzy złośliwy grymas, jakby chciał wyzywać i drażnić.
— O Bogu mogę powiedzieć, że fuszer, jeśli to on ten świat stworzył. Zresztą, dobry bywa czasem na postrach — ale to coraz mniej działa — i słyszę — że daje dzieci. Ja osobiście słabo mu jestem za to wdzięczny — i żadnych spraw z Nim nie miewam.
Doktór już zaryhotał z uciechy. Mania Zadorska zerwała się z miejsca.
— Et, chodźmy stąd! — oburzyła się.
— Zaraz skończę! — zaśmiał się Tomek — odpowiem tylko co do kraju. Jako położenie, jest szpetny, jako klimat, ohydny — a co do społeczno-politycznej strony — to go tak urządzili ojcowie, że niema co więcej psuć i paskudzić — i ja dopiero oddycham, jak w nim nie jestem. Niech zeń tworzy raj dla siebie i swoich pan Ruchno.
— Dziękuję ci! — rzekł doktór. — Rozprawiliśmy się porządnie o wszystkiem. Zuch z ciebie — załatwiłeś się krótko i węzłowato, a teraz żyj długo i odrabiaj swe zasady.
— Jakto — odrabiaj. Doktór myśli, że się zmienię.
— Ja mówię: odrabiaj — jak lekcye w sztubie. Życie — to sztuba, chłopcze!
Tymczasem całe towarzystwo nieznacznie odsunęło się — skupiło z drugiej strony ognia. Wydobyto zapasy z koszów, odkorkowano butelki, rozmawiano znowu, śmiejąc się i dowcipkując. Nawet Brzechocka flirtowała z Chojnowskim. Wszyscy mieli dosyć Tomka i jego dzikich teoryi. Tylko korepetytor został, ponuro zapatrzony w ogień, i po chwili rzekł swym chropowatym głosem:
— Pan ma w wielu rzeczach sąd jasny i zdrowy.
Tomek obrócił się — spojrzał nań — i rzucił niedbałe:
— Dziękuję panu!
Było coś w tonie, w wyrazie, że korepetytor się zająknął, poczerwieniał obrazą.
— Ale, niestety — pan jest, pan jest... szukał wyrazu.
— Gozdawa! — pomógł mu doktór.
— Właśnie.
— Właśnie! — potwierdził Tomek, powstając i — ustępuję panu miejsca bez żalu. Naturalnie, jeśli dostanę samochód! Żadnych zresztą honorów, zaszczytów, przywilejów nie żądam.
— Ale Gozdawą pan pozostanie, — zaśmiał się zjadliwie korepetytor.
— Niestety — ten spadek muszę zachować, wraz z artretyzmem w prędkim czasie i podagrą trochę później.
— I z czemś jeszcze, — ze szlachecką butą, — mruknął korepetytor.
Tomek się roześmiał — i zwracając się do pani Brzechockiej rzekł:
— Zabawiałem was tak ślicznie i nie proszą mnie do uczty.
— A istotnie ślicznie! — podniósł się protest panieński. — Nie damy ani jeść, ani pić, chyba pan nam zagra do tańca.
— Na czemże zagram. Nawet fujarki o tej porze roku nie można wykręcić. Poślijcie niewolników do dworu po pianino.
— Ja mam okarinę! — rzekł mały Zadorski.
— Gajowy ma skrzypce, tu niedaleko, w leśniczówce! — rzekł Chojnowski.
— Dajcie okarinę. Nigdym na tej fajce nie grał, spróbuję — a po skrzypce poślijcie.
Panienki z wielkim zapałem zaczęły go karmić i poić, rozpalono jeszcze parę ognisk na rogach polany, gajowi i panicze równali trochę »posadzkę«, zapał ogarnął całe towarzystwo. Tomek wziął okarinę, usiadł na pniu i zaczął próbować — po chwili już grał walca.
— Jaki pan szczęśliwy! — rzekł mały Zadorski — ja za nic nauczyć się nie mogę.
— Ale cię pewnie muzyki uczą?
— Ojoj, codzień mam godzinę z »Fräulein« — już trzy lata się uczę.
— Tak, mój synu. Ciebie będą tem mordować, bo nie masz zdolności, ale mnie to wcale nie uczyli. Taki jest system, mój synu!
— No — gotów jestem. Bawcie się, dzieci!
— Pan nie tańczy? — zagadnęła Terka korepetytora.
— Nie umiem, pani — odparł z odcieniem pogardy.
Odbiegła nadąsana, a korepetytor zbliżył się do doktora, który plondrował wśród opuszczonych jadalnych zapasów.
— »Wesele« Wyspiańskiego! — rzekł. Tylko grajek nie Chochoł.
— Bardzo dobry ten pasztet z zająca, — odpowiedział doktór — i nalewka na wiśnie grzeczna. Jedz pan i pij. Grunt jest syty brzuch i pełne koryto — cudze!
Tańczono już z wielkim animuszem, ale że walc utykał na nierównym gruncie, poczęto wołać na Tomka o mazura — a właśnie gajowy przybiegł ze skrzypcami.
Tomek ich spróbował, nastroił — i z uśmiechem zagrał żądanego mazura.
— Skąd masz te skrzypce? — spytał gajowego.
— A to, proszę pana, kupiłem po nieboszczyku organiście. Dałem pięć rubli wdowie.
— Dam ci za nie dziesięć.
— Niech panu służą.
Zmęczona, dysząca wyrwała się z koła Mania Zadorska i padła na murawę przy grajku.
— Pysznie pan gra — zawołała.
— Uhm — mam gotowy chleb — w każdej tancbudzie. Dziesięć złotych za wieczór — i co wpadnie od gości.
— To i dziś goście powinni panu coś dać.
— A co? A co? A co? — zanucił.
— No! Cóżby pan żądał?
— Pani tak pyta, jakby miała co do dania.
— Albo nie!
— Rozumie się, że nie możecie dać nic!
— Jakto?
— Wszystkie wy tu — jesteście niewolnice.
— Masz! Znowu obelgi i urągania.
— Wcale. Już słyszę zgrozę, żebym tak zażądał buziaka. Krzyczałybyście, jak pawice.
— No — bo pewnie. Nie płacimy buziakami.
— Bo co? Takie to drogie! Salomon rzekł — że usta kobiece odmieniają się, jak księżyc.
— Cynik z pana.
— Do usług. Ale proszę — wyraźnie rzec, coby panie dać mogły!
— No co? Złotówkę!
— Cudzą, bo rodzicielską. Zresztą u was wszystko nie wasze. Należycie do rodziny, do obyczaju, do towarzystwa, do wszechmocnego »wypada — nie wypada«, do męża, do dzieci w następstwie, a swojego nie macie nic. Coprawda, że oszukujecie i okłamujecie wszystko i wszystkich i dajecie na stronę wiele wielu, ale tyle z tem kramu — że szkoda zachodu!
— Ohydny pan jest! Powiem panienkom, co pan na nas wymyśla!
— No i co? Jedna przed drugą gotowa mnie mieć za męża, bylebym miał Zagaje.
— Chciałabym, żeby pan spróbował. Żadna pana nie przyjmie.
— To niezawodnie, bo ja się nie dam!
— Kwaśne winogrona! — rzuciła mu urągliwie i wróciła do tańca.
On grał machinalnie wciąż jakiegoś ludowego mazurka i nagle zmienił melodyę, ton i rzucił w roztańczone grono zuchwałą nutę »Czerwonego Sztandaru«.
Pary hasały chwilę z rozpędu i stanęli wszyscy. Rozległ się protest, okrzyki.
A wtem korepetytor zaintonował pieśń.
— Mazura, Mazura! — poczęto wołać. Panienki otoczyły Tomka, Brzechocka bez ceremonii wytrąciła mu smyczek, a Chojnowski, jako gospodarz, zaprotestował.
— Powaryowaliście. Droga o sto kroków. Ktoś przejeżdżający usłyszy, doniesie i będzie awantura.
— Ale to już późno! trzeba wracać. Tatuś czeka! — westchnęła Terka.
Opamiętali się wszyscy.
— Popsułeś nastrój, młody Satyrze! — mruknął doktór Sabiński.
— Taka jest wasza wdzięczność i zapłata — roześmiał się Tomek. — Gram dwie godziny pewnie. Na drugi raz przywieźcie ze sobą gramofon.
— Ach, kiedy będzie ten drugi raz — westchnęła któraś z panienek.
Zaczęto się zbierać do odwrotu. Przy wsiadaniu na furgony — w ciemności, rozlegały się piski i nerwowe śmiechy — wreszcie wozy ruszyły. Tomek ulokowany na drabinie pociągnął ostro smykiem po strunach i zagrał »Maćka«.
— Zabierasz skrzypce? — spytał doktór.
— Kupiłem — i to chyba jedyny mój dobry interes w życiu. To stary tyrolski instrument.
— Zda ci się, zda, w przyszłości. Masz, chłopcze, gotowy chleb w ręku z tą muzyką.
Nad ranem bracia znaleźli się znowu w wolancie — wracając do domu. Milczeli i Władek drzemał.
— No i cóż. Zatargowałeś Pułaską?
— Tak — jutro będę u matki z oficyalną wizytą — ziewnął — ślub za dwa miesiące, przed Adwentem... i pojedziemy do Paryża.
Tomek bawił się skrzypcami i trącając palcami struny, wygrywał »O, mein lieber Augustin«.
— Teraz stary będzie łapać Strażyca dla Terki, a stara mnie pchać do tej garbatej. Mój Boże, jak oni będą dumni, gdy skojarzą takie trzy dobrane pary. Widzę, jak stara z chustką przy oczach padnie staremu w objęcia, szlochając: Felutku, zapewniliśmy los i szczęście dzieci, spełniliśmy nasz święty obowiązek rodzicielski.
O mein lieber Augustin, na fajce miał bursztyn.
Miał bursztyn.
— Ja jestem zupełnie z losu zadowolony.
— Poczekaj — jeszcze na wieczór. Niechno zostaniecie na miodowe miesiące z teściową.
— Jak będzie dokuczać — wyniesiemy się. Kupię majątek. Będę miał przecie spłatę z Zagajów.
— Dużą. Połowę długów — a będzie tego pewnie z pięćdziesiąt tysięcy — bo stary ma lekką rękę do brania.
— Jest stryj!
— Jest — i być może jeszcze ze dwadzieścia lat.
— O dziesięć lat przecie starszy od ojca.
— To co. Krzepkie te stare Gozdawy — nie bój się, przetrzymają lata!
Władek umilkł, a Tomek, brząkając w struny, pośpiewywał:
O mein lieber Augustin, alles ist hin, hin.